Rozdział 14

Po cichu weszłam po schodach i odetchnęłam z ulgą, kiedy zamknęłam za sobą drzwi do pokoju. Nie chciałam tłumaczyć się przed matką, skąd to siano na mojej głowie. Nie chciałam też, żeby prześwietlała mnie wzrokiem niczym promieniami rentgena i odkryła, że majtki mam nie na sobie tylko w kieszeni kurtki. Rozebrałam się po ciemku, wskoczyłam do łóżka i naciągnęłam kołdrę po samą brodę.

Obudziłam się żałując od razu dwóch rzeczy. Po pierwsze, że odjechałam z punktu obserwacyjnego i nie dowiedziałam się, czy Kenny został złapany. Po drugie, że zaspałam i znów przegapiłam szansę na skorzystanie z łazienki. Teraz musiałam odczekać swoje w kolejce.

Leżałam w łóżku nasłuchując, jak domownicy wchodzili i wychodzili z łazienki. Najpierw matka, potem ojciec, wreszcie babcia. Kiedy babcia Mazurowa zeszła na dół, zarzuciłam różowy szlafrok i podreptałam do łazienki. Było zimno, więc okienko nad wanną było zamknięte. W powietrzu unosił się zapach kremu do golenia zmieszany z wonią listeryny.

Wzięłam szybki prysznic, wytarłam ręcznikiem włosy, po czym włożyłam dżinsy i koszulkę. Nie miałam jakichś szczególnych planów na ten dzień poza tym, by pilnować babci Mazurowej i obserwować Spira. Oczywiście zakładałam, że Kenny nie dał się złapać wczoraj w nocy.

Idąc za zapachem kawy trafiłam do kuchni, gdzie przy stole zastałam Morellego jedzącego śniadanie. Wygląd talerza wskazywał na to, że Morelli pochłonął już jajecznicę na boczku i tosta. Na mój widok rozsiadł się swobodnie na krześle z filiżanką kawy w ręku. Z jego miny trudno było jednak cokolwiek wywnioskować.

– Dzień dobry – powiedział bezbarwnym głosem, nie zdradzając swego stanu nawet wyrazem oczu.

Nalałam sobie kawy.

– Dzień dobry. – To jeszcze do niczego nie zobowiązywało. – Co słychać?

– Nic. Twoja nagroda nadal zażywa wolności.

– Wpadłeś tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć?

– Wpadłem po to, żeby odzyskać portfel. Zdaje się, że wczoraj zostawiłem go w twoim samochodzie.

– Zgadza się. – Podobnie jak kilka innych części garderoby.

Wypiłam łyk kawy i odstawiłam filiżankę na blat.

– Przyniosę ci portfel.

Morelli wstał.

– Dziękuję za śniadanie – zwrócił się do mojej matki. – Było wyśmienite.

Matka promieniała.

– Zapraszam, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Przyjaciele Stephanie są u nas zawsze mile widziani.

Morelli wyszedł za mną i czekał, aż otworzę samochód i pozbieram jego ciuchy.

– Czy to, co mówiłeś o Kennym, to prawda? – zapytałam. – Nie pokazał się wczoraj?

– Spiro siedział tam aż do drugiej. Zdaje się, że grał w jakąś grę na komputerze. Tyle Roche zdołał usłyszeć. Nie odbierał też żadnych telefonów. Po Kennym ani śladu.

– Spiro czekał na coś, co nie nastąpiło.

– Na to wygląda.

Za buickiem stał pokiereszowany brązowy wóz Morellego.

– Widzę, że już odzyskałeś samochód – zagadnęłam. Wszystkie wgniecenia i zadrapania były na swoich miejscach, a zderzak nadal tkwił na tylnym siedzeniu. – Zdaje się, że mówiłeś coś o naprawie?

– Bo tak było – odparł Morelli. – Naprawili światła. – Zerknął na dom, a potem na mnie. – Twoja matka stoi w drzwiach i nas obserwuje

– Aha.

– Gdyby jej tam nie było, to bym cię złapał i tak potrząsnął, że wypadłyby ci wszystkie plomby.

– Ach ta policyjna brutalność.

– To nie ma nic wspólnego z moim zawodem. To raczej kwestia włoskiego temperamentu.

Podałam mu buty.

– Bardzo bym chciała być przy ujęciu Kenny’ego.

– Zrobię, co będę mógł, żeby tak się stało.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Czy mu wierzyłam? Nie.

Morelli sięgnął do kieszeni po kluczyki.

– Lepiej wymyśl jakąś przekonującą historyjkę dla matki. Na pewno będzie się dopytywać, skąd moje ubrania wzięły się w twoim samochodzie.

– Niczego zdrożnego sobie nie pomyśli. Ciągle wożę w samochodzie męskie ubrania.

Morelli uśmiechnął się.

– Co to były za ubrania? – zapytała matka, kiedy tylko wróciłam do domu. – Spodnie i buty?

– Nawet nie pytaj.

– Ale ja chcę wiedzieć – powiedziała babcia Mazurowa. – Założę się, że to niezła historia.

– Jak twoja ręka, babciu? – zapytałam. – Boli jeszcze?

– Tylko wtedy, kiedy zaciskam w pięść, ale z tym bandażem i tak nie mogę tego robić. Byłoby kiepsko, gdyby to była prawa dłoń.

– Masz jakieś plany na dzisiaj?

– Do wieczora raczej nie. Dzisiaj wystawiają jeszcze Joego Looseya. Skoro widziałam jego penisa, to pomyślałam sobie, że mogłabym zobaczyć i resztę. Chciałabym się tam wybrać na siódmą.

Ojciec siedział w salonie zaczytany w gazecie.

– Kiedy umrę, chcę żeby mnie od razu skremowano – oznajmił nagle. – Żadnego wystawiania zwłok.

Matka odwróciła się od kuchenki.

– A od kiedy to zmieniłeś zdanie?

– Od czasu kiedy Loosey stracił ptaszka. Nie chcę ryzykować. Jak tylko wyzionę ducha, od razu do pieca.

Matka postawiła przede mną talerz jajecznicy. Do tego dołożyła boczek, tosta i sok.

Jadłam jajecznicę i zastanawiałam się, co robić. Mogłam zostać w domu i tu chronić babcię. Mogłam zabrać ją ze sobą i mieć ją cały czas na oku. Mogłam też zająć się własnymi sprawami licząc na to, że Kenny skreślił już babcię ze swojej listy.

– Jeszcze jajecznicy? – zapytała matka. – Może tosta?

– Dziękuję.

– Jak ty wyglądasz, skóra i kości. Powinnaś więcej jeść.

– Nie jestem chuda. Jestem gruba. Nie mogę dopiąć dżinsów.

– Masz trzydzieści lat. Po trzydziestce kobiety zaczynają tyć. A właściwie, dlaczego ty chodzisz w dżinsach? W twoim wieku nie powinnaś się ubierać jak dzieciak. – Pochyliła się i spojrzała na moją twarz. – Co ci się dzieje z tą powieką? Chyba ci znowu pulsuje.

No dobrze, pierwsza opcja z mojego planu odpada.

– Muszę pośledzić kilka osób – powiedziałam do babci. – Pojedzie babcia ze mną?

– Chyba tak. Myślisz, że będzie gorąco?

– Nie, raczej nudno.

– No, jeśli miałabym się nudzić, to wolałabym zostać w domu. A w ogóle kogo będziemy szukać? Może tej kreatury Kenny’ego Mancuso?

Właściwie chciałam pojeździć trochę za Moreli im. Ale w sumie sprowadzało się to mniej więcej do tego samego.

– Tak, poszukamy Kenny’ego Mancuso.

– W takim razie jadę. Mam z nim do wyrównania porachunki.

Pół godziny później babcia, ubrana w dżinsy, kurtkę narciarską i martensy była gotowa do drogi.

W alei Hamiltona, o przecznicę od domu pogrzebowego Stivy, zauważyłam samochód Morellego. Właściciela nie było w środku. Pewnie opowiadali sobie z Roche’em wojenne historie. Zaparkowałam za wozem Morellego, starając się zachować odpowiedni odstęp, by mu znów nie zbić przypadkiem świateł. Widziałam stąd boczne i frontowe drzwi do budynku firmy oraz frontowe drzwi domu, w którym czatował Roche.

– Wiem już wszystko o czatowaniu – powiedziała babcia. – Przedwczoraj w telewizji dawali taki film o prywatnych detektywach. Niczego nie zapomniałam. – Wetknęła głowę w płócienną torbę, którą taszczyła ze sobą. – Mam tutaj wszystko: czasopisma dla zabicia czasu, kanapki, napoje. Wzięłam nawet butelkę.

– Jaką znów butelkę?

– Po oliwkach. – Pokazała mi ową butelkę. – Możemy sobie do niej siusiać w czasie pracy. Wszyscy detektywi mówili, że tak robią.

– Ja nie umiem siusiać do butelki. Tylko mężczyźni to potrafią.

– A niech to licho – zaklęła babcia. – Dlaczego o tym nie pomyślałam? I szkoda tych wyrzuconych oliwek.

Przeczytałyśmy czasopisma i wydarłyśmy kilka przepisów. Zjadłyśmy kanapki i wypiłyśmy napoje.

Wkrótce poczułyśmy wołanie natury, więc pojechałyśmy do domu rodziców, by szybko skorzystać z łazienki. Wróciłyśmy w aleję Hamiltona i stanęłyśmy na czatach dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio.

– Masz rację – powiedziała babcia po godzinie. – To nudne.

Grałyśmy w szubienicę, liczyłyśmy samochody i obrzucałyśmy inwektywami Joyce Barnhardt. Zaczęłyśmy właśnie grać w dwadzieścia pytań, kiedy wyjrzawszy przez okno, w jednym z nadjeżdżających samochodów zauważyłam Kenny’ego Mancuso. Prowadził dwutonowego chevroleta suburban, wielkiego jak autobus. Przez długą chwilę wymienialiśmy zaskoczone spojrzenia.

– Jasna cholera! – krzyknęłam i zaczęłam wpychać kluczyk do stacyjki, obracając się jednocześnie na siedzeniu, żeby nie stracić Kenny’ego z oczu.

– Ruszaj! – wrzeszczała babcia. – Nie pozwól uciec temu skunksowi!

Wrzuciłam bieg i już miałam wyjechać na ulicę, kiedy zauważyłam, że na skrzyżowaniu Kenny nagle zawrócił i zbliżał się teraz do nas. Za buickiem nie było żadnego samochodu. Zauważyłam, że Chevrolet wjeżdża na chodnik i kazałam babci przygotować się na wstrząs.

Chevrolet uderzył w buicka, ten uderzył w samochód Morellego, a ten z kolei w wóz, który stal przed nim. Kenny cofnął, wcisnął gaz i znów w nas uderzył.

– No, dość tego – powiedziała babcia. – Za stara już jestem na takie stukanie. W moim wieku kości stają się coraz delikatniejsze. – Wyjęła z torby długi rewolwer kalibru 11 mm, otworzyła drzwi i wygramoliła się na chodnik.

– Zaraz dostaniesz nauczkę – powiedziała mierząc w chevroleta i pociągnęła za spust. Z lufy buchnął płomień, a siła odrzutu była tak wielka, że babcia klapnęła pupą na chodnik.

Kenny wrzucił wsteczny i jechał tyłem aż do skrzyżowania, po czym zawrócił i pognał.

– Jak myślisz, trafiłam go? – dopytywała się babcia.

– Chyba nie – odparłam pomagając jej wstać.

– Ale było blisko?

– Trudno mi powiedzieć.

Babcia przyłożyła sobie rękę do czoła.

– Ten cholerny pistolet uderzył mnie w głowę. Nie wiedziałam, że ma aż taki odrzut.

Podeszłyśmy do wszystkich samochodów po kolei szacując straty. Buick był nietknięty. Na wielkim chromowanym zderzaku pojawiła się jedynie mała rysa. Poza tym żadnych widocznych uszkodzeń.

Samochód Morellego wyglądał jak miech akordeonu. Bagażnik i maska pogięły się zupełnie, wszystkie światła były potłuczone. Pierwszy samochód w szeregu przesunął się o jakiś metr, ale chyba nic mu się nie stało. Małe wgniecenie w tylnym zderzaku, które równie dobrze mogło tam być już wcześniej. Rozejrzałam się po ulicy spodziewając się, że zaraz nadbiegnie Morelli, ale nigdzie nie było go widać.

– Babciu, nic ci nie jest? – zapytałam.

– Wszystko w porządku – odparła babcia. – Dorwałabym tego drania, gdyby nie moja kontuzja. Musiałam strzelać tylko z jednej ręki.

– Skąd babcia ma takie kopyto?

– Pożyczyłam od mojej przyjaciółki Elsie – wyjaśniła babcia. – Kupiła go podobno na wyprzedaży, kiedy mieszkała w Waszyngtonie. – Podniosła wzrok. – Czy leci mi krew?

– Nie, ale nabiła sobie babcia guza. Może powinnyśmy wrócić do domu, żeby babcia mogła odpocząć.

– To dobry pomysł – przyznała. – Kolana mam jak z waty. Chyba jednak nie jestem takim twardzielem jak ci faceci z telewizji. Ich strzelanie w ogóle nie męczy.

Wsadziłam babcię do samochodu i zapięłam jej pas. Spojrzałam po raz ostatni na pozostałe samochody, które ucierpiały przez Kenny’ego. Zastanawiałam się, kto powinien odpowiadać za uszkodzenie pierwszego. Właściwie nic mu się nie stało, ale na wszelki wypadek zostawiłam za wycieraczką wizytówkę, gdyby właściciel odkrył to wgniecenie i chciał uzyskać bliższe wyjaśnienia.

Uznałam, że w przypadku Morellego nie muszę zostawiać wizytówki, gdyż i tak będę pierwszą osobą, która w tej sytuacji przyjdzie mu na myśl.

– Najlepiej chyba będzie, jeśli w domu nie wspomnimy o tym rewolwerze – powiedziałam do babci. – Wiesz przecież, jak mama reaguje na broń.

– Nie ma sprawy – odparła babcia. – Wolę zapomnieć o tym całym zajściu. Nie mogę wprost uwierzyć, że nie trafiłam w ten samochód. Nawet nie przestrzeliłam mu opony – dodała z żalem.

Kiedy matka zobaczyła nas w drzwiach, uniosła brwi ze zdziwienia.

– Co się tym razem stało? – zapytała. Zmrużyła oczy i przyjrzała się babci. – A ty co masz na czole?

– Uderzyłam się puszką – wytłumaczyła babcia. – Głupi wypadek.

Pół godziny później do drzwi zastukał Morelli.

– Chcę z tobą porozmawiać… – powiedział obejmując mnie ramieniem. Na zewnątrz – dodał, wyciągając mnie z domu.

– To nie była moja wina – broniłam się. – Siedziałyśmy sobie z babcią w buicku nikomu nie wadząc, kiedy zjawił się Kenny i zaczął walić od tyłu w nasz samochód.

– Możesz to powtórzyć?

– Siedział za kierownicą dwutonowego chevroleta. Zauważył mnie i babcię w buicku przy alei Hamiltona. Zawrócił i uderzył w nas od tyłu. Dwa razy. Wtedy babcia wyskoczyła z samochodu i strzeliła do niego, a on się spłoszył i odjechał.

– To najgłupsza wymówka, jaką w życiu słyszałem.

– To szczera prawda!

Babcia wychyliła głowę.

– Co się dzieje?

– Morelli uważa, że wymyśliłam sobie całą tę historię z Kennym, który uderzył w nas chevroletem.

Babcia sięgnęła po swoją torbę leżącą w przedpokoju na stole. Pogrzebała w niej chwilę, po czym wyciągnęła rewolwer i wymierzyła w Morellego.

– Jezus! – krzyknął Morelli. Uchylił się i zabrał babci gnata.

– Skąd pani ma to działo?

– Pożyczyłam – wyjaśniła babcia. – Strzelałam do tego łajdaka, twojego kuzyna, ale udało mu się uciec.

Morelli przez chwilę wpatrywał się w czubki własnych butów, po czym odezwał się:

– Ta broń zapewne nie jest zarejestrowana?

– O co ci chodzi? – zdziwiła się babcia. – Gdzie niby miałaby być zarejestrowana?

– Pozbądź się tego – zwrócił się do mnie Morelli. – Zabierz to z moich oczu.

Wepchnęłam babcię i jej rewolwer do domu i starannie zamknęłam drzwi.

– Zajmę się tym – obiecałam Morellemu. – Dopilnuję, żeby czym prędzej zwróciła go właścicielowi.

– A więc ta idiotyczna historyjka jest jednak prawdziwa?

– Gdzie ty byłeś? Czy naprawdę niczego nie widziałeś?

– Zmieniłem Roche’a. Obserwowałem dom pogrzebowy. Nie patrzyłem na samochód. – Spojrzał na buicka. – A co z tym? Żadnych szkód?

– Mała rysa na tylnym zderzaku.

– Czy Pentagon wie o tym samochodzie?

Pomyślałam, że czas przypomnieć Morellemu, iż mogą się do czegoś przydać.

– Sprawdziłeś tę broń u Spira?

– Czysta jak łza. Wszystko legalnie zarejestrowane.

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o moją użyteczność.

– Stephanie – odezwała się matka z domu. – Stoisz na dworze bez kurtki! Przeziębisz się na śmierć.

– A propos śmierci – rzeki Morelli. – Znaleziono ciało do twojej stopy. Dziś rano zatrzymało się na jednym z filarów mostu.

– Sandeman?

– Aha.

– Nie uważasz, że Kenny popada w autodestrukcję i chce, żeby go złapano?

– To o wiele łatwiejsze. Tchórz z niego. Najpierw był świetny pomysł na zrobienie dużych pieniędzy. Coś im się pochrzaniło i cały plan wziął w łeb, a Kenny nie mógł sobie dać z tym rady. Teraz zabrnął już tak daleko, że szuka kozłów ofiarnych… Moogeya, Spira, ciebie.

– Wszystko mu się dokumentnie pokręciło, prawda?

– Jeszcze jak.

– Myślisz, że Spiro to taki sam świr?

– O nie. Spiro to nie świr. Spiro to gnida.

To prawda. Spiro był jak wrzód na dupie Miasteczka. Spojrzałam na samochód Morellego. Nie wyglądał na taki, który mógłby ruszyć z miejsca.

– Podrzucić cię gdzieś?

– Dam sobie radę.

O siódmej wieczorem było już u Stivy pełno ludzi, a rząd samochodów stojących przy alei Hamiltona ciągnął się aż dwie przecznice dalej. Zaparkowałam na drugiego tuż przy służbowym podjeździe i powiedziałam babci, żeby weszła do budynku nie czekając na mnie.

Babcia zdążyła przebrać się w sukienkę i wyglądała niezwykle kolorowo, paradując po schodach w swoim niebieskim płaszczu i morelowej fryzurze. Pod pachą miała wetkniętą torebkę z czarnej skóry, a zabandażowana ręka wystawała jak sztandar, głoszący, że oto idzie jedna z rannych w wojnie z Kennym Mancuso.

Zrobiłam jeszcze jedno okrążenie, nim znalazłam miejsce do parkowania. Podbiegłam do budynku, weszłam przez boczne drzwi i zatonęłam w klaustrofobicznych rozgrzanych wnętrzach i przyciszonym szumie rozmów. Kiedy to się skończy, nigdy w życiu nie zajrzę już do domu pogrzebowego. Choćby nie wiem, kto umarł. Wołami mnie nikt tam nie zaciągnie. Czy to będzie matka, czy babcia. Same będą musiały dać sobie radę.

Przysiadłam się do Roche’a przy stoliku.

– Widzę, że braciszek ma jutro pogrzeb.

– A tak. Boże, jak ja będę tęsknił za tym miejscem. Za tym sknerą, za ciastkami jak trociny. No i za herbatą. Mniam. Choć przyznam, że herbata jest naprawdę dobra. – Rozejrzał się. – O rany, sam nie wiem, na co ja narzekam. Miałem już gorsze zadania. W zeszłym roku czatowałem w przebraniu żebraczki i napadnięto mnie. Miałem wówczas dwa złamane żebra.

– Widziałeś moją babcię?

– Tak. Widziałem, jak wchodziła, ale potem zniknęła mi gdzieś w tłumie. Pewnie próbuje przepchnąć się do tego faceta, któremu obcięli to i owo.

Spuściłam głowę i zaczęłam przepychać się do sali, w której leżał Joe Loosey. Pracowałam mocno łokciami, aż znalazłam się przy trumnie i wdowie po Looseyu. Liczyłam na to, że znajdę babcię w miejscu zarezerwowanym dla najbliższej rodziny. Wychodziła bowiem z założenia, że skoro widziała penisa Joego, była z nim teraz w bardzo zażyłych stosunkach.

– Tak mi przykro – powiedziałam do wdowy. – Czy nie widziała pani babci Mazurowej?

W oczach pani Loosey dostrzegłam przerażenie.

– To Edna tu jest?

– Przywiozłam ją jakieś dziesięć minut temu. Sądziłam, że chce złożyć pani kondolencje.

Pani Loosey położyła rękę na trumnie w obronnym geście.

– Nie widziałam jej.

Zaczęłam ponownie przepychać się przez tłum i dotarłam do sali, gdzie leżał fałszywy brat Roche’a. Z tyłu sali stała grupka ludzi. Sądząc po stopniu zaangażowania, rozmawiali o skandalu z penisem Looseya. Zapytałam, czy ktokolwiek z nich widział babcię Mazurową, ale otrzymałam same negatywne odpowiedzi. Wróciłam do holu. Sprawdziłam w kuchni, w damskiej łazience, na werandzie przy bocznym wejściu. Pytałam wszystkich po drodze.

Nikt nie widział staruszki w wielkim niebieskim płaszczu.

Poczułam dreszcz niepokoju. To niepodobne do babci. Zawsze lubiła być w centrum uwagi. Widziałam, jak wchodziła do budynku, mogłam więc mieć pewność, że znajdowała się w środku… Przynajmniej przez jakiś czas. Nie podejrzewałam, by wyszła na zewnątrz. Nie widziałam jej na dworze, kiedy szukałam miejsca do parkowania. Poza tym nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłaby wyjść nie rzuciwszy okiem na pana Looseya.

Weszłam na piętro i zaczęłam myszkować po pomieszczeniach, w których trzymano trumny i akta. Uchyliłam drzwi do biura i zapaliłam światło. Pokój stał pusty. Nikogo nie było również w łazience na górze. Pusty był magazynek z materiałami biurowymi.

Wróciłam do holu i zauważyłam, że Roche gdzieś zniknął. Przy frontowym wejściu stał samotnie Spiro z kwaśną miną.

– Nie mogę nigdzie znaleźć babci Mazurowej – oznajmiłam mu.

– Moje gratulacje.

– Nie bądź taki dowcipny. Martwię się o nią.

– I powinnaś. To wariatka.

– Widziałeś ją?

– Nie. I jest to jedyna miła rzecz, jaka mnie spotkała wciągu dwóch ostatnich dni.

– Może powinnam sprawdzić na zapleczu.

– Tam jej nie ma. Wszystkie pomieszczenia są zamknięte w godzinach odwiedzin.

– Babcia potrafi być bardzo pomysłowa, kiedy się na coś uprze.

– Nawet jeśli udało jej się tam wejść, nie posiedzi długo. Na stole numer jeden leży Fred Dagusto, który nie przedstawia sobą najpiękniejszego widoku. Sto czterdzieści kilo obrzydliwego cielska. Wszędzie tłuszcz, jak okiem sięgnąć. Będę go musiał odchudzić, żeby się zmieścił do trumny.

– Chcę zajrzeć na zaplecze.

Spiro zerknął na zegarek.

– Musisz zaczekać, aż skończą się odwiedziny. Nie mogę zostawić tych wandali bez dozoru. Jak się zejdzie taki wielki tłum, to ludzie zaraz zaczynają sobie wynosić coś na pamiątkę. Trzeba pilnować drzwi, bo ograbią człowieka do cna.

– Nie potrzebuję przewodnika. Daj mi tylko klucz.

– Zapomnij o tym. Nie wpuszczę tam nikogo, kiedy mam na stole nieboszczyka. Po tym, co spotkało Looseya, nie mam zamiaru ryzykować.

– A gdzie Louie?

– Wziął sobie wolne.

Wyszłam na werandę od frontu i popatrzyłam na drugą stronę ulicy. Okna w mieszkaniu, z którego obserwowano zakład Stivy, były ciemne. Roche siedział tam pewnie nasłuchując i obserwując. Może i Morelli tam z nim był. Martwiłam się o babcię Mazurową, ale nie chciałam jeszcze wciągać w to Morellego. Na razie niech lepiej obserwuje budynek.

Wyszłam z werandy i przeszłam do bocznego wyjścia. Zlustrowałam wzrokiem parking i podeszłam do garaży w głębi podwórka. Osłaniając oczy rękoma próbowałam zajrzeć do środka przez przyciemnione szyby. Dostrzegłam tylko lawetę i omal się nie zabiłam potykając się o bagażnik lincolna Spira.

Drzwi do piwnicy były zamknięte, ale otwarto służbowe przejście do kuchni. Weszłam do środka i jeszcze raz zrobiłam obchód domu. Posprawdzałam wszystkie pomieszczenia na zapleczu, ale zgodnie ze słowami Spira były zamknięte na głucho.

Wśliznęłam się do gabinetu Spira i zadzwoniłam z jego telefonu do domu.

– Czy babcia jest może w domu? – zapytałam matkę.

– O Boże! – przeraziła się. – Zgubiłaś babcię. Gdzie jesteś?

– W domu pogrzebowym. Babcia na pewno gdzieś tu jest, ale zwaliły się takie tłumy, że trudno mi ją znaleźć.

– Tu jej w każdym razie nie ma.

– Jeśli się pojawi, zadzwońcie do mnie.

Następnie wykręciłam numer „Leśnika”, wyłuszczyłam problem i poprosiłam o pomoc.

Wróciłam do Spira i ostrzegłam go, że jeśli nie zaprowadzi mnie natychmiast do sali, w której balsamuje nieboszczyków, to wpakuję w niego taką dawkę prądu, że sam tam wyląduje, by poczekać na swoją kolejkę. Widocznie poskutkowało, bo obrócił się na pięcie i szybko minął sale, w których wystawiano zmarłych. Z hukiem otworzył drzwi i kazał mi się pospieszyć.

Zupełnie tak, jak bym miała przemożne pragnienie wpatrywania się we Freda Dagusto.

– Nie ma jej tu – powiedziałam wracając do Spira, który niecierpliwił się przy drzwiach i sokolim wzrokiem wypatrywał podejrzanych wypukłości pod płaszczami wychodzących żałobników. A nuż któryś z nich wyniósłby rolkę papieru toaletowego? Albo dwie.

– No pewnie, że nie ma. Też mi nowina.

– Nie szukałam jeszcze tylko w piwnicy.

– Nie ma jej w piwnicy. Tam też drzwi są zamknięte na klucz. Tak jak i tutaj.

– Mimo wszystko chcę tam zajrzeć.

– Posłuchaj – rzekł Spiro. – Pewnie wyszła z jakąś inną staruchą. Jedzą sobie teraz gdzieś kolację i doprowadzają jakąś biedną kelnerkę do szału.

– Wpuść mnie jeszcze tylko do piwnicy i przysięgam, że więcej nie będę ci zawracać głowy.

– To dopiero miła wiadomość.

Jakiś staruszek klepnął Spira w ramię.

– Jak się miewa Con? Wyszedł już ze szpitala?

– Tak – odparł Spiro odsuwając się od rozmówcy. – Wyszedł. Wraca do pracy w przyszłym tygodniu. Od poniedziałku.

– Pewnie się cieszysz, że wraca.

– Tak, na samą myśl chce mi się skakać z radości.

Spiro przeszedł przez hol mijając grupki ludzi, jednych ignorując, innym kłaniając się w pas. Poszłam za nim w stronę drzwi do piwnicy i czekałam, aż je otworzy. Serce waliło mi jak młotem w obawie przed tym, co mogę tam znaleźć.

Chciałam, żeby Spiro miał rację. Bardzo chciałam, żeby babcia siedziała właśnie gdzieś na kolacji zjedna ze swych przyjaciółek, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne.

Gdyby wyprowadzono ją siłą z budynku, zareagowaliby z pewnością Morelli albo Roche. Chyba że wyprowadzono ją tylnym wyjściem. To był słaby punkt ich pola obserwacyjnego. Ale przecież nie polegali tylko na wzroku. Założyli również podsłuch. I jeśli ów podsłuch działa, Morelli i Roche słyszeli, że szukam babci i zaczną robić to, co do nich należy.

Włączyłam światło na schodach i krzyknęłam:

– Babciu?

Gdzieś daleko huczał piec, a z pomieszczeń za moimi plecami dobiegał przyciszony gwar głosów. Na podłodze piwnicy u podnóża schodów pojawiła się mała plamka światła. Zmrużyłam oczy starając się przebić wzrokiem ciemności poza kręgiem światła i nasłuchiwałam, czy nie dobiegną stamtąd jakieś szmery.

Cisza jak makiem zasiał. Ścisnęło mnie w dołku. Ale na dole jednak ktoś był. Czułam to tak wyraźnie, jak oddech Spira na karku.

Kłopot w tym, że ze mnie żaden bohater. Boję się pająków i istot pozaziemskich i czasami nie mogę oprzeć się pokusie, by sprawdzić, czy pod łóżkiem nie czatuje na mnie śliniący się potwór ze szczypcami. Gdybym kiedykolwiek coś takiego zobaczyła, wybiegłabym z krzykiem z mieszkania i nigdy już doń nie powróciła.

– Czas ucieka – niecierpliwił się Spiro. – Schodzisz czy nie?

Przetrząsnęłam torebkę w poszukiwaniu rewolweru i zaczęłam schodzić z wyciągniętą bronią. Stephanie Plum, tchórzliwy łowca nagród, zaczęła schodzić powolutku, schodek po schodku, praktycznie po omacku, serce biło jej tak mocno, że czuła jego łomot i pulsowanie w skroniach.

Stanąwszy na ostatnim stopniu sięgnęłam w lewo i pstryknęłam wyłącznikiem. Nie było reakcji.

– Hej, Spiro! – krzyknęłam. – Światło się nie świeci.

Stojąc na górze pochylił się.

– To pewnie bezpiecznik.

– Gdzie jest skrzynka?

– Po prawej, za piecem.

Cholera. Po prawej panowały nieprzeniknione ciemności. Sięgnęłam po latarkę, ale nim zdążyłam wyjąć rękę z torebki, z cienia wynurzył się Kenny. Zadał mi cios z boku i oboje upadliśmy na podłogę. Od uderzenia zabrakło mi tchu, a rewolwer poszybował gdzieś w ciemność poza zasięgiem moich rąk. Próbowałam wstać, ale dostałam cios prosto w klatkę piersiową. Między łopatkami poczułam nacisk kolana, a na szyi dotyk czegoś bardzo ostrego.

– Nie próbuj się, kurwa, ruszać – ostrzegł mnie Kenny. – Jeśli ruszysz się choćby o milimetr, poderżnę ci gardło.

Usłyszałam, jak na górze zamykają się drzwi i Spiro zbiega na dół.

– Kenny? Co ty tu u diabła robisz? Jak się tu dostałeś?

– Przez boczne drzwi. Skorzystałem z klucza, który mi sam dałeś. A jak inaczej bym się tu dostał?

– Nie wiedziałem, że dzisiaj przyjdziesz. Myślałem, że wczoraj schowałeś już cały towar.

– Wróciłem, żeby jeszcze sprawdzić parę rzeczy. Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko tu jest.

– Co to ma do cholery znaczyć?

– To, że zaczynasz mnie coraz bardziej denerwować – powiedział Kenny.

– Ja cię denerwuję? A to dobre sobie. To przecież tobie zaczyna odbijać i ja cię niby denerwuję?

– Lepiej uważaj, co mówisz.

– Pozwól, że ci wygarnę, jaka jest różnica między nami – rzekł Spiro. – Dla mnie ta cała sprawa to interes. Zachowuję się jak zawodowiec. Ktoś ukradł trumny, więc wynająłem eksperta, żeby je odnalazł. Nie strzeliłem kumplowi w kolano tylko dlatego, że byłem wkurzony, i nie byłem na tyle głupi, żeby go postrzelić z kradzionej broni i dać się złapać gliniarzowi wracającemu ze służby. Nie jestem też takim świrem, żeby podejrzewać, iż kumple spiskują przeciwko mnie.

Spiro przerwał na chwilę swoją tyradę.

– Nie odbija mi też szajba na widok tej cizi. Wiesz, w czym leży twój problem, Kenny? Ty jak się czegoś czepisz, to nie możesz przestać. Popadasz w obsesję i nie widzisz już potem nic innego. No i zawsze lubisz efekty wizualne. Mogłeś spokojnie pozbyć się Sandemana, ale nie, ty musiałeś mu, kurwa, odciąć stopę.

Kenny zachichotał.

– A wiesz, na czym polega twój problem, Spiro? Że nie potrafisz się zabawić. Ty ciągle grasz rolę śmiertelnie poważnego grabarza. Powinieneś choćby od czasu do czasu przelecieć jakąś cizię, bo inaczej uświerkniesz wśród tych nieboszczyków.

– Zupełnie ci szajba odbiła.

– Ty też nie jesteś najzdrowszy. Sporo czasu przyglądałeś się, jak robię te swoje praktyki, jakoś ci to nie przeszkadzało.

Słyszałam, jak Spiro przesuwa się za moim plecami.

Stanowczo za dużo gadasz.

– Nie szkodzi. Ta cizia i tak już nikomu nic nie powie. Zniknie razem ze swoją babcią.

– Nie ma sprawy. Tylko nie rób tego tutaj. Nie chcę być w to zamieszany. – Spiro przeszedł przez piwnicę, włączył bezpiecznik i pomieszczenie wypełniło się światłem.

Pod jedną ścianą stało pięć trumien. Pośrodku znajdował się piec i kocioł centralnego ogrzewania. Przy drzwiach widać było stertę skrzynek i pudeł. Nietrudno było się domyślić, co zawierały.

– Nie rozumiem – powiedziałam – po co przywieźliście tutaj ten towar? Con wraca przecież do pracy w poniedziałek. Jak to przed nim ukryjecie?

– Do poniedziałku nie będzie po tym śladu – wyjaśnił Spiro. – Przywieźliśmy wszystko wczoraj, żeby zrobić spis. Sandeman obwoził to w swoim pikapie i sprzedawał broń z paki jak jakieś jabłka czy kapustę. Na szczęście dla nas wypatrzyłaś tę ciężarówkę u Delia. Jeszcze kilka tygodni i Sandeman wszystko by rozprowadził.

– Nie wiem, jak udało wam się to tu wnieść, ale na pewno nie uda wam się tego wywieźć – powiedziałam do Kenny’ego. – Morelli obserwuje budynek.

Kenny prychnął.

– Wywieziemy tak, jak przywieźliśmy. Bryką rzeźnika.

– Na litość boską – odezwał się Spiro. – To nie jest żadna bryka rzeźnika tylko karawan.

– Ach, przepraszam, zapomniałem. – Kenny wstał i szarpnął mnie. – Gliniarze obserwują Spira i ten dom, ale nie zwracają uwagi na karawan i na Louiego Moona. A raczej tego, kogo biorą za Louiego Moona. Można by ubrać małpę w kapelusz, posadzić za przyciemnioną szybą, a gliny i tak by ją wzięły za Louiego Moona. A stary Louie to skarb. Byle dać mu węża i kazać sprzątać, a będzie to robił godzinami. Nawet nie ma pojęcia, co jeździ jego karawanem.

Nieźle. Przebrali Kenny’ego za Louiego Moona, przywieźli karawanem broń i amunicję do domu pogrzebowego, wstawili potem karawan do garażu i teraz wystarczyło tylko przenieść skrzynie z samochodu do piwnicy. A Morelli i Roche niestety nie widzieli drzwi do piwnicy, bo znajdowały się od tyłu. Pewnie też niczego nie słyszeli, bo wątpię, żeby Roche założył tu podsłuch.

– A co z tą starą? – zapytał Spiro.

– Szukała w kuchni herbaty i zobaczyła mnie, jak szedłem przez trawnik.

Twarz Spira stężała.

– Powiedziała komuś o tym?

– Nie. Wybiegła z domu i zaczęła krzyczeć, że dźgnąłem ją w rękę. Mówiła, że powinienem nauczyć się szacunku dla starszych.

O ile mnie wzrok nie mylił, w piwnicy babci nie było. Miałam nadzieję, że oznaczało to, iż Kenny zamknął ją w garażu. Jeśli znajduje się w garażu, to pewnie żyje i nic jej nie jest. Jeśli natomiast wepchnięto ją w jakiś kąt w piwnicy, to zachowywała się stanowczo za cicho.

Nie chciałam nawet dociekać, dlaczego jej nie słychać. Próbowałam zdusić rosnącą we mnie panikę i zastąpić ją jakimiś bardziej konstruktywnymi reakcjami. Chłodna analiza sytuacji nie wchodziła w rachubę. Nie było czasu. Może spróbować ich przechytrzyć? Niestety, to też nie wydawało mi się realne. A może by tak gniew? Czy miałam w sobie dość gniewu? Jak cholera! Wezbrało go we mnie tyle, że ledwie mogłam powstrzymać jego wybuch. Gniew z powodu babci, wszystkich kobiet, którym Mancuso wyrządził kiedyś krzywdę, z powodu policjantów, którzy zginęli od skradzionej amunicji, z powodu tych wszystkich zbezczeszczonych nieboszczyków. Pomna tego wszystkiego roznieciłam w sobie gniew, aż rozgorzał niczym wielka żagiew.

– I co teraz? – zwróciłam się do Kenny’ego. – Co masz zamiar zrobić?

– Musimy cię trochę ochłodzić, dopóki wszyscy nie wyjdą. Potem zobaczymy, w jakim będę nastroju. Mamy do wyboru kilka możliwości, w końcu jesteśmy w zakładzie pogrzebowym. Hej, a może przy wiążemy cię do stołu i zabalsamujemy na żywca? To by był ubaw! – Przycisnął mi czubek noża do karku. – Idź.

– Dokąd?

Wskazał głową.

– Do tamtego kąta.

W kącie stały trumny.

– Do trumien?

Uśmiechnął się i popchnął mnie.

– Na trumny przyjdzie jeszcze czas.

Zmrużyłam oczy i dostrzegłam, że trumny nie były dosunięte do ściany. Za nimi znajdowała się chłodziarka z dwiema szufladami na ciała. Obie szuflady były wsunięte i zamknięte ciężkimi metalowymi drzwiami.

– Będzie ci tam miło i ciemno – powiedział Kenny. – Będziesz miała czas wszystko sobie przemyśleć.

Ciarki mnie przeszły i poczułam ściskanie w dołku.

– Babcia Mazurowa…

– Zamienia się właśnie w mrożonkę.

– NIE! Wypuść ją! Wysuń tę szufladę, zrobię, co tylko zechcesz!

– I tak zrobisz, co tylko zechcę – stwierdził Kenny. – Po godzinie w tej szufladce będziesz się ruszać jak mucha w smole.

Poczułam łzy na policzkach i pot pod pachami.

– Ona jest już stara. Nie stanowi dla ciebie żadnego zagrożenia. Wypuść ją.

– Nie stanowi zagrożenia? Żartujesz chyba. Ta starucha ma nie po kolei w głowie. Wiesz, ile się musiałem namordować, żeby ją tam włożyć?

– Zresztą i tak już pewnie nie żyje – stwierdził Spiro.

Kenny popatrzył na niego.

– Tak myślisz?

– A ile czasu tam już leży?

Kenny spojrzał na zegarek.

– Jakieś dziesięć minut.

Spiro wsunął ręce do kieszeni.

– Obniżyłeś temperaturę?

– Nie – odparł Kenny. – Po prostu ją tam wsunąłem.

– Kiedy szuflady są puste, wyłączam chłodzenie – wyjaśnił Spiro. – W ten sposób oszczędzamy prąd. W takim razie w środku jest pewnie temperatura pokojowa.

– No tak, ale mogła wykorkować ze strachu. Jak myślisz? – zapytał mnie Kenny. – Żyje czy nie?

Szloch utknął mi w gardle.

– Cizia zaniemówiła – powiedział Kenny. – Może powinniśmy wysunąć szufladę i zobaczyć, czy starucha jeszcze zipie?

Spiro zwolnił klamkę i otworzył drzwiczki. Chwycił koniec stalowej szuflady i powoli ją wyciągnął. Najpierw zobaczyłam buty, potem kościste nogi babci i jej wielki niebieski płaszcz. Ręce miała sztywno ułożone wzdłuż ciała, a dłonie schowane w fałdach płaszcza.

Targnęła mną rozpacz. Nabrałam powietrza w płuca i zamrugałam, aby lepiej widzieć.

Szuflada wysunęła się do końca ze stukiem. Babcia z otwartymi oczyma, zaciśniętymi ustami i stężałą twarzą wpatrywała się w sufit.

Patrzyliśmy na nią w milczeniu przez dłuższą chwilę.

Pierwszy odezwał się Kenny.

– Wygląda jak nieżywa – stwierdził. – Wsuń ją z powrotem.

W kącie piwnicy rozległ się jakiś dziwny dźwięk. Coś jakby świst. Nastawiliśmy uszu i nasłuchiwaliśmy. Ujrzałam, że oko babci nieznacznie drgnęło. Znów świst, tym razem głośniejszy. To babcia zasysała powietrze przez sztuczną szczękę!

– Hmmm – powiedział Kenny. – Wcale nie jest aż tak martwa, na jaką wygląda.

– Powinieneś obniżyć temperaturę – zaproponował Spiro.- Ta lodóweczka mrozi do zera. Przy zerze nie przeżyłaby nawet dziesięciu minut.

Babcia zaczęła się ruszać w szufladzie.

– Co ona robi? – zdziwił się Spiro.

– Próbuje wstać – orzekł Kenny. – Ale jest za stara. No i co, babuniu, stare kości odmawiają posłuszeństwa?

– Stare? – szepnęła babcia. – Zaraz ci pokażę, jakie stare.

– Wsuń szufladę – polecił Kenny. – I nastaw na chłodzenie.

Spiro zaczął wsuwać szufladę, ale babcia wyrzuciła nogę do góry i zablokowała mechanizm. Zgięła nogę w kolanie i stukała stopą o stalowe dno szuflady.

Spiro mruknął coś i popchnął mocniej szufladę, ale brakowało jej do właściwego położenia kilku centymetrów, przez co drzwi nie chciały się zamknąć.

– Coś mi zawadza – powiedział Spiro. – Szuflada nie chce się do końca wsunąć.

– Otwórz i zobacz, co się dzieje – polecił Kenny.

Spiro wysunął szufladę.

Ujrzeliśmy brodę, nos i oczy babci. Ręce miała wyciągnięte nad głową.

– Nie słuchamy się, co, babuniu? – odezwał się Kenny. – Blokujemy szufladę?

Babcia nic nie powiedziała, ale widziałam, że aż zgrzyta zębami.

– Opuść ręce wzdłuż ciała! – rozkazał jej Kenny. – I nie wkurzaj mnie, bo stracę cierpliwość.

Babcia zdołała wreszcie wyjąć ręce. Wysunęła najpierw tę zabandażowaną, a potem drugą, w której błysnął rewolwer z długą lufą kalibru 11 mm. Wyprostowała rękę i pociągnęła za spust.

Padliśmy wszyscy na ziemię, a babcia strzeliła po raz drugi.

Po drugim strzale zapanowała cisza. Oprócz babci nikt nie miał odwagi się poruszyć. Babcia za to usiadła i zaczęła się uspokajać.

– Wiem, co sobie teraz myślicie – odezwała się w tej ciszy. – Czy ona ma jeszcze kule w magazynku? Cóż, w trakcie całego tego zamieszania po prostu zapomniałam, ile ich miałam na początku. Ale jako że jest to magnum 11 mm, najpotężniejszy rewolwer, jaki kiedykolwiek skonstruowano, pozostaje tylko jedno pytanie. Czy dziś jest twój szczęśliwy dzień? No co, śmieciu, masz dzisiaj szczęśliwy dzień?

– Chryste – szepnął Spiro. – Jej się wydaje, że jest pieprzonym Clintem Eastwoodem.

BUM! Babcia strzeliła i zgasło światło.

– Cholerka – powiedziała. – Coś chyba nie tak z tym celownikiem.

Kenny rzucił się do skrzynek z bronią, żeby sobie coś wybrać, Spiro pobiegł w stronę schodów, a ja czołgałam się na brzuchu w stronę babci.

BUM! Rozległ się kolejny strzał. Babcia nie trafiła w Kenny’ego, ale w jedną ze skrzynek. W jednej chwili nastąpił wybuch i w górę uniosła się kula ognia.

Skoczyłam na równe nogi i wyciągnęłam babcię z szuflady.

Wybuchła kolejna skrzynia z amunicją. Ogień rozpełzł się po podłodze, tam gdzie napotkał na swej drodze drewniane drzazgi ze skrzynek. Nie wiedziałam, co wybucha, ale mieliśmy pewnie szczęście, że nie dostaliśmy odłamkami. Z płonących skrzynek unosił się dym, który gryzł w oczy i coraz bardziej przesłaniał widoczność.

Ciągnęłam babcię po schodach do drzwi, aż wyprowadziłam ją na podwórko.

– Dobrze się czujesz? – krzyknęłam.

– On chciał mnie zabić – powiedziała. – I ciebie też.

– Tak, babciu.

– To straszne, co się teraz dzieje z ludźmi. Tracą wszelki szacunek dla życia.

– Chyba tak, babciu.

Babcia spojrzała w stronę domu.

– Dobrze, że nie wszyscy są tacy jak Kenny. Dobrze, że jest jeszcze trochę porządnych ludzi.

– Jak na przykład my – dopowiedziałam.

– No pewnie tak, ale myślałam raczej o Brudnym Harrym.

– Ależ wygłosiłaś mowę.

– Zawsze chciałam to powiedzieć. No i udało się.

– Dasz radę przejść do frontowych drzwi? Odszukasz Morellego i powiesz mu, żeby tu zaraz przyszedł?

Babcia skinęła głową i ruszyła wzdłuż podjazdu.

– Znajdę go, jeśli tam tylko jest.

Kiedy szłyśmy do wyjścia, Kenny był po przeciwnej stronie piwnicy. Albo wbiegł na schody, albo wciąż siedział jeszcze na dole i próbował trafić do drzwi prowadzących na podwórko. Gotowa byłam się założyć, że chce wyjść na dwór. Na górze było za dużo ludzi.

Stałam mniej więcej w odległości sześciu metrów od drzwi do piwnicy i nie bardzo wiedziałam, co zrobić, gdyby pojawił się Kenny. Nie miałam ani broni, ani nawet sprayu z pieprzem. Ba, nie miałam nawet latarki. Powinnam się stąd czym prędzej wynieść i dać sobie spokój z Kennym. Nie warto, powtarzałam sobie.

Lecz kogo chciałam oszukać? Przecież tu nie chodziło o pieniądze, tylko o babcię.

Rozległ się odgłos kolejnego wybuchu i w kuchennym oknie błysnęły płomienie. Ludzie krzyczeli na ulicy, a gdzieś w oddali słychać już było syreny. Przez drzwi od piwnicy sączył się dym, który nagle przybrał postać ludzkiej sylwetki. Postać z piekła rodem. Kenny.

Pochylił się, odkaszlnął i zaczerpnął świeżego powietrza. Ręce miał swobodnie opuszczone po bokach. Nie znalazł chyba tej broni. To już coś. Dostrzegłam, że rozgląda się na boki i idzie prosto w moją stronę. Stałam w cieniu, dokładnie na drodze jego ucieczki. Miał pewnie zamiar przeskoczyć przez garaż i zniknąć gdzieś w zaułkach Miasteczka.

Poruszał się ostrożnie i bezgłośnie, a w tle huczały płomienie. Zauważył mnie dopiero, kiedy dzieliła nas od siebie odległość nie większa niż jakieś półtora metra. Stanął jak wryty i spojrzał mi w oczy. W pierwszej chwili myślałam, że się przestraszy i ucieknie, ale ten szaleniec rzucił się na mnie z przekleństwem na ustach i po chwili oboje tarzaliśmy się po ziemi gryząc się i drapiąc. Kopnęłam go celnie kolanem i wsadziłam mu kciuk w oko.

Kenny zawył, odepchnął mnie i skulony próbował wstać. Złapałam go za stopę i znów powaliłam na kolana. Zaczęliśmy się tarzać po ziemi orząc się paznokciami i sypiąc przekleństwa.

Kenny był ode mnie większy, silniejszy i pewnie bardziej zdeterminowany. Choć akurat co do tego ostatniego, można by się spierać. Ja zaś miałam po swojej stronie wielki gniew. Kenny był zdesperowany, za to ja byłam po prostu wściekła jak diabli.

Już nie wystarczało mi samo powstrzymanie go. Chciałam go skrzywdzić. Wstyd mi to teraz przyznać. Nigdy nie sądziłam, że jestem zdolna do tak mściwych czynów, a jednak.

Zacisnęłam dłoń w pięść i walnęłam go z całych sił, aż rozbolała mnie ręka. Usłyszałam trzask i świst powietrza, i zobaczyłam, że Kenny leci w ciemność z szeroko rozłożonymi rękoma.

Chwyciłam go za koszulę i zaczęłam wzywać pomocy.

Dłonie Kenny’ego zacisnęły się na mojej szyi, a na twarzy poczułam jego gorący oddech.

– Giń – powiedział szorstkim głosem.

Może i zginę, ale on razem ze mną. Trzymałam się kurczowo jego koszuli. Żeby się mnie pozbyć, musiałby ją zdjąć. Jeśli mnie nawet udusi, wciąż jeszcze będę miała palce wczepione w tę jego koszulę.

Tak się skoncentrowałam, że nie zauważyłam, kiedy do naszej ruchliwej dwójki dobiła trzecia osoba.

– Jezu! – krzyczał mi w ucho Morelli. – Puśćże tę koszulę!

– Ucieknie!

– Nie ucieknie! – wrzasnął. – Trzymam go!

Popatrzyłam ponad głową Joego i zobaczyłam, że zza rogu wychodzi „Leśnik”, Roche i dwóch mundurowych.

– Zabierzcie ją ode mnie! – darł się Kenny. – Jezu! Ta dziwka to jakaś cholerna gadzina!

W ciemności rozległ się jeszcze jeden trzask. Domyśliłam się, że to Morelli przypadkiem złamał coś Kenny’emu. Być może był to jego nos.

Загрузка...