W gabinecie Erasta Pietrowicza znajdowało się duże lustro. To znaczy, z początku wcale tam lustra nie było, dopiero inżynier kazał umieścić je na biurku, a przed nim rozstawił różne słoiczki, flakoniki, pudełeczka, całkiem jak w salonie fryzjerskim. Były tu również peruki, w różnych fasonach i kolorach. Kiedy Sieńka zapytał, po co to wszystko, pan Nameless odparł zagadkowo, że wkrótce rozpocznie się sezon balów maskowych.
Skorik uznał, że z tymi maskaradami to żarty. Jednakże właśnie on pierwszy miał włożyć przebranie.
Nazajutrz po dedukcji i projekcji Erast Pietrowicz posadził rano Sieńkę przed lustrem i zaczął się pastwić nad sierotą. Najpierw wysmarował mu głowę jakimś paskudztwem, tak że cała wymyślna fryzura, za którą Skorik zapłacił trzy ruble, została zniszczona – włosy, upaprane wstrętną mazią, z puszystych złotoblond zrobiły się skołtunione, lepkie, zwisały w strąkach i przybrały mysią barwę.
Masa, obserwujący te poniżające zabiegi, aż cmokał z zadowolenia.
– Jesce weski – powiedział.
– S-sam wiem – rzekł inżynier, skupiony na swoim dziele, po czym zanurzył dwa palce w pudełeczku i wtarł Sieńce w czubek głowy jakieś ni to ziarenka, ni to kuleczki.
– Co to jest?
– Suszone wszy. Żebrak koniecznie musi mieć te s-stworzenia we włosach. Nie martw się, zmyjemy je p-potem naftą.
Skorikowi dosłownie szczęka opadła. Podstępny pan Nameless wykorzystał to i pokrył złoty ząb Sieńki farbą w zgniłym kolorze, a potem wsunął mu w otwarte usta, między policzek i szczękę, jakiś owinięty w gazę wrzecionowaty przedmiot, przez co cała gęba, to jest twarz, mu się przekrzywiła, zjechała na bok. A tymczasem dręczyciel już nacierał nieszczęśnikowi czoło, nos i szyję oliwą, od czego skóra zrobiła się ziemista i porowata.
– Usy – podpowiedział Japończyk.
– Czy to aby nie przesada? – wyraził wątpliwość inżynier, podłubał jednak Sieńce szpatułką w uszach.
– Łaskocze!
– Rzeczywiście, z zaropiałymi uszami jest lepiej – rzekł w zadumie Erast Pietrowicz. – Zajmijmy się teraz g-garderobą.
Wyjął z szafy takie łachmany, jakich Sieńka nigdy w życiu na sobie nie miał, nawet w najgorszych czasach u wuja Zota Łarionycza.
Skorik popatrzył na swoje odbicie w trójdzielnym lustrze, pokręcił głową, obrócił się i tak, i siak. No cóż, rzeczywiście, żebrak jak się patrzy. Bez zarzutu. Najważniejsze, że jeśli nawet zobaczy go ktoś znajomy, z pewnością nie pozna w nim Sieńki. Niepokoiła chłopaka tylko jedna sprawa.
– Każdy żebrak ma przydzielone stałe miejsce – zaczął wyjaśniać Erastowi Pietrowiczowi. – Trzeba by się dogadać z ich starszym. Jeżeli pojawię się w kruchcie bez uprzedzenia, wygonią mnie i jeszcze przeświecą kosturami.
– W razie czego masz, pożuj to. – Inżynier podał mu śliską kulkę. – To zwyczajne mydło dla dzieci o smaku poziomkowym. Sztuczka prosta, ale efektowna, zapożyczyłem ją od pewnego znanego aferzysty. Tylko jak już zaczniesz toczyć pianę, nie zapomnij parę razy przewrócić oczyma.
Z początku Skorik mimo wszystko trochę się bał. Przyszedł do cerkwi Mikołaja Cudotwórcy, usiadł w kruchcie z samego brzegu, oczy na wszelki wypadek od razu wzniósł ku górze. Obłąkana babka i beznosy dziadek, którzy siedzieli obok niego, od razu zaczęli burczeć, żeby się zabierał. Niby że go nie znają, ludzie i tak nie chcą dawać jałmużny, interes słabo się kręci, a zresztą jak przyjdzie Budnik, dopiero Sieńce pokaże – takie tam różne.
Wszakże kiedy zjawił się Budników i żebracy jęli się skarżyć na nowego, Sieńka zaczął toczyć pianę z ust, dygotać i popiskiwać cicho. Policjant popatrzył na niego chwilę i powiedział: „Co wy, bydło, nie widzicie, że on naprawdę ma padaczkę? Zostawcie go w spokoju, niech sobie żebrze, nie będę za niego brał od was doli”. No proszę, jaki z tego Budnika przyzwoity gość. Dlatego przeżył na Chitrowce dwadzieścia lat.
Żebracy rzeczywiście dali Skorikowi spokój. Chłopak trochę się odprężył, przestał wywracać oczami i zaczął nawet zerkać na boki. Pieniędzy zebrał niewiele, przeważnie rzucano jednokopiejkówki.
Raz przeszedł koło niego Michejka Puchacz. Sieńka, znudzony długim siedzeniem (a także żeby wypróbować charakteryzację), złapał go za nogę i zaczął zawodzić, prosząc o pieniążek dla biedaka. Puchacz nic nie dał i jeszcze zwymyślał żebraka od ostatnich, ale go nie poznał. Wtedy dopiero Skorik naprawdę się uspokoił.
Kiedy zadzwoniono na mszę i baby zaczęły się schodzić do cerkwi, zza rogu zaułka Podkołokolnego wyszła Śmierć. Ubrana była skromnie – biała chustka, szara sukienka – ale i tak zdawało się, jakby nagle zza chmur ukazało się słońce.
Rozejrzała się wśród żebraków, ale nie zatrzymała wzroku na Sieńce. Weszła do cerkwi.
Ojej, zaniepokoił się Skorik. Czy aby Erast Pietrowicz nie przesadził? Skąd Śmierć będzie wiedziała, komu przekazać wiadomość?
Kiedy więc wierni zaczęli wychodzić po skończonym nabożeństwie, Sieńka jął mamrotać nosowym głosem, specjalnie się zacinając, żeby Śmierć się zorientowała, kto go przysłał.
– Ludzie m-miłościwi! Nie miejcie za złe biednemu s-się-rocie, że doprasza się ł-łaski! P-pomóżcie, jak kto może! Nie jestem s-stąd, nie z-znam nikogo! Dajcie nędzarzowi k-kawałek chleba i choć marny g-grosik!
Śmierć przyjrzała się Sieńce i parsknęła cichym śmiechem. Znaczy, że się domyśliła. Każdemu żebrakowi wsunęła w rękę po monecie. Skorikowi także dała piątaka, a razem z nim złożoną w kwadracik karteczkę.
I poszła, zasłaniając usta rogiem chustki, tak ją widok przebranego Sieńki rozbawił.
On zaś, ledwie wykuśtykał z Chitrowki, od razu przykucnął pod słupem ogłoszeniowym, rozwinął papier i zaczął czytać. Pismo Śmierć miała równe, czytelne, chociaż literki były drobniutkie.
Pozdrawiam serdecznie Ernście Pietrowiczu. Wszystko co pan kazał zrobiłam. Łuskę jak obiecałam powiesiłam na szyi a on od razu ją zauważył. (Jaką znowu łuskę? Sieńka podrapał się w głowę. I co za „on”? No nic. Może później się wyjaśni). Skrzywił się i mówi dziwna jesteś. Założyłaś jakiś chłam a tego co ci podarowałem nie nosisz. Zaczął wypytywać od kogo to dostałam. Ja na to jak było umówione od Sieńki Skorika. On w krzyk. Szczyl śmierdzący mówi. Jak go dopadnę to rozerwę na strzępy. (A więc chodzi o Księcia! Pomięta karteczka zadrżała w rękach Sieńki. Co ona wyprawia! Po co to wszystko mówiła! Chyba naprawdę chce mnie zgubić! Nic nie wiem o żadnej łusce! Nie tylko, że jej nic takiego nie podarowałem, ale nawet nie widziałem na oczy! Sieńka zaczął szybciej przebiegać wzrokiem linijki listu). Trudno z nim wytrzymać. Cały czas pijany ponury i w kółko wygraża i wygraża. Strasznie jest zazdrosny. Dobrze że tylko o Skorika. (Jasne, nie może być lepiej. Sieńka aż się skrzywił z tej radości). Gdyby się dowiedział o innych morze krwi by się polało. Próbowałam go podejść na wszystkie sposoby ale nic nie chce mówić. Powiada nie mam pojęcia kto wyprawia takie bezeceństwa sam chciałbym wiedzieć. Jak się dowiem to ci powiem skoroś ciekawa. Ale czy mówi prawdę czy kłamie nie wiem bo nie jest już taki jak przedtem. To nie człowiek tylko dzika bestia. Wciąż szczerzy kły. A co do naszej ostatniej rozmowy Eraście Pietrowiczu to chcę panu powiedzieć żeby mi pan nie wytykał że się niemoralnie prowadzę. Co człowiekowi pisane od chwili narodzin na to nie ma wpływu może tylko wyroki boskie obrócić na dobre albo na złe. Więc proszę więcej ze mną o tym nie rozmawiać ani nie pisać bo to nie ma sensu.
Śmierć
O jakim „tym” nie rozmawiać i nie pisać? Pewnie o rozpuście, w jakiej żyje z Księciem i innymi podlecami.
Sieńka na powrót złożył karteczkę w kwadracik i zaniósł Erastowi Pietrewiczowi. Miał wielką ochotę zapytać przebiegłego pana Namelessa, z jakiego to powodu umyślił jeszcze bardziej rozwścieczyć Księcia i nastawić go przeciw biednemu sierocie. I co to za łuska, którą rzekomo on, Sieńka, podarował Śmierci. Ale gdyby zapytał, zdradziłby się, że przeczytał list.
Sprawa jednak i tak się wydała.
Inżynier ledwie spojrzał na karteczkę, od razu z wyrzutem pokiwał głową.
– Nieładnie, Sienia. Dlaczego przeczytałeś list? Przecież nie jest do ciebie.
– Wcale nie przeczytałem – zapierał się Skorik. – Co mnie on obchodzi?
– A jakże! – Erast Pietrewicz przesunął palcem po zagięciach kartki. – Rozłożyłeś ją i z powrotem złożyłeś. A tutaj co to takiego? Chyba wesz. Nie sądzę, żeby pochodziła z głowy mademoiselle Śmierci.
Czy przed takim człowiekiem można w ogóle coś ukryć? Nazajutrz Skorik dostał od pana Namelessa list, ale w zamkniętej kopercie.
– Skoro jesteś taki ciekawy – oświadczył inżynier – zaklejam swoją p-przesyłkę. Nie próbuj odlepić jej językiem. To doskonały amerykański klej, niezawodny.
Długo smarował maleńką kopertę pędzelkiem, a potem jeszcze mocno przycisnął z wierzchu.
Sieńka tylko się dziwował – przecież każdy głupi sobie z tym poradzi.
Ledwie wyszedł za próg, rozdarł kopertę i wyrzucił. Można taką dostać za dziesięć kopiejek w każdym sklepiku papierniczym. Przeważnie wysyła się w nich liściki miłosne. A więc kupi nową kopertę, włoży do niej list i zalepi bez żadnego czarodziejskiego kleju. Co za sprawa? Na kopercie przecież i tak nie ma nazwiska ani adresu…
Czytać czy nie czytać, nad tym Skorik nawet przez chwilę się nie zastanawiał. Oczywiście, że tak! W końcu to jego, Sieńki, losy się ważą.
List był napisany na bibułce papierosowej, a charakter pisma Erast Pietrowicz miał piękny, z wyszukanymi zawijasami.
Witam serdecznie, miła Ś.
Proszę mi pozwolić tak się nazywać – nie cierpię Pani przezwiska, a prawdziwego imienia mi Pani nie zdradziła. Zechce Pani łaskawie wybaczyć, ale niewierze, że je Pani zapomniała. Zresztą to Pani sprawa. Przechodzę do rzeczy.
Co do pierwszego, wszystko jasne. Z drugim proszę teraz postąpić tak samo, tyle że naprowadzając go na interesujący nas temat jakby od niechcenia. O ile się orientuję, osobnik ten jest inteligentniejszy od Księcia. Wystarczy, że po prostu zobaczy wiadomy przedmiot. Wtedy, jeżeli sam zapyta, powie Pani to, co uzgodniliśmy, o S.S. (O jakim znowu „S.S.”? Sieńka potarł usmarowane sadzą czoło i natychmiast posypały się z jego włosów suszone wszy. Ach, S.S. to przecież Sieńka Skorik, no jasne! Co znowu ta para intrygantów wymyśliła?) Przepraszam, że wracam do nieprzyjemnego dla Pani tematu, ale nie daje mi spokoju myśl, że Pani naraża się na poniżenia i udrękę – tak, tak, jestem przekonany, że cierpi Pani prawdziwe katusze – w imię niezrozumiałych dla mnie i z pewnością niegodnych tego celów. Dlaczego tak okrutnie się Pani karze, nurzając się cieleśnie w moralnym brudzie? Pani ciało w niczym nie zawiniło i doprawdy nie wiem, za co tak go Pani nienawidzi. Ludzkie ciało to świątynia, a świątynię powinno się utrzymywać w czystości. Ktoś mógłby odpowiedzieć na to: cóż, wielka mi rzecz - świątynia, przecież to budynek jak każdy, kamień i zaprawa, chodzi o to, żeby nie zbezcześcić duszy, ciało nie jest ważne, Bóg nie mieszka w ciele, lecz właśnie w duszy. Ale w zhańbionej, pełnej brudu świątyni nigdy nie dostąpimy boskiego objawienia. Co do tego, że los jest człowiekowi pisany już w chwili narodzin, również się Pani myli. Życie to nie książka i nie można go przeżyć, trzymając się jedynie tego, co ktoś za nas rzucił na papier. Nie, życie to wielka, pusta równina, którą przecinają tysiące dróg. Rozwidlają się one, prowadząc w różne strony, i co krok stajemy przed wyborem. Jest sprawą naszej własnej woli, czy skręcimy w prawo, czy w lewo. Sami wytyczamy drogę i kierunek – jedni kroczą na zachód, w ciemność, mrok, inni na wschód – ku źródłu słonecznego światła. I nigdy, nawet w ostatnich chwilach życia, nie jest za późno, by zmienić kierunek tego marszu i zwrócić się w przeciwną niż dotąd stronę. Zdarza się wcale nie tak rzadko, że człowiek przez całe życie zmierzał ku ciemności nocy, aż nagle przejrzał i zwrócił twarz do słońca, a ono i ją, i dalszą jego drogę rozświetliło swym blaskiem. Choć bywa oczywiście również na odwrót. Być może wyjaśniam to nieskładnie, chaotycznie, ale jestem głęboko przekonany, że Pani mnie zrozumie.
E.P.
Sieńce nie wydało się to szczególnie interesujące. Czy doprawdy warto było wcierać mu w twarz obrzydliwe maści i gonić go przez całe miasto dla tych bełkotliwych i mętnych filozoficznych wywodów?
Kupił nową kopertę i pospieszył do cerkwi Mikołaja Cudotwórcy.
Śmierć miała dzisiaj chustkę nie białą, lecz w kolorze bordo, który różowił jej twarz jakby odblaskami dalekiego pożaru. Wchodząc do cerkwi, obrzuciła Sieńkę tak palącym spojrzeniem, że aż się wzdrygnął. Przypomniał sobie (wybacz, Boże, nie czas na to ani miejsce), jak go całowała i obejmowała.
Kiedy wychodziła, w jej oczach było szaleństwo. Nachyliła się, żeby wsunąć Sieńce w rękę jałmużnę i zabrać list, i szepnęła:
– Witaj, mój kochaneczku. Odpowiedź jutro.
Chwiejnym krokiem wracał na Spasską.
Kochaneczek!
Ale nazajutrz nie było odpowiedzi. Śmierć w ogóle nie przyszła. Skorik do wieczora odgniatał sobie kolana, użebrał całe dwa ruble jałmużny – i wszystko na próżno. Budnik, po raz dziesiąty, a może piętnasty, obchodząc swój rejon, rzucił pod adresem Sieńki: „Coś dzisiaj strasznie jesteś pazerny, kochasiu. Możesz sobie żebrać, proszę bardzo, ale uważaj, żebyś nie przeholował”.
Dopiero wtedy Sieńka opuścił kruchtę.
Czwartego dnia wypadła niedziela. Erast Pietrowicz znowu kazał Sieńce iść do cerkwi. Nie zdziwiło go, że nie byto odpowiedzi na ostatni list, raczej zasmuciło.
– Jeżeli dzisiaj także się nie zjawi, trzeba będzie dać spokój z korespondencją i wymyślić coś innego.
Ale przyszła.
Co prawda, na Skorika nawet nie spojrzała. Ofiarowując mu jałmużnę, patrzyła w bok, a jej oczy były gniewne. Sieńka zauważył, że na szyi ma srebrną łuskę na łańcuszku – taką samą jak te, które znalazł w podziemiach. Przedtem nie widział u niej takiej ozdoby.
Tym razem nie wsunęła mu do ręki karteczki, tylko zwiniętą jedwabną chusteczkę.
Znalazł ustronne miejsce i rozwinął ją. W środku był liścik. Ostrożnie, uważając, żeby z włosów nie posypały się wszy i żeby nie zmiąć karteluszka, zaczął czytać.
Serdecznie pozdrawiam Eraście Pietrowiczu. Niczego się od niego nie dowiedziałam i o nic nie mogłam wypytać. Zauważył moją nową ozdobę zerknął tylko swoimi pustymi źrenicami i nawet się nie zainteresował skąd pochodzi. Wiersz wymamrotał pod nosem jakby mówił do siebie takie ma przyzwyczajenie. Zapamiętałam słowo w słowo. Handlowaliśmy niemało złotem, srebrem, bronią białą, dni w podróży szybko zbiegły, a przed nami szlak odległy *. Jaki w tym sens nie wiem. Może pan zrozumie. (To Aleksander Siergiejewicz Puszkin, co tu jest do rozumienia, z wyższością pomyślał Skorik, który akurat wczoraj przeczytał Bajkę o carze Sałtanie. O kim mowa w liście, także było jasne. To Oczko uwielbiał gadać wierszami). A o ciele niech się pan nie waży do mnie więcej pisać inaczej koniec z korespondencją. Już miałam podrzeć pański list. Wczoraj nie poszłam do cerkwi bo byłam na pana bardzo zła. Ale dzisiaj kiedy wyszedł miałam wizję. Leżałam jakby pośrodku równiny o której pan pisał i nie mogłam wstać. Trwało to długo więcej niż dzień czy dwa. Rosła przeze mnie trawa i różne kwiaty. Czułam je wewnątrz siebie i nie było to nieprzyjemne przeciwnie przebijały się przeze mnie ku słońcu. I ja jakbym już nie była sobą tylko tą równiną. Potem tak jak potrafiłam wyhaftowałam swoją wizję na chusteczce. Proszę ją przyjąć w prezencie.
Śmierć
Chusteczka, na którą Skorik z początku w ogóle nie spojrzał, rzeczywiście była cała zahaftowana – u góry słońce, na dole leżąca dziewczyna, naga, a przez nią rosnące z ziemi ku słońcu różne trawy i kwiaty. Sieńce wcale się to dziwaczne urojenie (a ujmując rzecz inteligentnie, alegoria) nie spodobało.
Erast Pietrowicz, odwrotnie niż Sieńka, najpierw obejrzał chusteczkę, a dopiero potem rozłożył list. Rzucił tylko okiem i powiedział:
– Och, Sienia, Sienia, co mam z tobą zrobić? Znowu pchasz nos, gdzie nie trzeba.
Skorik zamrugał oczami, chcąc wywołać łzy.
– Dlaczego pan mnie obraża? Wstydziłby się pan. Chyba robię, co mogę, wyglądam jak ostatni nędzarz. Wiara i prawda…
Inżynier tylko machnął ręką – idź sobie, nie zawracaj głowy, dość tej gadaniny.
A oto odpowiedź Erasta Pietrewicza na list Śmierci:
Miła Ś.
Błagam Panią, proszę więcej nie wąchać tego świństwa. Ja spróbowałem narkotyku tylko jeden jedyny raz i omal nie przypłaciłem tego tyciem. Kiedyś opowiem Pani tę historię. Nie chodzi nawet o niebezpieczeństwo, które kryje w sobie ta odurzająca roślina. Potrzebują narkotyku jedynie ci, którzy nie wiedzą, czy żyją na tym świecie naprawdę, czy to tylko sen. A Pani jest prawdziwa, żywa i narkotyk nie jest Pani do niczego potrzebny. Proszę wybaczyć, że znowu prawię kazania. To zupełnie nie w moim stylu, ale widocznie Pani ma na mnie taki dziwny wpływ.
Pozostałym dwóm, jeśli zwrócą uwagę na wiadomy przedmiot, proszę nie wspominać o S.S. (dzięki Bogu i za to, pomyślał Sieńka), lecz mówić o nowym wielbicielu, jąkale z siwizną na skroniach.
E.P
Śmierć tym razem nie była rozgniewana jak wczoraj, ale wesoła. Schyliła się i odbierając list, wsunęła Sieńce do ręki zamiast piątaka jakiś sporej wielkości gładki krążek i szepnęła: „Osłódź sobie życie”.
Była to duża, zawinięta w sreberko czekoladowa moneta. Cóż to, Śmierć ma go za małego chłopca, czy co?
Ostatniego, szóstego dnia Sieńkowej żebraniny Śmierć, mijając go, upuściła chusteczkę do nosa. Schyliwszy się, żeby ją podnieść, szepnęła ledwie dosłyszalnie: „Ktoś mnie śledzi. Jest na rogu”. I weszła do cerkwi. A na ziemi, niedaleko Sieńki, leżała karteczka. Podpełzł tam, przydusił ją kolanem i zerknął na róg, o którym mówiła Śmierć.
Serce zabiło mu jak oszalałe.
Stał tam Procha, oparty o uliczną studzienkę, i gryzł pestki, nie odrywając oczu od drzwi cerkwi. Na żebraków, chwała Bogu, nie zwracał uwagi.
Ach, ty, a niechże cię, więc to tak!
I Sieńka zaczął dedukować w myślach z taką szybkością, że trudno byłoby za nim nadążyć.
Tego samego dnia, kiedy niósł do jubilera srebrne pręty, kogo spotkał na Marosiejce? Prochę. To raz.
A potem, na Trubie, w pobliżu pensjonatu, kto się kręcił? Wtedy gdy policjant przybiegł na pomoc? Także Procha. To dwa.
Kto wiedział o tym, że Sieńka przyjaźni się z Taszką? Oczywiście Procha. To trzy.
I Śmierć szpieguje również Procha. To cztery.
A więc znaczy, że to on, oślizgła glista, jest wszystkiemu winien! Załatwił i jubilera, i Taszkę! Nie sam, oczywiście. Musi być czyimś popychlem, najprawdopodobniej Księcia.
Co teraz zrobić? Jak od dedukcji przejść do projekcji?
Cóż, bardzo prosto. Procha śledzi Śmierć, a więc trzeba pochodzić za nim. Komu donosi, co wyszpiegował? Ano zobaczymy. Niech pan Nameless się przekona, że Sieńka potrafi coś więcej niż tylko biegać na posyłki.
Śmierć, wyszedłszy z cerkwi, umyślnie się odwróciła, nie rozdawała nawet dzisiaj jałmużny – przepłynęła obok niczym łabędzica, ale Sieńkę musnęła skrajem sukni. Chyba nie przypadkiem. Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że ma być czujny. Mieć oczy dookoła głowy.
Sieńka doliczył do dwudziestu i pokuśtykał za nią, kulejąc na obie nogi. Procha szedł przodem, nie oglądając się – widać nie przychodziło mu do głowy, że i jego ktoś może śledzić.
Tak dotarli do bulwaru Jauzańskiego, zachowując szyk niby klucz żurawi: z przodu, środkiem, szła Śmierć, z tyłu, trochę bardziej na lewo – Procha, a o piętnaście kroków za nim, i nieco na prawo, kuśtykał Skorik.
Gdy się już zbliżali do domu, Procha zwolnił i niepewny zaczął się drapać po głowie. Najwyraźniej nie wiedział, co dalej robić – sterczeć w pobliżu czy odejść. Sieńka czekał, przyczajony za rogiem.
W końcu Procha potrząsnął baśką (no dobrze, dobrze, głową), wsunął ręce do kieszeni, okręcił się na pięcie i szybkim krokiem pomaszerował z powrotem. Pewnie powiadomić Księcia, uznał Skorik. A może nie Księcia, tylko kogoś innego.
Kiedy Procha go mijał, Sieńka odwrócił się tyłem i udał, że niby to załatwia potrzebę. A potem ruszył za dawnym przyjacielem.
Tamten kopnął czubkiem buta ogryzek jabłka, gwizdnął przenikliwie na stadko gołębi dziobiących nawóz (spłoszone ptaki nerwowo zatrzepotały skrzydłami), po czym skręcił w przechodnie podwórze, prowadzące na plac Chitrowski.
Sieńka za nim.
Ledwie wyszedł z pierwszej bramy na wilgotny, ciemny dziedziniec, ktoś z tyłu capnął go za ramię i odwrócił silnym szarpnięciem.
Procha! Widocznie zorientował się, że ktoś go śledzi, lisia morda.
– Coś się do mnie przyczepił, łachudro? – zasyczał. – Guza szukasz?
I szarpnął Sieńkę za kołnierz, aż głowa poleciała mu do tyłu, a zza policzka wysunęła się zniekształcająca twarz kulka, tak że chłopak musiał ją wypluć.
– To ty?! – zdumiał się Procha i nozdrza mu się rozdęły z zadowolenia. – Skorik? Akurat mi jesteś potrzebny!
I dla pewności złapał go również drugą ręką za kołnierz. Nie było mowy, żeby się wyrwać. Chwyt Procha miał mocny. Sieńka wiedział, że nie dorówna mu w sile ani zręczności. Procha odznaczał się największą krzepą na całej Chitrowce. Nie miało sensu wdawać się z nim w bójkę, bo wiadomo było, że solidnie człowiekowi dołoży. Ucieczka też nie wchodziła w grę – dogoniłby Sieńkę bez trudu.
– No to chodź ze mną. – Procha uśmiechnął się krzywo. – Pójdziesz sam czy dla zachęty mam ci przyładować w michę?
– Dokąd? – zapytał Sieńka, wciąż jeszcze oszołomiony niespodziewanym fiaskiem tak dobrze obmyślonej projekcji. – Czegoś się przyczepił? Puść!
Procha boleśnie dźgnął go czubkiem buta w łydkę.
– Chodź, chodź. Jeden porządny gość chce z tobą pogadać.
Gdyby mieli się bić naprawdę, tak jak się to robi na Chitrowce – na pięści czy nawet pasami – Procha załatwiłby go w mig. Ale czy na darmo ćwiczył się Sieńka w japońskiej sztuce walki?
Kiedy Masa zrozumiał, że nie zrobi zeń prawdziwego wojownika, gdyż Sieńka był na to zbyt leniwy i za bardzo bał się bólu, powiedział: nie będę cię uczył, Sieńka-kun, męskiej walki, ale walki dla kobiet. Teraz właśnie Skorik przypomniał sobie taką lekcję. Masa pokazał mu, jak powinna się bronić kobieta, którą napastnik chwycił od tyłu za szyję, by ją zniewolić.
– To proste jak cep – oświadczył sensei.
Kantem lewej dłoni należało od dołu uderzyć atakującego w nos, a kiedy jego głowa odskoczy do tyłu – zadać cios knykciami prawej w grdykę. Sieńka tysiące razy młócił rękami powietrze, ćwicząc: raz-dwa, lewa-prawa, nos-grdyka, nos-grdyka, raz-dwa, raz-dwa.
I teraz właśnie wykonał ten manewr – wszystko trwało może pół sekundy i udało się.
Jak piszą w książkach, rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Uderzenie w nos, czyli „raz”, niezbyt silne, raczej muśnięcie, sprawiło, że głowa Prochy odskoczyła do tylu, a z nozdrzy trysnęła krew. Kiedy Sieńka zadał cios „dwa”, w grdykę, Procha zachrypiał i przewrócił się.
Siedział na ziemi, jedną ręką trzymał się za gardło, drugą zaciskał nos; usta miał otwarte, błyskały białka oczu. A wszędzie wokół było pełno krwi!
Skorik naprawdę się przestraszył – a może zabił Prochę na śmierć?
Ukucnął przy nim.
– Ej, Procha, co z tobą, będziesz umierał, czy co?
I potrząsnął nim lekko.
Tamten tylko wychrypiał:
– Nie bij… Nie bij już! Aaa! – Chciał nabrać powietrza, ale nie udało się.
Sieńka, nie pozwalając mu się opamiętać, wsiadł na niego i zaczął krzyczeć:
– Gadaj, szpiclu, dla kogo pracujesz! Bo jak nie, to tak zarobisz w michę, że ci gały na wierzch wyjdą! No już! Dla Księcia, tak?
I zamachnął się oburącz (tego prostego sposobu też nauczył go Masa – trzeba było uderzyć rękami poniżej uszu).
– Nie, nie dla Księcia… – Procha dotknął ostrożnie zakrwawionego nosa. – Złamany… Złamałeś mi nos… Auuu!
– A dla kogo? Gadaj, mówię ci!
I trzasnął Prochę pięścią w sam środek czoła. Takiego ciosu sensei mu nie pokazywał, wyszło jakoś samo z siebie. Procha specjalnie nie ucierpiał, ale Sieńka miał boleśnie poobijane wszystkie palce. Zabieg jednak odniósł skutek.
– Nie, to ktoś inny, o wiele gorszy od Księcia – zachlipał Procha, osłaniając twarz rękami.
– Gorszy od Księcia? – powtórzył Skorik. Głos zadrżał mu lekko. – Kto?
– Nie wiem. Ma czarną brodę aż do pępka. Oko też czarne, błyszczące. Boję się go.
– Ale kto to jest? Skąd się wziął? – Sieńka był przestraszony nie na żarty. Broda do pępka, czarne oko. Potwór!
Procha ścisnął nos palcami, żeby zatamować krew. Wydusił niewyraźnie:
– Gdo i zgąd, die wieb, a jak chdzesz go zobadżyć, do ci bogażę. Bab z nib sbodganie. Zaraz, w bodziemiach Jerochy…
A więc znowu te podziemia! Co za przeklęte miejsce! Zamordowano w nim Siniuchinów, a Sieńka też omal nie stracił tam życia.
– A po co masz się z nim spotkać? – zapytał, niezdecydowany jeszcze, co dalej robić. – Żeby opowiedzieć, jak łaziłeś za Śmiercią?
– Tak.
– A co ten twój brodacz do niej ma?
Procha wzruszył ramionami i pociągnął nosem. Krwotok już ustał.
– Mnie tam nic do tego. To co, zaprowadzić cię do niego czy nie?
– Prowadź – zdecydował się Sieńka. – Tylko pamiętaj, że jak skrewisz, zabiję cię gołymi rękami. Jeden czarownik mnie tego nauczył.
– Niezła nauka, teraz kogo chcesz, możesz załatwić – próbował się podlizać Procha. – Ja, Sienia, zrobię, co każesz. Na razie jeszcze mi życie miłe.
Doszli do szynku „Tatarskiego”, gdzie było wejście do Jerochy. Skorik profilaktycznie zaaplikował swemu jeńcowi parę szturchańców, żeby ten nabrał większego moresu, i jeszcze go ostrzegł, żeby przypadkiem nie próbował uciekać. Prawdę mówiąc, sam miał niezłego stracha, że jak Procha się odwinie, to on, Sieńka, tylko się nogami nakryje. Ale jego obawy okazały się płonne. Japońskie sztuczki sprawiły, że Procha odnosił się do dawnego kumpla z pełnym szacunkiem.
– Poczekaj no – powtarzał – sam zobaczysz, co to za człowiek. Ja tylko ze strachu zgodziłem się zrobić, co kazał. A jak uwolnisz mnie od tego bandyty, to ci jeszcze powiem „dziękuję”.
W podziemiach skręcili raz, potem drugi. Z miejsca, gdzie się znaleźli, było już bardzo blisko do pomieszczenia, skąd prowadziło wejście do kryjówki. I do korytarza, gdzie Sieńka omal nie rozstał się z życiem, tak że Skorik na samo wspomnienie potężnej łapy, która wyrywała mu włosy i usiłowała skręcić kark, aż zatrząsł się cały i przystanął. Z początkowego przypływu odwagi, który sprawił, że chłopak postanowił sam rozwikłać całą sprawę, niewiele zostało. Eraście Pietrowiczu i Maso sensei, wybaczcie, przeceniłem swoje siły i możliwości.
– Dalej nie pójdę… Gadaj z nim sam… Potem mi opowiesz.
– Nie łam się! – Procha pociągnął go za rękaw. – To już niedaleko. Jest tam taki zakamarek, schowasz się.
Ale Sieńka nie zgodziłby się za żadne skarby.
– Idź sam. Beze mnie.
Chciał zawrócić, lecz Procha trzymał mocno, nie puszczał. I nagle jak nie złapie go za ramiona i nie wrzaśnie:
– To on, Skorik! Mam go! Tutaj, szybko!
Z taką siłą wczepił się w Sieńkę, że ten nie mógł ani się wyrwać, ani mu przyłożyć.
A w ciemności rozległy się pospieszne, ciężkie kroki. Zbliżały się nieubłaganie.
Sensei uczył Sieńkę: jeżeli silny przeciwnik trzyma cię za ramiona, najprościej jest uderzyć go kolanem w słabiznę, a jeżeli stoi zbyt blisko, by zadać mu taki cios, trzeba odchylić się możliwie jak najdalej i trzasnąć go głową w nos.
Sieńka tak właśnie zrobił. Raz i jeszcze raz. Bódł jak baran.
Procha wrzasnął (i tak już miał złamany nos) i osłonił gębę rękami, a wtedy Skorik – chodu! Ledwie zdążył, bo z tyłu ktoś zdążył złapać go za kołnierz. Licha tkanina zatrzeszczała, zetlałe nici puściły i Sieńka, zostawiwszy w ręku znajomka Prochy strzęp koszuli, ruszył pędem przed siebie, w ciemność.
Z początku biegł bez tchu, byle dalej. Dopiero kiedy tupot buciorów za nim nieco ścichł, błysnęła Sieńce myśl: dokąd uciec? Przed nim było pomieszczenie z kamiennymi przyporami, a to przecież ślepy zaułek! Oba wyjścia pozostawały odcięte – i główne, i drugie, przy szynku „Tatarskim”.
Tamten zaraz go dogoni, zapędzi w kąt i wykończy.
Sieńka rzucił się w stronę tajemnego przejścia. Szybko, łamiąc sobie paznokcie, wyszarpnął dwa dolne kamienie, wpełzł do dziury i zamarł. Usta otworzył szeroko, żeby oddychać jak najciszej.
Pod łukami niskiego sklepienia zahuczało echo kroków – jedne były ciężkie i głośne, drugie o wiele lżejsze.
– Dalej już nie ma dokąd uciekać! – rzucił zasapany Procha. – Musi tu gdzieś być, gnida! Ja sprawdzę pod ścianą na prawo, a ty idź na lewo. Zaraz go znajdziemy!
Skorik uniósł się na łokciach, żeby odpełznąć dalej, ale ledwie się poruszył, zatrzeszczały pod nim pokruszone cegły. Nie, musi być cicho, bo inaczej zdradzi swoją obecność, no i miejsce kryjówki. Nie wolno mu nawet drgnąć. Trzeba tylko prosić Boga, żeby tamci nie zauważyli dziury tuż nad podłogą. Jeżeli wzięli ze sobą latarkę, wszystko przepadło, koniec z nim.
Sądząc jednak z powtarzającego się co chwila suchego trzasku, prześladowcy Sieńki mieli tylko zapałki.
Kroki jednak było słychać bliżej, coraz bliżej.
To Procha.
Nagle, niemal tuż nad leżącym Sieńką, rozległ się jakiś łoskot, któremu towarzyszyły przekleństwa.
– Cholera, potknąłem się o kamień. Musiał wypaść ze ściany.
Jeszcze chwila i Procha schyli się, zobaczy dziurę, a w niej dwie podeszwy. Sieńka już był gotów podnieść się na czworaki i wleźć głębiej. Daleko by nie uciekł, ale choć o chwilę odsunąłby to najgorsze, co musiało nastąpić.
Jednak miał szczęście. W panującej wokół ciemności, a może i dzięki łasce bożej, Procha nie zauważył tajemnego przejścia. Pan Bóg pomyślał pewnie: niech tam, Sieńka, pożyj sobie na razie, zdążę cię jeszcze powołać przed swoje oblicze.
Z odległego krańca pomieszczenia znów dobiegł głos Prochy:
– Widocznie w kurytarzu musiał się przycisnąć do ściany, a myśmy go w biegu przegapili. Cwaniak z niego. Ale to nic, tak czy tak go znajdę, nie ma stra…
Procha nagle urwał, a ten drugi się nie odezwał. Gromkie kroki oddaliły się. Zapadła cisza.
Wystraszony Sieńka leżał jeszcze jakiś czas bez ruchu. Zastanawiał się, czyby nie popełznąć głębiej. Mógłby przy okazji zabrać z kryjówki parę prętów.
Ale w końcu się nie zdecydował.
Po pierwsze, nie miał przy sobie nawet zapałek. Czym by tam, głęboko pod ziemią, poświecił?
Po drugie, ogarnęły go naraz wątpliwości, czy warto tu zostawać dłużej. Lepiej chyba wziąć nogi za pas, póki jest zdrów i cały. A jeżeli tamci poszli po latarkę? Przy świetle od razu zobaczą dziurę. A on przez własną głupotę ściągnie na siebie nieszczęście.
Pełznąc rakiem, wydostał się z podziemnego przejścia. Wsłuchał się w ciemność. Nic. Cisza.
Wstał, zdjął buty i na palcach ruszył w stronę korytarza. Co chwila zatrzymywał się i nastawiał uszu, czy nie dobiegnie czasem zza którejś przypory jakiś szelest czy szmer oddechu.
Nagle pod stopą Sieńki coś trzasnęło. Chłopak aż przysiadł ze strachu. Co to było?
Pomacał ręką – pudełko zapałek. Tamci je zgubili czy może ktoś inny? Nieważne. Przydadzą się.
Zrobił jeszcze parę kroków i nagle dojrzał, że po prawej stronie coś leży. Jakby kupa szmat, a może człowiek?
Zaświecił zapałkę i nachylił się.
To był Procha. Leżał na wznak, gębą do góry. Ale kiedy Sieńka przyjrzał się lepiej, aż jęknął. Tak, Procha twarz miał zwróconą ku górze, ale nie leżał na plecach, tylko na brzuchu. Żywy człowiek nie mógłby tak wykręcić głowy. W żaden sposób.
A więc to jego zapałki, Prochy, pomyślał Sieńka, przeżegnał się i cofnął. W dodatku ta cholerna zapałka sparzyła mu palce. No jasne, to dlatego Procha tak nagle umilkł w pół słowa. Tamten po prostu skręcił mu kark, dosłownie, tak że biedak ani zipnął.
Choć, po prawdzie, Sieńka nie bardzo Prochy żałował. Ale co to za potwór, który w ten sposób wykańcza ludzi?
Później przyszła Skorikowi do głowy jeszcze jedna myśl. Bez Prochy w żaden sposób nie da się odnaleźć tego mordercy. Broda do pępka to oczywiście bardzo istotny znak szczególny, ale przecież ten podlec Procha łgał w żywe oczy, świeć Panie nad jego duszą. Kłamał jak z nut. Bankowo.
Tak więc z całej dedukcji i projekcji pozostało jedynie rozbite koryto, jak u chciwej staruchy (Sieńka przeczytał bajkę, ale mu się nie podobała, wolał tę o carze Nikicie). Trzeba było dać sobie spokój z Procha i opowiedzieć o wszystkim Erastowi Pietrowiczowi. Ale Sieńka chciał się popisać, no i popisał się. Własnymi rękami zerwał nitkę prowadzącą do kłębka.
Oszołomiony, rozbity Sieńka omal zapomniał przeczytać listu Śmierci. Przypomniał sobie o nim dopiero na Spasskiej.
Witam serdecznie Eraście Pietrowiczu. Wczoraj wieczorem był prystaw. Sam zapytał o srebrny pieniążek. Ja mówię to prezent. A on na to: mam nowego rywala? Nie zniosę tego. Kto to taki? Ja odpowiadam jak pan kazał bogaty człowiek pełne kieszenie forsy. I przystojny choć niemłody siwizna na skroniach. I jeszcze mówię trochę się zacina. Naczelnik od razu zapomniał o reszcie i dalejże wypytywać o pana. A oczy ma niebieskie? Tak mówię. A jakiego jest wzrostu? Takiego? Takiego powiadam. A na skroni ma małą bliznę? Chyba ma, mówię. Aż mu się coś porobiło cały zaczął się trząść ze złości. Gdzie mieszka pyta a to a sio. Obiecałam że się dowiem i wszystko mu wyjaśnię. Co do Wampira to sama do niego poszłam nie chciałam krwiopijcy u siebie przyjmować. Ten znów bardziej się interesował pieniędzmi i kim pan jest czy bogatym człowiekiem i jak do pana trafić. Jemu też obiecałam że się dowiem. Zawiązaliśmy intrygę a jak ten węzeł rozplatać nie wiadomo. Musimy się spotkać i całą rzecz ustnie omówić. W liście wszystkiego nie da się napisać. Proszę przyjść dziś w nocy i przyprowadzić ze sobą Sieńkę. On zna na Chitrowce wszystkie zakamarki w razie czego pana wyprowadzi. Chcę jeszcze powiadomić że żadnego z nich już do siebie nie dopuszczam chociaż prystaw wczoraj klął i się wściekał. Ale teraz na panu bardziej mu zależy niż na mnie. Zagroziłam że o nic pana nie będę wypytywać i dopiero wtedy dał mi spokój. I proszę przyjąć do wiadomości że żadnego z tych krwiopijców nigdy już do siebie nie dopuszczę bo brak mi na to sił. Wszystko ma swoje granice dłużej tego nie wytrzymam. Proszę dzisiaj przyjść. Czekam.
Śmierć
Sieńce aż w gardle zaschło z wrażenia. Dzisiaj, już tej nocy, znowu ją zobaczy!