ROZDZIAŁ 20

Przez następne pół godziny jechali w milczeniu, przerywanym jedynie od czasu do czasu nic nie znaczącą uwagą o złej pogodzie czy nie najlepszych warunkach jazdy. Julie w napięciu obserwowała pobocze, czekała na właściwą chwilę do wprowadzenia w życie wymyślonego przez siebie planu. Wystarczy tablica zapowiadająca bar szybkiej obsługi lub zjazd z szosy. Gdy wreszcie taką ujrzała, serce zabiło w szybszym rytmie.

– Pewnie nie masz ochoty na zatrzymanie się przy restauracji? Ja umieram z głodu – powiedziała przyjaznym tonem. – Ten znak zapowiadał McDonalda. Możemy dostać coś do jedzenia bez wysiadania z samochodu.

Popatrzył na zegar w desce rozdzielczej i odmownie potrząsnął głową, więc pośpiesznie dodała:

– Muszę jeść co kilka godzin, bo cierpię na… – zawahała się przez chwilę, rozpaczliwie szukając w pamięci właściwego medycznego terminu na określenie dolegliwości, której przecież nie miała -…hipoglikemię! Przykro mi, ale jeżeli nie zjem czegokolwiek, osłabnę i…

– Dobrze, zatrzymamy się.

Julie prawie krzyczała z radości, gdy zjeżdżali najbliższym zjazdem, a przed nimi ukazały się złocone łuki budynku McDonalda. Restauracja, z przytulonym do niej ogródkiem zabaw dla dzieci, stała pośrodku prawie pustego parkingu.

– W samą porę – powiedziała – kręci mi się w głowie i już dłużej nie byłabym w stanie usiedzieć za kierownicą.

Ignorując jego nieprzychylne spojrzenie, włączyła kierunkowskaz i auto wtoczyło się przez bramę z szyldem McDonalda. Śnieżyca nie wystraszyła wszystkich podróżnych i na parkingu stało kilka samochodów, jednak o wiele mniej niż Julie by sobie życzyła. Kilka rodzin siedziało przy stolikach wewnątrz. Jechała, zgodnie ze strzałkami, aż do okienka, z którego podawano dania wprost do samochodów. Zatrzymała się.

– Na co masz ochotę? – zapytała.

Przed pójściem do więzienia Zack nigdy nie zwróciłby uwagi na taki bar, taśmowo obsługujący klientów, nawet gdyby przez cały dzień musiał obejść się bez jedzenia. Teraz poczuł ssanie w żołądku na myśl o zwykłym hamburgerze i frytkach. Oszołomienie wolnością, pomyślał. Szybko powiedział Julie, czego chce. To wolność sprawiała, że powietrze pachniało świeżością, a jedzenie smakowało lepiej.

Ale także z powodu jej odzyskania był napięty i podejrzliwy: przesadnie beztroski uśmiech zakładniczki nakazywał czujność. Musi mieć się na baczności! Wyglądała tak świeżo i niewinnie z tymi swoimi olbrzymimi oczyma i łagodnym uśmiechem. Ale coś podejrzanie często zmieniała nastroje: od przerażonej branki, przez rozwścieczoną zakładniczkę, do przyjacielskiej sojuszniczki.

Julie powtórzyła zamówienie do mikrofonu:

– Dwa cheesburgery, dwa razy frytki, dwie cole.

– Należy się pięć dolarów i dziewięć centów – zagrzmiało z głośnika – proszę podjechać do pierwszego okienka.

Gdy stanęli we wskazanym miejscu, Julie zobaczyła, że towarzysz podróży sięga do kieszeni po pieniądze. Z już otwartą torebką, gwałtownie potrząsnęła głową.

– Ja płacę – powiedziała, z wysiłkiem starając się patrzeć mu prosto w oczy. – Ja stawiam, bardzo proszę.

Po chwili wahania cofnął rękę, ale brwi wciąż marszczył niespokojnie.

– Równa z ciebie babka.

– Wszyscy tak mówią – paplała bezmyślnie, równocześnie wyciągając z torebki zwinięty, dziesięciodolarowy banknot, w którym schowała kartkę z informacją o porwaniu. W końcu nie wytrzymała bacznego spojrzenia i odwróciła głowę, całą uwagę skupiając na nastolatce w okienku, obserwującej ich ze znudzoną miną. Plakietka na piersiach dziewczyny informowała o jej imieniu – Tiffany.

– Należy się pięć dolarów i dziewięć centów – powtórzyła zniecierpliwiona Tiffany.

Julie wyciągnęła banknot i z błagalnym wyrazem twarzy utkwiła wzrok w dziewczynie. Jej życie zależało od tej znudzonej pannicy z kędzierzawymi włosami związanymi w koński ogon. Jak na zwolnionym filmie widziała, jak tamta rozwija banknot… Mały kawałek papieru spadł na ziemię… Tiffany pochyliła się, podniosła go, ustami strzeliła balonową gumą do żucia… Wyprostowała się… Popatrzyła na Julie…

– Pani? – zapytała. Trzymała kartkę, ale nie czytała. Oceniała wzrokiem samochód.

– Nie mam pojęcia – powiedziała Julie. Wzrokiem usiłowała zmusić dziewczynę do przeczytania. – Być może. Co tam pisze… – zaczęła. Z jej ust wydobył się zdławiony krzyk, gdy dłoń Zacharego Benedicta zacisnęła się na jej ramieniu, a lufa pistoletu zakłuła w bok.

– Nieważne, Tiffany – powiedział beztroskim głosem i sięgnął nad ramieniem Julie. – To moje, taki żart. – Kasjerka popatrzyła na kartkę, ale Julie nie zauważyła, czy dziewczyna widziała treść, nim wyciągnęła dłoń w stronę samochodu.

– Proszę bardzo. – Nachyliła się i podała mu kartkę. Julie zacisnęła zęby na widok uśmiechu, jakim Zack obdarzył Tiffany, ta, zajęta odliczaniem reszty z dziesięciodolarowego banknotu Julie, aż zarumieniła się z zadowolenia. – Oto państwa zamówienie – powiedziała. Julie automatycznie sięgnęła po białe torebki z jedzeniem i kubki z colą. Jej przerażona twarz milcząco błagała dziewczynę o wezwanie policji, kierownika – kogokolwiek. Podała torebki Benedictowi. Nie miała odwagi na niego popatrzeć, a ręce drżały jej tak mocno, że omal nie upuściła kubków z colą. Odjechali spod okienka. Teraz spodziewała się, że zostanie zasypana lawiną wyrzutów, ale furia Zacka zaskoczyła ją:

– Ty mała, głupia suko, chcesz zginąć? Zatrzymaj się na parkingu, stań w takim miejscu, żeby dziewczyna mogła nas widzieć – bez przerwy patrzy na nas.

Julie automatycznie wykonała polecenie, oddychała gwałtownie.

– Jedz! – rozkazał. Podsunął jej cheesburgera pod sam nos. – I przy każdym kęsie uśmiechaj się, bo niech mnie Bóg broni…

Julie potulnie posłuchała, jadła, ale nie czuła smaku. Wytężała każdy mięsień ciała, by jakoś się pozbierać, uspokoić rozedrgane nerwy na tyle, aby móc zebrać myśli. W samochodzie zapanowało napięcie nie do zniesienia, wręcz namacalne. Tylko po to, by przerwać milczenie, odezwała się:

– Mo…ogę prosić o mo…ją colę? – Sięgnęła po białą, papierową torebkę na podłodze, przy jego stopach. Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, jakby chciał zmiażdżyć delikatne kości. – Sprawiasz mi ból! – krzyknęła, ogarnięta paniką.

Zanim zwolnił uścisk, na moment zacisnął palce jeszcze mocniej. Odsunęła się do tyłu, odchyliła głowę i z zamkniętymi oczami, nerwowo przełykając ślinę, masowała obolałe ramię. Zaskoczył ją. Do tej pory nie zrobił jej żadnej krzywdy, więc próbowała się oszukiwać, że obok niej nie siedzi bezwzględny morderca, tylko mężczyzna, który w szale zazdrości zemścił się na swej niewiernej żonie.

Dlaczego, myślała roztrzęsiona, uwierzyłam, że nie zabiłby zakładniczki czy choćby tej nastolatki, gdyby próbowała wszcząć alarm. Dała się nabrać na te wszystkie wspaniałe opowieści, jakie drukowano o nim w czasopismach, omamić filmom, na jakich spędzała długie godziny z braćmi, później z kolegami, długim rozmowom na jego temat. Gdy miała jedenaście lat, nie rozumiała, czemu jej bracia i ich przyjaciele uważali Zacka Benedicta za kogoś wyjątkowego, kilka lat później pojęła to doskonale. Przystojny, tym męskim typem urody, nieosiągalny, seksowny, cyniczny, dowcipny i twardy.

W czasie jego głośnego procesu przebywała na wakacyjnym stypendium w Europie i nie poznała wszystkich okropnych okoliczności zbrodni, nie dotarło do niej nic, co mogłoby zatrzeć wrażenie, jakie wywarł na niej swoimi cudownymi, ekranowymi wcieleniami. Gdy mówił o swojej niewinności, o niesprawiedliwym wyroku, chciała mu wierzyć, bo tylko wtedy jego ucieczkę dałoby się usprawiedliwić, a ona łatwiej mogła zapanować nad strachem. Ale nie zapominała o jedynym pewnym sposobie ratunku -ucieczce. Nawet jeżeli nie był winny zbrodni, za którą posłano go do więzienia, czyż zagrożony powrotem za kratki, nie zabije jej? W dodatku, to „jeżeli” wydawało się mocno nieprawdopodobne. Słysząc szelest torby na podłodze, podskoczyła w panice.

– Masz – burknął i podsunął colę.

Unikając jego spojrzenia, ze wzrokiem uparcie utkwionym w przedniej szybie, sięgnęła po kubek. Teraz już zrozumiała, że jej jedyną szansą ucieczki, bez narażenia kogokolwiek na zranienie czy nawet śmierć, jest sprawienie, by kłopotliwy pasażer, przez nikogo nie zatrzymywany, odjechał jej samochodem. Będzie więc musiała wysiąść, gdy w pobliżu znajdą się jacyś ludzie. Sfuszerowała pierwszą próbę i Benedict już wiedział, że spróbuje ponownie. Na pewno ani na chwilę nie spuści z niej oka. Tym razem musi przemyśleć wszystko do końca, bo trzeciej okazji mogłaby nie dożyć. Przynajmniej nie będzie musiała dłużej grać komedii, udawać, że jest po jego stronie.

– Jedźmy – rzucił krótko.

Bez słowa włączyła silnik i wyjechała z parkingu.

Piętnaście minut później znów kazał jej się zatrzymać koło przydrożnej budki telefonicznej. Poza wypowiedzianym rozkazującym tonem słowem nie odezwał się. Jego zacięte milczenie przerażało ją bardziej niż wszystko inne. Tym razem podczas rozmowy telefonicznej ani na chwilę nie oderwał od niej wzroku. Gdy wrócił do samochodu, popatrzyła na kamienne rysy jego twarzy. Dłużej nie zniesie milczenia! Spojrzała na niego wyzywająco i wskazując głową na budkę telefoniczną, powiedziała:

– Mam nadzieję, że wiadomości były fatalne.

Zack opanował uśmiech na widok tej demonstracji nieposkromionej bojowości. Ładna twarz dziewczyny wyrażała upór, odwagę i… chłodne szyderstwo, czym wciąż zbijała go z tropu. Zamiast odpowiedzieć, że wiadomości są wyjątkowo dobre, tylko wzruszył ramionami. Milczenie daje jej w kość, pomyślał i zaraz rzucił:

– Jedź. – Rozsiadł się wygodniej, wyprostował nogi i leniwie oddał się kontemplacji jej pięknych, delikatnych dłoni, zaciśniętych na kierownicy.

Już wkrótce, za kilka godzin, sobowtór Zacka wyjedzie z Detroit i przez Tunel Windsorski dostanie się do Kanady. Na granicy wywoła scysję, by celnicy dobrze go zapamiętali. Jeżeli Zackowi uda się pozostać na wolności, za jakieś dwa dni celnicy, po obejrzeniu komunikatu, powiadomią amerykańskie władze, że poszukiwany więzień prawdopodobnie przekroczył granicę z Kanadą. Za tydzień polowanie na Zacka Benedicta przeniesie się do Kanady, a to da mu więcej czasu na zrealizowanie planu do końca.

Wyglądało na to, że teraz, przez najbliższy tydzień, ogarnięty sympatią do całego świata, nie będzie robił nic poza cieszeniem się wolnością. I tak pewnie by się stało, gdyby nie kłopotliwa zakładniczka. Bardzo kłopotliwa, bo nie dało się nią manipulować tak łatwo, jak początkowo sądził. Teraz jechała demonstracyjnie wolno i rzucała mu gniewne spojrzenia.

– O co chodzi? – zapytał.

– Muszę do toalety.

– Później!

– Ale… – Z jego spojrzenia wyczytała, że nic nie wskóra. Godzinę później przekroczyli granicę Kolorado i wtedy – nareszcie! – odezwał się pierwszy.

– Przed nami znajduje się plac postojowy dla ciężarówek. Zjedź z drogi i jak nie zobaczymy nic podejrzanego, zatrzymamy się.

Parking okazał się zbyt zatłoczony, by Zack zgodził się na postój. Dopiero po następnej połowie godziny wypatrzył pustawą stację obsługi. Między dystrybutorami stała budka inkasującego pieniądze i za paliwo można było płacić bez wychodzenia z wozu. Toaleta znajdowała się na zewnątrz budynku.

– Teraz, tylko powoli – ostrzegł. Ruszyła w stronę drzwi. Przytrzymał ją za łokieć, jakby pomagał iść po śniegu, ich stopy poruszały się w jednym rytmie po rozesłanym dywanie śnieżnego pyłu. Gdy doszli, on, zamiast puścić jej ramię, sięgnął drugą ręką i otworzył drzwi. Zatrzęsła się ze złości.

– Zamierzasz wejść ze mną do środka i przyglądać się, co robię? -wybuchnęła.

Nie zwracał na nią uwagi, tylko rozejrzał się po niewielkim, wykafelkowanym pomieszczeniu. Przypuszczała, że szuka okna – nie było, więc ją puścił.

– Pośpiesz się. I nie zrób czegoś głupiego.

– Niby co? – zapytała. – Powieszę się na papierze toaletowym? Wynoś się, i niech cię szlag! – Weszła do środka. W tym momencie przyszło jej do głowy, że może zamknąć się od wewnątrz i nie wychodzić.

– Z uczuciem triumfu, cichutko ustawiła zamek w odpowiedniej pozycji i niemal równocześnie trzasnęła drzwiami, z całej siły napierając na nie ramieniem. Usłyszała miły dla jej ucha, metaliczny dźwięk, ale zamek najwyraźniej nie zaskoczył. Przez chwilę zastanawiała się, czy Zack, by udaremnić jej zamiar, nie przytrzymuje gałki od zewnątrz.

Miała rację! Gałka obróciła się jej w dłoni. Równocześnie głosem pobrzmiewającym wesołością zakomunikował jej, że się nie myli.

– Półtorej minuty, Julie, potem otwieram drzwi.

Wspaniale! Jeszcze do tego wszystkiego pewnie jest zboczeńcem, pomyślała, szybko załatwiając to, po co przyszła. Właśnie myła ręce w umywalce, w przeraźliwie zimnej wodzie, gdy otworzyły się drzwi i usłyszała:

– Czas minął.

Zamiast wsiąść do blazera, Zack stał z boku, z ręką w kieszeni, w której trzymał broń.

– Zatankuj – polecił. Oparty o samochód obserwował, jak się zachowa. – Zapłać! – Odwrócił twarz tak, by nie widział go człowiek w budce.

Julie, oszczędna do przesady, zapomniała o strachu i już miała zaprotestować, ale w wyciągniętej ręce Zacka ukazały się dwa dwudziestodolarowe banknoty. Jej niechęć jeszcze wzrosła, gdy zauważyła, z jakim wysiłkiem mężczyzna opanowuje uśmiech.

– Najwyraźniej zaczyna ci się to podobać! – rzuciła z goryczą i wyrwała mu pieniądze z ręki.

Odwróciła się. Patrzył na jej sztywno wyprostowane plecy. O wiele rozsądniej i korzystniej byłoby, jak na początku zamierzał, okiełznać jej wrogość. Muszę jakoś wprawić ją w dobry humor, pomyślał. Krztusząc się udawanym śmiechem, odezwał się:

– Masz absolutną rację, chyba rzeczywiście zaczyna mi się podobać.

– Drań! – usłyszał w odpowiedzi.

Świt obrębił szare niebo różowością. Julie wydało się, że Zack nareszcie zasnął. Przez całą noc kazał jej trzymać się bocznych dróg, unikać autostrad, co przy ciągle sypiącym śniegu czyniło jazdę tak trudną, że na długich odcinkach poruszali się z szybkością najwyżej trzydziestu mil na godzinę. Trzy razy utknęli w korkach spowodowanych wypadkami, ale nic nie potrafiło go zniechęcić – musiała jechać i jechać. Co pewien czas słyszeli przez radio wiadomość o jego ucieczce, ale im bardziej wjeżdżali w głąb Kolorado, tym mniej uwagi poświęcano jego zniknięciu. Z pewnością nikt nie podejrzewał go o podróżowanie na północ, trzymanie się z dala od większych lotnisk czy dworców, autobusowych i kolejowych. Tablica, którą minęli milę wcześniej, głosiła, że zbliżają się do punktu piknikowego.

Zaczęła się modlić, by w tym miejscu, jak w tamtym, obok którego poprzednio przejeżdżali, stało przynajmniej kilka ciężarówek, z kierowcami śpiącymi w kabinach. Z możliwych do wykonania pomysłów, jakie przychodziły jej do głowy w ciągu tych niekończących się, wyczerpujących godzin, tylko jeden spełniał obydwa kryteria: zmuszał go do zabrania wozu i pozostawienia jej wolno – jeśli w tych okolicznościach można było w ogóle o czymś takim marzyć.

Wjedzie na parking, na miejsce obok stojących ciężarówek, mocno naciśnie na hamulec i wyskoczy z wozu, wzywając pomocy tak głośno, by zbudzić kierowców. Wtedy, jeżeli sceny z jej wyobraźni urzeczywistnią się, kilku krzepkich facetów – najlepiej olbrzymich, uzbrojonych w broń palną i kastety – wyskoczy z szoferek i przybiegnie z odsieczą. Obezwładnią Zacharego Benedicta – ona pomoże – rozbroją go i przez CB radio wezwą policję.

Ten scenariusz był najlepszy, nawet gdyby tylko w niewielkiej części ułożył się po jej myśli. Wystarczyło, by chociaż jeden kierowca obudził się i wyszedł zobaczyć, co się dzieje, a na zawsze uwolniłaby się od Zacharego Benedicta, gdyż w momencie podniesienia przez nią alarmu i zwrócenia na nich uwagi jedynym jego sensownym posunięciem będzie ucieczka jej samochodem. Nic by nie zyskał poprzez zatrzymanie się i strzelanie do niej, a tym bardziej bieganie od ciężarówki do ciężarówki i mordowanie kierowców; pierwszy strzał zaalarmowałby wszystkich. Jakakolwiek próba powtórzenia finałowej sceny ze „Strzelaniny w korralu” byłaby z jego strony głupotą, a głupi to Zack Benedict na pewno nie jest.

O tym była przekonana, mogłaby założyć się, stawiając własne życie.

Spojrzała na niego kątem oka, by upewnić się, czy śpi. Ręce trzymał skrzyżowane na piersi, długie nogi wyprostowane przed sobą, głowę oparł o szybę bocznego okna. Oddychał równo i spokojnie.

Spał.

Julie, podekscytowana, powoli, delikatnie oderwała stopę od pedału gazu i obserwowała, jak wskazówka szybkościomierza opada od czterdziestu pięciu, do czterdziestu dwóch, a potem bardzo powoli do czterdziestu mil. Żeby wjechać na parking bez gwałtownego hamowania, czym niewątpliwie zbudziłaby swojego pasażera, powinna skręcić na zjazd z prędkością nie przekraczającą trzydziestu mil. Przez minutę utrzymywała się przy czterdziestu, potem znów uniosła trzęsącą się i napięcia nogę nad pedał gazu. Samochód zwolnił do trzydziestu pięciu mil, wtedy nieco głośniej puściła radio, by muzyką zagłuszyć ciszę, jaka teraz zapanowała w samochodzie.

Do punktu postojowego, zasłoniętego od szosy przez kępę sosen, mieli jeszcze jakieś ćwierć mili. Julie zwolniła do trzydziestu mil i powoli zaczynała skręcać kierownicę, zbaczając z głównej drogi, cal po calu. Chaotycznie powtarzała słowa modlitwy. Zęby parkowały tam ciężarówki! Wstrzymując oddech, objechała drzewa i wreszcie odetchnęła z ulgą: przed nią, zwrócone przodem do małego budynku, w którym znajdowały się toalety, stały trzy ciężarówki, i chociaż w bladym świetle świtu nie widziała nikogo, wydało jej się, że słyszy pomruk włączonego diesla. Serce waliło jej w piersi jak młotem, z trudem powstrzymywała się od pokusy natychmiastowego działania. Aby maksymalnie zwiększyć swoje szanse, powinna znaleźć się tuż przy ciężarówkach, tak by dopaść drzwi jednej z nich, zanim wyrwany ze snu Benedict zdoła ją powstrzymać.

Piętnaście jardów za pierwszym wozem była już pewna, że słyszy pracujący silnik. Stopą prawie dotykała hamulca, w napięciu patrzyła na drzwi ciężarówki… Na widok prostującego się Zacka aż jęknęła z przerażenia.

– Co u diabła… – zaczął, ale Julie nie dała mu czasu na dojście do siebie. Z całej siły nacisnęła hamulec i chwyciła za klamkę. Wypadła z jadącego jeszcze auta, lądując na boku, na śnieżnych muldach. Jak przez mgłę, z przerażeniem widziała tylne koło blazera przetaczające się zaledwie o centymetry od niej, po chwili samochód z piskiem opon zatrzymał się.

– Pomocy! – krzyknęła. Gramoląc się w śniegu i błocie, próbowała unieść się na kolana. – Pomocy!

Jakoś udało jej się wstać i już biegła w stronę kabiny najbliżej stojącej ciężarówki. Benedict wyskoczył z blazera, obiegł wóz dookoła i stanął na wprost niej. Julie ominęła go.

– Proszę, niech mi ktoś pomoże! – krzyczała. Biegła przez śnieg w stronę toalet, by tam się schronić, Zobaczyła, że drzwi ciężarówki na lewo od niej otworzyły się, a kierowca, z zaskoczoną miną, patrzy, co się dzieje; tuż za sobą słyszała kroki Benedicta grzęznącego w śniegu.

– Pomóż mi! – krzyknęła do kierowcy i obejrzała się, akurat w chwili, gdy Zachary Benedict brał w rękę garść śniegu.

Śnieżny pocisk boleśnie uderzył ją w ramię. Biegła dalej i krzyczała:

– Zatrzymać go! To…

Jej słowa zagłuszył wesoły głos Zacharego Benedicta:

– Daj spokój, Julie. – Rzucił się w jej stronę. – Pobudzisz wszystkich dookoła!

Gorączkowo łapała powietrze, by znowu zawołać o pomoc, ale pośliznęła się i padła w śnieg, i zaraz przycisnęło ją ciało Benedicta. Nie mogła oddychać, jej przerażone, niebieskie oczy znajdowały się zaledwie kilka cali od jego, pełnych wściekłości. By oszukać kierowcę ciężarówki, szczerzył zęby w udawanym uśmiechu. Julie, z trudem łapiąc powietrze, chciała krzyknąć, ale Zack wcisnął jej w twarz garść mokrego śniegu. Dławiła się, prawie nic nie widziała. Przytrzymywał jej dłonie nad głową. Do jej uszu dobiegł wściekły szept:

– Zabiję go, jeżeli podejdzie bliżej! – Wzmocnił uchwyt. – Do cholery, czy na tym właśnie ci zależy? Żeby przez ciebie ktoś stracił życie?

Julie, niezdolna wykrztusić słowa, jęknęła i potrząsnęła przecząco głową. Mocno zacisnęła powieki; nie mogła znieść widoku swego poskromiciela ani myśli o wolności, do której miała tak blisko – i na nic to wszystko! Teraz, z biodrem obolałym po upadku z jadącego blazera, leży w śniegu, przygnieciona ciałem swego dręczyciela. Usłyszała, jak Zack gwałtownie wciąga powietrze, potem pełne furii słowa:

– Idzie do nas. Pocałuj mnie i lepiej, żeby dał się nabrać, bo jak nie, to już jest martwy!

Zanim zdążyła zareagować, ustami wbił się w jej wargi. Otworzyła oczy i wzrokiem poszukała kierowcy, który ze zmarszczonymi brwiami nadchodził ostrożnie, próbując dostrzec ich twarze.

– Do cholery, obejmij mnie!

Usta Benedicta skutecznie kneblowały ją, broń w kieszeni boleśnie wbijała się w brzuch, ale przecież ręce miała wolne. Może walczyć! Wtedy kierowca o dobrodusznej twarzy pod czarną czapeczką z literami PETE zauważy, że coś jest nie tak i przyjdzie jej z pomocą.

I zginie…

Benedict rozkazał, by go objęła i postarała się, by uścisk wyglądał na prawdziwy. Niczym marionetka uniosła ciężkie jak z ołowiu dłonie i pozwoliła im spocząć na ramionach mężczyzny – na więcej nie potrafiła się zdobyć.

Zack czuł pod ustami jej suche wargi, swym ciałem przyciskał ją, bezwładną niczym kamień; przypuszczał, że dziewczyna zbiera siły – za chwilę, z pomocą szoferów z parkujących na placu ciężarówek, zakończy jego krótkotrwałą wolność… i życie. Kątem oka widział, jak nadchodzący mężczyzna zwalnia, a na jego twarzy ukazuje się wyraz niedowierzania. Wszystko to dotarło do Zacka w ciągu ledwie trzech sekund, gdy udawali – nieprzekonująco – pocałunek.

Ostatnim wysiłkiem, by powstrzymać to, co nieuchronne, przesunął wargi do ucha Julie i szepnął to jedno, jedyne słowo, którego -umyślnie – nie używał od lat:

– Proszę! – Mocniej przytulił zesztywniałą ze strachu kobietę i z rozpaczą, której nie umiał już ukryć, powtórzył: – Proszę, Julie…

Cały świat zwariował – Julie usłyszała błaganie z ust swego prześladowcy! Zanim znów spadł ustami na jej wargi, wyszeptał z rozpaczą:

– Nikogo nie zabiłem, przysięgam. – Błaganie… a może nadzieja, które zabrzmiały w jego głosie, nabierały w pocałunku treści, dokonywały tego, czego nie osiągnął wściekłymi groźbami: niemal mu uwierzyła.

Czując zamęt w głowie, poświęciła swą szansę w imię uratowania kierowcy ciężarówki. Wiedziona potrzebą ocalenia tamtego człowieka i czymś jeszcze, mniej sensownym, zupełnie niemożliwym do wytłumaczenia, Julie powstrzymała łzy zawodu, położyła dłonie na ramionach Zacka i poddała się pocałunkowi.

W tej samej chwili wyczuł jej kapitulację; przeszedł go dreszcz, wargi stały się czułe. Nieświadoma odgłosu śniegu skrzypiącego pod stopami, stopniowo cichnącego, Julie pozwoliła, by Zack wargami rozwarł jej usta. Z własnej woli objęła go za szyję i zatopiła palce w miękkich, gęstych włosach na karku. Poczuła, jak gwałtownie westchnął, gdy odwzajemniała pocałunek, i nagle wszystko się zmieniło. Teraz całował ją namiętnie, głaskał po ramionach, wilgotnych włosach; podnosił jej głowę ku swoim zgłodniałym, natarczywym wargom.

Gdzieś daleko, ponad nią, męski głos z teksańskim akcentem zapytał niepewnie:

– Lady, potrzebuje pani pomocy?

Julie słyszała i próbowała potrząsnąć przecząco głową, gdyż usta, które tak mocno napierały, uniemożliwiały wyartykułowanie słowa. Gdzieś w głowie zakołatała myśl, że to tylko gra przed szoferem; było to dla niej równie oczywiste jak to, że musi brać w niej udział, chce czy nie. Ale jeżeli tak, to czemu nie może choćby potrząsnąć głową czy otworzyć oczu?

– Jak widzę, nie – zaciągający z teksańska głos brzmiał wesoło. – A pan? Potrzeba panu asysty przy tej robocie? Mógłbym pomóc…

Zack uniósł głowę na tyle, by uwolnić usta.

– Znajdź sobie własną kobietę, bo ta należy do mnie – powiedział miękkim, ochrypłym głosem. Ostatnie słowa musnęły wargi Julie, potem ustami opadł na nie i próbował rozewrzeć językiem; jego ramiona objęły ją ciaśniej, biodra napierały twardo. Z cichym jękiem uległości Julie poddała się gorącemu, zmysłowemu pocałunkowi, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała.

Pięćdziesiąt metrów od nich otworzyły się drzwi ciężarówki i męski głos zawołał:

– Hej, Peter, co się dzieje?

– Człowieku, wiesz, jak to tutaj wygląda? Para dorosłych zabawia się jak dzieciaki, rzuca do siebie śnieżkami i obłapia w śniegu.

– Dzieciak to może z tego dopiero być, jak trochę nie zwolnią tempa.

Być może sprawił to głos tego drugiego, może nagłe uświadomienie sobie rosnącego podniecenia jej prześladowcy, może przyczyną był odgłos zatrzaskiwanych drzwi szoferki i ryk silnika olbrzymiego wozu, wytaczającego się z zatoczki, dość że Julie oprzytomniała. Oparła dłonie o ramiona Zacka i odepchnęła go, ale każdy ruch sprawiał jej niesłychaną trudność i opór wypadł dość blado. Wystraszona trudną do wytłumaczenia słabością, pchnęła mocniej.

– Przestań! – zawołała cicho. – Przestań, on odjechał.

Benedict, oszołomiony, usłyszał w jej głosie płacz.

Uniósł głowę z pożądaniem, nad którym z trudem panował, pożerał wzrokiem mokrą – od łez? od śniegu? – twarz i miękkie usta. Cudowna słodycz uległości Julie, delikatność jej dotyku sprawiły, że Zack niemal pragnął posiąść ją w śniegu, tutaj i teraz. Powoli rozejrzał się wokół i z ociąganiem wstał. Tak do końca nie wiedział, dlaczego nie zdecydowała się wezwać na pomoc kierowcę ciężarówki, ale cokolwiek to było, z pewnością nie powinien wyrażać wdzięczności przez próbę gwałtu w śniegu.

W milczeniu, z trudem powstrzymując uśmiech, wyciągnął rękę. Kobieta, która ledwie chwilę temu rozpływała się w jego ramionach, najwyraźniej zebrała siły, bo zignorowała przyjazny gest i sama się podniosła. Jak mogła unikała jego wzroku.

– Jestem cała mokra – poskarżyła się, otrząsając włosy.

Zack odruchowo wyciągnął rękę, by strząsnąć z Julie śnieg, ale ona, unikając jego dotyku, sama otrzepała kurtkę i dżinsy.

– Nie myśl, że możesz mnie dotykać tylko z powodu tego, co się stało przed chwilą! – ostrzegła. Ale Zack nie słuchał, zajęty podziwianiem rezultatów, jakie wywołał pocałunek: ogromne, ocienione gęstymi rzęsami oczy błyszczały, białą, delikatną cerę ozdabiał rumieniec ciągnący się wysoko, aż po kości policzkowe. Widok Julie Mathison w chwilach takich jak ta, wzburzonej i lekko podnieconej, zapierał dech. A jeszcze do tego była odważna i miała dobre serce- to, czego nie zdołał osiągnąć groźbami i gwałtownością, spowodował rozpaczliwą prośbą.

– Pozwoliłam ci na pocałunek, bo przekonałeś mnie: nie było powodu, by ktoś ginął tylko dlatego, że ja się boję. A teraz już jedźmy, miejmy w końcu tę mękę za sobą.

– Wnioskuję z tonu, panno Mathison, że znów jesteśmy przeciwnikami? – Zack westchnął.

– To oczywiste. Zawiozę cię, dokąd zechcesz, teraz już bez żadnych sztuczek. Ale postawmy sprawę jasno: jak tylko znajdziemy się na miejscu, pozwolisz mi odejść. Czy tak?

– Naturalnie – skłamał.

– No to ruszajmy.

Zack otrzepał śnieg z rękawów kurtki i poszedł za Julie do samochodu. Patrzył, jak jej włosy rozwiewa wiatr, podziwiał wdzięczne ruchy. Sądząc z jej słów i sztywno wyprostowanych pleców, nie mógł mieć wątpliwości: była zdecydowana unikać wszelkich romantycznych uniesień.

Musi poskromić tę dziewczynę! Popróbował jej ust, wiedział, jak reagują na pocałunek; jego wygłodniałe zmysły domagały się uczty.

Rozsądek ostrzegał, że wikłanie się w seks z branką to szaleństwo. Skomplikowałoby wszystko, a dodatkowych kłopotów nie potrzebował.

Drugi część ego, wsłuchana w krzyk podnieconego ciała dowodziła – z wielkim zapałem, zresztą zgodnie z jego pragnieniami – że to niezwykle rozsądny krok. W końcu ukontentowani zakładnicy stają się niemal sojusznikami, a ich towarzystwo całkiem przyjemne.

Spróbuje uwieść Julie, i to nie tylko z powodu jej cielesnych czy duchowych przymiotów ani budzącej się w nim czułości.

Zrobi tak dla dobra sprawy. A że przy okazji będzie przyjemnie -tym lepiej.

Z galanterią, o jakiej nie myślał przed chwilą, a która Julie wydała się w ich odmienionej sytuacji śmieszna, nawet przerażająca, zaprowadził ją do auta. Nie musiał uchylać przed nią drzwi – przez cały czas, od nieudanej próby jej ucieczki, pozostawały otwarte. Zatrzasnął je i obszedł samochód. Dziewczyna z grymasem bólu na twarzy poprawiła się na fotelu, głęboko wzdychając.

– Co się stało? – zapytał.

– Stłukłam nogę i biodro przy wyskakiwaniu z samochodu i wtedy, jak mnie przewróciłeś – powiedziała z goryczą. Była zła na siebie, bo tak naprawdę, do czego nie chciała się przyznać, pocałunek sprawił jej przyjemność. – Ciekawa jestem, czy cię to chociaż trochę obchodzi, czy masz wyrzuty sumienia.

– Ano mam – odparł półgłosem.

Oderwała wzrok od jego smutnego uśmiechu, niezdolna do uwierzenia w tak oczywiste kłamstwo. Został skazany za morderstwo i nie wolno jej, nie powinna ani na chwilę o tym zapominać.

– Jestem głodna – oświadczyła, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Popatrzył na jej usta i wiedziała, że popełniła pomyłkę.

– Ja też – powiedział.

Uniosła głowę i włączyła silnik. Usłyszała stłumiony chichot.

Загрузка...