ROZDZIAŁ 62

Doktor Delorik wyszedł z sypialni Julie, w ręce trzymał swoją czarną walizeczką. Pocieszająco uśmiechnął się do zaniepokojonych członków rodziny i Katherine, którzy zebrani w salonie oczekiwali na diagnozę.

– To mocna dziewczyna. Fizycznie przyjdzie do siebie w ciągu dwudziestu czterech godzin – orzekł. – Jeżeli macie ochotę, możecie wejść i życzyć jej dobrej nocy. Znajduje się pod działaniem silnych środków uspokajających, więc nie zorientuje się, że mamy już ranek, może nawet nie zareaguje na słowa ani was nie rozpozna, ale i tak pomożecie jej odzyskać spokój. Zanim poczuje się na tyle dobrze, by wrócić do pracy, minie kilka dni.

– Zadzwonię do jej dyrektora i wszystko wytłumaczę – szybko zaofiarowała się pani Mathison. Wstała i z niepokojem spojrzała na drzwi, za którymi leżała Julie.

– Nie będzie potrzeby wyjaśniania czegokolwiek jemu czy komuś innemu- powiedział doktor Delorik. – Pewnie jeszcze nie zdążyliście włączyć telewizora, więc nie wiecie, że to, co się wydarzyło wczoraj wieczorem w Meksyku, pokazują na okrągło we wszystkich porannych wiadomościach, włącznie z kasetami wideo dostarczonymi przez turystów, którzy filmowali zatrzymanie Benedicta. Dziennikarze przedstawiają Julie niemal jako bohaterkę, współpracującą z policją w zastawieniu pułapki na bezwzględnego mordercę; brutalność meksykańskich Federales – uchwyconą na filmie – pozostawiają bez komentarza.

Sześć par oczu wpatrywało się w niego ze skupieniem, więc ciągnął dalej:

– Przez następne dwadzieścia cztery godziny należy pełnić przy niej dyżur, by nie obudziła się sama, w pustym domu.

– My zostaniemy – oświadczył James Mathison i objął żonę ramieniem.

– Posłuchajcie lepiej mojej rady i idźcie do domu trochę się przespać – powiedział stanowczo doktor Delorik. – Wyglądasz na wyczerpaną, Mary, nie mam ochoty przyjmować cię do szpitala, by zreperować twoje serce po tym stresie.

– On ma rację – powiedział Ted nieznoszącym sprzeciwu głosem. -Wracajcie do domu i odpocznijcie. Carl i Sarah, jeżeli chcecie, możecie tu zajrzeć po pracy. Ja mam wolne przez dwa następne dni, więc i tak zostanę.

– Nie ma mowy! – oburzył się Carl. – Nie spałeś od dwóch dni, poza tym masz bardzo twardy sen. Możesz nie usłyszeć, jak Julie będzie cię wołała.

Ted już otwierał usta, by zaprotestować, ale znalazł lepszy pomysł.

– Katherine – zwrócił się do eks-żony – zostaniesz ze mną? Inaczej Carl i Sarah stracą pół dnia na kłótnię. A może masz coś innego do roboty?

– Zostanę – odrzekła po prostu.

– No to załatwione. – Wielebny Mathison odetchnął z ulgą. Cała rodzina pośpieszyła korytarzem do sypialni Julie, tylko Katherine poszła do kuchni, przygotować dla Teda śniadanie.

– Julie, kochanie, to ja, tatuś. Mama też jest przy tobie.

Nawet pogrążona w ciężkim, męczącym śnie, poczuła na czole lekkie dotknięcie, potem z bardzo, bardzo daleka dobiegł ją szept ojca:

„Kochamy cię. Wszystko będzie dobrze. Śpij spokojnie”. Za chwilę rozległ się przepełniony łzami, czuły głos matki: „Jesteś dzielna, kochanie. Zawsze taka byłaś. Śpij słodko”. Coś ukłuło ją w policzek, sprawiło, że drgnęła i odwróciła głowę, a wtedy basowy śmiech Carla zabrzmiał tuż przy jej uchu. „Nie powinnaś tak traktować swojego ulubionego brata tylko dlatego, że nie zdążył się ogolić… Kocham cię, złotko”. A potem dotarł do niej żartobliwy głos Teda: „Carl chyba przesadził, przecież to ja jestem twoim ukochanym bratem! Przez cały czas będziemy z Katherine blisko ciebie. Jak się zbudzisz, zawołaj tylko”. Na koniec włączył się delikatny szept Sary: „Ja też cię kocham, Julie, śpij spokojnie”.

A potem głosy oddaliły się, rozpłynęły w ciemnościach, zmieszały z innymi, obcymi dźwiękami. Podświadomość zapełniły postacie biegnących ludzi, popychających się i krzyczących w migotliwym świetle; w ich rękach dostrzegła rewolwery; lodowate spojrzenie żółtych oczu przeszywało jak sztylet; i zewsząd ryk silników samolotu…

Katherine właśnie kładła na tacy grzankę, stawiała dżem i sok pomarańczowy, gdy do jej uszu dobiegł trzask frontowych drzwi.

Tego ranka Ted, zgodnie z obietnicą, zadzwonił do niej po powrocie z Julie z Meksyku. Od razu pobiegła do domu przyjaciółki, ale na miejscu zastała już rodzinę w komplecie, więc wszystkim, co usłyszała o wydarzeniach w Mexico City, była złagodzona wersja przedstawiona przez Teda zaniepokojonym rodzicom.

Z tacą w rękach weszła do salonu i przystanęła obok Teda, skulonego na sofie, z łokciami wspartymi na kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. Jego postawa wyrażała tak bezgraniczną rozpacz, że Katherine od razu pojęła, iż sprawy nie ułożyły się dobrze.

– Czy w Mexico City poszło aż tak źle? – zapytała cicho.

– Gorzej – powiedział. Przetarł dłońmi twarz. Usiadła na sofie, tacę postawiła na stoliku. Ted wsparł łokcie na kolanach i odwrócił twarz w stronę Katherine. – To był koszmar – rzekł łamiącym się głosem. – Na szczęście Julie wpadła w taką histerię, że nie zauważyła nawet połowy z tego, co się tam rozgrywało. Wiele zawdzięczamy Paulowi, udało mu się trzymać ją z daleka. Ale ja – dodał ponuro – miałem miejsce w loży z widokiem na scenę i nie wpadłem w histerię. Jezu, poszło gorzej, niż mogłem przypuszczać w najczarniejszych snach…

Zdawał się nie wiedzieć, od czego zacząć. Z pomocą pośpieszyła Katherine.

– Benedict zachował się gwałtownie? Próbował rzucić się na nią, zrobić jej krzywdę?

– Gwałtownie? – powtórzył gorzko. – Zrobić jej krzywdę? Niemal żałuję, że nie próbował, o ileż byłoby to dla niej lepsze!

– Nie rozumiem.

Westchnął ciężko i ze wzrokiem wbitym w sufit opadł na oparcie sofy. Na koniec roześmiał się ponuro.

– O nie, nic podobnego. Gdy zorientował się, co się dzieje, zamarł w bezruchu, nie próbował uciekać. Tylko stał i patrzył na Julie, i mimiką, ruchem głowy dawał jej znak, by uciekała. Nie mrugnął nawet okiem, gdy zakładali mu kajdanki, pchnęli pod ścianę, by przeszukać. Federates – policjanci meksykańscy- bez skrupułów używają siły nie współmiernej do osiągnięcia celu, jak my to określamy. Byli bardzo brutalni w trakcie przeszukania. Jeden uderzył go pałką w nerki, drugi zadał cios pod kolana. Benedict nie wydał jęku, nie wyrywał się, nie wykonał jednego obronnego gestu. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś, pomimo bezwzględnego traktowania, zachowywał się przy aresztowaniu tak spokojnie. Benedict sprawiał wrażenie osoby, która nie chce zaogniać sytuacji. Zachowywał się tak, jakby to, co się z nim wyczynia, dotyczyło kogoś innego. Julie nie widziała nawet części, a już krzyczała, by dali mu spokój.

Katherine podała mu szklankę z sokiem.

– Wypij, zanim opowiesz resztę. – Wyprostował się z uśmiechem wdzięczności, jakby od dawna odczuwał pragnienie, ale nie miał sił sięgnąć po napój. – Czy to już koniec tej historii? – zapytała, gdy wypił do dna.

Pokręcił przecząco głową i znowu usiadł jak przed chwilą: pochylony do przodu, z łokciami wspartymi na kolanach. Utkwił wzrok w obracanej w dłoniach szklance.

– To była dopiero ta lepsza część.

– A jak wyglądała gorsza? – spytała Katherine głosem rozedrganym z przerażenia.

– Nastąpiła kilka chwil później, gdy wyprowadzali Benedicta z hali przylotów. Hadley, dyrektor więzienia w Amarillo – wyjątkowo sadystyczny drań – zatrzymał się, by „podziękować” Julie.

– Co w tym sadystycznego?

– By zrozumieć, musiałabyś widzieć ten uśmiech. W obecności Benedicta Hadley przedstawił to tak, jakby cały pomysł, łącznie ze spotkaniem w Meksyku, był autorstwa Julie.

Katherine odruchowo przycisnęła dłonie do piersi; Ted ze zrozumieniem kiwnął głową.

– Sama widzisz, nic dziwnego, że Benedict też uwierzył. Jezu, ten wyraz jego twarzy! Wyglądał… jak ogarnięty żądzą mordu – nic innego nie przychodzi mi do głowy na opisanie jego miny, a nawet to słabo oddaje obraz prawdy. Zrobił krok w stronę Julie – może chciał się odwrócić – nie wiem, w każdym razie Federales wykorzystali to jako pretekst do bezlitosnego pobicia go. Julie jak szalona rzuciła się na Hadleya. Dzięki Bogu zaraz zemdlała.

– Dlaczego Paul Richardson ich nie powstrzymał?

Ted zmarszczył czoło i odstawił szklankę.

– Miał związane ręce. Dopóki byliśmy po meksykańskiej stronie, musiał przymykać oczy na ich metody. Zresztą FBI nie paliło się zbytnio do tej sprawy, a musieli się nią zająć tylko z powodu zarzutu o przestępstwo federalne – porwanie. Nadspodziewanie gładko rząd meksykański wyraził zgodę na współpracę, ale dopóki nie przekażą Benedicta stronie amerykańskiej, cała władza nad nim znajduje się w rękach Federales.

– Jak długo potrwa ta sytuacja?

– W tym przypadku sprawa rozstrzygnie się szybko. Zazwyczaj Meksykanie odstawiają zatrzymanego do granicy samochodem, ale Paul namówił ich, by przetransportowali więźnia samolotem. Odlecieliśmy z Mexico City niemal równocześnie. Jeszcze zanim opuściliśmy lotnisko, Federales przypomnieli sobie nagle o czymś takim jak opinia publiczna – dodał z sarkazmem. – Obchodzili teren i konfiskowali każdy film, jaki wpadł im w łapy. Paul zdobył kilka taśm, które przeoczyli. Nie dlatego, by tak dbał o opinię meksykańskiej policji, ale nie chciał, by oglądano Julie. Widziałem jeden film: kamera, przez prawie cały czas, była skierowana na Benedicta – miejmy nadzieję, że bohaterem pozostałych także jest on.

– Spodziewałam się, że Paul przyjedzie tu razem z Julie.

Ted potrząsnął głową.

– Musiał zaczekać na granicy i odebrać Benedicta od Meksykanów, potem przekaże go Hadleyowi.

Katherine przez chwilę badawczo spoglądała mu w twarz.

– Czy to wszystko?

– Niezupełnie – powiedział pełnym napięcia głosem – jest jeszcze jeden bolesny dla niej szczegół.

– Co takiego?

– To! – Sięgnął do kieszeni koszuli. – Benedict miał przy sobie obrączkę. Odebrał mu ją Hadley i oddał – wydawało się, z wielką przyjemnością – Julie. – Rozprostował zaciśniętą pięść i rzucił pierścionek na dłoń Katherine. Patrzył, jak jej oczy rozszerzają się, potem napełniają łzami.

– O, mój Boże! – szepnęła. Wpatrywała się w połyskującą na jej dłoni, wysadzaną brylantami obrączkę. – Najwyraźniej chciał ofiarować jej coś niezwykłego, pięknego.

– Robisz się sentymentalna – rzucił Ted, ale jego głos też zadrżał wzruszeniem. – Nie zapominaj, to szaleniec i morderca.

– Wiem. – Z westchnieniem skinęła głową.

Powędrował spojrzeniem od obrączki do olbrzymiego brylantu na palcu lewej dłoni Katherine.

– W porównaniu z tą bryłą, jaką nosisz, jest niepokaźna.

Roześmiała się przez łzy.

– Wielkość to nie wszystko, a zresztą nie mógłby pozwolić jej na noszenie takiego pierścienia, natychmiast przyciągaliby uwagę wszystkich, gdziekolwiek by się pokazali. Więc kupił właśnie taką – rozmyślała na głos.

– Zwykła obrączka wysadzana brylancikami – próbował zbagatelizować Ted.

Katherine pokręciła przecząco głową.

– Nie ma w niej nic pospolitego. Jest z platyny, no i jeszcze te zdobiące ją wkoło kamyki.

– I co z tego? Są drobne – wypalił Ted. Odetchnął z ulgą, bo choć na chwilę oderwali się od męczącego tematu.

– Wielkość to nie wszystko – powtórzyła, obracając obrączkę w palcach. – Te kamienie są wyjątkowo piękne, o niespotykanymi szlifie.

– Kwadratowe.

– Prostokątne. Ten szlif nazywa się „promienisty”. – I już ciszej dodała: – On ma doskonały gust.

– To obłąkany morderca!

– Masz rację – zgodziła się. Odłożyła obrączkę na stół. Uniosła głowę – przed sobą widział kobietę, której uroda kiedyś wręcz go poraziła, pozbawiła zdolności rozsądnego myślenia. Teraz Katherine była inna… starsza, łagodniejsza, słodsza… zatroskana innymi, nie tylko sobą. I o wiele bardziej godna pożądania. – Nie zaczynaj winić siebie za to, że Julie cierpi – powiedziała łagodnie. – Uratowałeś ją od życia w piekle. Ona o tym wie.

– Dziękuję – rzekł cicho. Wyciągnął ramię wzdłuż oparcia sofy, z zamkniętymi oczyma odchylił głowę. – Taki jestem zmęczony, Kathy. – Jego ciało, jakby bez aprobaty wyczerpanego umysłu, zareagowało na wspomnienia. Dłoń zaczęła krążyć wokół jej ramienia, przyciągnął ją bliżej. Dopiero gdy policzkiem przywarła do jego piersi, przytuliła się, uświadomił sobie jej bliskość- jeszcze niewinną.

– Mieliśmy tyle szczęścia, ty i ja – szepnęła. – Poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie od pierwszego wejrzenia, wzięliśmy ślub. A potem wszystko zmarnowaliśmy.

– Wiem. – Bolesny żal, jaki usłyszał we własnym głosie, sprawił, że popatrzył na Katherine gniewnym wzrokiem. Z jej poważnej twarzy wyczytał, że pragnie, aby ją pocałował.

– Nie – powiedział twardo i zamknął oczy.

Potarła policzkiem o jego pierś. Opór Teda zaczynał słabnąć.

– Przestań! – rzucił. – Bo wstanę i pójdę spać do drugiego pokoju. – Natychmiast znieruchomiała, ale nie oderwała się od niego, nie wybuchnęła gniewem! Jeszcze przed chwilą był odrętwiały ze zmęczenia, teraz, choć jego umysł nadal pozostawał w marazmie, ciało ożywało, słowa padały jakby wbrew woli. – Albo wstawaj – rzucił z zamkniętymi oczami – albo zdejmij ten pierścionek.

– Czemu?

– Bo niech mnie szlag, jeżeli będę się kochał z tobą, gdy masz na palcu prezent od innego…

Diament sprzed bilionów lat, wyceniony na jedną czwartą miliona dolarów, bezceremonialnie rzucony uderzył o blat stolika. Głos Teda przypominał ni to śmiech, ni jęk:

– Jesteś jedyną kobietą na świecie, Kathy, która tak traktuje piękne klejnoty.

– Jedyną, przeznaczoną tobie. – Ted odchylił głowę i przymknął oczy. Starał się zignorować prawdę tych słów, ale dłonią już otulał jej kark, palce wślizgiwały się we włosy, unosiły jej twarz. Otworzył oczy i spojrzał na nią. Myślał o miesiącach wspólnego życia – wspólnego piekła… i tej zimnej pustce… bez niej. Ujrzał łzę zbierającą się w kąciku jej oka.

– Wiem, że tak jest – szepnął. Pochylił głowę, językiem zagarnął słoną kroplę.

– Jeżeli jeszcze raz pozwolisz, udowodnię ci – obiecała gwałtownie.

– Wiem – szepnął, scałował następną łzę.

– Dasz mi jeszcze jedną szansę?

Uniósł jej brodę, spojrzał w oczy – był zgubiony.

– Tak.

Загрузка...