Jak Sieńka został Żydkiem

Rano z trudem dobudził go Masa. Brudny, spocony, z zaczerwienionymi oczyma, jakby całą noc nie spał, tylko ładował cegły.

– O co chodzi, sensei? - spytał zdziwiony Sieńka. – Przychodzi pan prosto z miłosnego spotkania, tak? Był pan u Fiodory Nikitiszny czy też ma pan jakąś nową wybrankę?

Pytanie jak pytanie, powinno nawet trochę schlebiać męskiej próżności, ale Japończyk nieoczekiwanie wpadł w złość.

– Byrem tam, gdze trzeba! Wstawaj, reniu, juz porudnie!

I jeszcze pogroził Sieńce pięścią, bisurman jeden. I taki chce uczyć innych grzeczności!

Dalej było jeszcze gorzej. Masa posadził wciąż sennego Sieńkę na krześle i namydlił mu policzki.

– Ej, ej! – krzyknął ten ostrzegawczo, widząc w dłoni Japończyka brzytwę. – Nie dotykaj mnie! Zapuszczam brodę.

– Pan kazar – wyjaśnił krótko Masa. Lewą ręką chwycił sierotę za ramiona, żeby się nie szarpał, a prawą zgolił mu nie tylko wszystkie pięćdziesiąt cztery włoski na brodzie, ale i wąsy.

Sieńka ze strachu, że Japończyk zatnie go brzytwą, ani drgnął. Mimo to sensei, zeskrobując mu spod nosa ostatki świeżo wyhodowanej męskiej urody, dogadywał:

– Bardzo dobze. Dobze ci tak. Jeden hura, a drugi haruje jak wór.

Co to miało znaczyć i przy czym Masa tak się spracował, Skorik nie rozumiał, ale nie chciał o nic pytać. Postanowił, że w odwecie za bezpardonowe użycie przemocy więcej w ogóle nie będzie ze skośnookim antychrystem gadał. Urządzi mu bojkot jak w angielskim parlamencie.

Był to jednak dopiero początek urągowiska, jakie Sieńce zgotowano. Po ogoleniu Masa zaprowadził go do gabinetu Erasta Petrowicza. Inżyniera tam jednak nie było, siedział za to przed trójdzielnym lustrem stary Żyd w jarmułce i chałacie, z zadowoleniem przyglądając się swojej nosatej fizjonomii i strosząc i tak ohydne kosmate brwi.

– Ogoliłeś go? – zapytał starzec głosem pana Namelessa. – Doskonale. Ja już p-rawie skończyłem. Siadaj tu, Sienia.

Erast Pietrowicz w tej charakteryzacji był absolutnie nie do poznania. Nawet skóra na jego szyi i rękach zrobiła się jakaś żółta, pomarszczona, cała w ciemnych, starczych plamach. Zachwycony jego metamorfozą, Sieńka zapomniał o bojkocie i chwycił Masę za rękę.

– Ale fajnie! A mnie przefasonujecie na Cygana, dobra?

– Na Cyganów nie mamy dziś zapotrzebowania – oświadczył inżynier, który stanął za plecami Sieńki i teraz zaczął wcierać mu w głowę jakiś olej. Włosy chłopaka, płasko przylegając do głowy, sprawiły, że uszy stały się jakby większe.

– Dodamy mu piegów – zwrócił się Erast Pietrowicz do Japończyka.

Masa podał panu maleńki słoiczek. Kilka kolistych ruchów dłoni wcierających coś w policzki i twarz Sieńki już cała była usiana piegami.

– P-peruka numer czternaście.

Masa wręczył inżynierowi coś w rodzaju czerwonej gąbki, która na głowie Sieńki zamieniła się w rude kudły z dwoma zwisającymi przy skroniach skręconymi puklami. Inżynier załaskotał Skorika, przesuwając pędzelkiem po jego rzęsach i brwiach, które też zrudziały.

– Ale co zrobić ze słowiańskim nosem? – sam sobie zadał pytanie pan Nameless. – Dodamy mu garbek? Chyba tak.

Przylepił do nosa Sieńki kawałek wosku, zamalował go farbą w cielistym kolorze i dorzucił na koniec trochę piegów. Wyszedł prawdziwy majstersztyk.

– Po co to wszystko? – spytał rozbawiony Sieńka, przyglądając się sobie w lustrze.

– Będziesz teraz żydowskim chłopcem Motią – odparł Erast Pietrowicz i nasadził na głowę Skorika jarmułkę podobną do tej, którą sam nosił. – Masa da ci odpowiednie ubranie.

– Nie będę Żydkiem! – oburzył się Sieńka, dopiero teraz spostrzegłszy, że dwa rude grajcarki to żydowskie pejsy. – Nie chcę!

– D-dlaczego?

– Bo ich nie lubię! Nienawidzę ichnich mord z zakrzywionymi nosami! To znaczy twarzy!

– A jakie twarze ci się podobają? – zainteresował się inżynier. – O zadartych nosach? To znaczy, jeśli ktoś jest rdzennym Rosjaninem, już za samo to od razu go lubisz?

– No, oczywiście zależy kogo.

– Racja – przyznał Sieńce słuszność Erast Pietrowicz, wycierając ręce. – Trzeba starannie wybierać tych, których się lubi. A jeszcze staranniej tych, których się nienawidzi. A już w żadnym wypadku nie należy się w tych sprawach kierować kształtem nosa. Ale dość tej d-dyskusji. Za godzinę mamy spotkanie z panem Wampirem, najgroźniejszym moskiewskim bandytą.

Sieńkę aż dreszcz przeszedł na te słowa; od razu zapomniał o Żydach.

– Moim zdaniem Książę jest groźniejszy od Wampira – rzucił niedbale i ziewnął.

W podręczniku savoir-vivre’u napisano: „Jeśli temat rozmowy poruszył was do głębi, nie należy w żadnym wypadku tego okazywać. Najlepiej wygłosić obojętnym tonem jakąś błahą uwagę, dając w ten sposób rozmówcom do zrozumienia, że zachowaliśmy zimną krew. Dopuszczalne jest także ziewnięcie, naturalnie lekkie; należy przy tym zasłonić usta ręką”.

– To zależy od punktu widzenia – odparł inżynier. – Książę oczywiście przelewa o wiele więcej krwi, ale spośród złoczyńców zawsze znacznie niebezpieczniejszy jest ten, który patrzy dalej w przyszłość. A jeśli chodzi o środowisko kryminalne Moskwy, przyszłość niewątpliwie będzie należała nie do zajmujących się rozbojem bandytów, złodziei i morderców, lecz do ściągających haracze gangsterów. Wskazuje na to prosty rachunek. Zajęcie, którym para się Wampir, jest bezpieczniejsze, gdyż mniej drażni władzę, a dla niektórych jej przedstawicieli bywa nawet niekiedy korzystne. Poza tym ściąganie haraczy przynosi nieporównanie większe zyski.

– Jak to większe? Książę potrafi za jednym zamachem zgarnąć trzy tysiące, a Wampir bierze od sklepikarzy po rubelku dziennie.

Masa przyniósł ubranie – zdeptane buty, połatane spodnie, podarty surdut. Sieńka, krzywiąc się z obrzydzeniem, zaczął wszystko to wciągać na siebie.

– Po rubelku – przytaknął pan Nameless – ale za to od każdego sklepikarza i codziennie. A takich owieczek, które Wampir s-strzyże, są ze dwie setki. Ile to wypada miesięcznie? Dwa razy więcej niż średni łup z jednego skoku Księcia.

– Ale Książę robi więcej niż jeden skok miesięcznie – nie poddawał się Sieńka.

– A ile? D-dwa? T-trzy? Wampir przecież też nie od każdego bierze po rublu. Na przykład od ludzi, do których zaraz się wybierzemy, zamierzał wziąć ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia tysięcy.

Sieńka zdumiał się.

– A cóż to za ludzie, od których można wyciągnąć taką forsę?

– Żydzi – wyjaśnił Erast Pietrowicz, wsuwając coś do worka. – W pobliżu Chitrowki już dawno zbudowali synagogę. Obecny generał-gubernator, kiedy dziewięć lat temu otrzymał stanowisko w Moskwie, nie pozwolił jej poświęcić i prawie wszystkich Żydów wypędził ze stolicy. Teraz społeczność żydowska znów okrzepła, powiększyła się i czyni starania o otwarcie swego domu modlitwy. Uzyskała już pozwolenie władz, ale powstał problem z b-bandytami. Wampir zagroził spaleniem budynku, który wzniesiono za cenę wielkich ofiar. Żąda od gminy odstępnego.

– A to łobuz! – żachnął się Sieńka. – Jeżeliś człowiek prawosławnej wiary i żydowska świątynia jest ci solą w oku, to spal ją honorowo, a nie bierz ich judaszowych srebrników. No nie?

Erast Pietrowicz nic nie odpowiedział, tylko westchnął. Skorik zaś po chwili namysłu zapytał:

– A dlaczego ci Żydzi nie złożą skargi na policji?

– Za ochronę przed bandytami policja żąda jeszcze większych pieniędzy – wyjaśnił pan Nameless. – Dlatego członkowie rady gminy woleli dogadać się z Wampirem za pośrednictwem wybranych spośród siebie przedstawicieli. Ja i ty, Sienia, czyli Motia, właśnie n-nimi jesteśmy.


* * *

– I co niby mam robić? – zapytał Sieńka, kiedy schodzili w dół zaułkiem Spaso-Gliniszczewskim.

Cała ta maskarada podobała mu się o wiele mniej niż poprzednia, kiedy to udawał żebraka. Póki jechali dorożką, to jeszcze nic, ale odkąd wysiedli i ruszyli Marosiejką, już dwa razy wyzwano ich od gudłajów, a jakiś smarkacz rzucił w nich zdechłą myszą. Sieńka chętnie dałby mu w ucho, żeby nie zaczepiał porządnych ludzi bez dania racji, ale dla dobra sprawy musiał z tego zrezygnować.

– Co masz robić? – powtórzył pan Nameless, wymieniając ukłony z szamesem. – Milcz i rozdziawiaj gębę. Uślinić się potrafisz?

Sieńka pokazał.

– No i b-bardzo dobrze. Wystarczy.

Weszli do budynku sąsiadującego z żydowskim domem modlitwy. W czystym, elegancko umeblowanym pokoju czekało już dwóch zdenerwowanych mężczyzn w surdutach i jarmułkach, ale bez pejsów – jeden siwy, drugi czarniawy.

Nie wyglądało na to, żeby spodziewali się Erasta Pietrowicza i Sienki. Siwy zamachał na nich ręką i powiedział coś gniewnie nie po rosyjsku, ale sens był jasny: zabierajcie się stąd, jesteśmy teraz zajęci ważniejszymi sprawami.

– To ja, Erast Pietrowicz Nameless – oznajmił inżynier, a gospodarze okropnie się zdziwili.

Czarniawy podniósł palec i oznajmił z satysfakcją:

– Mówiłem, że to Żyd. Nawet nazwisko ma żydowskie. To zniekształcona forma „Nachimles”.

Siwy przełknął ślinę, aż poruszyła się wydatna grdyka. Z lękiem popatrzył na inżyniera i zapytał:

– Jest pan pewien, że się uda, panie Nameless? Może lepiej zapłacić temu bandycie? Byle tylko nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Nie chcemy żadnych kłopotów.

– Żadnych kłopotów nie będzie – zapewnił go Erast Pietrowicz i wsunął worek pod stół. – No cóż, już d-druga. Zaraz powinien się zjawić Wampir.

I rzeczywiście – za drzwiami rozległy się jakieś głosy, nie wiadomo czyje:

– Uj, idzie, idzie!

Skorik wyjrzał przez okno. Z dołu, od strony Chitrowki, niespiesznie nadchodził Wampir, paląc papierosa i z niedobrym uśmieszkiem rozglądając się na boki.

– Przyszedł sam, bez talii – zauważył spokojnie pan Nameless. – Jest pewien swego. I nie chce się dzielić ze swoimi taką grubą forsą.

– Proszę bardzo, panie Rozenfeld. – Czarniawy wskazał na kotarę oddzielającą wnękę, gdzie ustawiono kanapy (czyli „alkowę”). – Nie, nie, ja po panu.

I obaj skryli się za kotarą. Siwy zdążył jeszcze szepnąć:

– Ach, panie Nameless! Zaufaliśmy panu, proszę nas nie zawieść!

Na schodach już zadudniły kroki.

Wampir bez pukania pchnął drzwi i wszedł. Zmrużył oczy w mroku, gdyż ulica była jasno oświetlona, i powitał Erasta Pietrowicza słowami:

– No co, gudłaje, przyszykowaliście mamonę? Ej, dziadu, radzę się pospieszyć.

– Po pierwsze, witam, młody człowieku – przemówił pan Nameless starczym, drżącym głosem. – Po drugie, nie warto się tak rozglądać – żadnych pieniędzy tu nie ma. Po trzecie, siadaj pan przy stole i pozwól, żebyśmy porozmawiali jak rozsądne ludzie.

Wampir kopnął podsunięte krzesło, które z hałasem poleciało w kąt.

– Znowu gadanina? – wycedził, mrużąc wodniste oczy, tak że wyglądały jak dwie wąskie szparki. – Dość tego. Słowo Wampira jest święte. Jutro będziecie piec swoją macę na pogorzelisku po synagodze. A żeby to do twoich pobratymców lepiej dotarło, zaraz ci tu, stary capie, trochę juchy upuszczę.

Wyciągnął zza cholewy finkę i podszedł do Erasta Pietrowicza.

Ten nie ruszył się z miejsca.

– Aj, panie szantażysta, niepotrzebnie tracisz pan czas na głupstwa. Przede mną i tak życie nie dłuższe niż świński ogon, tfu, wybacz, Panie, żem się powołał na to nieczyste stworzenie. – I splunął z obrzydzeniem.

– Toś, dziadu, prawdę powiedział. – Wampir chwycił inżyniera za sztuczną brodę i przystawił mu ostrze noża do twarzy. – Na początek wykluję ci oko. A później trochę wymodeluję nochal. Po co ci taka gaśnica? Potem dopiero wykończę na dobre ciebie i twego śmierdziela.

Pan Nameless patrzył na tego potwora zupełnie spokojnie, Skorikowi za to ze strachu szczęka opadła. Oto do czego doprowadziła cała ta maskarada!

– Przestań pan straszyć Motię, on i tak jest nie całkiem tego… No, myszygiene - wyjaśnił Erast Pietrowicz. – I zabierz pan swój nożyk. Od razu widać, panie bandyta, że nic a nic nie znasz pan Żydów. To bardzo chytre ludzie! Zwróciłeś pan uwagie, kogo tu pana przysłali? Czy może widzisz pan przed sobą przewodniczącego rady Rozenfelda albo reb Bielakowicza, albo kupca pierwszej gildii Szendybę? Nie, masz pan tu starego, chorego Nauma Rubińczyka i szlemazla Motię, których nikomu na całym świecie nie będzie żal. Ja sam też mam już tego życia potąd. – Przeciągnął kantem dłoni po szyi. – A jak pan wykończysz Motię, to będzie tylko wielka ulga dla jego biednych rodziców, którzy jeszcze powiedzą panu: „Stokrotne dzięki, mesje Wampir”. Więc po co mamy jeden drugiego straszyć? Pogadajmy lepiej jak porządni ludzie. Wiesz pan, na wsi mówi się tak: wy macie towar, my mamy kupca – zróbmy wymianę. Pan, mesje Wampir, jesteś młody człowiek, potrzebujesz pan pieniądze, a Żydzi potrzebują, żebyś pan ich zostawił w spokoju. Dobrze mówię?

– Niby tak. – Wampir opuścił rękę z nożem i oblizał tłuste wargi. – Aleś przecie gadał, że forsy nie ma.

– Pieniędzy nie ma… – stary Rubińczyk chytrze mrugnął okiem i po chwili milczenia dodał: -…ale za to jest srebro, bardzo dużo srebra. Czy to panu urządza?

Wampir wsunął nóż za cholewę. Ścisnął pięść, aż zachrzęściły kostki palców.

– Tylko bez kręcenia. Gadaj do rzeczy! Jakie srebro?

– Słyszałeś pan może o podziemnym skarbcu? Po tym, jak się zaświeciły pańskie małe oczka, widzę, że tak. Ukryli tam skarb Żydzi, którzy przyjechali do Moskwy z Polski jeszcze za czasów carycy Katarzyny, oby Bóg wybaczył jej grzechy za to, że nie krzywdziła naszych braci. Teraz takiego czystego, dobrego srebra już się nie wyrabia. Niech pan tylko posłucha, jaki ma dźwięk. – Wyjął z kieszeni garść srebrnych łusek, starodawnych kopiejek (a może nie tamtych, tylko podobnych, kto by się tam wyznał) i brzęknął nimi parę razy przed nosem szantażysty. – Srebro leżało sobie spokojnie z górą sto lat i nikt o nim nie wiedział. Tylko czasem Żydzi brali je stamtąd po trochu w razie wielkiej potrzeby. A teraz nie mamy do niego dostępu. Jeden bęcwał z Chitrowki odkrył nasz tajny skarbiec.

– Słyszałem tę bajkę. – Wampir kiwnął głową. – Czyli to prawda? I co – wasi zarżnęli Siniuchinów? Nieźle. A mówi się, że Żyd nawet muchy nie zabije.

– Ajajaj! Bardzo pana proszę! – rzucił z urazą Rubińczyk. – Po co wygadywać takie głupstwa? Jeszcze panu pypeć na języku wyskoczy! Tego tylko brakowało, żeby i tę sprawę zwalili na Żydów! Może to pan zamordowałeś tego biedaka, skąd ja mogę wiedzieć? Albo Książę? Słyszałeś pan, kto to taki? O, to straszny bandyta. Nie chciałbym, broń Boże, obrazić, ale chyba jeszcze gorszy od pana.

– No, no! – Wampir pogroził Rubińczykowi pięścią. – Jeszcze nie widziałeś, co ja potrafię!

– I nie potrzeba. Wierzę panu na słowo. – Starzec wysunął przed siebie dłonie. – Nie o to chodzi. Chodzi o to, że pan Książę dowiedział się o tajemnej kryjówce i szuka jej dzień i noc. Boimy się tam teraz nawet nosa pokazać.

– A, co tam, Książę, Książę – mruknął Wampir i wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby. – No, dziadu, mów dalej.

– Co tu jest do mówienia? Składamy pana konkretną propozycję. My wskazujemy miejsce, gdzie jest ukryty skarb, pan i pańscy ludzie wynoszą srebro, a potem dzielimy się uczciwie po połowie. I niech mi pan wierzy, młody człowieku, zgarniesz pan nie dwadzieścia tysięcy, ale o wiele, wiele więcej.

Wampir nie namyślał się długo.

– Zgoda. Sam wszystko wyniosę, nie potrzebuję pomocników. Tylko pokażcie mi miejsce.

– Ma pan zegarek? – zapytał Naum Rubińczyk i sceptycznie popatrzył na złotą dewizkę, zwisającą z kieszeni Wampira. – Porządny? Dobrze chodzi? Musi pan przyjść dziś w nocy do noclegowni Jeroszenki, do piwnicy, tej na samym końcu, w której są takie kamienne przypory, punktualnie o trzeciej. Ten tutaj Motia, biedny niemowa, będzie tam już czekał i zaprowadzi pana, gdzie trzeba…

Sieńka skulił się pod przenikliwym, gadzim spojrzeniem, którym obrzucił go Wampir, i z jego zwisającej wargi spłynęła nitka śliny.

– Chcę pana powiedzieć jeszcze coś na koniec, żebyś pan dobrze zapamiętał – łagodnym głosem ciągnął stary Żyd, ostrożnie ujmując szantażystę za rękaw. – Kiedy zobaczysz pan skarb i przeniesiesz go w bezpieczne miejsce, zadasz pan sobie pytanie: „Po co miałbym oddawać połowę tym głupim Żydom? Co mogą mi zrobić? Lepiej zatrzymam wszystko dla siebie, a ich wystrychnę na dudków”. Prawda, że możesz pan sobie tak pomyśleć?

Wampir rozejrzał się po kątach, czy nie wisi gdzieś święty obrazek. Nie dostrzegł żadnego, więc musiał się obejść bez zwyczajowego wsparcia.

– Żeby mnie grom spalił! Żebym tak wolności nie oglądał! Żebym zdechł na suchoty! Jeżeli ktoś postępuje ze mną po dobremu, to i ja tak samo. Jak mi Bóg miły!

Stary Żyd wysłuchał go, pokiwał głową i zapytał nagle:

– Znałeś pan Aleksandra Błogosławionego?

– Kogo? – Wampir wytrzeszczył oczy na starca.

– Cara. Stryjecznego pradziadka miłościwie nam panującego imperatora. Pytam, czy znałeś pan Aleksandra Błogosławionego. Widzę po pańskiej minie, żeś pan nie znał tego wielkiego człowieka. A ja go widziałem prawie tak, jak teraz widzę pana. To znaczy, nie żebyśmy się znali, Boże broń. Zresztą on mnie nie mógł widzieć, bo leżał martwy w trumnie. Wieźli go do Petersburga z miasta Taganrog.

– Po cholerę mi to opowiadasz, stary? – Wampir zmarszczył czoło. – Co mnie obchodzi twój car w trumnie?

Starzec podniósł w ostrzegawczym geście żółty palec.

– A to, mesje bandyto, że jeśli nas pan oszukasz, to i ciebie także powiozą w trumnie, a Naum Rubińczyk przyjdzie na pana popatrzeć. No dobrze, dość tego. Zmęczyłem się. Możesz pan iść. Motia zaprowadzi pana, gdzie trzeba.

Odszedł na bok, usiadł w fotelu i opuścił głowę na piersi. Po chwili rozległo się cienkie, żałosne pochrapywanie.

– Ma jeszcze dziadyga krzepę. – Wampir mrugnął do Sieńki. – Pamiętaj, ruda małpo, żebyś w nocy był na miejscu. Bo jak mnie wystawisz, to cię uduszę twoim własnym językiem.

Odwrócił się miękkim, kocim ruchem i już go nie było. Ledwie na dole trzasnęły drzwi, dwaj Żydzi wyłonili się zza kotary i jeden przez drugiego zarzucili inżyniera pytaniami.

– Co pan mu naopowiadał? O jakie srebro chodzi? Co pan najlepszego wymyślił? Skąd teraz weźmiemy tyle srebrnych monet? To prawdziwa katastrofa!

Erast Pietrowicz, który w jednej chwili przestał chrapać, nie przerywał nerwowej paplaniny Żydów, lecz najspokojniej zajął się własnymi sprawami – zdjął jarmułkę, siwą perukę, odlepił brodę, następnie wyjął z worka szklane naczyńko, umoczył w nim wacik i zaczął przemywać skórę. Starcze plamy i zmarszczki zniknęły jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.

Kiedy tamci na chwilę zamilkli, wyjaśnił zwięźle:

– Nic nie wymyśliłem. S-skarbiec istnieje naprawdę.

Członkowie rady popatrzyli na niego uważnie, jakby chcąc sprawdzić, czy z nich nie dworuje. Jednak nie wyglądało na to, by robił sobie żarty.

– Ale… – ostrożnie, jakby miał do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu, zwrócił się do niego czarniawy -…ale zdaje pan sobie sprawę, że ten bandyta pana oszuka? Zabierze cały skarb, nic nie odda?

– Bez wątpienia tak właśnie zrobi – przytaknął inżynier, zdejmując chałat, wyświechtane spodnie i kalosze. – A wtedy stanie się to, co prorokował Naum Rubińczyk. Wampir wyjedzie w trumnie. Tyle że nie do Petersburga, ale na B-bożedomkę, do wspólnej mogiły.

– Dlaczego się pan rozebrał? – spytał zaniepokojony siwy. – Nie wyjdzie pan chyba tak na ulicę?

– Przepraszam bardzo za ten d-dezabil, panowie, ale mam bardzo mało czasu. Razem z tym młodzieńcem musimy zaraz odbyć następną wizytę. – Erast Pietrowicz odwrócił się do Skorika. – Sienia, nie stój zamyślony jak Puszkin na pomniku, r-rozbieraj się. Żegnam panów.

Tamci dwaj znów wymienili spojrzenia i starszy powiedział:

– No cóż, ufamy panu. Teraz i tak nie mamy już innego wyjścia.

Oddalili się z ukłonem, inżynier zaś wyjął z worka czerkieskę z gazyrami *, miękkie skórzane pantofle, zwane czuwiakami, papachę, kindżał na rzemieniu i w jednej chwili przeobraził się w mieszkańca Kaukazu. Zdumiony Sieńka widział, jak pan Nameless na swoje starannie przystrzyżone wąsiki nakleja drugie, czarne jak smoła, i przylepia sobie równie smolistą rozbójniczą brodę.

– Wygląda pan zupełnie jak imam Szamil! – zachwycił się Skorik. – Widziałem w książce na obrazku.

– Nie Szamil, tylko Kazbek. I nie imam, ale abrek *, który zszedł z gór, żeby zdobyć miasto niewiernych giaurów – sprostował Erast Pietrowicz, zmieniając siwe brwi na czarne. – Rozebrałeś się? Nie, nie, do naga.

– Do kogo teraz idziemy? – zapytał goły Sieńka, osłaniając boki rękami. W pokoju nie było zbyt ciepło.

– Do jego wielmożności twojego byłego sz-szefa. Włóż to.

– Do jego wiel… – Sieńka urwał w pół słowa, głos uwiązł mu w gardle. Zastygł bez ruchu, trzymając w rękach jakieś jedwabne, lekkie odzienie, które inżynier wyjął z worka. – Do Księcia?! Co pan?! Eraście Pietrowiczu, kochanieńki, przecież on mnie zabije! Ukatrupi, zanim zdążę usta otworzyć! Zobaczy, że to ja – i koniec ze mną! To wariat!

– Ależ nie, nie tak. – Pan Nameless rozłożył coś jakby krótkie jedwabne kalesony z koronkowym obszyciem. – Najpierw p-pantalony, potem pończochy i podwiązki.

– Babskie szmatki? – zaprotestował Skorik. – Na co mi to?

Inżynier wyłowił z worka suknię i wysokie sznurowane buty.

– Co, chce mnie pan przebrać za dziewczynę?! Wolę zdechnąć!

Widocznie już wcześniej obaj z Masą wpadli na ten pomysł, domyślił się Sieńka. Dlatego Japończyk ogolił mu twarz brzytwą. Ale figulca! Dosyć się już napastwiliście.

– Nie włożę tych łachów i koniec – oświadczył zdecydowanie.

– Twoja sprawa. – Erast Pietrowicz wzruszył ramionami. – Ale jeżeli Książę cię pozna, to istotnie, jak p-powiadasz, ukatrupi.

Sieńka przełknął ślinę.

– A beze mnie nie może się pan obejść?

– Mogę – oznajmił inżynier. – Chociaż z-znacznie utrudni mi to zadanie. Ale mniejsza z tym. Gorzej, że będzie ci potem wstyd.

Mrucząc pod nosem, Sieńka wciągnął śliskie dziewczęce majtasy siatkowe pończochy i czerwoną suknię. Erast Pietrowicz włożył na głowę nieszczęśnika jasną perukę, ufryzowaną w loki, starł z jego twarzy żydowskie piegi i pociągnął tuszem rzęsy.

– No, a teraz zrób r-ryjek.

I umalował grubo wargi Sieńki słodko pachnącą szminką. Następnie podsunął mu lusterko.

– Zobacz sam, jaka z ciebie ślicznotka. Skorik nie chciał w nie spojrzeć, odwrócił się.

Загрузка...