ROZDZIAŁ 61

– W imieniu załogi lotu 614 dziękuję państwu za skorzystanie z usług Aero-Mexico – powiedziała stewardesa. – Proszę pamiętać – dodała wesoło – jesteśmy linią, z którą przylatujecie na miejsce dwadzieścia minut przed podaną godziną. – Dalej mówiła już profesjonalnym tonem. – Proszę pozostać na miejscach i nie rozpinać pasów do zatrzymania się maszyny przy terminalu.

Julie siedziała pomiędzy Tedem a Paulem, w tylnym rzędzie zatłoczonego samolotu. Kurczowo ściskała dłoń brata, jej żołądek protestował przeciwko gwałtownemu hamowaniu maszyny. Za chwilę podstawiono trap. Serce Julie krzyczało, że popełnia błąd, ale sumienie upierało się: postępujesz właściwie. W tym krzyżowym ogniu czuła się zupełnie zagubiona. Paul Richardson zauważył gwałtowne falowanie jej piersi, krótki oddech. Ujął jej drugą rękę.

– Spokojnie, kochanie – powiedział niskim, uspokajającym głosem. – Już prawie po wszystkim. Na lotnisku obstawiono każde wyjście.

Julie oderwała wzrok od wstających i zbierających manatki pasażerów.

– Nie mogę tego zrobić, nie potrafię! Zaraz zwymiotuję. Paul mocniej ścisnął jej wilgotną dłoń.

– Oddychaj głęboko – poradził. Zmusiła się do posłuchania go.

– Nie pozwól zrobić mu krzywdy! – rzuciła rozpaczliwym szeptem. – Obiecałeś.

Pasażerowie powoli opuszczali samolot. Paul położył dłoń na ramieniu Julie i delikatnym uściskiem przypomniał, by wstała. Odsunęła się.

– Obiecaj mi jeszcze raz, że nie pozwolisz, by spotkało go coś złego!

– Nikt nie zamierza go krzywdzić, Julie – mówił jak do wystraszonego dziecka. – Po to tu jesteś. Chciałaś upewnić się, że nic mu się nie stanie, a Benedict, z obawy o ciebie, nie będzie taki skory do stawiania oporu.

Potrząsnęła głową. Paul, holując ją za łokieć, przesuwał się do przodu.

– No to wspaniale – powiedział. – Od tej chwili Ted i ja będziemy trzymać się krok za tobą. Moi ludzie obstawili cały dworzec lotniczy, są też na zewnątrz, a twoje bezpieczeństwo jest dla nich najważniejsze. Jeżeli Benedict zacznie strzelać, osłonią cię własnymi ciałami.

– Zack nigdy by mnie nie skrzywdził! – oburzyła się.

– On nie jest normalny, nie wiesz, co zrobi, gdy zrozumie, że go oszukałaś. Dlatego, obojętne, co się wydarzy, dopóki nie zostanie ujęty, będziesz udawać, że jesteś po jego stronie. Rozmawialiśmy już o tym. – Odsunął się lekko, gdy dochodzili do stojącej przy wyjściu stewardesy, przystojnej brunetki. – Czy wszystko jasne?

Julie miała ochotę krzyknąć, że dla niej nic nie jest jasne, ale wbiła paznokcie we wnętrze dłoni i jakoś udało jej się zmusić do kiwnięcia głową.

– W porządku, dalej radzisz sobie sama. – Zatrzymał się w drzwiach, delikatnie zdjął płaszcz z ramion Julie i przewiesił jej przez rękę. – Za pięć minut będzie po wszystkim. Myśl o tym przez cały czas, jeszcze tylko pięć minut! I pamiętaj, nie rozglądaj się, sam cię znajdzie.

Przystanął i patrzył, jak Julie powoli oddala się, odczekał chwilę, by odeszła kawałek, potem, razem z Tedem, ruszyli za nią. Gdy oddalili się od załogi samolotu na tyle, by móc porozumiewać się swobodnie, Ted syknął:

– Nie miałeś prawa zmuszać jej do brania w tym udziału. Sam mówiłeś, że na lotnisku roi się od FBI i Federales. Mogłeś się obejść bez niej!

Paul rozpiął guziki marynarki, poluzował węzeł krawata – swobodnie ubrany biznesmen przyjeżdża z przyjacielem na kilka dni do Mexico City, w interesach i na chwilę rozrywki. Wsunął ręce do kieszeni i ze sztucznym uśmiechem powiedział:

– Nalegała na przyjazd, chciała mieć pewność, że Benedictowi nic się nie stanie. Przez radio wezwałem lekarza, będzie na nas czekał, i już po wszystkim da jej zastrzyk uspokajający.

– Gdybyś był choć w połowie taki sprytny, jak ci się wydaje, twoi ludzie już by go mieli, a tak nie jest, prawda? Poszedłeś do kabiny pilotów, by upewnić się przez radio, nie mylę się?

Paul uśmiechał się, ale jego słowa nie dodawały otuchy.

– To prawda. Jakoś udało mu się obok nich prześliznąć albo wcale się nie pojawił. FBI nie ma uprawnień do działań w Meksyku. Dopóki nie przewieziemy Benedicta przez granicę, możemy tylko „pomagać” meksykańskiej policji w czasie operacji, a oni nie są najlepsi w takich sprawach.

Julie z nerwów aż cała się trzęsła. Niepewnie wkraczała w gwar za barierką, za którą rodziny i przyjaciele witali pasażerów. Rozpaczliwie rozglądała się za wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, który, dla niepoznaki, mógł wmieszać się w rozradowany tłum. Gdy nie zobaczyła znajomej twarzy, zrobiła kilka kroków do przodu i, sparaliżowana uczuciem ulgi i strachu jednocześnie, zatrzymała się.

– Przepraszam, panienko! – zawołał jakiś Meksykanin, najwyraźniej śpieszący do swego samolotu. Przepychał się obok niej, za rękę ciągnął niedużego chłopca, w drugiej trzymał walizkę.

– Przepraszam! – zawołał inny, potrącając ją mocno. – Był wysoki i śniady, jego twarzy nie widziała. – Zack! – szepnęła przerażona. Patrzyła nic nierozumiejącym wzrokiem, jak człowiek podbiega do wyjścia, przy którym tłoczyli się opuszczający lotnisko pasażerowie. Trzej Meksykanie, oparci o ścianę, popatrzyli na nią, potem na mężczyznę, w tej samej chwili ujrzała ciemną twarz tamtego – nie był to Zack.

Głos z megafonów zdawał się eksplodować jej w uszach: „Samolot 620 z Los Angeles właśnie ląduje przy wyjściu A-64. Samolot 1152 z Phoenix ląduje przy wyjściu A-23. Lot 134…”

Julie trzęsła się coraz mocniej. Drżącą ręką odsunęła kosmyk włosów z czoła. Nie widziała nic. Mieć to już za sobą, jak najszybciej, pomyślała. Jeszcze cztery minuty! Jeżeli pójdzie prosto, bez rozglądania się na boki, zza któregoś filaru wyłoni się Zack i ruszy za nią do wyjścia. Tam nastąpi koniec wszystkiego.

Boże, spraw, by to stało się szybko, odmawiała litanię w rytm swych pośpiesznych, długich kroków. Niezatrzymywana wyszła za barierę. Nie daj wyrządzić mu krzywdy. Niech to stanie się szybko. Nie daj wyrządzić mu krzywdy. Niech to stanie się szybko.

Pośpiesznie minęła grupę pasażerów idącą od punktu kontroli bezpieczeństwa. Nie zatrzymywała się, szła dalej. Nad głową ukazała się strzałka wskazująca kierunek do wyjścia. Julie zawróciła i poszła w tę stronę. Nie daj wyrządzić mu krzywdy… Nie daj wyrządzić mu krzywdy… Spraw, by go tu nie było, powtarzała rozpaczliwie w myślach. Jeszcze dwie minuty. Przed nią znajdowało się wyjście na dobrze oświetlony postój; taksówki czekały już z włączonymi światłami. Spraw, by go tu nie było. Spraw, by go tu nie było. Spraw, by go tu nie było…

Nie było go.

Julie zatrzymała się. Nie zwracała uwagi na potrącających ją, roześmianych, zagłębionych w ożywionej rozmowie pasażerów, śpieszących do terminalu. Powoli odwróciła się, poszukała spojrzeniem Paula Richardsona – stał razem z Tedem, rozmawiali… Przeniosła wzrok na grupę zbliżających się, rozbawionych Meksykanów… na starszego mężczyznę, wysokiego i przygarbionego, o szpakowatych włosach, ze spuszczoną głową, niósł walizkę… na matkę z… Zaraz, zaraz! Ten stary człowiek! Julie natychmiast powróciła do niego wzrokiem, on powoli uniósł głowę, oczy… te ciepłe, śmiejące się, złociste!

W myślach krzyczała ostrzegawczo; zrobiła krok, dwa, zaczęła biec, przepychać się przez tłum, by własnym ciałem osłonić go. Wtem męski głos zawołał:

– Stój, Benedict, nie ruszaj się!

Zack znieruchomiał, agenci już go chwytali, rzucili na ścianę. Ale jego wzrok wciąż więził spojrzenie Julie, ostrzegał, by trzymała się jak najdalej. Rozpętało się istne pandemonium: krzyki pasażerów usiłujących zejść z drogi Federales, którzy nadbiegali z wyciągniętymi pistoletami. Julie usłyszała własny głos przekrzykujący wszystko:

– Nie róbcie mu krzywdy! Nie róbcie mu krzywdy!

Paul Richardson złapał ją, pociągnął do tyłu.

– Oni go biją! – krzyknęła. Szarpała się, próbowała uwolnić z uścisku, dojrzeć, co dzieje się za tłumem mężczyzn otaczających Zacka. – Biją go!

– Już po wszystkim! – zawołał Paul. Starał się ją powstrzymać, uspokoić. – Już w porządku, po wszystkim!

Jego słowa dotarły w końcu do Julie. Zamarła. Niezdolna uwolnić się ani odwrócić wzroku, sparaliżowana rozpaczą patrzyła, jak otaczają i przeszukują Zacka, pod nadzorem elegancko ubranego, niskiego mężczyzny o przerzedzonych włosach, który uśmiechem obserwował poczynania Federales. Teraz usłyszała jego głos.

– Wracamy do domu, Benedict, i będziemy razem przez długie, długie lata… – Urwał, bo policjant znalazł coś w kieszeni Zacka. – Co tam masz?

Tamten podał mu zdobycz. Julie poczuła chłód w całym ciele na widok obrzydliwego uśmiechu mężczyzny, gdy przenosił wzrok z zawartości swej dłoni na nic niewyrażającą twarz Zacka.

– O, jak słodko! – rzucił z pogardą i nagle ruszył w stronę Julie.

– Jestem dyrektor Hadley – przedstawił się. Wyciągnął dłoń. – Założę się, że to było przeznaczone dla pani.

Julie nie zareagowała, nie mogła się poruszyć, bo Zack popatrzył na nią tak ciepło, że zapragnęła umrzeć. Spojrzeniem mówił, jak bardzo ją kocha; prosił o wybaczenie, żegnał się z nią.

Wciąż myślał, że ujęto go przypadkiem.

– Weź to! – wrzasnął Hadley.

Wstrząśnięta, odruchowo wyciągnęła dłoń.

Przedmiotem, który upadł na jej rękę była wąska, ślubna obrączka.

– Och, nie… – jęknęła. Przycisnęła ją do piersi, łzy płynęły po policzkach.- Nie, nie…

Nie patrząc w jej stronę, Hadley zwrócił się do meksykańskich policjantów:

– Zabierzcie go stąd! – rzucił rozkazująco. Wskazał głową w kierunku wyjścia. Na ulicy ze dwanaście policyjnych samochodów w ciszy migotało światłami. Gdy Federales prowadzili Zacka w tamtą stronę, Hadley przypomniał sobie nagle… – Zaczekajcie chwilę – dodał ostro, a potem zwrócił się do Julie, stojącej przy Zacku. Pełnym fałszu tonem powiedział: – Panno Mathison, zachowałem się bardzo niegrzecznie. Nie podziękowałem za współpracę. Gdyby nie pani pomoc, pewnie nieprędko złapalibyśmy Benedicta.

Zack poderwał głowę, przeniósł wzrok na ściągniętą poczuciem winy twarz Julie. Z rozpaczą dostrzegła w jego oczach niedowierzanie. A potem nienawiść, tak głęboką, że mięśnie jego twarzy ułożyły się w maskę furii. Ogarnięty szałem uwolnił się i rzucił w stronę wyjścia.

– Trzymajcie drania! – krzyknął Hadley. Panika w jego głosie sprawiła, że Federales, wyciągając gumowe pałki, pobiegli za więźniem.

Julie usłyszała trzask kości. Widziała, jak Zack z wykrzywioną bólem i wściekłością twarzą pada na kolana, policjanci znowu unieśli nad nim pałki. Wyrwała się Paulowi, rzuciła na Hadleya. Zrozpaczona, paznokciami rozorała mu twarz, w szale nienawiści kopała. Richardson odciągał ją. Hadley uniósł pięść, ale powstrzymało go wściekłe ostrzeżenie:

– Ty sadystyczny draniu! Spróbuj ją tknąć, a skręcę ci kark! – Paul uniósł głowę i zawołał do swoich ludzi: – Przyprowadźcie tego cholernego lekarza! – Potem wskazał na Hadleya. – A tego zabrać mi stąd.

Ale już nie patrzył, czy dojdzie do następnej, nierównej walki -miał inne zmartwienie. Julie, nieprzytomna, powoli osuwała się na ziemię.

Загрузка...