Rozdział 10

Kiedy weszłam do biura, Connie i Lula wydzierały się na siebie.

– Dominik Russo sam robi sos – krzyczała Connie. – Z dojrzałych pomidorów, świeżej bazylii i świeżego czosnku.

– W dupie mam te jego dojrzałe pomidory. Najlepszą pizzę w Trenton robi Tiny przy Pierwszej ulicy – nie dawała za wygraną Lula. – Nikt nie robi takiej pizzy jak Tiny. On po prostu robi pizzę z duszą!

– Pizzę z duszą? A cóż to ma u diabła znaczyć? – dopytywała się Connie.

Obie jak na komendę odwróciły głowy w moją stronę i obrzuciły mnie rozognionymi spojrzeniami.

– Ty musisz to rozstrzygnąć – zwróciła się do mnie Connie. – Opowiedz tej mądrali o pizzy Dominika.

– Nie przeczę, Dominik robi świetną pizzę – odparłam. – Ale mnie smakuje najbardziej pizza u Pina.

– U Pina! – Connie skrzywiła się. – Oni używają sosu marinara z dziesięciolitrowych pojemników.

– Zgadza się – powiedziałam. – Uwielbiam ten sos. – Rzuciłam torebkę na biurko Connie. – Widzę, że się doskonale dogadujecie.

– Aha – mruknęła Lula.

Usiadłam na kanapie.

– Potrzebuję kilku adresów. Muszę trochę powęszyć.

Connie wyjęła książkę telefoniczną z szafki.

– Czyich adresów szukasz?

– Spira Stivy i Louiego Moona.

– W życiu bym nie zajrzała pod poduszkę w domu Spira – wzdrygnęła się Connie. – Do jego lodówki też bym nie zajrzała.

Lula skrzywiła się.

– To ten grabarz? O rany, chyba nie będziesz się włamywać do domu grabarza, co?

Connie zapisała mi adres na kartce i zaczęła szukać następnego.

Zerknęłam na adres Spira.

– Wiesz, gdzie to jest?

– Rezydencje Century Court. Jedziesz ulicą Klockner aż do Demby. – Connie podała mi drugi adres. – Nie mam za to pojęcia, gdzie znajduje się mieszkanie Moona. Chyba gdzieś w okolicy Hamilton Township.

– A czego tam szukasz? – zapytała Lula.

Włożyłam karteczki do kieszeni.

– Sama nie wiem. Może klucza. – Albo paru skrzyń z bronią w salonie, dodałam w myślach.

– Może powinnam pojechać tam z tobą – zaofiarowała się Lula. – Taka chudzina jak ty nie powinna samotnie wybierać się na włamanie.

– Dziękuję za pomoc – powiedziałam – ale nie przyjęli cię do pracy w terenie.

– No, nie wiem – odparła Lula. – Wygląda na to, że mam robić to, co akurat potrzeba. Robiłam tu już wszystko poza cyklinowaniem podłogi i szorowaniem kibla.

– To maniaczka porządkowania kartotek – powiedziała Connie. – Ona urodziła się po to, żeby układać papierki.

– To jeszcze nic – zapowiedziała Lula. – Zobaczysz, jaka będę dobra jako asystentka łowcy nagród.

– No to jazda, spróbuj – powiedziała Connie.

Lula zarzuciła na siebie kurtkę i wzięła torebkę.

– Ale zaszalejemy – cieszyła się. – Jak Cagney i Lacey.

Zaczęłam szukać adresu Moona na ściennym planie miasta.

– Jeśli Connie się zgadza, to ja nie mam nic przeciwko temu, ale pamiętaj, ja jestem Cagney.

– Nie ma mowy! To ja jestem Cagney – zaprotestowała Lula.

– Aleja pierwsza zaklepałam.

Lula wysunęła dolną wargę i zmrużyła oczy.

– Ale to był mój pomysł. Nie bawię się, jeśli nie będę Cagney.

Spojrzałam na nią.

– Chyba nie bierzesz tego na serio, mam nadzieję?

– Ha! – żachnęła się Lula. – Mów za siebie.

Powiedziałam Connie, żeby nie czekała na nas, i przepuściłam Lulę w drzwiach.

– Najpierw sprawdzimy, co słychać u Louiego Moona – oznajmiłam.

Lula stanęła na środku chodnika i patrzyła na błękitnego olbrzyma.

– Jedziemy tym pieprzonym buickiem!

– Tak.

– Kiedyś jeden alfons miał takie cudo.

– Ten należał do mojego świętej pamięci wujka Sandora.

– Czy on zajmował się jakimś biznesem?

– O ile wiem, to nie.

Louie Moon mieszkał na obrzeżach Hamilton Township. Kiedy skręciłyśmy wreszcie w Orchideową, dochodziła już czwarta. Odczytywałam numery domów, szukając 216. Nie mogłam się nadziwić, że przy ulicy o tak egzotycznej nazwie, mogą stać tak obrzydliwie przeciętne domy. Tę dzielnicę zasiedlano w latach sześćdziesiątych, kiedy ziemi nie brakowało, więc działki były spore. Trzypokojowe niewielkie domki zupełnie na nich ginęły. Z czasem właściciele jednakowych, jak spod sztancy, chatek poprzydawali im nieco indywidualizmu – tu dobudowano garaż, ówdzie ganek. Ściany pokryto winylowymi płytami w najróżniejszych kolorach. Dostawiano przeszklone werandy. Posesje obsadzano krzewami azalii. A mimo to wszystkie domki były nadal do siebie podobne.

Domek Louiego Moona wyróżniał się kolorem – utrzymanym w jasnoturkusowej tonacji – oraz bożonarodzeniową iluminacją i półtorametrową postacią Mikołaja z plastiku przymocowaną do anteny.

– Facet wcześnie się wprowadza w przedświąteczny nastrój – zauważyła Lula.

Światełka zwisały smętnie i nierówno, a Mikołaj mocno już wypłowiał, z czego wnosiłam, że Moon trwał w świątecznym nastroju od zeszłego roku.

Przy domu nie było garażu, a na podjeździe ani na ulicy nie widać było żadnego samochodu. W domu panowały ciemności i wyglądało na to, że nikogo tam nie ma. Zostawiłam Lulę w samochodzie i podeszłam do drzwi. Zapukałam dwa razy. Nikt nie odpowiedział. Dom był parterowy. Wszystkie zasłony były rozsunięte. Widocznie Louie nie miał nic do ukrycia. Okrążyłam budynek zaglądając po kolei do wszystkich okien. We wnętrzu panował porządek, ale stojące tam meble stanowiły przypadkową zbieraninę nikomu niepotrzebnych gratów. Nie zauważyłam niczego nowego. Nie spostrzegłam też amunicji na kuchennym stole ani nawet pojedynczego karabinu. Odniosłam wrażenie, że Louie mieszka samotnie. W zlewozmywaku stał jeden kubek i jeden talerz. Na podwójnym łóżku poruszona była tylko jedna strona.

Nietrudno mi było wyobrazić sobie, jak Louie Moon mieszka tu sobie, zadowolony z życia, bo ma swój mały niebieski domek. Zaczęłam zastanawiać się nad nielegalnym wtargnięciem do tego turkusowego gniazdka, ale nie mogłam wymyślić żadnego przekonującego uzasadnienia takieeo kroku.

W powietrzu unosiła się wilgoć, a twarda ziemia głucho dudniła pod stopami. Postawiłam kołnierz kurtki i wróciłam do samochodu.

– Nie zajęło ci to zbyt dużo czasu – powiedziała Lula.

– Bo też i nie było się czemu przyglądać.

– To co, teraz do grabarza?

– Ano tak.

– Całe szczęście, że nie mieszka tam, gdzie pracuje. Wcale nie miałabym ochoty przyglądać się temu, co oni wynoszą w wiadrach po zabalsamowaniu truposza.

Już zmierzchało, kiedy dojechałyśmy do Century Courts. Ujrzałyśmy piętrowe budynki z czerwonej cegły z białymi oknami. W każdym z nich mieściło się dwadzieścia mieszkań. Dziesięć na piętrze i dziesięć na parterze. Wszystkie budynki stały przy wąskich uliczkach odchodzących od Demby. Przy każdej z nich stały cztery domy.

Mieszkanie Spira mieściło się na parterze. W oknach było ciemno, a na parkingu nie zauważyłam jego samochodu. Z powodu choroby Cona Spiro musiał pracować dłużej niż zwykle. Buicka raczej trudno byłoby nie zauważyć, a ja nie chciałam zostać przyłapana na gorącym uczynku, gdyby Spiro zapragnął na przykład zmienić skarpetki. Przejechałam więc jedną uliczkę dalej i dopiero tam zaparkowałam.

– Założę się, że coś tutaj znajdziemy – powiedziała Lula wysiadając z samochodu. – Mam przeczucie.

– Przyjechałyśmy tylko rzucić okiem – przypomniałam. – Nie będziemy robić niczego, co byłoby niezgodne z prawem… Na przykład włamywać się.

– Pewnie – odparła Lula. – Do kogo ta mowa.

Przeszłyśmy przez trawnik, tak jakbyśmy spacerowały. W oknach od frontu pozaciągano zasłony. Udałyśmy się zatem na tył budynku, ale i tu zasłony były zaciągnięte. Lula sprawdziła rozsuwane drzwi na patio i oba okna, ale wszystko było pozamykane.

– Czy to nie chamstwo? – zapytała. – Jak tu mamy się teraz czegokolwiek dowiedzieć? I to właśnie wtedy, kiedy miałam przeczucie.

– Rozumiem cię – pocieszałam ją. – Sama chciałabym się dostać do tego mieszkania.

Ni stąd, ni zowąd Lula wzięła szeroki zamach i walnęła torebką w okno mieszkania Spira, rozbijając szybę.

– Dla chcącego nic trudnego – stwierdziła jakby mimochodem.

Zdębiałam, a kiedy wreszcie wróciła mi zdolność mówienia, z mojego gardła wydobył się zduszony szept:

– Nie do wiary, ty to naprawdę zrobiłaś! Wybiłaś mu okno!

– Tak to już bywa – odrzekła Lula.

– Mówiłam przecież, że nie będziemy tu łamać prawa. Nie można ot tak sobie wybijać ludziom szyb w oknach.

– Cagney by tak zrobił.

– Cagney by tak na pewno nie zrobił.

– A właśnie, że by zrobił!

– A ja ci mówię, że nie!

Uchyliła okno i wsadziła głowę do środka.

– Nikogo nie ma chyba w domu. Moim zdaniem powinnyśmy wejść do środka i sprawdzić, czy odłamki szkła czegoś nie zniszczyły. – Lula górną połową ciała była już w mieszkaniu Spiro. – Mogliby robić te okna większe trochę – utyskiwała. – Porządnie zbudowana kobieta, taka jak ja, z trudem się w nim mieści.

Przygryzłam wargę i wstrzymałam oddech. Nie byłam pewna, czy mam ją popchnąć, czy też wyciągnąć z tego okna. Wyglądała jak Kubuś Puchatek, który utknął w norce Królika.

Lula stęknęła i nagle cała zniknęła za zasłoną. Chwilę później drzwi na patio otworzyły się i Lula wystawiła głowę.

– Masz zamiar stać tak cały dzień czy co?

– Mogą nas za to aresztować!

– Mówisz tak, jakbyś się nigdy nigdzie nie włamała.

– Bo jeszcze nigdy się nie włamywałam.

– Tym razem zresztą też nie, bo to moja sprawka. Ty tylko weszłaś.

Pomyślałam, że jeśli spojrzeć na to w ten sposób, to wszystko jest w porządku.

Weszłam więc do środka i odczekałam chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności.

– Czy wiesz, jak wygląda Spiro? – zapytałam.

– To ten szczurowaty konus?

– Ten sam. Będziesz stała na czatach na werandzie. Jeśli się pojawi, zapukaj trzy razy.

Lula otworzyła frontowe drzwi i wyjrzała na zewnątrz.

– Na razie spokój – zameldowała. Wyszła na dwór i zamknęła za sobą drzwi.

Zamknęłam wszystkie drzwi na zamki i włączyłam światło w jadalni, ściemniając je maksymalnie. Zaczęłam od kuchni. Metodycznie przeglądałam wszystkie schowki. Zajrzałam nawet do lodówki i pobieżnie rzuciłam okiem na zawartość kosza na śmieci.

Podobnie zlustrowałam jadalnię i salon, ale nie odkryłam niczego, co by wzbudziło choć cień podejrzenia. W zlewie znajdowały się brudne naczynia, a na stole leżała rozłożona gazeta. Przed telewizorem walały się eleganckie czarne buty. Doprawdy w tym mieszkaniu nie było nic godnego uwagi. Żadnej broni, żadnych kluczy, żadnych liścików z pogróżkami. Nawet w notesie przy telefonie w kuchni można było podziwiać tylko puste kartki.

Włączyłam światło w łazience. Na podłodze leżała sterta brudnych ubrań. Za żadne skarby świata nie dotknęłabym brudów Spira. Jeśli nawet w którejś z jego kieszeni znajdowało się coś, co mogłoby być istotne dla sprawy, to nie zamierzałam tego sprawdzać. Zerknęłam jeszcze do apteczki i do kosza na śmieci. Nic.

Drzwi do sypialni były zamknięte. Wstrzymałam oddech i otworzyłam je, a przekonawszy się, że nikogo tam nie ma, odetchnęłam z prawdziwą ulgą. Sypialnię umeblowano nowoczesnymi duńskimi meblami. Na łóżku leżała czarna atłasowa pościel. Na suficie nad łóżkiem wmontowane były lustrzane tafle, a na krześle przy łóżku leżał stos czasopism porno. Do jednej z okładek przykleiła się zużyta prezerwatywa.

Pocieszałam się myślą, że gdy tylko wrócę do domu, wezmę gorący prysznic.

Przy ścianie pod oknem stało biurko. Wyglądało obiecująco. Usiadłam w fotelu obitym czarną skórą i ostrożnie zaczęłam przeglądać ulotki reklamowe, rachunki i osobistą korespondencję – rozrzucone na politurowanym blacie. Rachunki wyglądały całkiem zwyczajnie, większość korespondencji zaś dotyczyła domu pogrzebowego. Listy – podziękowania od świeżo oskubanych klientów w rodzaju: „Drogi Spiro, dziękuję, że zdarłeś ze mnie skórę, kiedy pogrążony byłem w rozpaczy”. Wiadomości telefoniczne Spiro zapisywał na czym popadło, na kopertach i na marginesach listów. Żadna z notatek nie miała charakteru pogróżki od Kenny’ego. Zapisałam wszystkie nie znane mi numery telefonów. Włożyłam je do torebki, aby je później posprawdzać.

Zaglądałam do szuflad, grzebałam w jego papierach, teczkach, skoroszytach i innych szpargałach. Nikt się nie nagrał na automatycznej sekretarce. Nic też nie było pod łóżkiem.

Nie chciało mi się wierzyć, że w mieszkaniu nie ma broni. Spiro wyglądał bowiem na człowieka, który lubi sobie to i owo zatrzymać.

Zajrzałam do bieliźniarki, a nie znalazłszy niczego otworzyłam szafę. Pełno tam było żałobnych garniturów, koszul i krawatów. Na dnie stało sześć par butów i sześć pudełek po butach. Otworzyłam jedno z nich. Trafiony zatopiony. Znalazłam wreszcie broń. Colta kalibru 11 mm. Zajrzałam do pozostałych pięciu pudełek i znalazłam w nich zestaw trzech pistoletów oraz trzy pudełka pełne amunicji. Spisałam skrupulatnie numery seryjne pistoletów i zanotowałam obecność pudełek z amunicją.

Otworzyłam okno sypialni i wyjrzałam na Lulę. Siedziała na werandzie i piłowała paznokcie. Zastukałam w szybę, a Lula z wrażenia aż upuściła pilniczek. Najwyraźniej nie była jednak tak opanowana, za jaką chciała uchodzić. Pomachałam jej, dając znak, że wychodzę i spotkamy się na tyłach domu.

Upewniłam się, że wszystko leży dokładnie tak, jak w chwili, kiedy tu przyszłam, wyłączyłam wszystkie światła i wyszłam przez drzwi prowadzące na patio. Spiro oczywiście domyśli się, że ktoś włamał się do jego mieszkania, ale prawdopodobnie winą za to obarczy Kenny’ego.

– No dobra, a teraz gadaj – niecierpliwiła się Lula. – Znalazłaś coś, prawda?

– Znalazłam kilka pistoletów.

– Nie rusza mnie to. Dziś każdy ma gnata.

– Ty też?

– Mowa. Pewnie, że mam. – Wyjęła z torebki wielki czarny pistolet. – Nieodłączny towarzysz. Kupiłam go od Harry’ego „Ogiera”, kiedy jeszcze szlajałam się po ulicy. Wiesz, dlaczego nazywali go „Ogierem”?

– Lepiej mi nie mów.

– Ho, ho, ten miał się czym pochwalić. Można się było wręcz przestraszyć. Czy wiesz, że musiałam mu to robić obiema rękami, bo inaczej się nie dało.

Wysadziłam Lulę przed biurem i wróciłam do domu. Kiedy ustawiałam buicka na parkingu, niebo pociemniało pod pokrywą chmur, z których zaczęła siąpić mżawka. Zarzuciłam torebkę na ramię i czym prędzej pobiegłam do budynku, szczęśliwa, że już jestem w domu.

Pani Bestler krążyła po korytarzu w swym chodziku. Tup, tup, brzdęk. Tup, tup, brzdęk.

– Kolejny dzień z głowy – powiedziała.

– Ano właśnie – odparłam.

Zza drzwi pana Wolesky’ego dobiegały co jakiś czas wybuchy śmiechu zgromadzonej w studiu publiczności. U niego telewizor grał jak zwykle na okrągło.

Otworzyłam drzwi i podejrzliwie rozejrzałam się po mieszkaniu. Dzięki Bogu nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Na sekretarce nikt się nie nagrał, a w skrzynce pocztowej na dole nie znalazłam żadnych listów.

Zrobiłam sobie gorącą czekoladę i kanapkę z masłem orzechowym i miodem. Położyłam kanapkę na kubku, wsunęłam telefon pod pachę, wzięłam kartkę z numerami telefonów, wynotowanymi u Spira i zaniosłam to wszystko na stół do pokoju.

Wykręciłam pierwszy numer i w słuchawce rozległ się głos kobiety.

– Chciałabym rozmawiać z Kennym – powiedziałam.

– To chyba pomyłka. Tu nie ma żadnego Kenny’ego.

– Czy to Colonial Grill?

– Nie, to mieszkanie prywatne.

– Przepraszam.

Do sprawdzenia zostało mi jeszcze siedem numerów. Pierwsze cztery okazały się również prywatnymi telefonami. Zapewne jacyś klienci Spira. Pod piątym można było zamówić pizzę do domu. Szósty okazał się numerem szpitala św. Franciszka, siódmy zaś połączył mnie z jakimś motelem w Bordentown. Pomyślałam, że to może być jakiś trop.

Dałam Rexowi resztkę kanapki, westchnęłam na myśl o opuszczeniu przytulnego i ciepłego mieszkanka, po czym zarzuciłam kurtkę. Motel leżał przy drodze nr 206 niedaleko wjazdu na autostradę. Był to jeden z tanich zajazdów, wybudowany w epoce, kiedy jeszcze nie słychać było o wielkich sieciach moteli. Składał się z czterdziestu parterowych domków z wąskimi werandami. W dwóch świeciło się światło. Stojący przy drodze neon zachwalał wszystkie dostępne tu usługi. Od zewnątrz motel nie wyglądał najgorzej, ale wiadomo było, że w środku wszystko ma już swoje lata: tapety wyblakły, narzuty na łóżkach zaczęły się strzępić, a umywalki w łazienkach zachodziły rdzą.

Zaparkowałam w pobliżu recepcji i weszłam do środka. Za kontuarem siedział starszy mężczyzna wpatrzony w mały telewizor.

– Dobry wieczór – powitał mnie.

– Czy pan jest tu kierownikiem?

– Zgadza się. Kierownikiem, właścicielem i chłopcem na posyłki.

Wyjęłam z torebki zdjęcie Kenny’ego.

– Szukam tego chłopaka. Widział go pan?

– A czy może mi pani powiedzieć, dlaczego pani go szuka?

– Naruszył umowę poręczycielską.

– A co to znaczy?

– Że jest przestępcą.

– Czy pani jest z policji?

– Jestem agentem dochodzeniowym. Pracuję dla firmy poręczycielskiej, która zapłaciła kaucję za tego pana.

Recepcjonista raz jeszcze spojrzał na zdjęcie i skinął głową.

– Mieszka pod siedemnastką. Od paru dni. – Przesunął palcem po rejestrze meldunkowym. – O, proszę. Jest. John Sherman. Zameldował się we wtorek.

Nie mogłam w to uwierzyć! I niech mi ktoś powie, że nie mam talentu do tej pracy.

– Czy mieszka sam?

– O ile się nie mylę, to tak.

– Czy ma pan dane dotyczące jego samochodu?

– Nawet o to nie pytamy. Miejsca na parkingu jest pod dostatkiem.

Podziękowałam mu i zapowiedziałam, że trochę się pokręcę w pobliżu. Dałam mu wizytówkę i poprosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jak tylko zobaczy Shermana.

Odjechałam w najciemniejszy kąt parkingu, wyłączyłam silnik, zamknęłam okna i zaczęłam rozmyślać. Jeśli pojawi się Kenny, zadzwonią do „Leśnika”. Jeśli nie uda mi się skontaktować z „Leśnikiem”, zadzwonię do Joego Morellego. O dziewiątej zaczęłam sobie wyrzucać, że wybrałam zły zawód. Palce mi kompletnie zgrabiały i chciało mi się siusiu. Kenny wciąż się nie pojawiał, a ja siedząc bez ruchu, marzłam i nudziłam się jak mops. Włączyłam silnik, żeby go rozgrzać i posprawdzać wskaźniki. Zaczęłam snuć półsenne marzenia o nocy spędzonej z Batmanem. Było trochę ciemno, ale wciąż pamiętam, że z rozkoszą dotykałam jego gumowego kombinezonu.

O jedenastej uprosiłam recepcjonistę, aby pozwolił mi skorzystać z ubikacji. Wypiłam zaoferowany mi kubek kawy i wróciłam do błękitnego olbrzyma. Muszę przyznać, że choć czekanie samo w sobie było nużące, w buicku czułam się o wiele lepiej niż w małym jeepie. Miałam wrażenie, że siedzę w schronie przeciwbombowym na kółkach. Na przednim siedzeniu mogłam bez trudu wyciągnąć nogi, a z tyłu było jeszcze dość miejsca, by tam urządzić buduar.

Około wpół do pierwszej przysnęłam i obudziłam się kwadrans po pierwszej. W domku Kenny’ego wciąż było ciemno, a na parkingu jak dotąd, nie pojawił się żaden nowy samochód.

Miałam teraz do wyboru kilka możliwości. Mogłam pozostać na czatach, mogłam też poprosić „Leśnika”, by mnie zmienił, wreszcie mogłam po prostu zabrać się do domu i wrócić tu przed wschodem słońca. Gdybym poprosiła „Leśnika” o zmianę, musiałabym mu oddać większą część nagrody, niż zamierzałam. Z drugiej strony obawiałam się, że gdybym dalej tu czekała, mogłabym przysnąć i zamarznąć jak dziewczynka z zapałkami. Wybrałam zatem wyjście numer trzy. Jeśli Kenny tu się zjawi, na pewno położy się spać i o szóstej rano będzie jeszcze w domku.

Aby nie zasnąć, przez całą drogę do domu śpiewałam sobie Panie Janie, panie Janie. Wdrapałam się po schodach na górę i zamknęłam za sobą drzwi na klucz. Rzuciłam się na łóżko w ubraniu, butach i tak dalej. Spałam kamiennym snem aż do szóstej, kiedy to uruchomił się mój wewnętrzny budzik.

Zwlokłam się więc z łóżka i z ulgą stwierdziłam, że jestem już ubrana, w związku z czym odpada mi ta czynność. W łazience spędziłam dosłownie chwilę i zabrawszy kurtkę oraz torebkę wyszłam na parking. Ponad latarniami było ciemno choć oko wykol. Wciąż mżyło, a na szybach samochodów zaczął się tworzyć lód. Wspaniale. Uruchomiłam silnik buicka, włączyłam dmuchawę na pełny regulator, a z atlasu samochodowego wyjęłam skrobaczkę do szyb. Kiedy uporałam się z usuwaniem lodu, zupełnie odechciało mi się spać. Po drodze zatrzymałam się, by kupić kawę i pączki.

Kiedy dotarłam do motelu, wciąż jeszcze było ciemno. We wszystkich domkach panowały egipskie ciemności. Na parkingu nie zauważyłam żadnych nowych samochodów. Zaparkowałam z dala od latarni i zabrałam się do kawy. Zasób mego entuzjazmu dla sprawy znacznie zmalał. Zaczęłam się zastanawiać, czy recepcjonista przypadkiem sobie ze mnie nie zakpił. Postanowiłam, że jeśli Kenny nie pokaże się do południa, poproszę, żeby mnie wpuszczono do jego domku.

Gdybym była przezorniejsza, zmieniłabym przed wyjściem skarpetki i zabrała koc. Ale gdybym była sprytna, dałabym recepcjoniście dwadzieścia dolców i poprosiła, żeby do mnie zadzwonił, kiedy pojawi się Kenny.

Za dziesięć siódma przed recepcją zatrzymała się furgonetka. Wysiadła z niej jakaś kobieta. Popatrzyła na mnie podejrzliwie i weszła do środka. Po dziesięciu minutach recepcjonista wyszedł z budynku i wsiadł do sfatygowanego chevroleta. Pomachał do mnie z uśmiechem i odjechał.

Nie miałam pewności, czy recepcjonista poinformował zmienniczkę o mojej obecności. Ponieważ nie chciałam, żeby ta zadzwoniła na policję z meldunkiem o podejrzanej kobiecie wyczekującej przy motelu, wyszłam z samochodu i powiedziałam jej to samo, co poprzedniego dnia recepcjoniście.

Otrzymałam te same odpowiedzi. Owszem, rozpoznała mężczyznę ze zdjęcia. W księdze meldunkowej figurował pod nazwiskiem John Sherman.

– Bardzo przystojny mężczyzna – stwierdziła. – Tylko niezbyt miły.

– Czy zauważyła pani może, jakim samochodem jeździ?

– Ależ oczywiście. Jeździ niebieską furgonetką. Ale nie takim eleganckim minivanem. Ten jego samochód bardziej nadaje się do firmy budowlanej. Z tyłu nie ma w ogóle okien.

– A może zanotowała pani numery rejestracyjne?

– No nie, aż tak dokładnie się nie przyglądałam.

Podziękowałam i wróciłam do samochodu, żeby dopić zimną kawę. Co jakiś czas wysiadałam, by się przeciągnąć i trochę poskakać dla rozgrzewki. Wyskoczyłam na szybki obiad, a kiedy wróciłam, okazało się, że sytuacja nie uległa zmianie.

O trzeciej obok mnie zaparkował Morelli. Wysiadł ze swojego samochodu i zajął miejsce obok mnie.

– Chryste – powiedział. – Przecież tu można skostnieć.

– Czy to przypadkowe spotkanie?

– Kelly jeździ tędy do pracy. Zauważył twojego buicka i zaczął się zastanawiać, z kim masz tu schadzkę.

Zazgrzytałam zębami.

– W takim razie, co tu robisz?

– Dzięki niezwykle błyskotliwemu śledztwu odkryłam, że Kenny mieszka tu pod nazwiskiem John Sherman.

W oczach Morellego błysnęła iskierka zaciekawienia.

– Ktoś go tu zidentyfikował?

– Recepcjoniści rozpoznali Kenny’ego na zdjęciu. Jeździ niebieską furgonetką, a ostatnio widziano go tu wczoraj rano. Przyjechałam wczesnym wieczorem i siedziałam do pierwszej w nocy. Dziś wróciłam o wpół do siódmej.

– I ani śladu Kenny’ego?

– Jakbyś zgadł.

– Zaglądałaś już do jego pokoju?

– Jeszcze nie.

– Pokojówka już tam była?

– Nie.

Morelli otworzył drzwi.

– Rozejrzyjmy się.

Przedstawił się recepcjonistce i otrzymał klucz do domku numer 17. Dwa razy zastukał do drzwi. Nikt nie otwierał. Morelli otworzył drzwi i oboje weszliśmy do środka.

Łóżko było nie zaścielone. Na podłodze leżał otwarty marynarski worek. W środku widać było skarpetki, spodenki i dwie czarne koszulki z krótkim rękawem. Na oparcie krzesła niedbale rzucono flanelową koszulę i dżinsy. W łazience zauważyliśmy zestaw do golenia.

– Odnoszę wrażenie, że się czegoś wystraszył – powiedział Morelli. – Być może zauważył ciebie.

– Niemożliwe. Zaparkowałam w najciemniejszym kątku parkingu. Zresztą skąd mógł wiedzieć, że to ja?

– Maleńka, wszyscy wiedzą, że to ty.

– To przez ten okropny samochód! On mi rujnuje życie. Sabotuje moją karierę.

Morelli uśmiechnął się.

– Strasznie dużo, jak na jeden Bogu ducha winny samochód.

Starałam się przybrać wściekłą minę, ale trudno mi było to zrobić, bo cały czas szczękałam zębami z zimna.

– I co teraz? – zapytałam.

– Teraz porozmawiam z recepcjonistką i poproszę, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy Kenny wróci do motelu. – Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. – Wyglądasz, jakbyś spała w tych ciuchach.

– Jak ci wczoraj poszło ze Spirem i Louiem Moonem?

– Louie Moon nie ma z tym chyba nic wspólnego. Brakuje mu jednego…

– Inteligencji? – wtrąciłam.

– Raczej odpowiednich powiązań – wyjaśnił Morelli. – Ten, kto ma tę broń, stara się ją jak najszybciej sprzedać. Popytałem tu i ówdzie i okazuje się, że Moon nie obraca się w odpowiednich kręgach. Mało tego, nie wiedziałby nawet, jak w ogóle do nich trafić.

– A co ze Spirem?

– Nie był specjalnie rozmowny – uciął Morelli. – Powinnaś wrócić do domu, wziąć prysznic i ubrać się do kolacji.

– Jakiej kolacji?

– Zapomniałaś? Pieczeń u twoich rodziców o szóstej.

– Chyba nie mówisz poważnie.

Morelli znów się uśmiechnął.

– Przyjadę po ciebie za kwadrans szósta.

– Nie! Sama pojadę.

Morelli miał na sobie kurtkę lotniczą z brązowej skóry i czerwony wełniany szalik. Zdjął szalik i owinął mi go wokół szyi.

– Wyglądasz na przemarzniętą – wyjaśnił. – Idź teraz do domu i ogrzej się. – Powiedziawszy to wyszedł z samochodu i ruszył w stronę recepcji motelu.

Wciąż mżyło. Niebo przybrało kolor stali, będący odbiciem mojego nastroju. Miałam doskonały trop prowadzący do Kenny’ego Mancuso i wszystko schrzaniłam. Stuknęłam się otwartą dłonią w czoło. Ależ ze mnie idiotka. Przesiedziałam wizytę Kenny’ego w tym wielkim głupim pudle. Ale o czym wtedy myślałam?

Motel dzieliło od mej kamienicy ponad piętnaście kilometrów. Przez całą powrotną drogę łajałam się w myślach. Zatrzymałam się na chwilę w supermarkecie i dotankowałam paliwa. Kiedy zaparkowałam przed domem, miałam już serdecznie dość samej siebie. Miałam trzy okazje, żeby przyskrzynić Kenny’ego: przed domem Julii, w centrum handlowym i teraz w motelu, i wszystkie trzy schrzaniłam.

Powinnam raczej zająć się łapaniem płotek: drobnych złodziejaszków i pijanych kierowców. Niestety, z takich zleceń nie byłabym się w stanie utrzymać.

Jadąc windą nie przestawałam czynić sobie wymówek. Na drzwiach znalazłam karteczkę od dozorcy Dillona. Przyszła do mnie jakaś paczka.

Wróciłam do windy i zjechałam do piwnicy. Z windy wychodziło się do małego korytarzyka z czterema szarymi drzwiami. Jedne prowadziły do piwnic lokatorów, drugie do kotłowni, w której zawsze coś bulgotało i chrobotało, trzecie wiodły do długiego korytarza i pomieszczeń technicznych, a za czwartymi mieszkał Dillon.

Zawsze kiedy tu zjeżdżałam, zaczynałam odczuwać klaustrofobię, ale Dillon twierdził, że mieszka mu się doskonale, a hałasy z kotłowni wręcz koją mu nerwy. Na drzwiach zostawił kartkę, że wróci o piątej.

Wróciłam do mieszkania, dałam Rexowi rodzynki i płatki kukurydziane, po czym wzięłam długi prysznic. Wyszłam spod niego czerwona niczym rak wyjęty z wrzątku i nieco oszołomiona chlorem. Padłam na łóżko, bezmyślnie wpatrując się w sufit. Ale niedługo patrzyłam. Kiedy się obudziłam, była za kwadrans szósta i ktoś walił do drzwi.

Owinęłam się szlafrokiem i podreptałam do przedpokoju. Wyjrzałam przez judasza. Przed drzwiami stał Morelli. Uchyliłam je i spojrzałam na niego ponad łańcuszkiem.

– Właśnie wyszłam spod prysznica.

– Byłbym wdzięczny, gdybyś mnie wpuściła, nim pan Wolesky wyjdzie i spierze mnie na kwaśne jabłko.

Odczepiłam łańcuszek i otworzyłam drzwi.

Morelli wszedł do przedpokoju i uśmiechnął się kącikami ust.

– Ale masz fryzurkę.

– Zdrzemnęłam się i włosy trochę mi się potargały.

– Nic dziwnego, że nie prowadzisz życia seksualnego. Z takim wyglądem.

– Idź, usiądź sobie w salonie i nie wstawaj, dopóki ci nie powiem. Nie objadaj mnie, nie strasz chomika i nie dzwoń za miasto.

Kiedy dziesięć minut później wyszłam z sypialni, Morelli oglądał telewizję. Do białej koszulki założyłam spódnicę, a na to luźny rozpinany sweter. Na nogach miałam sznurowane buty do kostek. Wyglądałam jak Annie Hali i czułam się kobieca bardziej, niż zwykle, ale ów strój działał na płeć przeciwną dokładnie na odwrót. Moja wersja Annie Hali potrafiła ostudzić nawet najbardziej napalonego faceta.

Owinęłam sobie wokół szyi czerwony szalik Morellego i założyłam kurtkę. Wzięłam torebkę i wyłączyłam światło.

– Gorzko pożałujemy, jeśli się spóźnimy.

Morelli ruszył za mną do drzwi.

– Nie martw się. Jak cię matka zobaczy w tym stroju, natychmiast zapomni o naszym spóźnieniu.

– To moja wersja Annie Hali.

– Chyba ci się filmy pomyliły.

Wypadłam na korytarz i zbiegłam ze schodów. Znalazłszy się na parterze przypomniałam sobie o paczce, którą miał dla mnie Dillon.

– Zaczekaj chwilę – krzyknęłam do Morellego. – Zaraz wracam.

Zbiegłam do piwnicy i zastukałam do drzwi Dillona.

Dozorca wystawił głowę.

– Chciałbym odebrać paczkę, strasznie się spieszę – powiedziałam.

Wzięłam od niego przesyłkę kurierską i pobiegłam na górę.

– Trzy minuty spóźnienia i pieczeń może nam przejść koło nosa – rzuciłam do Morellego, chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w stronę jego samochodu. Początkowo nie miałam zamiaru jechać z nim, ale pomyślałam, że gdyby nam się trafił korek, Morelli mógłby użyć policyjnego koguta.

– Masz koguta w tym samochodzie? – upewniłam się wsiadając do środka.

Morelli zapiął pasy.

– Owszem, mam. Ale chyba nie myślisz, że go użyję pędząc na pieczeń do Plumów?

Obróciłam się na siedzeniu i wyjrzałam przez tylną szybę.

– Cóż to, wypatrujesz Kenny’go? – zapytał Morelli spoglądając w lusterko wsteczne.

– Czuję, że się kręci gdzieś w pobliżu.

– Nikogo nie widzę.

– To nie znaczy, że go tu nie ma. On jest mistrzem w skradaniu się. Włazi sobie do Stivy, odcina nieboszczykom różne części ciała i wychodzi nie zauważony. W centrum handlowym też jakby wyrósł spod ziemi. Widział mnie pod domem Julii Cenetty i na parkingu przy motelu, a ja go w ogóle nie zauważyłam. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ciągle mnie obserwuje i łazi za mną.

– Dlaczego miałby to robić?

– Choćby dlatego, że Spiro mu zagroził śmiercią z mojej ręki, jeśli się od niego nie odczepi.

– O rany.

– Być może jest to tylko objaw paranoi.

– Czasami paranoja ma swoje uzasadnienie.

Morelli zatrzymał się na światłach skrzyżowania. Cyfrowy zegar na desce rozdzielczej wskazywał 17.58. Zacisnęłam palce, aż chrupnęło. Morelli spojrzał na mnie i uniósł brwi.

– No cóż, matka wpędza mnie w nerwicę – powiedziałam.

– Ona już taka jest – uspokajał mnie Morelli. – Nie powinnaś tak bardzo brać sobie tego do serca.

Zjechaliśmy z alei Hamiltona i znaleźliśmy się w Miasteczku. Ulice nagle opustoszały. Z tyłu nie widać było żadnego samochodu, ale nie mogłam pozbyć się uczucia, że Kenny ma mnie na oku.

Kiedy parkowaliśmy, matka i babcia Mazucowa stały już przy drzwiach. Zazwyczaj dostrzegałam jedynie różnice między nimi. Dzisiaj zauważyłam, jak bardzo są do siebie podobne i wydało mi się to oczywiste. Stały wyprostowane, jakby w ten sposób dodawały sobie odwagi. Ja zresztą robiłam dokładnie to samo. Ręce złożyły przed sobą i niewzruszonym wzrokiem wpatrywały się to w Morellego, to we mnie. Obydwie miały okrągłe twarze i głęboko osadzone oczy. Mongolskie. Moi węgierscy przodkowie pochodzili ze stepów. Tak matka, jak babcia były niewielkiego wzrostu, a z wiekiem wydawały się jeszcze niższe. Drobnokościstej budowy, miały gęste, mocne włosy. Prawdopodobnie dlatego, że w ich żyłach wciąż płynęła krew wędrujących taborami Cyganek.

Z kolei ja stanowiłam odstępstwo od rodzinnego genotypu i bardziej przypominałam grubokościstą prostą chłopkę chodzącą za pługiem.

Uniosłam spódnicę, aby wysiąść z samochodu, a matka i babcia aż wzdrygnęły się na ten widok.

– Co to za strój? – dopytywała się matka. – Nie stać cię już na jakieś ładne ciuchy? Cóż to, chodzisz w cudzych ubraniach? Frank, trzeba natychmiast dać Stephanie trochę grosza. Musi sobie dziewczyna kupić coś do ubrania.

– Ależ ja wcale nie potrzebuję nowych ciuchów – broniłam się. – Te są nowe. Dopiero co je kupiłam. To teraz taka moda.

– Jak się będziesz tak ubierać, to w życiu nie znajdziesz sobie mężczyzny. - Matka odwróciła się do Morellego. – Mam rację czy nie?

Morelli uśmiechnął się.

– Mnie się nawet podoba. Wygląda jak mała góralka, Ania z hal.

Wciąż trzymałam w ręku pakunek. Odłożyłam go na stół i zdjęłam kurtkę.

– Nie Ania z hal, tylko Annie Hal!! – poprawiłam go.

Babcia wzięła przesyłkę do ręki i pilnie zaczęła ją oglądać.

– Hm, poczta kurierska. To pewnie coś ważnego. Zdaje się, że w środku jest jakieś pudełko. Tu jest napisane, że nadawcą jest niejaki R. Klein z Piątej Alei w Nowym Jorku. Szkoda, że to nie do mnie. Chciałabym kiedyś dostać coś pocztą kurierską.

Do tej chwili nie miałam czasu pomyśleć o przesyłce. Nie znałam żadnego R. Kleina i nie zamawiałam niczego w Nowym Jorku. Wzięłam przesyłkę z rąk babci i otworzyłam. W środku znajdowało się małe tekturowe pudełko. Było zaklejone taśmą. Wzięłam je i zważyłam w ręce. Nie było ciężkie.

– Dziwnie pachnie – zauważyła babcia. – Jakby środkiem owadobójczym. Ale może to jakieś nowe perfumy.

Odkleiłam taśmę, uchyliłam wieczko i wstrzymałam oddech. W pudełku leżał penis. Równiutko odcięty, zabalsamowany i przyczepiony do styropianowej podkładki dużą szpilką.

Wszyscy patrzyli na zawartość pudełka zbyt przerażeni, by cokolwiek powiedzieć. To samo zapewne czuje się, patrząc na ofiary wypadku płonące żywcem w samochodzie.

Pierwsza odezwała się babcia Mazurowa, a w jej głosie wyczuć można było nieśmiałą nutę pożądania:

– Dawno już czegoś takiego nie widziałam.

Matka wytrzeszczyła oczy, wyrzuciła ręce w górę i zaczęła przeraźliwie krzyczeć:

– Zabierzcie to z mojego domu! Do czego zmierza ten świat? Co sobie ludzie pomyślą?

Ojciec wstał z fotela i przyczłapał do przedpokoju, aby zobaczyć, co się stało.

– O co chodzi? – zapytał próbując dojrzeć, czemu się tak przyglądamy.

– O penisa – wyjaśniła babcia. – Stephanie dostała go pocztą. Niczego sobie sztuka.

Ojciec aż się zatoczył ze zdumienia:

– Jezusie Przenajświętszy!

– Kto mógł ci zrobić coś takiego?! – krzyczała matka. – Co to jest? Czy to z gumy?! To pewnie taki gumowy członek z sexshopu?

– Wygląda dość przekonująco – oceniła babcia Mazurowa. – To chyba oryginał, tyle, że trochę zmienił kolor. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała taki odcień w naturze.

– To jakieś zupełne wariactwo! – histeryzowała matka. – Któż wysłałby pocztą swojego penisa?

Babcia zerknęła na opakowanie.

– Nadawca ponoć nazywa się Klein, ale nie jest to chyba członek Żyda.

Wszyscy zwrócili głowy w stronę babci.

– Nie jestem w tych sprawach ekspertem – obruszyła się. – Widziałam tylko kiedyś program o Żydach w telewizyjnym magazynie „National Geographic”.

Morelli wziął ode mnie pudełko i nakrył je. Oboje wiedzieliśmy, do kogo należał ten członek. Do Josepha Looseya.

– Chyba podziękuję za kolację – powiedział Morelli. – Tą sprawą musi zająć się policja. – Wziął ze stolika moją torebkę i zarzucił mi ją na ramię. – Stephanie pójdzie ze mną, żeby złożyć zeznanie.

– To wszystko przez tę twoją pracę – wyrzucała mi matka – Wciąż masz do czynienia z nieodpowiedzialnym elementem. Dlaczego nie znajdziesz sobie porządnego zajęcia jak choćby kuzynka Christine? Jej nikt nie przysyła takich niespodzianek.

– Christine pracuje w fabryce witamin i przez cały dzień pilnuje maszyny upychającej do buteleczek kawałeczki waty.

– I nieźle zarabia.

Zapięłam kurtkę.

– Ja też nieźle zarabiam… Od czasu do czasu.

Загрузка...