XVII

1

Po przejściach z rodzeństwem przez kilka dni nie czułam się na siłach, aby pójść do szkoły. Bolała mnie głowa, miałam stan podgorączkowy i byłam ogólnie osłabiona. Matka traktowała mnie serdecznie jak nigdy dotąd. Natomiast ja nie miałam ochoty okazywać sympatii nikomu z rodziny. Wszyscy mieli twarze powykrzywiane i zniekształcone, zupełnie jak domy na naszej ulicy. I wszyscy udawali, że nic się nie stało. Sąsiedzi, tak samo jak zawsze, obrzucali się wyzwiskami i kłócili z byle powodu, ganiając po ulicy. Wszystko to działo się jakby poza mną; ich radości i zgryzoty w ogóle mnie nie obchodziły. Nadal wykonywałam swoje domowe obowiązki i każdy po kolei się mną wysługiwał, a kiedy tylko miałam okazję, zaszywałam się na poddaszu, nie chcąc nikogo widzieć.

Tamtego dnia poszłam z koszem śmieci do wysypiska na zboczu. W drodze powrotnej natknęłam się na koleżankę ze szkoły.

– Jesteś chora? – zapytała. – Dlaczego nie przychodzisz na lekcje?

– Na lekcje? – powtórzyłam. Mój głos był cichy i zachrypnięty.

– Tak, na lekcje. – W normalnych okolicznościach nie poświęciłaby mi chwili uwagi, więc rzeczywiście musiała myśleć, że jestem chora, skoro nagle zrobiła się taka rozmowna. – Nie zamierzasz podchodzić do egzaminów wstępnych?

Popatrzyłam na nią bezmyślnie. Zupełnie zapomniałam o egzaminach. Uśmiechnęła się, pokazując rząd krzywych zębów. A potem nagle uśmiech znikł z jej twarzy, jakby sobie o czymś przypomniała.

– To pewnie nie wiesz, że nauczyciel historii nie żyje.

– Co powiedziałaś?!

– Nie bierz sobie tego tak do serca. Popełnił samobójstwo -uspokajała mnie, przestraszona moją reakcją.

2

Cisnęłam koszyk na ziemię i pobiegłam do szkoły.

Tamte dni należały do najdziwniejszych w całym moim życiu. Działo się tak wiele rzeczy, wydarzenie goniło wydarzenie, z przytępionym umysłem poruszałam się jak we śnie. Osoba nauczyciela historii zdążyła zatrzeć mi się w pamięci, chociaż minęło zaledwie kilka dni; moja niedawna obsesja na jego punkcie wydawała się niczym innym, jak erotyczną fantazją. A teraz nagle obraz tego mężczyzny z pętlą zaciśniętą na szyi położył kres mej melancholii i wywołał kompletny zamęt w głowie.

Nie biegłam do szkoły, żeby usłyszeć potwierdzenie wiadomości. Wierzyłam, że koleżanka mówi prawdę, a kiedy prześledziłam w myślach wszystkie wypowiedzi nauczyciela, zrozumiałam, że powinnam była przewidzieć, iż prędzej czy później musi do tego dojść. Od dłuższego czasu myślał o odebraniu sobie życia.

Sznur zaniósł do kuchni; nie chciał, żeby córka go zobaczyła, kiedy się ocknie ze snu. Wisielec stanowi przerażający widok: wysunięty język, bolesny grymas ust, wywrócone gałki oczne, prącie we wzwodzie, kał i mocz na ubraniu. Nie chciał, aby taki widok zranił jej wrażliwe serce. Więc pchnął drzwi do kuchni, przerzucił ów fatalny sznur przez belkę, wszedł na stołek i zawiązał pętlę na sznurze. A potem zacisnął węzeł, wsunął głowę w pętlę i kopnięciem wypchnął stołek. Jedno szarpnięcie – i zawisł w powietrzu.

Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, spazmatycznie podkurczył i wyprostował nogi, a palce instynktownie wpiły się w pętlę. Sznur zakołysał się pod ciężarem ciała, zaskrzypiała belka, ręce opadły bezwładnie wzdłuż tułowia, zwiotczał i znieruchomiał na zawsze.

Zobaczyłam to wszystko, zobaczyłam ciebie zastygłego w bezruchu. I żadnego listu, do nikogo. Oczywiście nie myślę o sobie, ponieważ tak niewiele dla ciebie znaczyłam. W twoim tragicznym życiu byłam taką sobie zwykłą uczennicą, epizodem bez znaczenia.

Tak jest, bez znaczenia. Nawet nie chciałeś zobaczyć się ze mną po raz ostatni. A nawet gdybyś do mnie przyszedł, kiedy mój umysł trwał w otępieniu po szoku, jakim było poznanie tajemnicy narodzin, i tak nie potrafiłabym ci pomóc; mogłabym to uczynić dopiero po przezwyciężeniu apatii, bo przecież miałam świadomość, że wkrótce i tak cię zobaczę, chociażby na lekcji.

Analizując w myślach nasze spotkanie, musiałam przeoczyć chwilę, w której spotkały się nasze oczy i zespoliły dusze. Mogłabym wtedy dotrzeć do ciebie i zbudować między nami prawdziwą więź. Jeśliby nastąpiła taka chwila, czułabym się teraz znacznie spokojniejsza.

Tak, przyznaję, ja także ponoszę winę. Gdybym tylko poświęciła ci więcej uwagi, być może bym cię uratowała albo choć trochę pocieszyła przed śmiercią. Ale nie miałam dla ciebie czasu.

A z drugiej strony co dobrego dałoby ponowne spotkanie? Oczekiwałam od ciebie pocieszenia, kojącej pieszczoty, a ty szukałeś fizycznej podniety, żeby zagłuszyć cierpienie. Nie potrzebowałeś miłości, a przynajmniej nie takiej kłopotliwej, jaką ja ci ofiarowałam. Sam powiedziałeś, że jesteś skończonym draniem. Manipulowałeś mną od samego początku, podstępem zwabiłeś do łóżka, bo zależało ci jedynie na łatwym fizycznym zaspokojeniu z własną uczennicą.

I ty, i ja jesteśmy egoistami. Między nami nie było miłości, tak samo jak nie ma jej w mojej rodzinie. Odtąd każdy żyje dla siebie.


Przystanęłam w drzwiach dobrze mi znanego biura. Jak zawsze na biurkach piętrzyły się zeszyty i gazety. O tej porze powinni tu siedzieć nauczyciele, a łącznicy znosić zeszyty; tymczasem nie było żywej duszy i tylko od czasu do czasu zaskrzypiała podłoga na korytarzu.

Podeszłam do biurka nauczyciela historii; nawet bez szklanek, zeszytów, podręczników, pudełka z kredą i innych drobiazgów to było wciąż to samo biurko. Podobnie zresztą jak czyste, porządnie ustawione krzesło, na którym przysiadłam.

Szuflada nie była zamknięta na klucz. A wewnątrz leżały jedynie czyste arkusze papieru. Żadnych piór czy podręczników, nic, tylko równo poukładane kartki. Przejrzałam je, ale nie znalazłam żadnych poetycznych wynurzeń ani, naturalnie, listu do mnie. Trzeba być nietuzinkowym człowiekiem, żeby opuścić ten świat, nie zostawiając dla nikogo ani słowa. Najprawdopodobniej przed śmiercią zrobił porządek w szufladzie.

Przypomniałam sobie, jak mówił o swym zainteresowaniu polityką: „Gazety są mostami do moich najskrytszych myśli”. Więc jeśli chciałam zrozumieć, dlaczego popełnił samobójstwo, być może podpowiedz kryła się w gazetach. Później rzeczywiście udałam się do biblioteki, gdzie odkryłam, że jakiś czas wcześniej, zanim popełnił samobójstwo, gazety donosiły o nasilającej się fali represji wobec „osobników, którzy brali udział w zamieszkach, dewastacji oraz grabieży podczas rewolucji kulturalnej” w Suczou i Szanghaju. Organizatorów rozruchów zbrojnych skazywano na karę śmierci. W „Dzienniku Ludowym” z piątego września przytoczono przemówienie przewodniczącego Sądu Najwyższego, wzywające do bezzwłocznego ukarania morderców, podpalaczy, gwałcicieli i paserów z okresu rewolucji. A nieco później, na początku października, prasa w całym kraju dowodziła, że program czterech modernizacji tylko wtedy przyniesie oczekiwany skutek, jeśli zostanie przeprowadzony w kontekście socjalistycznej demokracji ze zdrowym systemem prawnym, czyli w praworządnym państwie.

Naturalnie celem samym w sobie było utrzymanie władzy i każde prawo się do tego nadawało.

Propaganda skruszyła jego wolę przetrwania. Czy postanowił skończyć ze sobą ze strachu przed więzieniem, czy dręczyły go wyrzuty sumienia? Ogarnęło go rozczarowanie czy też miał jakieś poważniejszy powód? Nie wiedziałam i nie było sposobu, abym się mogła dowiedzieć. On z kolei nie musiał się już niczym przejmować.

Nienawidziłam go. Oszukał mnie, otumanił. Dlaczego miałam żałować człowieka, który rozumiał mechanizmy społeczne, życie i historię, a wybrał najbanalniejsze rozwiązanie, aby uwolnić się spod ich presji? Jego wiedza i doświadczenie pomogły mi zrozumieć problemy, jakie mnie nurtowały, ale jemu samemu nie dały siły przetrwania.

Może jestem niesprawiedliwa i kalam jego pamięć. Przez wszystkie lata rządów Partii Komunistycznej spadło na niego i jego rodzinę wiele nieszczęść. Być może, mimo wszystko, jedynie działalność buntownicza podczas rewolucji kulturalnej dała mu możliwość sterowania własnym życiem, co w efekcie doprowadziło do strasznych konsekwencji i wywołało jeszcze głębszą rozpacz. Śmierć młodszego brata i matki przyniosła druzgoczącą świadomość, że sam zniszczył własną rodzinę, i załamała go ta ironia losu.

Wróciłam myślami do naszej rozmowy o Yu Luoke, młodym człowieku, którego stracono za to, że odważył się mówić prawdę. Przerwał mi wtedy niegrzecznie w pół zdania. Jego oczy patrzyły z ożywieniem, ale czaił się w nich strach. Wtedy uznałam, że nie zasłużyłam na tę reprymendę, i długo nosiłam w sobie żal.

Jego spojrzenie na własny los cechował chorobliwy pesymizm, który niestety bardzo do mnie przemawiał. Dlatego ja, również skrajna pesymistka, tak łatwo wzięłam za miłość to, co naprawdę było współczuciem dla kogoś podobnego do mnie. To czyste i wzniosłe uczucie pomogło mi się wznieść ponad beznadzieję życia w slumsach. Przez kilka cudownych dni miałam wrażenie, że mi się poszczęściło, teraz wiedziałam, iż poniosłam klęskę.


Doznałam czegoś w rodzaju rozdwojenia jaźni, byłam jednocześnie dwiema osobami siedzącymi po obu stronach biurka. Mówiłam i słuchałam, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę, żeby zachęcić do rozmowy moje drugie „ja”. Biuro stawało się przerażającym miejscem, kiedy panowała w nim cisza; w takiej chwili tysiącletni zmierzch zdawał się okrywać cały ten samotny świat.

Jego termos stał na dawnym miejscu przy biurku. Zza okna dochodził szkolny zgiełk. Uczniowie wychodzili z lekcji, na boisku zawodnicy rozgrywali zacięty mecz koszykówki, goniąc za umykającą piłką. Życie toczyło się jak zawsze, dzień biegł za dniem i nikt nie miał poczucia straty tylko dlatego, że ubyła jedna osoba; nawet jego klasy przejął już inny nauczyciel historii. Na dobrą sprawę tylko ja jedna dostrzegłam, że świat zubożał, chociaż nadal świeciło słońce, a drzewa pozostały zielone.

Zapragnął odejść i odszedł w sposób, jaki sobie wybrał. Niech i tak będzie. Miał prawo zadecydować o dopełnieniu losu, czyż nie?

Przytaknęłam sama sobie skinieniem głowy, a w moim sercu powoli wzbierała muzyka, jakby ktoś lekko trącał struny harfy; to była ta sama melodia, która płynęła z gramofonu tamtego dnia, gdy kochaliśmy się w jego domu.

Za oknem toczyła się bezkresna rzeka, promienie słońca kładły się plamami na mym nagim ciele. Z twarzą wtuloną w moje piersi, ssał brodawkę, delikatnie ją przygryzając. Oczami przepełnionymi wstydem i pragnieniem błagałam, by nie przestawał, by został. Położył rękę między moimi udami, jeszcze raz zbłądził płonącym palcem w wilgotne, gorące, wygłodzone miejsce i w jednej chwili otworzyłam się dla niego.

Nasze ciała stopiły się w jedno i nawet gdyby otaczała nas gromada patrzących z wyrzutem ludzi, nie chciałabym, żeby się ode mnie oderwał. Nie pamiętam już tytułu tamtego utworu, ale wiem, że jego smutne piękno pozwoliło mi dojrzeć dwa bliźniacze szczyty: radość i rozpacz, górujące nad nicością tego świata.

A potem przyszła refleksja, że nie zostawił wiadomości nie ze względu na konsekwenqe, jakie mogłyby z tego wyniknąć dla mnie i mojej reputacji, ale ponieważ wiedział, że niewiele znaczyłam w jego życiu, podobnie jak on w moim, i że jego obowiązkiem było mi to uświadomić tym milczącym pożegnaniem.

Tamtego wieczoru poszłam samotnie na brzeg rzeki i podarłam na strzępy wszystkie zapiski w moim pamiętniku, które w jakikolwiek sposób wiązały się z jego osobą, a potem wrzuciłam je do rzeki i pozwoliłam im odpłynąć z prądem.

Według lokalnego przesądu dusze wisielców zmieniają się w upiory, które nie podlegają wędrówce dusz ani reinkarnacji i nigdy nie trafiają do raju. Inne wierzenie mówi, że wszystkie rzeki prowadzą do podziemnego świata. Więc skoro cierpiał za żyda, teraz też cierpi. Jeśli rzeka rzeczywiście płynie do podziemnego świata i zaniesie mu te kartki, których nigdy nie miał okazji przeczytać, to czy i tym razem on powie: „Kiedyś zrozumiesz”?

3

W ciągu dwóch tygodni mężczyzna, który dawno temu zniknął z mego życia, pojawił się na nowo, a drugi, który w nim na chwilę zagościł, zniknął na dobre, jak gdyby moje życie było trawnikiem, po którym można deptać do woli.

Właśnie wtedy podjęłam decyzję o opuszczeniu domu.

Wiedziałam, że pcha mnie do tego skłonność do ucieczki od rzeczywistości, ta przypadłość ludzi słabych, ale kiedy patrzyłam na stłoczone rudery na zboczu wzgórza i sznurki mdłych świateł latarni, czułam, że tylko dzięki ucieczce mam szansę odzyskać spokój.

Prom stał przy przystani na przeciwległym brzegu, ociągając się z przepłynięciem rzeki. Tłum pasażerów gęstniał, a ja, ukryta w kącie, nie wiedziałam, dokąd się wybieram, jak sobie poradzę i czego właściwie szukam. Moim jedynym celem była ucieczka.

W plecaku miałam kilka książek i trochę rzeczy na zmianę. Powtarzałam sobie z uporem, że w tej chwili muszę skoncentrować się wyłącznie na przepłynięciu rzeki. Ta myśl działała na mnie kojąco. Przysłuchiwałam się rozmowie stojącej obok pary.

– Słyszałaś? Dwóch więźniów próbowało zbiec z obozu pracy.

– To nie pierwszy taki przypadek. Ale ci dwaj nie uszli zbyt daleko, zagnano ich do domu strażnika, a tam znaleźli siekierę i rzucili się na tych, co ich ścigali.

– Wcale tak nie było. Oni tam poszli z zamiarem zabicia strażnika i nawet podnieśli rękę na jego dzieci.

– Złapano ich?

– A jak myślisz? Rozłupano im czaszki, zanim się zorientowali, skąd padły ciosy.

– Może strażnicy zaczną lepiej traktować więźniów.

– Teraz nie mogą im pobłażać. Powinni jeszcze mocniej przykręcić śrubę. „Łagodne traktowanie wroga stanowi zbrodnię wobec narodu”. – Polityczny slogan gładko popłynął z ust mężczyzny.

Zarzucono cumy na żelazne pachoły, marynarz dał sygnał gwizdkiem. Gdy tylko pasażerowie opuścili prom, weszliśmy na pokład. Owa para rzuciła się w stronę wolnych miejsc, ani na chwilę nie przerywając rozmowy, lecz teraz zagłuszało ją rzężenie silnika.

Bure fale wywoływane przez przepływające parowce kołysały promem, pasażerowie z piskiem uciekali przed bryzgami wody, które chlustały na pokład. Stałam przy relingu, bo wszystkie miejsca w kabinie były pozajmowane i coraz więcej ludzi wciskało się do środka. O tej porze roku poziom wody powinien być niski, tymczasem rzeka pozostała wezbrana, zalewając błotniste nabrzeże aż do stóp wzniesienia. Woda obmywała kamienne stopnie, po których zeszłam na przystań pontonową, i nie zamierzała ustąpić. Ludzie mówili, że nigdy nie widzieli rzeki tak rozszalałej. Pale ruder stojących wzdłuż brzegu były do połowy zanurzone w wodzie.

Podniesiono kotwicę, marynarz ponownie dał sygnał gwizdkiem, po czym wskoczył na rufę i wciągnął cumy.

Prom odbił od przystani, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył ku przeciwległemu brzegowi. Światła reflektorów ślizgały się po powierzchni, dziób pruł wodę jak nożyce, pozostawiając biały ślad; rozkołysana woda ginęła w ciemności poza kręgami światła.

4

Matka zawsze powtarzała, że trójka jest moją szczęśliwą cyfrą. W dialekcie syczuańskim słowa „trzy” oraz „wzgórze” mają identyczne brzmienie. Urodziłam się w roku Tygrysa, więc sprzyja mi szczęście w pobliżu gór, natomiast na równinie jestem zdana na łaskę wrogów. Mówiła również, że wróżbici zgodnie orzekli, iż układ moich ośmiu cyfr daty narodzin jest niekorzystny ze względu na przewagę pierwiastka yin i dlatego czeka mnie ciężki los, jeśli opuszczę góry. Kto wie, może chciała mnie zwyczajnie nastraszyć?

A ja zawsze lubiłam trójkę i jej wielokrotności. Jestem pewna, że istnieje jakiś magiczny związek między mną i tą cyfrą. Trzy szóstki to osiemnaście – jak moje osiemnaste urodziny, co było oczywistym znakiem, którego nie potrafiłam odczytać.

W związku z tym nasuwa mi się to samo nurtujące mnie od dawna pytanie: dlaczego kiedy miałam trzy lata, matka wybrała dla mnie Mandżusri na bóstwo opiekuńcze? Czyżby wiedziała, że moją udręką będzie nie tylko głód poznania, ale również nieumiejętność wyrwania się spod wpływu uzyskanej wiedzy?

Nikt nie znał mnie lepiej niż matka, więc musiało ją to martwić.

Pierwszą noc przespałam na ławce w zatłoczonej poczekalni na przystani parowców przy Niebiańskich Wrotach, a plecak posłużył mi za poduszkę. Wokół kręcili się podróżni objuczeni bagażami, a ja zwinęłam się w kłębek i gdy tylko przymknęłam powieki, przyśnił mi się taki sen… Szłam po rzece skutej lodem, lecz gdy znalazłam się na środku, lód zaczął topnieć i pękać z trzaskiem. Dookoła była jedynie bezkresna biel i ani żywej duszy. Na powierzchnię zaczęły wypływać zdechłe psy i koty… Czym prędzej otworzyłam oczy, żeby odpędzić od siebie tę scenę. Nie przeraziło mnie, że we śnie pojawią się zwłoki ludzi, których pochłonęła rzeka, tylko obleciał mnie strach, że rodzina może mnie wytropić.

Zrobiło się późno. Jeżeli jeszcze nie zauważyli mojej nieobecności, niewątpliwie odkryją ją jutro, a najdalej pojutrze. Jak to przyjmą? Matka obrzuci mnie przekleństwami. Będzie najbardziej rozczarowana ze wszystkich. Ojciec, który rzadko okazuje emocj uzna mój postępek za niewybaczalny i zacznie ubolewać, że na darmo mnie wychowywał. Czwarta Siostra i Dehua będą z upodobaniem opowiadać, jak to rodzice karmili i odziewali takiego niewdzięcznego bachora jak ja, a poza tym się ucieszą, iż wreszcie mają dla siebie całe poddasze i nikt im nie przeszkadza. Kto wie, może lepiej zacznie się im układać w małżeństwie, skoro wreszcie zyskają przestrzeń, której tak bardzo potrzebowali? Trzeci Brat, pierworodny syn, a zarazem samozwańcza głowa rodziny, wpadnie we wściekłość i oskarży mnie o zdradę, a potem wyrzuci wszystkie moje rzeczy do rzeki; może nawet odszuka mego naturalnego ojca i zażąda, aby mnie oddał. Naturalny ojciec… człowiek, który musiał dzielić odpowiedzialność za moje narodziny, a którego nie mam zamiaru więcej oglądać. Żądanie, by przyrzekł, że przestanie za mną chodzić, już zraniło jego ojcowską dumę, a teraz nawet gdyby chciał, nie mógłby mnie śledzić.

No dalej, możecie się wszyscy pieklić, ile wam się żywnie podoba! Akurat się tym przejmuję.

Być może byłam zbyt małoduszna, aby obdarzyć kogokolwiek jakąś serdeczną myślą. Zresztą bez względu na to, czy moja nieobecność ich cieszyła, czy martwiła, i tak wkrótce do niej przywykną.

Dość, nakazałam sobie. Przestań się nimi przejmować. Czas rozejrzeć się za jakimś dachem nad głową. Po zmroku, kiedy w drodze do przystani promowej na alei Strumienia Kotów mijałam punkt skupu surowców wtórnych, zauważyłam nimfomankę na kamiennym mostku. Nawet w ciemnościach dostrzegłam, że była goła do pasa i wcale jej nie krępowało, iż przechodnie widzą nagie piersi. Twarz miała usmarowaną, tak samo jak ramiona i ręce, ale jej oczu nie zasnuwała mgła jak u większości szaleńców. Powiew wiatru od rzeki załopotał jej długimi, szerokimi spodniami. Czy ona nie marzła? Wiedziona impulsem, podeszłam i chciałam coś powiedzieć, a ona roześmiała się głośno, odsłaniając zęby.

Nie odpowiedziałam uśmiechem. Nie byłam w radosnym nastroju.

Ponieważ nie mogłam zasnąć na ławce, usiadłam i rozglądałam się dokoła. Na zaplutej podłodze leżały kawałki papieru; ławki i wszystkie miejsca pozajmowali przybysze z prowincji, którzy dzień żebrali na ulicach, a noce spędzali tutaj. W progu stanął żebrak z pozlepianą smarkami i flegmą siwą brodą, równie długą jak jego zmierzwione włosy.

– Pomóżcie biednemu człowiekowi, błagam – prosił.

Chociaż mógł mieć około czterdziestki, zwracał się do wszystkich mężczyzn „wujku”, a do kobiet „ciociu”, klękając przy tym przed nimi.

Widok tego żebraka przyprawił mnie o dreszcz. Czy tak zapowiada się moja przyszłość? Nagle poczułam strach, który jednak szybko przeminął. Poradzę sobie, pocieszałam się. Pójdę obojętnie z kim i nieważne, czy to będzie mężczyzna, czy kobieta, bo poznałam już sztukę uwodzenia. Może to nie jest coś, z czego można być dumnym, ale niewątpliwie wymaga odwagi.

Przy odrobinie szczęścia mogę spotkać się z życzliwością. Jeżeli nie, trudno. Mało to razy byłam źle traktowana? Najważniejsze, że zostawiłam za sobą mój dom na zboczu wzgórza po drugiej stronie rzeki i zerwałam wszelkie więzy z przeszłością. Tak jej miałam dość, że nie było ceny, której nie byłabym gotowa zapłacić za rozpoczęcie nowego życia.

Głowa, ciężka od tych rozważań, co rusz opadała mi na ramiona. Zapatrzyłam się na brzęczącą muchę i w jednej chwili opuściły mnie wszystkie myśli. Osunęłam się na ławkę i nie wiadomo kiedy zasnęłam.

Загрузка...