Rozdział 3

Kłóciłam się z Morellim już przedtem i każde z nas odnosiło krótkotrwałe zwycięstwa. Miałam przeczucie, że i teraz szykuje się jakaś wojna. Doszłam do wniosku, że będę musiała nauczyć się z tym żyć. Jeśli zacznę zadzierać z Morellim, może mi to utrudnić, a nawet wręcz uniemożliwić pracę w firmie Vinniego.

Nie zamierzałam bynajmniej dać się wykierować na zupełną idiotkę. Najważniejsze, aby w odpowiednich chwilach sprawiać wrażenie idiotki. Doszłam jednak do wniosku, że teraz powinnam udawać wściekłą i obrażoną. Przyszło mi to tym łatwiej, że tak było w istocie. Ruszyłam z policyjnego parkingu udając, że wiem dokąd zmierzam, choć tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, co teraz począć. Dochodziła czwarta, a ja wciąż nie wiedziałam, gdzie jeszcze powinnam zajrzeć w poszukiwaniu Mancusa. Pojechałam więc do domu. Prowadziłam, jakbym miała w samochodzie autopilota. W myślach sumowałam, czego udało mi się dokonać.

Zdawałam sobie sprawę, że muszę spotkać się ze Spirem, ale wcale nie cieszyłam się na to. Nie podzielałam babcinego zachwytu nad domami pogrzebowymi. Już sama myśl o śmierci przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Spiro zresztą wyglądał trochę tak, jakby go wyjęto spod ziemi. Jako że nie byłam w nastroju do odwiedzin u przedsiębiorcy pogrzebowego, postanowiłam przełożyć to spotkanie.

Zaparkowałam na tyłach mojej kamienicy i zamiast wjechać na górę windą, wbiegłam po schodach. Poranne naleśniki wciąż nie pozwalały mi na dopięcie dżinsów. Weszłam do mieszkania i niemal od razu nadepnęłam na kopertę, którą ktoś wsunął mi pod drzwi. Srebrne litery, z których złożono moje imię i nazwisko, wycięto z jakiegoś kolorowego czasopisma i naklejono na kopertę. Otworzyłam ją i wyjęłam kawałek białego papieru z umieszczonymi na nim dwoma zdaniami również złożonymi z liter wyciętych z kolorowej gazety.

„Zrób sobie wakacje. Wyjdzie ci to na zdrowie”.

W kopercie nie było żadnej broszury z biura podróży, a zatem należało założyć, że nie była to oferta wycieczki.

Zaczęłam rozważać inną możliwość: pogróżki. Oczywiście. Jeśli ich autorem jest Kenny, to znaczy, że nadal przebywa w Trenton. Co więcej, oznaczało to również, że udało mi się go zaniepokoić. Nie miałam pojęcia, kto poza Kennym mógłby mi grozić. Może któryś z jego kumpli? Może też Morelli albo moja matka…

Przywitałam się z Rexem, rzuciłam torbę i kopertę na stół w kuchni i uruchomiłam automatyczną sekretarkę.

Kuzynka Kitty, która pracuje w banku, zadzwoniła, by zapewnić mnie, że ma oko na konto Kenny’ego Mancuso, tak jak ją prosiłam, ale na razie nie dokonywano na nim żadnych nowych operacji.

Dzwoniła też moja najlepsza przyjaciółka od kołyski, Mary Lou Stankovic, primo voto Molnar. Pytała, czy u licha przypadkiem nie zapadłam się pod ziemię, bo nie odzywałam się do niej, Bóg wie jak dawno.

Jako ostatnia nagrała się babcia Mazurowa.

„Nie znoszę tych kretyńskich maszyn”, powiedziała. „Zawsze czuję się jak głupek mówiący sam do siebie. Przeczytałam w gazecie, że dziś wieczorem wystawiają tego chłopaczka ze stacji benzynowej. Z chęcią bym się tam wybrała. Wprawdzie Elsie Famworth zaofiarowała się, że mnie zawiezie, ale nie znoszę z nią jeździć, bo ona ma artretyzm i czasami noga jej się zacina na pedale gazu”.

Będą wystawiać Moogeya Buesa. Warto by było tam zajrzeć. Wyszłam na korytarz, aby pożyczyć gazetę od pana Wolesky’ego. U niego telewizor chodził dniami i nocami, więc trzeba było mocno walić w drzwi. Wtedy pan Wolesky otwierał i prosił, żeby mu ich nie rozwalać. Kiedy cztery lata temu dostał zawału, zadzwonił po karetkę, ale nie pozwolił się wynieść z pokoju, dopóki nie skończył się teleturniej „Va banque”.

Pan Wolesky otworzył drzwi i zdałam sobie sprawę, że gdyby mógł zabijać wzrokiem, padłabym trupem.

– Nie musisz rozwalać mi drzwi. Przecież nie jestem głuchy – powiedział.

– Przepraszam bardzo, czy mógłby mi pan pożyczyć gazetę?

– Tylko odnieś ją z powrotem. Potrzebny mi program telewizyjny.

– Chciałam tylko sprawdzić godziny ceremonii w domach pogrzebowych. – Otworzyłam gazetę na stronie z nekrologami i zaczęłam czytać. Moogeya Buesa wystawiano u Stivy o siódmej wieczorem.

Podziękowałam panu Wolesky’emu i zwróciłam mu gazetę.

Zadzwoniłam do babci i powiedziałam jej, że wpadnę po nią o siódmej. Wykręciłam się od zaproszenia na kolację i obiecałam mamie, że nie pójdę do domu pogrzebowego w dżinsach. Odłożyłam słuchawkę i biorąc pod uwagę skutki jedzenia naleśników, zaczęłam szukać w lodówce czegoś bez tłuszczu.

Obżerałam się właśnie jakąś sałatką, kiedy zadzwonił telefon.

– Sie masz – usłyszałam w słuchawce głos „Leśnika”. – Założę się, że wsuwasz jakąś sałatkę na kolację.

Pokazałam język do słuchawki.

– Masz mi może coś do powiedzenia o Kennym Mancuso?

– Tutaj go nie ma. Nie pokazuje się. Nie kręci też żadnych interesów.

– Zadam ci pytanie z czystej ciekawości, gdybyś miał szukać dwudziestu czterech zaginionych trumien, to od czego byś zaczął?

– A były puste czy pełne?

O cholera, zapomniałam o to zapytać. Zacisnęłam powieki. Boże, proszę Cię, żeby były puste.

Rozłączyłam się natychmiast i wykręciłam numer Eddiego Gazarry.

– Tu twój znajomy gliniarz. Co słychać? – powitał mnie Eddie.

– Chciałabym wiedzieć, nad czym teraz pracuje Joe Morelli.

– Powodzenia. Nawet sam kapitan często nie ma o tym pojęcia.

– Rozumiem, ale słyszysz przecież to i owo.

Po drugiej stronie rozległo się głębokie westchnienie.

– Zobaczę, co się da zrobić.

Morelli pracował w obyczajówce, w zupełnie innym budynku i w innej części Trenton niż Eddie. Policjanci z obyczajówki blisko współpracowali z DEA*[* DEA (Drug Enforcement Administration) – Agencja ds. Walki z Narkotykami.] oraz z celnikami i zazwyczaj nie puszczali pary z ust na temat swojej pracy. Ale od czego koleżeńskie pogaduszki w barze, plotki biurowe i gadulstwo żon.

Wyskoczyłam z dżinsów i włożyłam cienkie rajstopy oraz garsonkę z krótką spódniczką. Na nogi wsunęłam szpilki i nastroszyłam włosy jakimś żelem. Pociągnęłam jeszcze rzęsy tuszem i odsunęłam się o krok od lustra. Nieźle, ale Sharon Stone nie rzuciłaby się chyba z mostu z zazdrości o mój wygląd.

– Spójrz tylko na tę spódnicę – jęknęła matka, kiedy tylko otworzyła mi drzwi. – Nic dziwnego, że przez to mini tyle teraz gwałtów i rozbojów. Jak ty w tym siedzisz? Każdy może ci wszędzie zajrzeć.

– Mamo, ona wcale nie jest taka krótka, sięga zaledwie pięć centymetrów nad kolano.

– Nie czas gadać teraz o kieckach – odezwała się babcia Mazurowa. – Jadę do domu pogrzebowego zobaczyć, jak zabalsamowali tego chłopaczka. Mam nadzieję, że nie zalepili mu zbyt dokładnie tych dziur po kulach.

– Nie rób sobie wielkich nadziei, babciu – studziłam jej zapał. – Pewnie wystawią go w zamkniętej trumnie.

Moogey nie dość, że został zastrzelony, to jeszcze poddany sekcji zwłok. Moim zdaniem nawet największy mistrz balsamowania nie zdołałby go zlepić z powrotem.

– Zamknięta trumna! Co też ty mówisz? To by dopiero było cholerne rozczarowanie. Jeśli tylko rozniesie się, że Stiva wystawia nieboszczyków w zamkniętych trumnach, ludzie z miejsca przestaną do niego przychodzić. – Babcia zapięła narzucony na sukienkę sweter i wsunęła torebkę pod pachę. – W gazecie nic nie wspominali o zamkniętej trumnie.

– Wpadnij potem – zaprosiła mnie matka. – Zrobiłam budyń czekoladowy.

– Na pewno nie chcesz jechać? – zwróciła się do niej babcia.

– Nawet nie znałam tego Moogeya Buesa – odparła matka. – Mam pilniejsze sprawy, niż oglądanie zwłok zupełnie obcej mi osoby.

– Ja też bym nie jechała – powiedziała babcia. – Ale staram się pomóc Stephanie w tej obławie. Może się tam pojawić Kenny Mancuso i przyda jej się jakaś dodatkowa pomoc. W telewizji pokazywali, jak wsadzić przestępcy palce w oczy, by opóźnić jego działanie.

– Powierzam ją twojej opiece – upomniała mnie matka. – Jeśli wsadzi komuś palec w oko, ty będziesz za to odpowiadać.

Podwójne drzwi prowadzące do sali otwarto na oścież, by wpuścić do środka tłum ludzi, którzy przyszli popatrzeć na Moogeya Buesa. Babcia Mazurowa natychmiast zaczęła przepychać się w stronę trumny, a ja posłusznie podreptałam za nią.

– Proszę, proszę, to dopiero wydarzenie – powiedziała, kiedy dotarłyśmy do pierwszego rzędu krzeseł. – Miałaś rację. Zamknęli trumnę. – Zmrużyła oczy. – A skąd pewność, że Moogey naprawdę tam jest?

– Ktoś to na pewno sprawdził.

– Ale nie wiemy tego na sto procent.

Popatrzyłam na nią bez słowa.

– Może powinnyśmy zajrzeć do środka i się przekonać – zaproponowała babcia.

– NIE!

Rozmowy ucichły jak nożem uciął i wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę. Uśmiechnęłam się przepraszająco i chwyciłam babcię za ramię.

Odezwałam się do niej szeptem, któremu starałam się nadać ostry ton:

– Babciu, nie przystoi zaglądać do zamkniętej trumny. A poza tym to nie nasza sprawa i tak naprawdę nie ma znaczenia, czy Moogey Bues leży tam rzeczywiście czy też nie. A nawet jeśli go nie ma, to i tak nie powinno nas to obchodzić.

– Ale to może mieć znaczenie dla twojej sprawy – nie dawała za wygraną babcia. – Może ma to jakiś związek z Kennym Mancuso?

– Ty, babciu, jesteś po prostu ciekawska. Chcesz koniecznie zobaczyć dziury po kulach.

– To też – przyznała potulnie.

Zauważyłam, że na ceremonii zjawił się także „Leśnik”. Z moich dotychczasowych spostrzeżeń wynikało, że „Leśnik” ubierał się tylko w dwa kolory: wojskową zieleń i czerń, ulubioną również przez bandytów. Dziś był w czerni, której monotonię urozmaicały dwa kolczyki połyskujące w świetle jarzeniówek. Swoim zwyczajem włosy zebrał z tyłu głowy w kucyk, a na sobie miał nieodłączną kurtkę. Tym razem z czarnej skóry. Można się było tylko domyślać, co pod nią chował. Było tam zapewne dość broni, by zmieść z powierzchni ziemi niewielkie państewko. Stanął pod ścianą z rękoma złożonymi na piersiach, w pozycji: odprężony, ale czujny.

Naprzeciw niego w podobnej pozie stał Joe Morelli.

Przez tłum przy drzwiach przepychał się jakiś mężczyzna. Szybko rozejrzał się po sali i skinął głową w kierunku „Leśnika”. Tylko ktoś, kto znał „Leśnika”, mógł dostrzec, że ten zrewanżował mu się takim samym gestem.

Zerknęłam na niego, a on bezgłośnie powiedział do mnie „Sandman”. Sandman. Nic mi nie mówiło to nazwisko.

Tenże Sandman podszedł do trumny i w milczeniu patrzył na politurowane wieko. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Sprawiał wrażenie, jakby wszystko już w życiu widział i nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi. Miał ciemne głęboko osadzone oczy, otoczone siateczką drobnych zmarszczek. Podejrzewałam, że pochodziły raczej od nadużywania alkoholu niż od słońca czy śmiechu. Włosy miał gładko zaczesane do tyłu.

Spostrzegł, że mu się przyglądam i przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym odwrócił wzrok.

– Muszę pogadać z „Leśnikiem” – powiedziałam do babci. – Obiecasz mi, że jeśli cię tu zostawię na chwilę samą, nie zrobisz jakiegoś głupstwa?

Babcia prychnęła.

– Powinnam się chyba obrazić. W końcu mam już tyle lat na karku, że wiem, jak należy się zachować.

– A nie będziesz zaglądała do trumny?

– Uhum.

Podeszłam do „Leśnika” i zapytałam:

– Co to za facet, ten który złożył ci uszanowanie? Jakiś Sandman?

– Nazywa się Perry Sandeman. Ksywka „Sandman”*[Sandman bajkowy duszek, który usypiał dzieci sypiąc im piasek w oczy.] wzięła się stąd, że jeśli go zdenerwujesz, potrafi cię nieźle uśpić.

– Skąd go znasz?

– Kręci się tu i tam. Czasami kupuje narkotyki od murzyńskich gangów.

– Skąd się tu wziął?

– On też pracuje na stacji benzynowej.

– Na tej samej co Moogey?

– Tak. Podobno był nawet przy tym, jak Moogey dostał w kolano.

W głębi sali ktoś krzyknął, a w chwilę potem rozległo się głuche uderzenie, jakby ktoś upuścił coś ciężkiego. Na przykład wieko trumny. Bezwiednie przewróciłam oczami do góry.

Obok mnie w drzwiach stanął Spiro. Między jego brwiami pojawiły się dwie pionowe zmarszczki. Ruszył przed siebie torując sobie drogę przez tłum. Ludzie rozstępowali się i moim oczom ukazał się widok, którego centralnym punktem była babcia Mazurowa.

– Wszystko przez ten rękaw – zaczęła wyjaśniać. – Zaczepiłam nim przypadkowo o wieko i samo się otworzyło. Każdemu mogło się to przytrafić.

Babcia spojrzała w moją stronę i uniosła kciuk do góry.

– To twoja babcia? – zapytał „Leśnik”.

– Aha. Chciała sprawdzić, czy Moogey naprawdę leży w tej trumnie.

– No, no, mała, ależ ty masz geny.

Spiro sprawdził, czy wieko jest dobrze zamknięte i ułożył na nim kwiaty, które spadły na podłogę.

Ruszyłam natychmiast, by poprzeć babciną teorię o zaczepionym rękawie, ale okazało się to zbędne. Spiro najwyraźniej chciał zbagatelizować cały incydent. Wyszeptał jakieś przeprosiny do zebranych przy trumnie bliskich zmarłego i z werwą zabrał się do wycierania z błyszczącego wieka odcisków śladów babci Mazurowej.

– Kiedy wieko się otworzyło, nie mogłam się powstrzymać, żeby tam nie zajrzeć i muszę przyznać, że wykonaliście kawał dobrej roboty – trajkotała babcia krążąc wokół Spira. – Gdyby nie to, że w paru miejscach warstwa balsamu trochę się zapadła, w ogóle nie byłoby widać tych dziur.

Spiro z powagą skinął głową i zdecydowanym ruchem odsunął babcię od trumny.

– W holu podano herbatę – powiedział. – Może po tym przykrym wypadku napiłaby się pani czegoś?

– Łyk herbaty dobrze mi zrobi – przyznała babcia. – Zresztą i tak zamierzałam stąd iść.

Poszłam za babcią do holu i upewniłam się, że rzeczywiście wzięła filiżankę. Kiedy usiadła w fotelu z herbatą i ciasteczkami, zostawiłam ją, by poszukać Spira. Znalazłam go na dworze przy bocznym wejściu. Stał w aureoli sztucznego światła i ćmił papierosa.

Zrobiło się dość chłodno, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Bezmyślnie zaciągał się głęboko i powoli wydychał dym z płuc.

Zapukałam delikatnie w szklane drzwi, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

– Gdzie moglibyśmy pogadać na temat… No przecież wiesz…

Skinął głową, pociągnął ostatni haust dymu i rzucił niedopałek na podjazd.

– Miałem do ciebie zadzwonić dziś po południu, ale pomyślałem, że może przyjdziesz obejrzeć Buesa. Muszę mieć tę zgubę na wczoraj. – Rozejrzał się dokoła, by sprawdzić, czy jesteśmy sami. – W końcu – ciągnął dalej – trumna to taki towar jak każdy inny. Producenci miewają nadwyżki, czasami też mają zwroty i robią wyprzedaże. Bywa, że udaje się kupić towar w hurcie po okazyjnych cenach. Mniej więcej pół roku temu udało mi się w ten właśnie sposób kupić dwadzieścia cztery trumny. Nie mamy tu za wiele miejsca, więc umieściłem je w wynajętym magazynie.

Spiro wyjął z kieszeni marynarki kopertę. Z koperty wyjął klucz i podał mi, abym go obejrzała.

– To właśnie ten klucz do magazynu. Adres jest w kopercie. Na czas transportu trumny owinięte były w folię ochronną i ułożone na paletach. Do koperty włożyłem też zdjęcie jednej z nich. Wszystkie były takie same. Bardzo proste.

– Zgłaszałeś to policji?

– Nikomu jeszcze nie mówiłem o tej kradzieży. Chcę po prostu odzyskać trumny bez nadawania tej sprawie rozgłosu.

– To nie moja działka.

– Tysiąc dolarów.

– Chryste, Spiro, mówimy przecież o trumnach! Kto miałby ochotę kraść trumny? Od czego należałoby zacząć? Masz może podejrzenia?

– Mam tylko klucz i pusty magazyn.

– Może powinieneś spisać ten towar na straty i upomnieć się o odszkodowanie.

– Nie mogę wziąć odszkodowania, jeśli nie zgłoszę tego na policji, a już ci mówiłem, że nie chcę mieszać do tego gliniarzy.

Tysiąc dolarów to spora pokusa, ale i zadanie było z gatunku dość niezwykłych. Nie miałam bladego pojęcia, od czego by zacząć poszukiwania owych dwudziestu czterech zagubionych trumien.

– Załóżmy, że znajdę te trumny… co wtedy? Jak chcesz je odzyskać? Wydaje mi się, że jeśli ktoś posunął się do kradzieży, nie podda się tak łatwo.

– Na razie spróbujmy je odnaleźć – powiedział Spiro. – W ramach wynagrodzenia masz tylko odnaleźć te trumny, a ja sam się zajmę ich odzyskaniem.

– No tak, myślę, że trzeba by popytać tu i tam.

– Ale pamiętaj, że zależy mi, aby się to nie rozniosło.

Nie ma sprawy. Myślałby kto, że szukanie trumien należy do atrakcji, o których chciałoby się rozgłaszać na prawo i lewo. Bez przesady.

– Możesz być pewien, że będę trzymała buzię na kłódkę – obiecałam. Wzięłam od niego kopertę i włożyłam ją do torebki. – Jeszcze jeden drobiazg – odezwałam się. – Te trumny są mam nadzieję puste, tak?

– Ależ oczywiście.

Wróciłam po babcię, pocieszając się, że może nie będzie tak źle. Spiro zgubił dwa tuziny trumien. W końcu czegoś takiego nie da się tak łatwo ukryć. Nie można ich wrzucić do bagażnika samochodu i odjechać w siną dal. Ktoś musiał przecież podjechać po nie furgonetką albo ciężarówką. Może to jakieś wewnętrzne porachunki. Niewykluczone, że ktoś z magazynu obrobił Spira. I co wtedy? Rynek trumien jest przecież dość ograniczony. Trudno byłoby je przerobić na ławki ogrodowe czy podstawki do kwiatów. Ktoś musiał je odsprzedać jakiemuś innemu domowi pogrzebowemu. W ogóle co za pomysł – sprzedawać trumny na czarnym rynku!

Babcia popijała herbatę z Joem Morellim. Nigdy dotąd nie widziałam Morellego z filiżanką w ręku i był to widok obezwładniający. Jako nastolatek Morelli zachowywał się jak dzikus. Dwa lata w marynarce wojennej i dwanaście następnych w policji nauczyły go nieco panowania nad sobą, ale moim zdaniem, dałby się oswoić dopiero po wycięciu gonad. Pod maską spokoju czaiła się w nim dusza barbarzyńcy. Pociągało mnie to bez reszty, ale zarazem napawało strachem.

– No proszę, odnalazła się! – wykrzyknęła babcia na mój widok. – O wilku mowa.

Morelli uśmiechnął się.

– Właśnie rozmawialiśmy o tobie.

– Nie może być.

– Słyszałem, że odbyłaś tajemnicze spotkanie ze Spirem.

– Pogadaliśmy o interesach – wyjaśniłam.

– Czy te interesy mają jakiś związek z tym, że Spiro, Kenny i Moogey byli kumplami w liceum?

Uniosłam brwi, żeby podkreślić moje zdziwienie.

– Przyjaźnili się w liceum?

Podniósł trzy palce w górę.

– Jak trzej muszkieterowie.

– Hmmmm – mruknęłam maskując zaskoczenie.

Morelli uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Domyślam się, że nadal jesteś ze mną w stanie wojny.

– Cóż to, nabijasz się ze mnie?

– Raczej nie.

– No to, o co ci chodzi?

Zakołysał się na piętach, trzymając ręce cały czas w kieszeniach.

– Uważam, po prostu, że jesteś milutka.

– Boże mój, cóż za wyznanie!

– Szkoda, że nie pracujemy razem – powiedział Morelli. – Bo gdybyśmy pracowali razem, mógłbym ci opowiedzieć co nieco o samochodzie mojego kuzyna.

– No więc co z tym samochodem? Gadaj!

– Znaleziono go dzisiaj po południu. Porzucony. Żadnych trupów w bagażniku. Żadnych plam krwi. Ani śladu Kenny’ego.

– Gdzie go znaleźli?

– Na parkingu przed centrum handlowym.

– Może Kenny wybrał się na zakupy?

– Raczej nie. Ochroniarze z centrum przypomnieli sobie, że samochód stał tam od poprzedniego dnia.

– Drzwi były zamknięte?

– Wszystkie, z wyjątkiem drzwi po stronie kierowcy.

Zastanowiłam się nad tym przez chwilę.

– Gdybym porzucała samochód kuzyna, to sprawdziłabym na pewno, czy zamknęłam wszystkie drzwi.

Morelli i ja patrzyliśmy sobie w oczy i żadne z nas nie wypowiedziało następnej myśli. Może Kenny nie żyje. Nie mieliśmy żadnych podstaw, by wyciągać taki wniosek, ale ta myśl zaczęła krążyć mi po głowie. Zastanawiałam się, jak miało się to do listu, który dzisiaj otrzymałam.

Morelli skwitował tę myśl ponurym wyrazem twarzy.

– No tak – stwierdził lakonicznie.

Stiva wybudował hol wyburzając ścianę między starym korytarzem a dawną jadalnią. Podłogę nowo powstałego pomieszczenia przykryto wykładziną, która tłumiła wszelkie kroki. Herbatę podawano na klonowym stole tuż przy drzwiach do kuchni. Zainstalowano dyskretne oświetlenie, a krzesła i stoliki z epoki królowej Anny poustawiano tak, by można było przy nich prowadzić rozmowy. Tu i ówdzie stały rośliny ozdobne. Byłoby tu całkiem przyjemnie, gdyby nie świadomość, że w innej części tego domu nagi i zimny jak sopel lodu leżał wujek Harry, ciocia Minnie bądź mleczarz Morty, w oczekiwaniu na swoją porcję formaldehydu.

– Chcesz herbaty? – zapytała babcia.

Pokręciłam głową. Herbata mnie nie kusiła. Potrzebowałam świeżego powietrza i budyniu czekoladowego. I marzyłam, by w końcu zrzucić z siebie tę garsonkę.

– Jestem gotowa do wyjścia – oznajmiłam babci. – A ty?

Babcia rozejrzała się dookoła.

– Jeszcze trochę wcześnie, ale chyba ze wszystkimi się już widziałam. – Odstawiła filiżankę na stół i wsunęła sobie torebkę pod ramię. – Zresztą mam ochotę na budyń czekoladowy.

Odwróciła się do Morellego.

– Mieliśmy dziś na deser budyń czekoladowy i trochę jeszcze zostało. Zawsze zresztą robimy podwójną porcję.

– Dawno już nie jadłem domowego budyniu czekoladowego - rozmarzył się Morelli.

Babcia przystanęła.

– Doprawdy? W takim razie zapraszam. Na pewno starczy i dla pana.

Jęknęłam cichutko i wzrokiem dawałam Morellemu znak, by odmówił.

Ten jednak rzucił mi niewinne i naiwne spojrzenie.

– Pani oferta brzmi niezwykle zachęcająco – stwierdził. – Z przyjemnością posmakowałbym budyniu czekoladowego.

– W takim razie umowa stoi – oznajmiła babcia. – Wiesz, gdzie mieszkamy?

Morelli zapewnił nas, że trafiłby sam z zamkniętymi oczami, ale pojedzie za nami, aby upewnić się, iż nic nam nie grozi.

– Czyż to nie cudowne? – zachwycała się babcia w samochodzie. – Pomyśl tylko, on się troszczy o nasze bezpieczeństwo. Czy spotkałaś kiedyś równie uprzejmego młodego człowieka? No i jest przystojny. I pracuje w policji. Założę się, że pod marynarką nosi gnata.

Morellemu będzie potrzebna broń, pomyślałam, kiedy matka zobaczy go w drzwiach naszego domu. Wyjrzy na werandę i nie zobaczy w Morellim gościa, który został zaproszony na budyń. Nie zobaczy Morellego – dawnego absolwenta liceum i żołnierza. Nie ujrzy w nim też policjanta Morellego. Dla niej będzie to zawsze napalony ośmiolatek o szybkich palcach, który zabrał sześcioletnią Stephanie do garażu swego ojca, żeby pobawić się w doktora.

– To doskonała partia dla ciebie – powiedziała babcia, kiedy parkowałam przed domem. – Przydałby ci się mężczyzna.

– Ale może nie ten.

– A co ci w nim nie pasuje?

– Nie jest w moim typie.

– Nie masz gustu, jeśli chodzi o mężczyzn – stwierdziła babcia. – Twój były mąż to baran. Kiedy za niego wychodziłaś, wszyscy ci mówiliśmy, że to baran, ale ty nie słuchałaś.

Morelli zaparkował za mną i wysiadł ze swego samochodu. Matka otworzyła drzwi. Nawet z tej odległości widziałam, jak nagle wyprostowała się, a jej twarz ściął grymas gniewu.

– Przyszliśmy wszyscy na budyń – oznajmiła babcia, kiedy stanęliśmy na werandzie. – Przyprowadziłyśmy ze sobą pana Morellego, bo uskarżał się, że już od dawna nie jadł domowego budyniu.

Matka ciasno ściągnęła usta.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwał się Morelli. – Zdaję sobie sprawę, że nie spodziewała się pani mojej wizyty.

Po takim wstępie ma się otwarte drzwi do każdego domu w Miasteczku. Żadna gospodyni nigdy się w życiu nie przyzna, że nie jest w stanie kogokolwiek ugościć. Nawet sam Kuba Rozpruwacz wszedłby bez trudu, gdyby tylko wypowiedział te magiczne słowa.

Matka sztywno skinęła głową i z pewnym oporem odsunęła się, wpuszczając do środka całą naszą trójkę.

W obawie, aby nie doszło do rękoczynów, ojcu nigdy nie powiedziano o naszej zabawie w doktora. W związku z tym traktował Morellego nie gorzej i nie lepiej od innych potencjalnych narzeczonych, których matka i babcia sprowadzały czasem do domu. Obrzucił Joego badawczym spojrzeniem, wymienił kilka, grzecznościowych zdań i wrócił do oglądania telewizji, z premedytacją nie zważając na babcię, która wniosła budyń.

– Wyobraź sobie, że Moogeya Buesa wystawili w zamkniętej trumnie – oznajmiła matce. – Ale przypadek zrządził, że i tak go zobaczyłam.

Matka otworzyła szeroko oczy.

– Jaki znowu przypadek?

Zdjęłam marynarkę.

– Babcia zaczepiła rękawem o wieko trumny i ono się nagle otworzyło – wyjaśniłem.

Matka uniosła ręce w błagalnym geście.

– Dopiero co ludzie wydzwaniali do mnie w sprawie tych nieszczęsnych gladioli. Jutro znów będą wydzwaniać na temat wieka trumny.

– Ten biedak wcale nie wyglądał tak rewelacyjnie – stwierdziła babcia Mazurowa. – Powiedziałam Spirowi, że dobrze się spisał, bo nie chciałam mu robić przykrości.

Pod kurtką Morelli miał na sobie czarną koszulkę i rozpinany sweter. Kiedy usiadł przy stole, kurtka się rozchyliła i wszyscy mogli podziwiać broń na jego biodrze.

– Ale kopyto! – wykrzyknęła z uznaniem babcia. - Co to jest? Czterdziestkapiątka?

– To dziewięciomilimetrówka.

– Pewnie nie pozwolisz mi go obejrzeć – rzekła babcia. – Dobrze by było poczuć w dłoni takiego gnata.

– NIE! – krzyknęliśmy wszyscy jednocześnie.

– Kiedyś strzeliłam do kurczaka – wyznała babcia Morellemu. – Ale to był wypadek.

Widziałam, że Morelli gorączkowo szuka odpowiedzi.

– Gdzie go pani ustrzeliła?

– Prosto w kuper – oznajmiła. – Odstrzeliłam mu go równiusieńko.

Po dwóch porcjach budyniu i trzech piwach Morelli odkleił się od telewizora. Wyszłam razem z nim i zaczęliśmy rozmawiać na chodniku. Niebo było bezgwiezdne. Nigdzie też nie widać było księżyca, a w większości domów światła już pogaszono. Ulica wiała pustką. W innych dzielnicach Trenton noc mogła być groźna, ale w Miasteczku raczej kojarzyła się ze spokojem i bezpieczeństwem.

Morelli postawił kołnierz mojej marynarki, bo w powietrzu czuło się chłód. Musnął palcami moją szyję i zawisł spojrzeniem na moich ustach.

– Masz miłą rodzinę – powiedział.

Zmrużyłam oczy.

– Jeśli mnie pocałujesz, to zacznę krzyczeć, a wtedy wyjdzie ojciec i da ci w nos. – Ale zanim to wszystko się stanie, pomyślałam, ja będę miała mokro w majtkach.

– Poradziłbym sobie z twoim ojcem.

– Ale nic byś mu chyba nie zrobił.

Morelli wciąż trzymał ręce przy moim kołnierzu.

– Pewnie nie zrobiłbym.

– To opowiedz mi jeszcze raz o tym samochodzie. Serio, nie było żadnych śladów szarpaniny?

– Mowa. Kluczyki tkwiły w stacyjce, a drzwi od strony kierowcy były zamknięte, ale nie zablokowane.

– A znaleźli jakieś ślady krwi na betonie?

– Nie byłem na miejscu, ale chłopcy z laboratorium sprawdzili wszystko i twierdzą, że nie znaleźli żadnych dowodów.

– Odciski palców?

– Są w kartotece.

– Jakieś rzeczy osobiste?

– Nic.

– W takim razie nie mieszkał w tym samochodzie – rozumowałam.

– Coraz lepiej ci idzie w te klocki – pochwalił mnie Morelli. – Zadajesz właściwe pytania.

– Oglądam sporo telewizji.

– Porozmawiajmy o Spirze.

– Spiro wynajął mnie, żebym zajęła się pewnym problemem z branży pogrzebowej.

Morelli zaczął się śmiać.

– Wolne żarty! Cóż to znowu za problem z branży pogrzebowej?!

– Nie chcę o tym mówić.

– Czy to ma coś wspólnego z Kennym?

– Nie mam pojęcia, słowo daję.

Na piętrze otworzyło się okno i ukazała się w nim głowa mojej matki.

– Stephanie – odezwała się scenicznym szeptem. – Co ty tam jeszcze robisz? Co sobie sąsiedzi pomyślą.

– Proszę się nie martwić, pani Plum – rzekł Morelli. – Właśnie zbierałem się do odjazdu.

Kiedy wróciłam do domu, Rex biegał w swoim kółku. Włączyłam światło, a chomik stanął jak wryty. Czarne ślepka miał szeroko otwarte i poruszał wąsami zastanawiając się, dlaczego noc tak nagle się skończyła.

Po drodze do kuchni zrzuciłam buty. Położyłam torebkę na stole i wcisnęłam przycisk odtwarzania w automatycznej sekretarce.

Nagrała się tylko jedna wiadomość. Gazarra dzwonił pod koniec zmiany, żeby powiadomić mnie, iż nikt nic nie wie bliższego o Morellim, ponad to, że pracuje nad jakąś grubszą sprawą i że ma to związek z Mancusem i zabójstwem Buesa.

Wcisnęłam przycisk i zadzwoniłam do Morellego.

Odebrał po szóstym dzwonku lekko zdyszany. Pewnie dopiero co wpadł do mieszkania.

Nie uważałam za stosowne wygłosić jakiegokolwiek wstępu i walnęłam prosto z mostu:.

– Łajdak.

– O rany, a któż to może dzwonić?

– Okłamałeś mnie! Wiedziałam. Wiedziałam od samego początku, ty palancie!

Po obu stronach zapadła cisza, a ja uświadomiłam sobie nagle, że moje oskarżenie może dotyczyć bardzo wielu spraw, więc czym prędzej zawęziłam jego zakres:

– Chcę się dowiedzieć, nad jaką to wielce tajemniczą sprawą pracujesz i jaki ma ona związek z Kennym Mancuso i Moogeyem Buesem.

– Ach, o to kłamstwo ci chodzi – odrzekł Morelli.

– No więc…?

– Na ten temat nie mogę ci niestety nic powiedzieć.

Загрузка...