Rozdział 5

Kiedy wyjechałam ze stacji benzynowej, było jeszcze wczesne popołudnie. Od Sandemana dowiedziałam się tylko tyle, że nie darzy mnie sympatią. Zresztą z wzajemnością. Wydawało mi się, że w zwykłych okolicznościach Kenny nie mógłby się kumplować z Sandemanem, ale widać nie były to normalne warunki. Sandeman miał w sobie coś, co wzbudzało mój niepokój.

Nie paliłam się do grzebania w jego życiorysie, ale doszłam do wniosku, że warto mu poświęcić trochę uwagi. Chciałam przynajmniej rzucić okiem na jego przytulne gniazdko i sprawdzić, czy przypadkiem nie dzieli go z Kennym.

Przejechałam aleją Hamiltona i niedaleko biura Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Gdy weszłam do biura, Connie, zła niczym chmura gradowa, trzaskała szufladami i klęła na czym świat stoi.

– Twój kuzyn to prawdziwy skurwysyn – ryknęła na mnie. – Stronzo![Stronzo (z wł.) – szuja, drań.]

– Co tym razem przeskrobał?

– Pamiętasz tę nową pracownicę, którą niedawno zatrudniliśmy?

– Sally jakaś tam.

– Tak. Sally, geniusz alfabetu.

Rozejrzałam się po biurze.

– Zdaje się, że jej już tu nie ma.

– I nic dziwnego. Twój kuzynek Vinnie przydybał, ją jak pochylała się nad szufladą kartoteki z literą D, i próbował się z nią zabawić w chowanie parówki.

– Domyślam się, że Sally nie miała ochoty na tę zabawę.

– Wybiegła stąd z krzykiem, wrzeszcząc, że jej pensję możemy wpłacić na cele dobroczynne. Teraz nie ma nikogo do segregowania, więc zgadnij, kto tu wyrabia nadgodziny? – Connie kopnięciem zamknęła szufladę. – To już trzecia pracownica w ciągu dwóch miesięcy!

– Może powinnyśmy zrobić zrzutkę i wykastrować Vinniego?

Connie otworzyła środkową szufladę swego biurka i wyjęła nóż sprężynowy. Wcisnęła guzik i ostrze wyskoczyło z groźnym trzaskiem.

– Może lepiej zróbmy to same!

Zadzwonił telefon i Connie schowała nóż do szuflady. W czasie gdy ona rozmawiała, ja przejrzałam archiwum w poszukiwaniu teczki Sandemana. Nie był tu odnotowany, więc albo nie zabiegał o poręczenie, albo korzystał z usług innej firmy poręczycielskiej. Zaczęłam przeglądać książkę telefoniczną Trenton, ale tam również niczego nie znalazłam. Zadzwoniłam do Loretty Heinz z biura meldunkowego. Przyjaźniłyśmy się z Lorettą od dawna. Należałyśmy do tej samej drużyny harcerskiej i wspólnie jakoś przebrnęłyśmy przez najgorsze dwa tygodnie w moim życiu na obozie w Sacajawea. Loretta wstukała coś szybko do komputera i oto proszę, miałam adres Sandemana.

Przepisałam go i mruknęłam Connie „do widzenia”.

Sandeman mieszkał przy ulicy Morton, w dzielnicy wielkich domów z betonu, które powoli szły w rozsypkę. Wszędzie widać było zaniedbane trawniki, w brudnych oknach wisiały podarte zasłony, a na ścianach kwitła sprayowa twórczość młodocianych gangów. Większość domów zasiedlało kilku lokatorów. W niektórych spalonych i opuszczonych budynkach otwory okienne zabito deskami. Widać też było domy odremontowane, którym starano się przywrócić ich dawny splendor i dostojeństwo.

Sandeman mieszkał w budynku wraz z kilkoma innymi rodzinami. Nie był to może najpiękniejszy obiekt przy tej ulicy, ale też i nie najgorszy. Na frontowych schodach siedział jakiś staruszek o pożółkłych białkach oczu i posiwiałych włosach. Srebrna szczecina pokrywała zapadłe policzki, a skórę miał ciemną niczym smoła. Z kącika ust wystawał mu papieros. Staruszek zaciągnął się i skrzywił na mój widok.

– Od razu wyczuwam gliniarzy – powiedział.

– Nie jestem policjantką. – O co im wszystkim chodzi z tą policją? Spojrzałam na swoje martensy zastanawiając się, czy to przypadkiem nie bierze się z powodu butów. Morelli miał chyba rację. Może rzeczywiście powinnam się ich pozbyć.

– Szukam Perry’ego Sandemana – oznajmiłam pokazując staruszkowi wizytówkę. – Szukam też jego przyjaciela.

– Sandemana nie ma w domu. W dzień pracuje na stacji benzynowej. Zresztą wieczorami też go trudno zastać. Wraca tu, kiedy się spije albo naćpa. A wtedy jest bardzo nieprzyjemny i lepiej się od niego trzymać z daleka. Kiedy jest pod gazem, dostaje małpiego rozumu. Ale to dobry mechanik. Każdy to pani powie.

– Wie pan może, pod którym mieszka?

– 3C.

– Jest tam ktoś teraz?

– Nie widziałem, żeby ktoś wchodził.

Minęłam staruszka i weszłam do budynku. Stałam przez chwilę, przyzwyczajając wzrok do ciemności. Otaczało mnie zatęchłe powietrze. Czuć w nim było odór z kiepskiej kanalizacji. Poplamiona tapeta odłaziła od ścian. Drewniana podłoga aż chrzęściła od śmieci.

Wyjęłam z torebki aerozol obronny i przełożyłam go do kieszeni spodni. Powoli wchodziłam po schodach. Na drugim piętrze było troje drzwi. Wszystkie zamknięte na głucho. Zza jednych dobiegał dźwięk telewizora. W pozostałych dwóch mieszkaniach panowała cisza. Zastukałam do drzwi z tabliczką 3C i czekałam na odzew. Zastukałam ponownie. Nic.

Z jednej strony bałam się jak diabli spotkania oko w oko z kryminalistą i chciałam się stąd czym prędzej wynieść. Ale z drugiej strony chciałam też złapać Kenny’ego i czułam się zmuszona przez to przejść.

Na końcu korytarza zauważyłam okno. Za szybą widać było jakąś pordzewiałą konstrukcję, która wyglądała mi na drabinkę przeciwpożarową. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Wszystko się zgadzało, to była drabinka i na dodatek przylegała do okna Sandemana. Gdybym na nią weszła, mogłabym zajrzeć do jego mieszkania. Na dole nie zauważyłam nikogo. W kamienicy stojącej naprzeciwko wszystkie okna miały pozaciągane zasłony. Należało działać.

Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki, oddech. Co złego mogło mnie spotkać? Mogłam zostać aresztowana, zastrzelona, pobita na kwaśne jabłko, no i mogłam też spaść i połamać sobie kości. A wariant optymistyczny? W mieszkaniu nie będzie nikogo, a ja będę mogła w nim pobuszować.

Otworzyłam okno i wyszłam na drabinkę przeciwpożarową. Metalowe schodki znałam jak własną kieszeń, gdyż sama miałam takie przy oknie i spędziłam na nich wiele czasu. Szybko przemknęłam pod okno Sandemana i zajrzałam do środka. W mieszkaniu stała nie zaścielona prycza, która służyła za łóżko. Umeblowania dopełniał niewielki stolik kuchenny, krzesło, telewizor na metalowym stojaku i lodówka. Na dwóch wbitych w ścianę hakach wisiało kilka drucianych wieszaków. Na stole leżało rozgrzebane jedzenie na wynos z jakiejś knajpy, pogięte puszki po piwie, zatłuszczone papierowe tacki i pomięty papier. W mieszkaniu nie było żadnych innych drzwi, doszłam więc do wniosku, że Sandeman musi korzystać z ubikacji na pierwszym piętrze. No, nie zazdroszczę mu.

Co najważniejsze, nie znalazłam nawet śladu Kenny’ego

Jedną nogą stałam już na korytarzu, kiedy zerknęłam na dół. Między prętami żelaznej konstrukcji dostrzegłam, że staruszek z dołu stoi dokładnie pode mną i patrzy do góry osłaniając oczy od słońca. Wciąż trzymał moją wizytówkę.

– I co, jest tam ktoś? – zapytał.

– Nie.

– Tak też myślałem – powiedział. – Przez jakiś czas go nie będzie.

– Ładna drabinka przeciwpożarowa. 63

– Przydałoby się to i owo naprawić. Wszystkie bolce pordzewiały. Ja na pani miejscu bym jej nie ufał. No, ale rzecz jasna, jakby się paliło, to i tak nikt by nie zważał na rdzę.

Posłałam mu zakłopotany uśmiech i wcisnęłam się przez okno na korytarz. Czym prędzej zbiegłam po schodach i wypadłam z budynku. Wskoczyłam do jeepa, zablokowałam drzwi i odjechałam.

Pół godziny później byłam już u siebie i zastanawiałam się, co założyć na wieczorną wyprawę detektywistyczną. Zdecydowałam się na botki, długą dżinsową spódnicę i białą koszulę. Poprawiłam makijaż i nakręciłam włosy na wałki. Później, kiedy fryzura była już gotowa, wyglądałam na wyższą o kilka centymetrów. Może nie przyjęliby mnie jeszcze do ligi zawodowej koszykówki, ale na pewno byłabym w stanie onieśmielić Pigmeja.

Właśnie zastanawiałam się, czy zamówić coś z Burger Kinga czy z Pizzy Hut, kiedy rozdzwonił się telefon.

– Stephanie – usłyszałam w słuchawce głos matki – ugotowałam wielki gar gołąbków. No, a na deser jest ciasto.

– Mniam, cóż za pyszności – powiedziałam. – Ale niestety, mam inne plany na dzisiejszy wieczór.

– Jakie plany?

– Dotyczące kolacji.

– Umówiłaś się na randkę?

– Nie.

– No to nie ma sprawy.

– Mamo, w życiu są jeszcze inne problemy oprócz randek.

– Na przykład jakie?

– Na przykład praca.

– Stephanie, Stephanie, Stephanie. Przecież ty łapiesz chuliganów dla tego huncwota Vinniego. Co to za praca.

Miałam wielką ochotę walić głową o ścianę.

– Mam też lody waniliowe – kusiła matka.

– Dietetyczne?

– Nie, te drogie, które sprzedają w kartonowych kubkach.

– No dobrze – ustąpiłam. – Przyjadę.

Rex wysunął głowę z puszki i przeciągnął się, unosząc pupę do góry. Ziewnął tak, że można go było przejrzeć na wylot. Obwąchał miseczkę na jedzenie, ale nic w niej nie znalazł, więc powędrował do swojego kółka.

Zreferowałam mu, jak zamierzam spędzić wieczór, żeby się nie martwił, że późno wrócę do domu. W kuchni zostawiłam zapalone światło, włączyłam sekretarkę i wziąwszy pod pachę torebkę i brązową kurtkę, zamknęłam za sobą drzwi. Przyjadę trochę za wcześnie, ale to nie szkodzi. Będę miała czas, żeby przejrzeć nekrologi i postanowić, gdzie się wybrać po kolacji.

Kiedy zajechałam przed dom rodziców, zaczęły zapalać się uliczne latarnie. Sierp księżyca wisiał nisko na ciemniejącym wieczornym niebie. Od popołudnia zdążyło się już oziębić.

W korytarzu przywitała mnie babcia Mazurowa. Siwe włosy miała ciasno skręcone w małe loczki. Spomiędzy nich wyzierała różowa skóra głowy.

– Byłam dziś w salonie piękności – oznajmiła. – Pomyślałam, że może uda mi się czegoś dowiedzieć w sprawie Mancusa.

– 1 jak poszło?

– Całkiem nieźle. Mam parę nowin. Norma Szajack, kuzynka Betty, farbowała sobie włosy. Wszyscy mnie namawiali, żebym zrobiła to samo. Może nawet dałabym się skusić, ale w telewizji mówili, że od farby do włosów można dostać raka. To było chyba w programie Kathy Lee. W studiu siedziała kobieta z guzem wielkości piłki koszykowej i mówiła, że to od farbowania włosów. Ale do rzeczy. Rozmawiałam z Normą. Czy wiesz, że syn Normy, Billie, chodził do szkoły z Kennym Mancuso? Teraz pracuje w kasynie w Atlantic City. Norma powiedziała mi, że kiedy Kenny wyszedł z wojska, zaczął tam bywać. Billie jej powiedział, że Kenny przepuszczał tam sporo grosza.

– A nie wspominała może, kiedy Kenny był ostatnio w Atlantic City?

– Tego nie mówiła. Wiem tylko, że Kenny zadzwonił do Billiego trzy dni temu i prosił go o pożyczkę. Billie się zgodził, ale Kenny już się potem nie odezwał.

– I Billie powiedział to wszystko matce?

– Opowiedział żonie, a ta poszła i wygadała wszystko Normie. Pewnie nie podobało jej się, że Billie chce pożyczyć pieniądze Kenny’emu. Wiesz, jakie jest moje zdanie? – spytała babcia Mazurowa. – Ja myślę, że Kenny’ego ktoś załatwił. Założę się, że już go zjadły rybki. Widziałam w telewizji, jak zawodowcy pozbywają się ciała. Pokazywali to w programie edukacyjnym. Najpierw podrzynają ofierze gardło i wieszają ją do góry nogami w prysznicu, żeby się wykrwawiła. W ten sposób mają pewność, że nie zaplamią dywanu ani pościeli. Potem trzeba wypatroszyć ciało i nakłuć płuca. Jeśli się nie nakłuje płuc, to ciało wypłynie po wrzuceniu do rzeki.

Matka jęknęła w kuchni. Z salonu dobiegł mnie też zduszony śmiech ojca zaczytanego w gazecie.

Zadzwonił dzwonek i babcia Mazurowa skoczyła na równe nogi.

– Mamy gości!

– Gości – powtórzyła matka. – Jakich gości? Przecież nikogo nie zapraszałam.

– Ale ja zaprosiłam chłopaka dla Stephanie – oznajmiła babcia. – To naprawdę niezła partia. Może nie wygląda zbyt atrakcyjnie, ale ma dobrze płatną posadę.

Babcia otworzyła drzwi i do środka wszedł Spiro Stiva.

Ojciec wyjrzał znad gazety.

– Chryste – powiedział – to ten cholerny grabarz.

– No nie, aż tak bardzo mi na tych gołąbkach nie zależy – powiedziałam do matki.

Poklepała mnie po ramieniu.

– Może nie będzie tak źle. A ze Stivą trzeba dobrze żyć. Wiesz przecież, że babcia nie robi się młodsza, wręcz przeciwnie.

– Zaprosiłam Spira do nas, bo jego matka całe dnie przesiaduje w szpitalu przy łóżku Cona i Spiro zupełnie nie jada domowych posiłków. – Babcia mrugnęła do mnie i szepnęła. – Ale cię tym razem zaskoczyłam!

Rzeczywiście.

Matka ustawiła na stole dodatkowe nakrycie.

– Zapraszamy, a jakże – zwróciła się do Spira. – Zawsze powtarzamy Stephanie, że powinna przyprowadzać do nas swoich znajomych.

– Ale ostatnio stała się taka wybredna, że w ogóle z nikim sienie umawia – wyjaśniła babcia. – Zobaczysz, Spiro, co będzie na deser. Ciasto. Stephanie sama je upiekła.

– Nieprawda.

– Gołąbki też sama zrobiła – kłamała babcia jak najęta. – Będzie z niej kiedyś wspaniała żona.

Spiro spojrzał na koronkowy obrus i porcelanowe talerzyki ozdobione różowymi kwiatuszkami.

– Właśnie się rozglądam za żoną. Człowiek o moim statusie musi myśleć o przyszłości.

Że co? Rozgląda się za żoną?

Spiro zajął przy stole miejsce obok mnie. Dyskretnie odsunęłam od niego krzesło w nadziei, że może to pozwoli zlikwidować gęsią skórkę na moich rękach.

Babcia podała Spirowi gołąbki.

– Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli porozmawiamy o twojej branży? – zapytała – Mam masę pytań. Na przykład zawsze się zastanawiałam, czy zakładacie nieboszczykom bieliznę. W sumie im i tak jest już wszystko jedno, ale z drugiej strony…

Ojciec zamarł z pudełkiem margaryny w jednym ręku i nożem w drugim. Przez krótką chwilę pomyślałam, że gotów jest nim przebić babcię Mazurową.

– Wydaje mi się, że Spiro nie ma ochoty rozmawiać o bieliźnie – zasugerowała matka.

Spiro skinął głową i uśmiechnął się do babci.

– Poza tym to tajemnica zawodowa – oświadczył.

Za dziesięć siódma Spiro skończył drugą porcję ciasta i oznajmił, że musi już iść na wieczorną ceremonię.

Babcia Mazurowa pomachała do niego, kiedy ruszał spod domu.

– Było całkiem nieźle – powiedziała. – On chyba cię lubi.

– Chcesz jeszcze lodów? – zapytała matka. – A może kawy?

– Nie dziękuję. Obżarłam się. Poza tym mam jeszcze trochę roboty.

– A cóż takiego chcesz robić po nocy?

– Muszę objechać kilka domów pogrzebowych.

– Jakich domów pogrzebowych? – krzyknęła babcia z korytarza.

– Zaczynam od Sokolovsky’ego.

– A kto leży u Sokolovsky’ego?

– Helen Meyer.

– Nie znałam jej, ale może i ja powinnam jej oddać szacunek, skoro byłyście takimi dobrymi przyjaciółkami – stwierdziła babcia Mazurowa.

– Od Sokolovsky’ego jadę do Mosela, a potem do „Wiecznego odpoczynku”.

– „Wieczny odpoczynek”? Nigdy tam nie byłam – zdziwiła się babcia. – To jakiś nowy dom? W Miasteczku?

– Nie. To na ulicy Stark.

Matka aż się przeżegnała.

– Trzymajcie mnie – jęknęła.

– Ulica Stark nie jest taka zła.

– Pełno tam handlarzy narkotyków i morderców. Ty pochodzisz z zupełnie innej dzielnicy. Frank, pozwolisz jej, żeby jechała po nocy na Stark?

Na dźwięk swego imienia ojciec podniósł głowę znad talerza.

– Co?

– Stephanie wybiera się na Stark.

Ojciec najwyraźniej był całkowicie pochłonięty jedzeniem ciasta i niewiele do niego docierało.

– A co, chce, żeby ją podwieźć?

Matka przewróciła oczyma.

– Sama widzisz, z kim ja tu mieszkam.

Babcia była już niemal gotowa do wyjścia.

– Zaczekaj chwileczkę. Pójdę tylko po torebkę i możemy jechać.

Przed lustrem w korytarzu pociągnęła pomadką usta, zapięła wełniany płaszcz i zarzuciła sobie na ramię czarną skórzaną torebkę. Wełniany płaszcz był jaskrawoczerwonego koloru i miał futrzany kołnierz. Z upływem lat płaszcz zdawał się rosnąć w przeciwieństwie do babci, która zaczęła się kurczyć. Teraz sięgał jej prawie do kostek. Ujęłam babcię za łokieć i zaprowadziłam do jeepa. Miałam wrażenie, że pod ciężarem tego płaszcza zaraz ugną się pod nią nogi. W myślach widziałam ją już bezbronną, leżącą na chodniku w morzu czerwonej wełny, z którego wystają jedynie buty.

Tak jak planowałyśmy, najpierw pojechałyśmy do Sokolovsky’ego. Helen Meyer wyglądała pociągająco w bladobłękitnej koronkowej sukience i z lekko podbarwionymi płukanką włosami. Babcia okiem profesjonalistki przyjrzała się makijażowi zmarłej.

– Powinni byli dać jej więcej zielonkawego korektora pod oczy – oceniła. – Przy takim oświetleniu jak tutaj, nie ma innego wyjścia. W nowych salach u Stivy światło jest przytłumione i wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Zostawiłam babcię samą, by poszukać Melvina Sokolovsky’ego. Znalazłam go w gabinecie, tuż obok głównego wejścia. Drzwi były otwarte, a Sokolovsky siedział za eleganckim mahoniowym biurkiem i coś wstukiwał do laptopa. Zapukałam cicho, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Sokolovsky był przystojnym mężczyzną około czterdziestki. Nosił tradycyjny czarny garnitur, białą koszulę i krawat w dyskretne paski.

Na mój widok uniósł brwi do góry.

– Słucham?

– Chciałabym omówić pewne sprawy dotyczące pogrzebu – oznajmiłam. – Moja babcia się starzeje, pomyślałam więc, że nie od rzeczy będzie zorientować się w cenach trumien.

Z czeluści biurka Sokolovsky wyjął wielki, oprawny w skórę katalog i otworzył go.

– Mamy różne opcje pogrzebowe i ogromny wybór trumien.

Pokazał mi trumnę o nazwie „Montgomery”.

– Ładna – powiedziałam. – Pewnie droga jak diabli.

Odwrócił kilka stron i pokazał mi trumny z sosny.

– Oto bardziej oszczędna propozycja. Jak pani widzi, skrzynki są dość ładne i mają mahoniowe wstawki oraz mosiężne rączki.

Przejrzałam wszystkie najskromniejsze wzory, ale nie zauważyłam nic równie żałosnego, jak owe zaginione trumny młodego Stivy.

– To najtańsza oferta? – zapytałam. – Nie ma pan czegoś bez wstawek?

Na twarzy Sokolovsky’ego malował się wyraz bólu.

– A dla kogo ma być ta trumna?

– Dla mojej babci.

– Czy nie uwzględniła pani w testamencie?

No tak, jeszcze tylko tego brakowało, kolejny sarkastyczny grabarz.

– To co, ma pan zwykłe proste trumny, czy nie?

– W Miasteczku nikt nie kupuje prostych trumien. A może zechciałaby pani wziąć na raty? Poza tym moglibyśmy trochę zaoszczędzić na makijażu… No wie pani, ułożylibyśmy babci włosy tylko tam, gdzie widać.

Wstałam i byłam już prawie przy drzwiach.

– Zastanowię się.

Sokolovsky zerwał się równie szybko jak ja i wsunął mi w rękę jakieś foldery.

– Na pewno coś wspólnie wymyślimy. Mam na przykład do sprzedania okazyjną kwaterę na cmentarzu…

W korytarzu wpadłam na babcię Mazurową.

– Co on mówił o kwaterze? – zapytała. – Przecież my już mamy miejsce. I to dobre. Obok hydrantu. Cała rodzina tam leży. Oczywiście, kiedy chowaliśmy ciocię Marion, trzeba było nieco obniżyć wujka Freda i położyć ją na nim. Mnie pewnie położą na twoim dziadku. Zawsze to samo. Nawet po śmierci nie można liczyć na odrobinę prywatności.

Kątem oka dostrzegłam, że zbliża się w naszą stronę Sokolovsky, wyraźnie biorąc na cel babcię Mazurową.

Babcia też to zauważyła.

– Spójrz tylko na tego Sokolovsky’ego – rzekła. – Nie może oczu ode mnie oderwać. To pewnie przez tę nową sukienkę.

Jako drugi odwiedziłyśmy dom pogrzebowy Mosela. Następnie udałyśmy się do Dorfmana i do „Styksu”. W drodze do „Wiecznego Odpoczynku”, czułam się już cała przesiąknięta śmiercią. Ubranie przeniknięte było wonią ciętych kwiatów, a ja cały czas mówiłam przyciszonym głosem.

Babcia Mazurowa bawiła się nieźle jeszcze u Mosela. U Dorfmana była już bardzo znużona, a do „Styksu” w ogóle nie weszła, tylko czekała na mnie w jeepie, aż skończę wywiad na temat cen.

„Wieczny odpoczynek” był ostatnim domem pogrzebowym z mojej listy. Przejechałam przez centrum miasta, minęłam budynki rządowej administracji i zjazdy w kierunku Pensylwanii. Było już po dziewiątej i śródmiejskie ulice obejmowali we władanie ludzie nocy: prostytutki, handlarze narkotyków, ich klienci oraz młodzieżowe gangi.

Skręciłam prosto w ulicę Starka i natychmiast znalazłyśmy się w przygnębiającej dzielnicy brudnych ceglanych kamienic i drobnych sklepików. Drzwi do barów stały tam otworem, rzucając na cementowy chodnik prostokątne plamy światła. Przed barami kręcili się mężczyźni, którzy zabijali tu po prostu czas lub robili jakieś interesy, ale przede wszystkim starali się zaimponować innym. Chłód wygonił większość mieszkańców do domów. Na ulicy pozostali tylko najbiedniejsi z biednych.

Babcia Mazurowa wierciła się na siedzeniu z nosem przytkniętym do szyby.

– A więc to jest ulica Starka – powiedziała. – Słyszałam, że w tej części miasta aż się roi od dziwek i handlarzy narkotyków. Strasznie chciałabym ich zobaczyć. Kiedyś w telewizji widziałam jakieś prostytutki, ale potem okazało się, że to byli faceci. Jeden z nich miał na sobie pończochy elastyczne i mówił, że musi sobie przyklejać członka między nogami, żeby go nie było widać. Wyobrażasz to sobie?

Zaparkowałam niedaleko domu pogrzebowego i przyglądałam się temu budynkowi. Był to jeden z nielicznych domów na tej ulicy nie pokryty graffiti. Białe ściany wyglądały na świeżo odnowione, a zainstalowane u góry oświetlenie jeszcze podkreślało wrażenie czystości. W kręgu światła stała grupka mężczyzn w garniturach. Rozmawiali i palili papierosy. Otworzyły się drzwi i z budynku wyszły dwie kobiety w odświętnych strojach. Podeszły do dwóch mężczyzn i cała czwórka ruszyła w stronę samochodu. Kiedy pojazd odjechał, pozostali mężczyźni powrócili do wnętrza i na ulicy zrobiło się pusto.

Zajęłam zwolnione przed chwilą miejsce do parkowania i szybko wymyśliłam historyjkę na użytek krewnych i znajomych zmarłego. Przyszłam, żeby pożegnać się z Fredem „Kaczorem” Wilsonem. Zmarł w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat. Gdyby ktoś się dopytywał, co mnie z nim łączyło, zamierzałam twierdzić, że Fred był znajomym mojego dziadka.

Weszłyśmy cicho do domu pogrzebowego i otaksowałyśmy wzrokiem jego wnętrze. Budynek był niewielki: trzy sale i kaplica. W jednej z sal leżał zmarły. Światło było przytłumione, a meble niedrogie, ale gustowne.

Babcia przygryzła wargi i zmierzyła wzrokiem tłum ludzi wychodzących z sali, gdzie leżał „Kaczor”.

– Chyba nic z tego – stwierdziła. – Mamy niewłaściwy odcień skóry. Będziemy wyglądać jak wilki pośród owiec.

Myślałam dokładnie o tym samym. Liczyłam na to, że spotkamy tu przynajmniej kilka różnych ras. Ta część ulicy Starka przypominała tygiel, w którym kolor skóry był jednym ze składników.

– Co ty tu chcesz załatwić? – zainteresowała się nagle babcia. – Po co jeździmy po tych wszystkich domach? Założę się, że kogoś szukasz. Przyznaj, na pewno polujemy na kogoś.

– Coś w tym rodzaju. Nie mogę ci zdradzić szczegółów.

– Nie przejmuj się mną. Potrafię trzymać gębę na kłódkę.

Trumnę „Kaczora” widziałam niezbyt wyraźnie, ale nawet z tej odległości biło w oczy, że rodzina nie oszczędzała na pogrzebie. Miałam świadomość, że powinnam porozmawiać z szefem tego przybytku, ale dość już miałam lipnych negocjacji na temat trumien.

– Już się napatrzyłam – oświadczyła babci. – Czas wracać do domu.

– Zgoda. Z ulgą zdejmę te buty. Takie polowania są wykańczające.

Wyszłyśmy na zewnątrz i stałyśmy mrużąc oczy w padającym z góry świetle lamp.

– Zabawne – odezwała się babcia. – Dałabym sobie głowę uciąć, że zaparkowałyśmy w tym miejscu.

– Bo też rzeczywiście zaparkowałyśmy tutaj – powiedziałam westchnąwszy głęboko.

– Ale samochodu nie ma.

Niestety była to prawda. Samochód zniknął. Przepadł gdzieś. Nigdzie go nie było. Wyjęłam telefon z torebki i zadzwoniłam do Morellego. W domu nikt nie odpowiadał, więc wykręciłam jego samochodowy numer.

Usłyszałam w słuchawce krótki trzask, a po chwili głos Morellego.

– Tu Stephanie – odezwałam się. – Jestem przy domu pogrzebowym „Wieczny Odpoczynek” na Starka. Ukradli mi samochód.

Na odpowiedź musiałam chwilę poczekać, ale zdawało mi się, że w tle słyszę tłumiony śmiech.

– Zgłosiłaś to policji? – zapytał w końcu Morelli.

– Przecież dzwonię do ciebie.

– To dla mnie zaszczyt.

– Jest tu ze mną babcia Mazurowa, którą straszenie bolą stopy.

– Już się robi, szefowo. Pędzę do was.

Wrzuciłam telefon do torebki.

– Zaraz tu będzie Morelli.

– To miło, że po nas przyjedzie.

Nie chciałam być cyniczna, ale podejrzewałam, że Morelli siedział w samochodzie pod moją kamienicą i tylko czekał, aż wrócę do domu, by mnie wypytać, czego dowiedziałam się o Perrym Sandemanie.

Trzymałyśmy się z babcią Mazurową blisko drzwi i cały czas wyglądałyśmy, czy aby ulicą nie przejedzie mój samochód. Czekanie okazało się dość męczące i nudne, a babcia najwyraźniej była rozczarowana, że ani razu nie podszedł do nas handlarz narkotyków lub alfons szukający świeżych ciał.

– Zupełnie nie wiem, o co tyle hałasu – powiedziała. – Noc jest piękna, stoimy tutaj i nie zobaczyłyśmy nawet pół przestępstwa. Ulica Starka to już nie to co dawniej.

– Jakiś kretyn ukradł mi samochód!

– Tak, to prawda. Ale dzięki temu nie można tego wieczoru uznać za stracony. Szkoda mi, że nie widziałam, jak się to stało. To nie to samo, jeśli się czegoś nie zobaczy na własne oczy.

Zza rogu wyjechał samochód Morellego. Joe zaparkował, postawił na dachu koguta i podszedł do nas.

– No i co się stało?

– Jeep stał sobie tutaj, zamknięty na głucho. Byłyśmy w budynku nie więcej niż dziesięć minut. Kiedyśmy wyszły, samochodu już nie było.

– Są jacyś świadkowie?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Nie przepytywałam nikogo. – W czasie swojej krótkiej kariery łowcy nagród zdążyłam się nauczyć jednego: na Stark nikt nigdy niczego nie widział. Zadawanie pytań mijało się z celem.

– Zadzwoniłem do centrali, a oni powiadomią wszystkie radiowozy – poinformował mnie Morelli. – Jutro przyjdziesz na posterunek i złożysz oświadczenie.

– Są jakieś szansę na odzyskanie samochodu?

– Zawsze trzeba mieć nadzieję.

– Widziałam w telewizji program o kradzieżach samochodów – wtrąciła się babcia Mazurowa. – Mówili o takich warsztatach samochodowych, gdzie rozbiera sieje na części. Pewnie do tej pory z twego jeepa została już tylko tłusta plama na posadzce w warsztacie.

Morelli otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł babci wsiąść. Wskoczyłam na siedzenie obok niej i zmuszałam się do pozytywnego myślenia. Przecież nie wszystkie kradzione samochody rozkłada się na części, prawda? Mój jeep był taki śliczny, że pewnie ktoś nie mógł się oprzeć pokusie i pożyczył go sobie na przejażdżkę. Myśl pozytywnie, Stephanie. Myśl pozytywnie.

Morelli zawrócił i pojechał w stronę Miasteczka. Zatrzymaliśmy się na chwilę pod domem rodziców po to tylko, by usadzić babcię w bujanym fotelu i zapewnić matkę, że nic złego nam się na Stark nie przytrafiło… jeśli nie liczyć rzecz jasna tego, że ukradli mi samochód.

Kiedy wychodziłam, matka tradycyjnie wręczyła mi wałówkę.

– To mała przekąska – powiedziała. – Kawałek ciasta.

– Uwielbiam ciasto – oznajmił Morelli, kiedy wracaliśmy do mnie.

– Nawet o tym nie myśl. Nie dostaniesz ani kawałka.

– Muszę – upierał się Morelli. – Odłożyłem wszystko na bok, żeby wyciągnąć cię z opresji. Mogłabyś przynajmniej poczęstować mnie tym ciastem.

– Tak naprawdę to nie zależy ci na cieście. Chcesz się do mnie wprosić, żeby dowiedzieć się czegoś o Perrym Sandemanie.

– To jeden z wielu powodów.

– Sandeman nie był dzisiaj zbyt rozmowny.

Morelli zatrzymał się przed światłami skrzyżowania.

– Dowiedziałaś się czegoś?

– Tyle, że nie znosi gliniarzy. Nie znosi też mnie, a ja jego. Mieszka na Morton Street i rozrabia po pijanemu.

– Skąd wiesz, że rozrabia po pijanemu?

– Poszłam do niego do domu i rozmawiałam z jednym z sąsiadów.

Morelli zerknął na mnie.

– Odważna jesteś.

– Eee tam – powiedziałam nieszczerze. – Taka to już praca.

– Mam nadzieję, że zachowałaś na tyle rozsądku, żeby się nie przedstawiać? Sandeman nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że węszysz w jego gniazdku.

– Zdaje się, że zostawiłam tam wizytówkę. – Nie mówiłam już o tym, jak utknęłam na drabince przeciwpożarowej. Szkoda go było dobijać niepotrzebnymi szczegółami.

Morelli popatrzył na mnie jak na idiotkę.

– Zdaje się, że w domu towarowym „Macy’s” poszukują kogoś do pracy w salonie piękności.

– Nie wyśmiewaj się. Zgoda, popełniłam błąd.

– Słoneczko, ty cały czas popełniasz błędy.

– Taki już mam styl pracy. I nie mów do mnie słoneczko.

Niektórzy uczą się z książek, niektórzy słuchają dobrych rad, a jeszcze inni uczą się na własnych błędach. Ja niestety należę do tej ostatniej grupy. Mówi się trudno. Ale przynajmniej rzadko popełniałam dwa razy ten sam błąd… Chyba żeby chodziło o Morellego. Morelli miał zwyczaj co jakiś czas przewracać moje życie do góry nogami. A ja zazwyczaj mu na to pozwalałam.

– A jak udała się rundka po grabarzach?

– Zero informacji.

Wyłączył silnik i zbliżył się do mnie.

– Pachniesz goździkami.

– Uważaj, pokruszysz ciasto.

Spojrzał na papierową torebkę.

– To kawał ciasta.

– Aha.

– Jeśli go sama zjesz, zaraz ci pójdzie prosto w biodra.

Westchnęłam ciężko.

– W porządku, możesz dostać kawałek. Ale nie próbuj żadnych sztuczek.

– Co chciałaś przez to powiedzieć?

– Już ty dobrze wiesz co!

Morelli uśmiechnął się.

Zaczęłam się zastanawiać, czy by go jednak nie spławić, ale doszłam do wniosku, że jest już za późno, a zresztą i tak by mi się nie udało. Postanowiłam zatem przybrać pozę rezygnacji i wygramoliłam się z samochodu. Powlokłam się do budynku, a Morelli trzymał się tuż za moimi plecami. W milczeniu odbyliśmy jazdę windą na górę. Wysiedliśmy na drugim piętrze i stanęliśmy jak wryci na widok lekko uchylonych drzwi od mojego mieszkania. W okolicy zamka widać było ślady wyważania.

Usłyszałam, że Morelli wyciąga pistolet z kabury i zerknęłam w jego kierunku. Gestem nakazał mi odsunąć się na bok. Wzrok miał utkwiony w drzwiach.

Wyciągnęłam z torebki własny pistolet i stanęłam obok niego.

– Moje mieszkanie, mój kłopot – powiedziałam nie z chęci zgrywania się na bohatera, ale chcąc zachowywać kontrolę nad sytuacją.

Morelli chwycił mnie za poły kurtki i pociągnął do tyłu.

– Nie bądź idiotką.

Otworzyły się sąsiednie drzwi i stanął w nich pan Wolesky z torbą śmieci. Przyłapał nas na sprzeczce.

– Co się tu dzieje? – zapytał. – Mam wezwać policję?

– Ja jestem z policji – wyjaśnił Morelli.

Wolesky otaksował go długim spojrzeniem i odwrócił się w moją stronę.

– Jeśli będzie cię niepokoił, daj mi znać. Zaraz wracam, tylko wyrzucę śmieci.

Morelli popatrzył za nim.

– Nie wydaje mi się, abym wzbudził jego zaufanie.

Nie ma co, sprytny gliniarz.

Ostrożnie zajrzeliśmy do mojego mieszkania. Weszliśmy do środka niczym złączone biodrami syjamskie bliźnięta. W kuchni i w salonie nie było nawet śladu intruzów. Natychmiast sprawdziliśmy sypialnię i łazienkę. Zaglądaliśmy do” szaf, pod łóżko, a nawet na drabinkę przeciwpożarową za oknem.

– Nikogo nie ma – orzekł Morelli. – Musisz oszacować szkody i sprawdzić, czy ci coś nie zginęło. Postaram się jakoś zabezpieczyć drzwi.

Dotkliwą szkodą od razu rzucającą się w oczy były wymalowane sprayem na ścianach teksty, mające ścisły związek z żeńskimi organami płciowymi i sugerujące najrozmaitsze, często anatomicznie nieprawdopodobne pozycje. Ze szkatułki z biżuterią nic mi chyba nie zginęło. Poczułam się nawet trochę urażona, bo trzymałam w niej kolczyki z cyrkoniami, do złudzenia przypominającymi diamenty. Ale na czym ten facet mógł się znać, skoro słowo „pochwa” napisał przez „h”.

– Zamek nie działa, ale udało mi się przymocować łańcuszek – zawołał Morelli z korytarza. Słyszałam, jak idzie do salonu i nagle zatrzymuje się w pół kroku. Nastała cisza.

– Joe?

– Jestem.

– Co robisz?

– Obserwują twojego kota.

– Ja nie mam kota.

– A co masz?

– Chomika.

– Jesteś pewna?

Poczułam lekkie ukłucie w piersi. Rex! Wypadłam z sypialni do salonu, gdzie na stoliku obok kanapy znajdowało się szklane terrarium z Rexem. Wyhamowałam pośrodku pokoju i przycisnęłam dłoń do ust na widok wielkiego tłustego kota, który siedział w terrarium, zabezpieczony od góry cienką siateczką przyklejoną taśmą do bocznych szyb.

Serce biło mi jak oszalałe i nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. To był kot pani Delgado. Siedział ze zjeżoną sierścią, patrzył na nas zmrużonymi oczyma i był strasznie wściekły. Nie wyglądał na głodnego, a Rexa nigdzie nie było.

– Cholera jasna – powiedział Morelli.

Wydałam z siebie dźwięk, który był po trosze szlochem, po trosze jękiem i ugryzłam się w rękę, żeby nie wybuchnąć płaczem.

Morelli otoczył mnie ramieniem.

– Kupię ci nowego chomika. Znam faceta, który ma sklep zoologiczny. Jeszcze pewnie nie śpi. Pojadę i poproszę, żeby otworzył sklep…

– Nie chcę nowego ch-ch-chomika – chlipałam. – Chcę Rexa. Kochałam go.

Morelli objął mnie mocniej.

– W porządku, kochanie. Rex żył szczęśliwie. Pewnie był już stary, co? Ile miał lat?

– Dwa.

– Hmmm.

Kot w terrarium przeciągnął się i zamruczał.

– To kot pani Delgado – powiedziałam. – Ona mieszka dokładnie nade mną, a kot często przesiaduje na drabince przeciwpożarowej.

Morelli poszedł do kuchni i wrócił z nożyczkami. Rozciął taśmę samoprzylepną, podniósł siatkę, a kot wypadł jak oparzony i popędził do sypialni. Morelli pobiegł za nim, otworzył mu okno, a kot natychmiast czmychnął.

Zajrzałam do klatki, ale nie zobaczyłam w niej szczątków chomika. Ani futra, ani malutkich kosteczek, ani małych żółtych kiełków. Nic.

Morelli też zajrzał do terrarium.

– Nieźle to sobie ktoś zaplanował – stwierdził.

Znów zaszlochałam.

Staliśmy tak przez minutę przed terrarium. W otępieniu wpatrywaliśmy się w sosnowe wiórki za puszką Rexa.

– Po co ta puszka? – zainteresował się Morelli.

– Zawsze w niej spał.

Morelli zastukał w puszkę i nagle wypadł z niej Rex.

Omal nie zemdlałam. Co za ulga. Chciało mi się płakać i śmiać, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

Rex najwyraźniej także był mocno pobudzony. Biegał z jednego końca terrarium w drugi, poruszał noskiem, a czarne ślepka niemal wychodziły mu z orbit.

– Biedny chomik – powiedziałam sięgając do terrarium i biorąc Rexa do ręki. Zbliżyłam go do twarzy, by móc mu się lepiej przyjrzeć.

– Może powinnaś mu pozwolić przez chwilę odpocząć – radził Morelli. – Wygląda na wytrąconego z równowagi.

Pogłaskałam zwierzątko po grzbiecie.

– Słyszysz, Rex… Jesteś zestresowany?

W odpowiedzi chomik zatopił swe małe kiełki w czubku mego kciuka. Krzyknęłam i machnęłam ręką, rzucając Rexem niczym ringo. Przeleciał przez pół pokoju i wylądował z miękkim stuknięciem. Przez chwilę leżał oszołomiony, po czym wczołgał się za regał z książkami.

Morelli obejrzał dwa ślady w moim kciuku, po czym przeniósł wzrok na regał.

– Mam go zastrzelić?

– Oszalałeś?! Idź do kuchni, przynieś jakąś szklaną miskę i złap go, a ja umyję ręce i przykleję sobie plaster.

Kiedy pięć minut później wyszłam z łazienki, Rex siedział jak trusia pod miską, a Morelli przy stole delektował się ciastem. Zostawił też kawałek dla mnie i nalał dwie szklanki mleka.

– Myślę, że możemy z dużym prawdopodobieństwem określić, kto to zrobił – powiedział wpatrując się w wizytówkę zatkniętą za nóż do papieru, wbity w sam środek drewnianego stołu.

– Ładna konstrukcja – pochwalił. – A więc mówisz, że zostawiłaś swoją wizytówkę jednemu z sąsiadów Sandemana?

– Wówczas wydawało mi się, że to całkiem niezły pomysł.

Morelli zjadł ciasto, wypił mleko i zaczął kołysać się na krześle.

– Bardzo jesteś przerażona?

– W skali od jednego do dziesięciu, to chyba około sześciu.

– Chcesz, żebym tu został, dopóki nie naprawisz drzwi?

Zastanawiałam się przez dłuższą chwilę. Bywałam już w najrozmaitszych tarapatach i wiem, że nie jest zbyt przyjemnie zostawać samotnie w takich sytuacjach. Kłopot był w tym, że nie chciałam, aby Morelli wyczuł moje obawy.

– Myślisz, że złoczyńca tu wróci?

– Nie dzisiaj. Może nawet w ogóle, chyba że jeszcze raz nadepniesz mu na odcisk.

Skinęłam głową.

– Nic mi nie będzie. Ale dziękuję za propozycję.

Wstał.

– W razie czego masz mój numer.

Nawet nie miałam zamiaru z niego korzystać. Spojrzał jeszcze na Rexa.

– Może pomóc ci uspokoić tego małego Drakulę?

Przyklękłam, podniosłam miskę, wyjęłam spod niej chomika i delikatnie włożyłam go z powrotem do terrarium.

– Zazwyczaj nie gryzie – wyjaśniłam. – Teraz jest po prostu wytrącony z równowagi.

Morelli wziął mnie pod brodę.

– Mnie się też to czasem zdarza.

Kiedy Morelli wyszedł, zasunęłam łańcuszek i mozolnie ustawiłam pseudosystem alarmowy w postaci piramidy szklanek przed drzwiami. Jeśli je ktoś otworzy, przewrócą piramidę, brzęk tłuczących się szklanek powinien mnie obudzić. Ten pomysł miał jeszcze jedną dodatkową zaletę. Jeśli przestępca przyjdzie na bosaka, wpakuje się gołymi stopami na potłuczone szkło. Oczywiście trudno było liczyć na człowieka bez butów, jako że mieliśmy chłodne listopadowe dni.

Wyczyściłam zęby, włożyłam piżamę, a na stoliku przy łóżku położyłam pistolet. Starałam się uspokoić i nie zważać na obraźliwe napisy na ścianach. Następnego dnia trzeba będzie przede wszystkim wstawić zamek i kupić farbę.

Dość długo leżałam z otwartymi oczyma i nie mogłam zasnąć. Mięśnie wciąż jeszcze drżały mi od tych wszystkich nerwów. Cierpiałam też na chwilowy niedowład mózgu. Nie zgadzałam się z Morellim w jego przypuszczeniach. Byłam raczej przekonana, że to nie Sandeman zdemolował mi mieszkanie. Jeden z tekstów na ścianie mówił o konspiracji. Widniała pod nim wielka srebrna litera „K”. Zaczęłam myśleć, że powinnam była pokazać to „K” Morellemu. Powinnam mu była również pokazać anonimowy list, w którym sugerowano, bym wybrała się na wakacje. Zastanawiałam się, dlaczego mu o tym nie powiedziałam? Podejrzewam, że z jakichś dziecinnych powodów, w rodzaju: nie zdradzę ci tajemnicy, dopóki ty nie zdradzisz mi swojej. Cha, cha, cha.

Leżałam w ciemności i rozmyślałam, dlaczego zabito Moogeya i dlaczego nie mogę odszukać Kenny’ego. Zastanawiałam się też, czy przypadkiem nie mam jakiejś dziury w zębach.

Obudziłam się nagle. Usiadłam na łóżku wyprężona jak struna. Przez szparę w zasłonach do sypialni wpadało słońce. Czułam, jak wali mi serce. Jakby z oddali dobiegł mnie jakiś brzęk. Umysł zaczął pracować i nagle uświadomiłam sobie, że rozbiła się piramida ze szklanek. Zerwałam się na równe nogi.

Загрузка...