ROZDZIAŁ 82

Następnego dnia Zack zrozumiał, że w teksańskim mieście uroczystości dwusetlecia to poważna sprawa. Tydzień starannie przygotowanych imprez: parada na głównej ulicy miasta, zawody sportowe, pokazy zwierząt hodowlanych i inne najrozmaitsze rozrywki poprzedziło pełne patosu przemówienie burmistrza.

Stali na skraju parku w centrum miasteczka i starali się nie zwracać na siebie uwagi. Julie wskazała głową na wysokiego mężczyznę koło pięćdziesiątki, dziarsko kroczącego w stronę pawilonu ozdobionego, jak wymagały okoliczności, czerwonym, białym i niebieskim płótnem.

– Oto burmistrz Addelson. Kobieta w żółtej, lnianej sukience, to jego żona Marian. – Skinęła w stronę ładnej, elegancko ubranej kobiety, siedzącej pomiędzy honorowymi gośćmi na trybunie zbudowanej wzdłuż pawilonu i obserwującej męża przygotowującego się do wystąpienia. – Burmistrz owdowiał wiele lat temu – wyjaśniła Julie. – Marian pracowała w Dallas jako dekoratorka wnętrz i tam właśnie dwa lata temu spotkali się. Przywiózł ją, ślubu udzielił im tatuś. Budują nowy dom, na wzgórzu, a za miastem wspaniałe ranczo. Są bardzo mili.

Zack, od tyłu, przyciągnął do siebie jej jędrne pośladki i szepnął:

– Twój dotyk jest bardzo przyjemny.

Poczuła pulsującą twardość i cofnęła biodra.

– Twój też.

Zack przełknął ślinę, próbował skupić uwagę na słowach Addelsona. Burmistrz miał gęste włosy niezwykłego koloru – blond z pieprzem – spotykanego jakby częściej u mieszkańców Teksasu. Najwyraźniej cechowało go upodobanie wszystkich polityków do pompatycznych przemów – przez prawie pół godziny słuchali o bitwie stoczonej w okolicach Keaton, o historii miasta, o losach jego założycieli. Zack w myślach ważył zalety i braki scenariusza, który przeczytał jeszcze w zeszłym tygodniu, dopóki nie spostrzegł, że oficjalna część przemowy dobiegła końca, a burmistrz mówi o nim.

– Zanim wystrzeli działo i rozpoczną się uroczystości, chciałbym poświęcić kilka słów niezwykłemu gościowi, który zawitał do naszego miasta. Wszyscy wiedzą, że jest z nami Zack Benedict, że przyjechał do Julie Mathison; nie jest też tajemnicą, że wspaniały stan Teksas w przeszłości nie zachował się wobec niego zbyt przyjaźnie. Wielu z was na pewno ma nadzieję go poznać, wszyscy chcielibyśmy, by zmienił opinię o naszej ziemi. Ale, kochani, najlepszym sposobem będzie pozostawienie mu swobody. Wiemy, przez co przeszedł, wiemy też, jak tłumy natarczywych wielbicieli potrafią uprzykrzyć życie gwiazdorom filmowym, zadręczać prośbami o autograf. Na całym świecie nie ma pewnie miejsca, w którym Zack Benedict mógłby czuć się swobodnie, być traktowany jak każdy z nas. Pokażemy mu, co znaczy pochodzić z naszego miasteczka: tutaj los drugiego nie jest nikomu obojętny.

Apel burmistrza spotkał się z powszechnym aplauzem. Z miejsca dla orkiestry rozległy się werble, przyjaźnie uśmiechnięci ludzie, jeden przez drugiego, machali do Zacka, on odpowiadał uprzejmym skinieniem głowy.

Ku zaskoczeniu Zacka, mieszkańcy miasta zastosowali się do prośby burmistrza. Pierwszy raz od piętnastu lat udało mu się spędzić w publicznym miejscu tak wspaniały, spokojny dzień. Jak innym, udzielił mu się świąteczny nastrój – typowo amerykańska atmosfera. Gdy dzień dobiegał końca, Zack miał za sobą wiele cudownych chwil, jakie znajdował w zupełnie prostych przyjemnościach: odwiedzanie kramików z domowymi wyrobami, od ciastek począwszy, na ozdobionej koronkami pościeli skończywszy, objadanie się hot dogami, obficie posmarowanymi musztardą, żarty z Tedem i Katherine, czy aby konkursów nie przygotowano tak, by wygrywał każdy. Odkrył to już w Kolorado – przy Julie, nawet najbardziej błahe zajęcia urastały do rangi przygody.

Najwyraźniej była ulubienicą mieszkańców miasta, a ich sympatia, po złożonej wczorajszego wieczora w sali gimnastycznej deklaracji, że postąpi „jak należy”, zdawała się obejmować także i jego osobę. Zapragnął udowodnić im szczerość swych intencji, włożyć na palec Julie zaręczynowy pierścionek, który wybrał dzisiejszego ranka, i tylko czekał na stosowny moment – był zdecydowany zatrzeć ponure wrażenie z tamtego dnia w Mexico City; zaręczyny muszą pozostawić wspomnienie pogodne, promienne.

Teraz, gdy szli przez rozbrzmiewający gwarem, jasno oświetlony teren wesołego miasteczka, ściskał w kieszeni dziesięciokaratowy diament o promienistym szlifie. Czuł na sobie zaciekawione spojrzenia rozbawionych, radośnie uśmiechniętych obywateli Keaton, z pewnością zastanawiających się, kiedy on wreszcie się oświadczy. Od czasu do czasu ktoś, dyskretnie, robił im zdjęcie.

– Wsiadamy na diabelskie koło? – zapytał, gdy zatrzymali się pod olbrzymią machiną. Julie zadarła głowę i patrzyła na zawieszone w górze ławeczki.

– Jeżeli obiecasz, że nie będziesz kołysał. – Odłamała kawałek długiej, różowej krówki i podała mu wprost do ust.

– Słowo skauta – skłamał. Wbił zęby w lepką masę. – Julie, to smakuje okropnie! Jak możesz jeść coś takiego? Ale daj mi jeszcze trochę.

Roześmiała się i ułamała następny kawałek. Obydwoje uśmiechnęli się do przechodzącej obok pary, która przyjaźnie kiwnęła im głowami.

– O tym kołysaniu mówiłam całkiem poważnie – ostrzegła. On już sięgał do kieszeni po pieniądze. – Trochę boję się jazdy karuzelą.

– Ty? – zapytał z niedowierzaniem. – Kobieta, która kilka minut temu nieomal doprowadziła do katastrofy, wprawiając w ruch wirowy kapsułę rakiety?

– To co innego, byliśmy zamknięci w środku. Diabelskie koła – popatrzyła w górę – są otwarte i… straszne.

Zack już miał iść do kasy po bilety, gdy za plecami usłyszał:

– Przyjdź do nas i wygraj najprawdziwszy pozłacany pierścionek ze sztucznym kamykiem. Trafisz pięć kaczek, zdobędziesz dla swojej dziewczyny pierścionek, dziesięć – olbrzymiego, pluszowego misia!

Zack odwrócił się, spojrzał na poruszane mechanizmem kaczki, wędrujące w niekończącym się szeregu, na wsparte o ladę wiatrówki i tacę pierścionków z wielkimi, błyszczącymi kamieniami w kolorach od jaskrawożółtego po rubinowy. Olśniło go.

– Myślałam, że chcesz się przejechać na kole – zdziwiła się Julie, gdy wziął ją pod ramię i zawrócili w stronę strzelnicy.

– Idziemy, chcę zdobyć dla ciebie najprawdziwszy pozłacany pierścionek, ze sztucznym kamieniem.

– Ile strzałów? – zapytał mężczyzna zza lady. Gdy spojrzał Zackowi w twarz, głos mu drgnął. – Wyglądasz mi znajomo, koleś. – Nie odrywając oczu od Zacka, podał mu wiatrówkę, potem zwrócił się do Julie: – Twój chłopak wygląda całkiem jak… ten… jak mu tam… aktor. Wiesz… – upierał się. Zack nie zwracał na niego uwagi, tylko uniósł broń i sprawdzał, czy muszka pokrywa się ze szczerbinką. – Wiesz, o kogo mi chodzi.

Julie odpowiedziała na uśmiech Zacka zalotnym, rzuconym spod rzęs spojrzeniem.

– Taki przystojny? – zapytała. – Męska twarz, ciemne włosy?

– Tak, ten.

– Steven Segal! – zażartowała, a Zack z wrażenia nie trafił do celu. Popatrzył na nią z wyrzutem. Wycelował ponownie.

– Nie, nie o tego mi chodzi – powiedział obsługujący strzelnicę. – Tamten jest wyższy, przystojniejszy, starszy. – Zack uśmiechnął się do Julie z zadowoleniem.

– Warren Beatty! – krzyknęła, i Zack znowu spudłował.

– Julie – mruknął ostrzegawczo, jego ramionami wstrząsał śmiech. – Chcesz w końcu ten pierścionek?

– Nie – powiedziała z zadowoloną z siebie miną. – Misia.

– No to przestań żartować i pozwól mi ustrzelić te przeklęte kaczki, bo niedługo zejdzie się tu cały tłum.

Rozejrzała się wokół i zobaczyła, że nie wszyscy zastosowali się do prośby burmistrza o pozostawienie Zacka w spokoju. Wielu mieszkańców przystawało, by popatrzyć, jak prawdziwy Zack Benedict na żywo odtwarza scenę strzelaniny ze swoich filmów, tyle że tym razem celuje do metalowych kaczek, a nie morderców z mafii, szpiegów czy innego autoramentu złoczyńców.

Trafił do ośmiu kaczek. Rozległy się skąpe oklaski, ale zaraz zamilkły.

– Odwróć się, kochanie – powiedział do Julie. – Denerwujesz mnie.

Gdy posłuchała, sięgnął do kieszeni, mrugnął do człowieka za ladą i szybko położył pierścionek zaręczynowy pomiędzy tymi na tacy, potem strzelił jeszcze dwa razy, celowo pudłując.

– W porządku, a teraz wybierz sobie pierścionek.

Julie odwróciła się.

– Co, nie dostanę misia? – Nie dostrzegła zdumionej miny obsługującego strzelnicę mężczyzny, z rozdziawionymi ustami wpatrującego się w tacę.

– Przykro mi, dwa ostatnie strzały spudłowałem. Który wybierzesz?

Przed jej oczyma przewijała się tęcza różowych, żółtych, czerwonych i ciemnoniebieskich olbrzymich kamieni w tandetnych oprawkach. A potem zobaczyła brylant. O wiele większy od wszystkich szkiełek, błyszczał, odbijał migocące światła diabelskiego koła. Rozpoznała szlif – taki sam miały brylanciki w obrączce. Spojrzała w pełne powagi, czułe oczy ukochanego.

– Podoba ci się? – zapytał.

Widzowie wyczuwali, że dzieje się coś niezwykłego. Może dostrzegli zdumiony wzrok obsługującego strzelnicę. Podchodzili bliżej.

– Podoba mi się – powiedziała Julie cicho, drżącym głosem.

– A teraz poszukamy odpowiedniego miejsca do włożenia ci go na palec, dobrze?

Bez słów skinęła głową. Zack wziął z tacy pierścionek i odwrócili się, by odejść. Nadchodzące osoby dostrzegły radość na jego twarzy i też uśmiechnęły się.

– Tam! – Wskazał i pociągnął Julie w stronę szczelnie osłoniętej ławeczki na diabelskim kole. – Uciekajmy – dodał ze śmiechem. A człowiek na strzelnicy wołał do tłumu zdumionym głosem:

– Ten gość, ten, co wygląda jak Warren Beatty, przed chwilą wyjął z kieszeni pierścionek z olbrzymim brylantem i dał go swojej dziewczynie!

Niedaleko od karuzeli wielebny i pani Mathison rozmawiali z burmistrzem, obok z jego żoną rodzice Katherine, przybyli do Keaton specjalnie na uroczystości. Niespodziewanie nadbiegł Ted z żoną, za nimi grupka przyjaciół.

– Stało się – powiedział ze śmiechem. – Julie i Zack zaręczyli się. -Umyślnie, by nabrać ojca, dodał: – Dał jej pierścionek, który wygrał na strzelnicy.

– To wygląda niezbyt poważnie. – Wielebny zmarszczył brwi.

– Żartowałem tato, pierścionek był prawdziwy.

Wszyscy się odwrócili i szukali wzrokiem szczęśliwej pary, by złożyć gratulacje.

– Gdzie oni się podziali? – spytała rozpromieniona pani Mathison.

Katherine wskazała na diabelskie koło – właśnie zatrzymało się, a tłum zebrany wokół wznosił radosne okrzyki.

– Tam, na górze – powiedziała i z uśmiechem wbiła wzrok w najwyższą ławeczkę – na samym szczycie świata.

Zebrani pod karuzelą głośno wołali:

– Pocałuj ją, Zack, pocałuj! – A reporter z „Keaton Crier”, który kierował obiektyw na zawieszoną w górze parę, też dołączył się do okrzyków.

Zack objął Julie ramieniem, wolną dłonią uniósł jej brodę.

– Dopóki nie zobaczą pocałunku, nie pozwolą nam zjechać na dół. Zagryzła wargi, policzki zapłonęły ogniem, dłonią zazdrośnie zakrywała zaręczynowy pierścionek na palcu.

– Nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś to na oczach wszystkich. Przecież nienawidzisz ostentacji.

Zack przyciągnął ją bliżej.

– Ta akurat mi nie przeszkadza. Cały świat – szepnął, spuszczając głowę – był świadkiem naszego cierpienia. Niech więc zobaczą, co dzieje się, gdy eks-więzień spotka na swej drodze anioła, który w niego uwierzy. Pocałuj mnie, Julie.

Wśród oklasków i okrzyków, które rozległy się na ten widok, Julie i Zack trzymali się w objęciach. Burmistrz Addelson poszukał wzrokiem Teda.

– Czy twój ojciec uzyskał jego obietnicę?

– Aha… – Ramionami młodego mężczyzny wstrząsnął śmiech.

– Biedak. – Addelson ze współczuciem patrzył na długi, namiętny pocałunek narzeczonych. – No to będzie mu diabelnie ciężko.

– Chyba tak.

– Kiedy ślub?

– Zack wspominał o dwóch tygodniach.

– Nie dość szybko – wtrącił się John Grayson, przyjaciel Teda, i spojrzał porozumiewawczo na żonę. – Dla nas to było jak dwa lata pamiętasz, Susan?

Skinęła głową i popatrzyła na Katherine.

– Twój teść to naprawdę sprytny gość.

– I bardzo mądry – dodał burmistrz z powagą.

– Inaczej mówiłeś, kochanie – przypomniała Marian Addelson -przed naszym ślubem.

– Dopiero doceniłem go podczas naszej nocy poślubnej. Grayson przez chwilę patrzył na parę narzeczonych.

– Mam nadzieję, że Benedict zna tę sztuczkę z zimnym prysznicem.

Загрузка...