ROZDZIAŁ 54

Kierując się wskazówkami otrzymanymi od człowieka z wypożyczalni samochodów przy małym lotnisku w Ridgemont, nie miała żadnych kłopotów z odnalezieniem domu, w którym Zack spędził dzieciństwo. Umieszczona na wysokim wzgórzu rezydencja, jakby przeniesiona z czasów Tudorów, nadal zamieszkana przez Margaret Stanhope, była, według słów człowieka z wypożyczalni, punktem orientacyjnym w okolicy. Julie rozglądała się za fantazyjnego kształtu kolumnami z cegły, które, jak jej powiedziano, miały stać u wlotu na drogę dojazdową. Zobaczyła je po lewej stronie i zaraz skręciła z szosy.

Teraz jechała szeroką aleją, wspinającą się pośród drzew na sam szczyt wzgórza i rozmyślała nad słowami Zacka o dniu, w którym opuścił to miejsce. „Od tej chwili byłem wydziedziczony. Oddałem kluczyki od samochodu i zszedłem ze wzgórza na szosę”. Miał długą drogę, pomyślała ze smutkiem. Rozglądała się wkoło, starała się wyobrazić sobie, co czuł i co miał przed oczyma tamtego dnia.

Po pokonaniu ostatniego zakrętu wjechała w szeroki łuk drogi prowadzącej na sam szczyt. Mijała tereny, latem pokryte pewnie starannie przystrzyżoną trawą, olbrzymie drzewa, teraz pozbawione liści. Płaski, obszerny dom z kamienia przytłaczał surowością. Zaparkowała na ceglanym podjeździe przed schodami frontowymi. Nie zadzwoniła wcześniej, bo nie chciała wyjawiać celu wizyty przez telefon i tym samym dać babce Zacka możliwość wykręcenia się od przyjęcia niechcianego gościa.

Wiedziała, że sprawy delikatne lepiej załatwiać osobiście. Zabrała rękawiczki i torebkę i wysiadła z samochodu. W uwagą przyglądała się domowi- jak mogła odwlekała moment spotkania. Zack dorastał tutaj, to miejsce najwyraźniej wyryło ślad na jego osobowości; wspaniałe, dumne, solidne, wywierające wrażenie – w jakiś sposób przypominało go.

Od razu poczuła się lepiej. Odważnie wkroczyła na schody prowadzące do zwieńczonych łukiem drzwi frontowych. Starała się nie dopuszczać do siebie tkwiącego gdzieś w głębi duszy przeczucia klęski, powtarzała sobie, że przybyła tu z wielce spóźnioną, ale pokojową misją. Ujęła ciężką, miedzianą kołatkę i zastukała.

Drzwi otworzył stary lokaj o przygarbionych wiekiem plecach, w ciemnym garniturze, z zawiązanym pod szyją fularem.

– Jestem Julie Mathison – poinformowała. – Chciałabym zobaczyć się z panią Stanhope.

Krzaczaste, białe brwi uniosły się nad rozszerzającymi się nagle brązowymi oczami, gdy usłyszał jej nazwisko. Ale wnet, opanowany, cofnął się w głąb przepaścistego, ciemnego holu, z podłogą wyłożoną zielonymi płytkami.

– Zobaczę, czy pani Stanhope zechce panią przyjąć. Proszę tu poczekać. – Wskazał antyczne, sprawiające wrażenie niezbyt wygodnego krzesło z wysokim oparciem, stojące obok stolika po lewej stronie przedpokoju. Julie usiadła, torebkę trzymała na kolanach. W tym przytłaczającym, sztywnym, nieprzyjaznym miejscu czuła się trochę jak petent, i pewnie za takich właśnie mieli się uważać nieproszeni goście. Skupiła się na słowach, które zamierzała przekazać starszej pani. Patrzyła na niemiecki landszaft, wiszący w ozdobnej ramie na ścianie naprzeciwko, gdy do holu wszedł lokaj.

– Madame może poświęcić pani dokładnie pięć minut – oświadczył.

Nie dając się zniechęcić tym niezbyt obiecującym wstępem, Julie podążyła za nim przez szeroki hol, a potem, gdy otworzył drzwi i wskazał jej gestem drogę, minęła go i weszła do obszernego pokoju. W masywnym, kamiennym kominku palił się ogień, orientalny dywan przykrywał ciemną, błyszczącą, drewnianą podłogę. Dwa krzesła o wysokich oparciach, z wyblakłą tapicerką, stały przodem do kominka.

Julie nie widziała nikogo, przyjęła więc, jak się okazało mylnie, że jest w pomieszczeniu sama. Podeszła do stolika zastawionego fotografiami w srebrnych ramkach. Miała zamiar przyjrzeć się twarzom krewnych i przodków Zacka i wtedy na ścianie po lewej ujrzała sporej wielkości portrety. Zafascynowana ruszyła w ich stronę. Zack nie przesadził – pomiędzy mężczyznami Stanhope'ow istniało zdumiewające podobieństwo! Za jej plecami rozległ się ostry, władczy głos:

– Właśnie zmarnowała pani jedną z tych pięciu minut, panno Mathison.

Zaskoczona odwróciła się w stronę miejsca, z którego padły słowa i podeszła do krzeseł. Tam doznała kolejnego zaskoczenia – osoba, która właśnie podnosiła się z miejsca, wsparta na hebanowej lasce ze srebrną rączką, nie była skurczoną staruszką, w postawie i zachowaniu podobną, jak się spodziewała, do starego lokaja. Ta, którą ujrzała, była od niej kilka cali wyższa. Stojąc, trzymała się prosto, rysy jej pozbawionej zmarszczek twarzy były jak wyciosane z kamienia, nieprzyjazne.

– Panno Mathison? – rozległ się ostry głos. – Proszę usiąść albo stać, ale w końcu zacząć mówić. Dlaczego pani tu przyszła?

– Bardzo mi przykro – powiedziała Julie i szybko usiadła na krześle naprzeciwko babki Zacka, by ta nie czuła się w obowiązku stać. – Pani Stanhope, jestem przyjaciółką…

– Wiem, kim pani jest, widziałam panią w telewizji – chłodno przerwała stara kobieta i z powrotem zajęła miejsce. – Wziął panią jako zakładniczkę, a potem uczynił z niej swoją rzeczniczkę.

– To niezupełnie zgodne z prawdą – powiedziała Julie. Zauważyła, że ta kobieta robi wszystko, by nie wymienić imienia Zacka. Jak zwykle, gdy przygotowywała się do stawienia czoła trudnej sytuacji, potrafiła zachować pozory spokoju, którego, prawdę mówiąc, wcale nie czuła, ale obecna sytuacja okazała się bardziej napięta i nieprzyjemna, niż mogła przewidzieć.

– Pytałam panią, czemu tu przybyła.

Nie dała się wyprowadzić z równowagi czy onieśmielić starszej kobiecie, tylko uśmiechnęła się pogodnie i pełnym spokoju głosem oznajmiła:

– Jestem tutaj, pani Stanhope, bo gdy przebywałam z pani wnukiem w Kolorado…

– Mam tylko jednego – wybuchnęła tamta – i mieszka w Ridgemont.

– Pani Stanhope – Julie zachowywała spokój – dała mi pani tylko pięć minut. Proszę nie marnować ich na kwestie formalne, bo obawiam się, że będę musiała opuścić to miejsce, zanim zdążę wyjawić cel mego przybycia, powiedzieć pani to, co jak sądzę, z pewnością zechce usłyszeć. – Białe brwi kobiety zmarszczyły się, usta ściągnęły w wąską kreskę, ale Julie odważnie brnęła dalej. – Wiem, że nie uznaje pani Zacka za swojego wnuka i o tym, że miała pani jeszcze jednego, który zmarł tragicznie. Wiem także, że rozdźwięk pomiędzy panią i Zackiem utrzymał się przez tyle lat z powodu jego uporu.

Twarz kobiety przybrała pełen pogardy wyraz.

– Tak pani powiedział?

Julie skinęła głową, próbując zignorować nieoczekiwany sarkazm rozmówczyni.

– W Kolorado mówił mi o wielu sprawach. Takich, o których nigdy wcześniej nikomu nie wspomniał. – Czekała na jakąś oznakę zaciekawienia, ale pani Stanhope spoglądała na nią z obojętnym wyrazem twarzy. Julie nie miała wyboru, musiała mówić dalej. – Między innymi powiedział mi, że gdyby mógł rozpocząć życie na nowo, dawno temu pogodziłby się z panią. Bardzo panią podziwia i ko…

– Proszę się wynosić!

Julie jak automat wstała, ale zaczynała tracić już cierpliwość. Całym wysiłkiem woli starała się opanować.

– Zdaniem Zacka, pani i on jesteście do siebie bardzo podobni, gdy chodzi o upór, i ja się z nim zgadzam. Próbuję pani przekazać, że jej wnuk żałuje nieporozumień pomiędzy wami i kocha panią.

– Proszę wyjść, nie powinna pani była w ogóle przychodzić!

– Najwyraźniej – przyznała Julie sztywno i sięgnęła po leżącą obok krzesła torebkę. – Nie miałam pojęcia, że dorosła kobieta, pod koniec swego życia, może wciąż podsycać w sobie żal do najbliższego krewnego za coś, co zrobił, gdy był jeszcze chłopcem. Jak straszny musiał to być czyn, skoro nie potrafi pani mu wybaczyć!

– Ty biedna idiotko! Ciebie też nabrał, prawda? – Stara dama roześmiała się z goryczą.

– Co takiego?

– Czy to on cię tu przysłał? Niemożliwe, nigdy by się na to nie odważył.

Czując, że przeczącą odpowiedzią wzmocni nienawistne nastawienie tej kobiety do Zacka, Julie odrzuciła dumę i podjęła ostatnią próbę trafienia do jej serca.

– Nie prosił mnie o przyjście tutaj, o przekazanie, co do pani czuje. Zrobił coś, co jeszcze bardziej świadczy o jego szacunku i miłości. – Julie wzięła głęboki oddech, starała się nie zwracać uwagi na zimny wyraz twarzy pani Stanhope. – Nie miałam z nim kontaktu, dopiero półtora tygodnia temu otrzymałam list. Napisał do mnie, bo obawiał się, że jestem w ciąży. Błaga, bym w takim przypadku nie poddawała się aborcji i prosi, bym dziecko oddała pani na wychowanie, bo, jak twierdzi, nigdy nie wykręcała się pani od obowiązków i tym razem także nie postąpi inaczej. Powiedział, że w liście do pani wytłumaczy…

– Jeżeli jest pani w ciąży i ma jakieś pojęcie o genach – przerwała gniewnie babka Zacka – podda się pani zabiegowi! Niezależnie od tego, co pani zrobi, nie przyjmę tego bękarta pod mój dach!

Julie wstrząsnęły pełne nienawiści słowa.

– Cóż z pani za potwór!

– To on nim jest, panno Mathison, a pani jego ofiarą. Już dwie osoby, które go kochały, umarły gwałtowną śmiercią. Ma pani szczęście, że nie została trzecią.

– Swojej żony nie zabił, nie rozumiem, o kim jeszcze…

– O jego bracie! Tak jak Kain Abla, ten zdeprawowany potwór zabił Justina. Po jakiejś sprzeczce strzelił mu w głowę.

Julie straciła panowanie. Trzęsącym się z wściekłości głosem powiedziała:

– Pani kłamie! Dokładnie wiem, jak i dlaczego umarł Justin! Jeżeli wygaduje pani o Zacku takie rzeczy, by usprawiedliwić swoją obojętność do jego dziecka, to szkoda czasu! Nie jestem w ciąży, a nawet gdybym była, nie zostawiłabym mojego maleństwa z panią w tym domu! Nic dziwnego, że mąż w końcu przestał panią kochać i zainteresował się innymi. O tak, wiem wszystko! – wybuchnęła, gdy w oczach starszej pani pogardę zastąpił wyraz zaskoczenia. – Zack mi opowiedział! O wyznaniu dziadka, że była pani jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochał, choć powszechnie sądzono, że ożenił się dla pieniędzy. Pani mąż powiedział Zackowi, jak to nie będąc w stanie przestrzegać jej surowych norm moralnych, zaraz po ślubie zrezygnował z wysiłków przystosowania się do nich. Ja natomiast nie mogę dociec – zakończyła Julie z pogardą w głosie – za co mąż kochał panią, a Zack podziwiał! Nic dziwnego, że biedny Justin bał się pani wyznać, że jest gejem! To nie Zack jest potworem – ale pani!

– A pani – odpaliła starsza dama – pionkiem w rękach potwora! -I jak gdyby brak opanowania Julie stał się zaraźliwy, surowy wyraz zniknął z twarzy starszej pani, a w nie znoszącym sprzeciwu głosie zabrzmiały nutki zmęczenia. – Proszę usiąść, panno Mathison!

– O nie, odchodzę!

– Jeżeli tak pani postąpi – rzuciła tonem wyzwania madame Stanhope – to znaczy, że obawia się prawdy. Zgodziłam się na tę wizytę, bo oglądałam panią w telewizji i byłam ciekawa, co właściwie ją tu przywiodło. Wzięłam panią za oportunistkę, za wszelką cenę próbującą błyszczeć w świetle reflektorów, która zjawiła się tu, by zrealizować korzystny dla siebie zamysł. Teraz widzę przed sobą młodą, odważną, pewną swych racji kobietę, przypuszczam więc, że przywiodło tu panią źle zrozumiane poczucie sprawiedliwości. Szanuję odwagę, panno Mathison, zwłaszcza u niewiast, na tyle, by rozmawiać o sprawach wciąż dla mnie bolesnych. Dla pani własnego dobra proponuję, by do końca mnie wysłuchała.

Zaskoczona gwałtowną zmianą jej tonu, Julie zawahała się, ale wolała nie siadać.

– Z pani miny wnioskuję, że tak łatwo nie uwierzy mi na słowo. – Pani Stanhope mierzyła Julie badawczym wzrokiem. – Świetnie. Gdybym to ja była tak otumaniona, a do tego tak lojalna jak pani, też bym nie uwierzyła. – Uniosła dzwonek leżący na stole obok jej krzesła. Po chwili w drzwiach ukazał się lokaj.- Wejdź, Foster – poleciła i odwróciła się w stronę Julie. – Jak pani sądzi, jak umarł Justin?

– Ja wiem, jak – odpowiedziała gwałtownie.

– A skąd może pani wiedzieć?

Julie już otwierała usta, by odpowiedzieć, ale zawahała się. Dopiero teraz pomyślała, że to przecież stara kobieta, a ona nie ma prawa niszczyć jej wspomnień o Justinie tylko po to, by przestała nienawidzić Zacka. Z drugiej strony Justin od dawna nie żył, a Zack wciąż jeszcze miał szansę.

– Proszę pani, nie chcę pani zranić więcej niż to konieczne, ale prawda będzie bolesna.

– Prawda nie może mnie dotknąć – szyderczo rzuciła stara dama.

Drwina w głosie pani Stanhope pozbawiła Julie resztek opanowania.

– Justin zabił się sam – powiedziała stanowczo. – Strzelił sobie w głowę, bo był homoseksualistą i nie potrafił z tym żyć. Godzinę przed śmiercią przyznał się Zackowi.

Szare oczy starej kobiety nie zmieniły wyrazu; patrzyła na Julie ze współczuciem zmieszanym z pogardą. Sięgnęła po fotografię stojącą w ramkach na stole.

– Niech pani patrzy – rzekła. Julie, nie mając wyboru, wzięła do ręki zdjęcie uśmiechniętego chłopca o jasnych włosach, stojącego przy sterze na żaglówce. – To Justin – oznajmiła pani Stanhope głosem nie zdradzającym żadnych uczuć. – Czy on, pani zdaniem, wygląda na homoseksualistę?

– Naprawdę dziwaczne pytanie. Wygląd mężczyzny nic nie mówi o jego seksualnej orientacji…

Przerwała, bo pani Stanhope odwróciła się i podeszła do dużego, antycznego kredensu, stojącego po drugiej stronie pokoju. Z ręką wspartą na lasce pochyliła się i otworzyła drzwi, odsłaniając półki pełne kryształowych kieliszków. Mocno pociągnęła za najwyższą, ta odskoczyła, a wraz z nią płytka w tylnej ścianie mebla. Za nią ukazały się drzwiczki sejfu. Julie patrzyła – czuła się trochę niezręcznie – jak pani Stanhope kręci tarczą zamka, otwiera sejf i wyciąga z niego dużą, brązową teczkę, opasaną tasiemką. Z kamiennym wyrazem twarzy starsza pani rozwiązała ją i rzuciła tackę na kanapę, przed Julie.

– Ponieważ nie chce mi pani uwierzyć na słowo, tu jest raport koronera i wycinki z gazet.

Julie patrzyła na wysypujące się z teczki kartki. Jej spojrzenie zatrzymało się na fragmencie pierwszej strony gazety, ze zdjęciami osiemnastoletniego Zacka, Justina oraz nagłówkiem: ZACHARY STANHOPE PRZYZNAJE SIĘ DO ZASTRZELENIA BRATA JUSTINA.

Nie mogła zapanować nad drżeniem dłoni. Sięgnęła po resztę wycinków. Według przedstawionej w nich wersji, Zack przebywał w sypialni Justina, rozmawiał z nim i oglądał broń z jego kolekcji – automatycznego remingtona, o którym myślał, że nie jest nabity. Padł przypadkowy strzał; Justin, trafiony w głowę, zginał na miejscu. Julie czytała i rejestrowała słowa, ale serce podpowiadało jej inne rozwiązanie. Oderwała wzrok od wycinków i przeniosła pełne wyrzutu spojrzenie na panią Stanhope.

– Nie wierzę w ani jedno słowo! Gazety wciąż drukują rzeczy, które nie mają z prawdą nic wspólnego!

Pani Stanhope popatrzyła na nią z uwagą. Jej twarz, wciąż chłodna, nie zdradzała żadnych uczuć. Wyjęła z teczki kopertę i rzuciła przed Julie.

– No to czytaj tę jego prawdę! Julie popatrzyła na kopertę, ale jej nie dotknęła. Poczuła strach.

– Co to takiego?

– Odpisy z akt śledztwa. – Julie otworzyła kopertę. Złożone przez Zacka wyjaśnienia, zanotowane przez stenografistę w czasie rozprawy, zawierały dokładnie to, co napisały gazety. Kolana ugięły się pod nią, usiadła na kanapie i czytała dalej; po skończeniu protokołów wzięła się za wycinki. Szukała wytłumaczenia: dlaczego Zack przekazał jej inną wersję wydarzeń od podanej w sądzie.

Gdy wreszcie uniosła oczy znad dokumentów i spojrzała na panią Stanhope, nie miała wątpliwości: albo Zack okłamał ją… albo w sądzie, pod przysięgą, złożył nieprawdziwe zeznania. Gorączkowo szukała wyjaśnienia, pozwalającego uniknąć potępienia go. Głosem pełnym płynących z głębi serca emocji, z całą siłą, na jaką jeszcze było ją stać, powiedziała:

– Nie wiem, dlaczego Zack twierdzi, że Justin zastrzelił się sam, ale i tak nie widzę jego winy. Z akt wynika, że doszło do wypadku. Zack właśnie tak zeznał.

– Żaden wypadek! – rzuciła z mocą pani Stanhope. Kostki jej dłoni aż zbielały, gdy wsparła się na lasce. – Nie możesz udawać, że nie widzisz prawdy, jeżeli masz ją czarno na białym. Okłamał ciebie, a wcześniej, na rozprawie, wszystkich innych!

– Niech pani przestanie! – Julie zerwała się z miejsca i odrzuciła teczkę na kanapę, jakby parzyła ją w dłonie. – Musi istnieć jakieś wytłumaczenie, jestem pewna! Zack nie kłamał, tam, w Kolorado, wiedziałabym, gdyby było inaczej! – Rozpaczliwie szukała wytłumaczenia, aż wreszcie znalazła. – Justin popełnił samobójstwo – powiedziała cała roztrzęsiona. – Był gejem, do czego przyznał się bratu tuż przed śmiercią… Zack wziął na siebie winę, by nikt nie szukał motywu…

– Ty idiotko! – krzyknęła pani Stanhope, gniew w jej głosie walczył ze współczuciem. – Justin i Zack pokłócili się i za chwilę padł strzał. Ich brat Alex słyszał podniesione głosy, słyszał je Foster. – Zwróciła twarz w stronę lokaja. – Powiedz tej biednej, omamionej kobiecie, o co się kłócili.

– O dziewczynę, panno Mathison! – rzekł Foster bez chwili wahania. – Justin zaprosił pannę Amy Price na bożonarodzeniowy bal w klubie, a Zack zamierzał pójść właśnie z nią. Justin chciał się wycofać, ale nic nie pomogło – Zack się wściekł.

Julie poczuła ucisk w żołądku. Już sięgała po torebkę, ale jeszcze próbowała bronić Zacka.

– Nie wierzę żadnemu z was.

– Wierzysz człowiekowi, który, już to wiesz, okłamał albo ciebie, albo sędziego i dziennikarzy?

– Tak! – Pragnęła jak najszybciej odejść z tego domu. – Do widzenia, pani Stanhope. – Szła tak szybko, że Foster musiał podbiec, by otworzyć jej drzwi.

Obcasy głośno zastukały po kafelkach holu, ale głos pani Stanhope, wołającej ją po imieniu, osadził ją w miejscu. Odwróciła się i z chłodnym wyrazem twarzy patrzyła na babkę Zacka, jakby postarzałą o dwadzieścia lat w ciągu tej minuty, którą zajęło jej dogonienie Julie.

– Jeżeli znasz miejsce pobytu Zacharego – powiedziała pani Stanhope – jeżeli masz choć trochę sumienia, natychmiast powinnaś zawiadomić policję. Wbrew temu, co sądzisz, lojalność względem Zacharego kazała mi przemilczeć fakt jego kłótni z Justinem, nie powiadomić o niej władz, co, teraz widzę, powinnam była uczynić.

Julie uniosła brodę, ale głos jej drżał.

– Dlaczego tak pani uważa?

– Bo aresztowaliby go i otrzymałby pomoc psychiatryczną! Zachary zabił brata, a potem żonę. Gdyby się leczył, może Rachel Evans nie leżałaby teraz w grobie. Czuję się winna jej śmierci, nawet nie potrafię powiedzieć, jak bardzo. Gdyby od samego początku nie było oczywiste, że Zachary zostanie skazany, nie miałabym wyboru i ujawniłabym prawdę o śmierci Justina. – Zamilkła, na jej twarzy widać było walkę o odzyskanie panowania nad sobą. – Dla własnego dobra, wydaj go. Inaczej pewnego dnia znowu ktoś zginie, a ty do końca życia będziesz dźwigać ciężar winy, jak ja.

– On nie jest mordercą! – krzyknęła Julie.

– Czyżby?

– Nie!

– Ale nie możesz zaprzeczyć, że jest kłamcą – nie ustępowała pani Stanhope. – Okłamał ciebie albo władze, innej możliwości nie ma. Musisz się z tym zgodzić.

Julie nie odpowiedziała. Nie potrafiła zmusić się do przyznania babce Zacka racji.

– Jest kłamcą – oświadczyła pani Stanhope dobitnym głosem. – I to dobrym. Znalazł sobie odpowiednie zajęcie, aktorstwo. – Już odwracała się, ale jeszcze przez ramię rzuciła zmęczonym głosem pokonanej osoby, bardziej przerażającym od poprzedniego, przesyconego złością:

– Być może Zachary naprawdę wierzy we własne kłamstwa, dlatego jest taki przekonujący. Być może identyfikował się z bohaterami, których grał – dlatego był tak utalentowanym aktorem. Wcielał się w ludzi, którzy mordowali bez żadnego powodu, a potem udawało im się uniknąć kary. Może zdawało mu się, że po zamordowaniu żony, jako idola filmowego, nie spotkają go żadne konsekwencje. Być może – powiedziała z naciskiem – nie potrafi już odróżnić fantazji od rzeczywistości.

Julie walczyła z ogarniającymi ją mdłościami. Przycisnęła torebkę mocno do piersi.

– Chce pani powiedzieć, że jest obłąkany?

Ramiona pani Stanhope przygarbiły się, głos zamienił w szept, jakby mówienie stało się nagle zbyt dużym wysiłkiem.

– Tak, panno Mathison, dokładnie to mam na myśli. Zachary jest obłąkany.

Julie nie słuchała dalej.

Bez słowa odwróciła się i wyszła. Uciekać! Pośpiesznie podeszła do samochodu. Uciekać jak najszybciej i jak najdalej z tego tchnącego atmosferą zła domu, od jego tajemnic; ale ziarno przeraźliwych wątpliwości, jakie tutaj zasiano w jej sercu, wzeszło. Wcześniej zamierzała zatrzymać się na noc w motelu i zwiedzić miejsca, w których Zack spędził dzieciństwo; teraz pojechała prosto na lotnisko. Zwróciła wypożyczony samochód i wsiadła do pierwszego odlatującego samolotu, byle dalej od Ridgemont!

Загрузка...