Начлег / Nocleg


Начлег

Баюся хутара Барсуковіна. Занадта пуста там, каб можна было ўспамінаць дзяцінства. Маці прывозіла мяне сюды, на сваю радзіму...

Баюся яго, відаць, яшчэ i таму, што тут пастарэлі толькі твары з маёй памяці. Прончыха, як зазвычай, гэтаксама крычыць: „куды прэшся, зараза!" Карова гэтакжа па-даўнейшаму лезе за парог. Над яе збітым рогам — мухі. Певень пазірае па-шуляцку...

Выйшла дзяўчына. Зняла з перканіцы высахлы цадзільнік; у яе точаная шыя, натуральны загар i сардэчна знаёмы ўзмах рукі. Яна паглядзела на гасцінец, па-жаночаму боязна-сур'ёзна, i я зразумеў, што бачу гэта, малую калісьці, сястру Мірці. „Божа мой, няўжо гэта ажно столькі ўжо гадоў, як з Мірцяй гуляў я ў схованкі?! Аднаго лета пабіўся за яе з пастухом..."

Я накіраваўся да хроснага з намерам застацца нанач. Ведаў, што вымасцяць мне пасцель на сухім сене, у гумне, i застануся сам са сваімі думкамі. Прысніцца загарэлае цела Мірці, прапахлае лесам ды жывіцаю. Бурштынавае! І, быццам разбойнік, што прыходзіць на месца свайго злачынства, захацеў убачыць Мірцю ў гумне, у якім праходзілі дзіцячыя гульні i яна абяцала пацалаваць мяне.

... Пад поўнач я застаўся адзін, у тым жа гумне.

Зашахацела асіна. Яе шмат на лузе Радэля, на гэтай козіды, на якой дзікая трава ды куп'ё. Падпоўз я, уяўны падшыванец, да дзіркі ў шчыце — усё той самай! — i прыгледзеўся да Барсуковіны.

Месяц каціўся на спатканне з бурай, клубаBani хмары, як густы дым ад вялікага пажару. Маланка мігцела дзесьці над Чортавым балотам. У старым лесе крычаў пугач, a зоркі-маргайкі толькі i ведалі бяздумна разбягацца на глыбіні неба. Далёка тупацелі грымоты, i ад таго заціхла наваколле. Раптам здалося, што імчыць па пушчы смяротная паніка, здратоўваючы верхавіны. Дыхнула вільготнай шрачынёю, i мой твар у момант успацеў.

— Мі-і-ір-ррр-рця-я-я-ааа!!! — даляцеў скрыгатлівы крык.

Я, не гледзячы ні вока, ні бока, ссуну ўся на ток i выбег на прыгуменне: у акне Прончыка грамнічная свечка — i нікога нідзе. Бог кінуў жмут бліскавіцаў; у хляве захроп конь і, хіба зосну, забляяла авечка.

На вочапе жураўля рыпацела вядро: ір-р-р-р... і-р-р... Белым духам уздыбіўся вецер на пыльным гасцінцы, ажно патрупянелі бярозы ды панагіналіся, нібы для ўцёкаў, з перапуду не могучы зрабіць ні кроку. З-пад страхі фыркнула нейкая птушка і, адурэлая, знікла.

Дождж ударыў густою шрапнеллю, ля самых маіх ног. Я адступіўся за падваротню. Зусім блізка жыхнуў i выбухнуў пярун; зазвінела кола сячкарні.

Неспадзявана для самога сябе — разапхнуў дзвярыны гумна і, увесь у мігценні, пабег да акна, на святло грамнічнай свечкі. Там, начною цемраю прыціснуты да сцяны, глядзеў, як на каленях моліцца Прончыха i кліча дачку. Яна, вылітая Мірця, выйшла да маці, i я пачаў шаптаць ёй паўзабытую малітву i трызніць, быццам ужо бяру Мірцю на рукі, а ногі мае нецярпліва чакаюць бегу. Абхапіла мяне Мірця за шыю, вусны-маліны расхіліла ва ўсмешцы, вочы-ягады росна блішчаць ад радасці, грудзі дыхаюць хутка-хуценька... Як добра быць патрэбным, як гэта цудоўна быць жыццём для другога чалавека! Мірця, я прагну быць жыццём тваім! Дзе ты? На якой невядомай вуліцы невядомага горада? Зайздрошчу той вуліцы, якая бачыць цябе!

Апамятаўся пад раніцу.

Расплюшчыў вочы пасля кароткага сну: тапіўся ў рэчцы!

Ляжу на сене.

Спалохана шэпчацца голле бярозы пад страхою.

Дождж шуміць у зеллішчы. Бліскавіцы скачуць па заполлі, у жытневых ды аусяных палетках. Дзесьці ў пушчы прагула вузкакалейка, i я зразумеў, што неўзабаве павіднее i праз якую гадзіну будзе аўтобус у Беласток.

Выйшаў, ні з кім не развітаўшыся. Рассвежаным бярэзнікам дайшоў я да берагоў Слоі, у якой на лапухах воднай лілеі ўжо зіхацела сонца. З-над Дзявоцкіх віроў шуганула ў сінечу чародка дзікіх качак.

Не даходзячы да халоднага зарасніку смуродзін, прыпыніўся.

Удалечыні Мірця моцнымі рукамі расчыняла вароты: Прончык выязджаў у поле. На яе галаве гусіным пер'ем бялела хустка.

Я пайшоў.


Nocleg

Boję się futoru Borsukowina. W tej pustce — jak nie wracać myślą do minionego dzieciństwa? Tutaj, w swoje strony rodzinne, przywiozła mnie ongiś matka.

Postarzały się tylko twarze; wszystko inne zostało jak dawniej. Nawet Pronczycha krzyczy tak samo z sieni:

— Gdzie leziesz, diable! — a twarz jej niczym pieczona gruszka.

Krowina pakuje się do izby, muchy krążą nad obtłuczonym rogiem. Kury coś tam żwawo dziobią, kogut patrzy na nie wzrokiem jastrzębia.

Wyszła na dwór dziewczyna, urodzona nie za mojej pamięci. Zdjęła z płotu wyschły szkopek: chuda szyja, opalenizna i zwyczajny ruch ramienia. Po kobiecemu płochliwie i uważnie popatrzyła na gościniec, i zrozumiałem, że mam przed sobą siostrę Mirci.

"Mój Boże — pomyślałem — to było dwadzieścia pięć lat temu! Czy to możliwe, że całych dwadzieścia pięć?" Pobiłem się wtedy o Mircię ze starszym ode mnie, trzynastoletnim pastuchem.

Teraz udałem się do swojego ojca chrzestnego z zamiarem pozostania tu na noc, chociaż zdążyłbym jeszcze na wieczorny autobus. Wiedziałem, że wymości mi leże na suchym sianie w stodole i zostanę sam ze swoimi myślami. Pragnąłem wyśnić sobie bursztynowe ciało Mirci, pachnące żywicą i rozsłonecznioną polaną. Jak rozbójnik wracający na miejsce zbrodni, chciałem ujrzeć Mircię w tej samej stodole, w której bawiłem się z nią w chowanego, uszczęśliwiony, że obiecała mnie pocałować. Popiskiwały myszy.

W nagłym dygocie zaszemrała osika. Mnóstwo jej na pastwisku Radela, na tym jego wydmuchu, porosłym dziką trawą i zielskiem. Jak dzieciak podczołgałem się do dziury w strzesze i wyjrzałem na okolicę: miesiąc toczył się na spotkanie burzy, chmury kłębiły się niczym dym nad straszliwym pożarem, migały błyskawice wykrzesane z przesieki. Puchacz pohukiwał pod borem, strasząc gwiazdy mrugliwe i wypierając je nieubłaganie w głąb nieba.

Od czasu do czasu dudniły dalekie grzmoty i wszystko na ich głos zamierało. Raptem wydało się, że panika śmiertelna pędzi przez puszczę, tratując wierzchołki drzew; oniemiała z trwogi pędzi z tchórzliwością bohaterów, jacy zobaczyli szpetotę śmierci, całą jej ohydę. Na twarz wypełzły mi krople potu.—Mircia-a-a-a! —rozległ się chrapliwy krzyk Pronczychy. W nieprzejrzanej ciemności zsunąłem się po drabinie na klepisko i wybiegłem ze stodoły: w oknie świeca gromniczna i nigdzie żywej duszy. Bóg cisnął garścią błyskawic, żeby przekonać mnie, że ten krzyk to urojenie. Nad żłobem zachrapał koń i chyba przez sen odpowiedziała mu beczeniem owieczka. Wiadro na żurawiu pobrzękiwało: "ir-r-r... i-r-r... i-i-r-r..." Białym duchem uniósł się wiatr nad pylnym gościńcem, aż pobielały brzozy i pochyliły się do ucieczki, lecz ze strachu wrosły w ziemię i nie udało im się zrobić ani kroku. Spod strzechy wyfrunęła jakaś ptaszyna i, ogłupiała, zniknęła w niewiadomej przestrzeni.

Deszcz wytrysnął gęstym szrapnelem u moich stóp i cofnąłem się za wrota stodoły. Całkiem blisko zasyczał i rozerwał się piorun, wielkie koło sieczkarni zachybotało się i zadzwoniło.

Niespodzianie dla siebie samego otwarłem wrota stodoły i, cały w błyskach, pobiegłem pod chatę Pronczychy, ku oknu ze świecą gromniczną. Przyparty do ściany przez nocne mroki, patrzyłem, jak modli się na klęczkach Pronczycha, a potem mówi coś do córki o wargach i oczach Mirci. I ja też zacząłem szeptać na wpół zapomnianą modlitwę, i roić, że niosę Mircię na rękach, jej bursztynowe ramiona oplotły moją szyję, wargi-maliny rozchyliły się w uśmiechu, oczy — czarne jagody błyszczą z radości, a pierś unosi się w przyśpieszonym oddechu... Jak dobrze czuć się potrzebnym, jak cudownie być życiem drugiego człowieka! Mirciu, jam życie twoje! Gdzie jesteś? Na niewiadomej ulicy niewiadomego miasta... Szczęśliwa ta ulica, która ogląda ciebie codziennie. Ja — oglądałem piętnaście lat i sto czterdzieści cztery dni... sto czterdzieści cztery...

Opamiętałem się koło północy. Przetarłem oczy po krótkim śnie: że niby topiłem się w rzeczce.

Leżę na sianie. Słychać spłoszony szept brzozowych gałązek nad strzechą. W zielsku za ścianą szumi deszcz, błyskawice skaczą po zapolu, po zagonach owsa i żyta. Gdzieś w puszczy zagwizdała wąskotorówka i uświadomiłem sobie, że niebawem już się rozwidni.

Zasnąłem jak szarak w bruździe; obudziłem się godzinę przed odjazdem pierwszego autobusu na Białystok; do szosy pół godziny marszu.

Wyszedłem, z nikim się nie żegnając. Przez świeżą brzezinkę doszedłem do brzegu Słoi: na liściach lilii wodnej lśniło słońce. Znad Dziewiczych Wirów wzbiła się w błękity czereda dzikich kaczek. Nie dochodząc do mokrych zarośli czarnej porzeczki, zatrzymałem się.

Pronczyk wyjeżdżał w pole. Mircia silnymi, opalonymi ramionami otwierała wierzeje. Chustka na jej głowie bielała jak gęsie skrzydło.

Szybko ruszyłem przed siebie.

przeł. Wiktor Woroszylski


Загрузка...