Rozdział 6

Wybiegłszy z łóżka chwyciłam po drodze za broń, ale nie mogłam się zdecydować, co najpierw zrobić. Miałam do wyboru: zadzwonić na policję, wyskoczyć przez okno albo wybiec z pokoju i spróbować zastrzelić tego sukinsyna przy drzwiach. Na szczęście nie musiałam wybierać, bo rozpoznałam w korytarzu głos Morellego.

Spojrzałam na budzik przy łóżku. Ósma. Zaspałam. Tak to już jest, kiedy do świtu nie można zmrużyć oka. Wsunęłam stopy w martensy i poczłapałam na korytarz, gdzie na podłodze pełno było szkła z potłuczonych szklanek. Morelli odpiął łańcuszek i stał w otwartych drzwiach szacując straty.

Podniósł wzrok i przyjrzał mi się uważnie.

– Co to, śpisz w tych butach?

Posłałam mu druzgoczące spojrzenie i poszłam do kuchni, po szczotkę do zamiatania i szufelkę. Wręczyłam mu miotełkę, rzuciłam szufelkę na podłogę i wróciłam do sypialni miażdżąc szkło butami. Zamieniłam piżamę na bluzkę i dresowe spodnie. Omal nie jęknęłam z przerażenia, kiedy zerknęłam w owalne lustro nad toaletką. Wory pod oczyma, rozczochrane włosy, brak makijażu. Nie będąc przekonana, czy szczotkowanie pomoże, wcisnęłam na głowę baseballówkę.

Kiedy wróciłam do przedpokoju, szkło było już posprzątane, a Morelli uwijał się w kuchni parząc kawę.

– Przyszło ci kiedyś do głowy, żeby wchodząc najpierw zapukać?

– Pukałem, ale nikt nie odpowiadał.

– Powinieneś był pukać głośniej.

– Żeby zaniepokoić pana Wolesky’ego?

Wsadziłam głowę do lodówki i wyjęłam stamtąd resztki ciasta z poprzedniego dnia, które podzieliłam między nas dwoje. Połowa dla mnie, połowa dla Morellego. Staliśmy przy blacie kuchennym i w oczekiwaniu na kawę jedliśmy ciasto.

– Niezbyt ci się wiedzie, mała – stwierdził Morelli. – Ukradli ci samochód, zrujnowali mieszkanie no i ktoś próbował wykończyć twojego chomika. Może powinnaś dać sobie z tym spokój.

– Martwisz się o mnie.

– Aha.

Oboje zaczęliśmy przestępować z nogi na nogę.

– To dziwne – powiedziałam.

– Ba.

– Dowiedziałeś się może czegoś o moim jeepie?

– Niestety. – Wyjął z kieszeni plik papierów. – To oświadczenie o kradzieży. Przeczytaj i podpisz.

Szybko przejrzałam treść dokumentu i podpisałam się na dole, po czym zwróciłam go Joemu.

– Dzięki za pomoc.

Morelli wepchnął papiery do kieszeni kurtki.

– Muszę wracać do miasta. Masz jakieś plany na dzisiejszy dzień?

– Muszę naprawić drzwi.

– Chcesz zgłosić włamanie i akt wandalizmu?

– Chcę wszystko naprawić i udawać, że nic się nie stało.

Morelli przyjął to do wiadomości i wpatrywał się w czubki swoich butów. Nie miał zamiaru wychodzić.

– Coś nie tak? – zapytałam.

– Mnóstwo rzeczy. – Wypuścił powoli powietrze. – Jeśli chodzi o tę sprawę, nad którą teraz pracuję…

– Tę supertajną?

– Zgadza się.

– Jeśli mi o tym opowiesz, nie pisnę nikomu ani słówka. Przysięgam!

– Akurat – żachnął się Morelli. – Tylko Mary Lou.

– Po co miałabym to opowiadać Mary Lou?

– Bo to twoja najlepsza przyjaciółka. Kobiety zawsze paplają wszystko swoim przyjaciółkom.

Stuknęłam się w czoło.

– No tak. Męska głupota i seksizm.

– No to co, taki już jestem – powiedział Morelli.

– To powiesz mi w końcu czy nie?

– Ale to musi pozostać między nami.

– Nie ma sprawy.

Morelli wciąż się wahał. Znalazł się między młotem a kowadłem. Zrobił kolejny wydech.

– Jeśli to się rozejdzie…

– Nic nikomu nie powiem!

– Trzy miesiące temu w Filadelfii zginął policjant. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną z kevlaru, ale dostał dwie kule o zwiększonej sile rażenia. Jedna przebiła mu lewe płuco, druga trafiła w serce.

– Kule „glinobójcy”…

– Zgadza się. Nielegalna amunicja, przebijająca nawet najgrubsze pancerze. Dwa miesiące temu w Newark miała miejsce efektowna strzelanina na ulicy. Strzelano z lekkich rakietnic przeciwpancernych. Takich, jakich używa się w wojsku. Gang Wielkich Psów z ulicy Sherman poniósł spore straty w ludziach, a nowy ford bronco Lionela Simmsa, jednego z Wielkich Psów zamienił się w kupkę złomu. Znaleziono łuskę od pocisku i ustalono, że pochodzi ona z bazy wojskowej Fort Braddock. Zrobiono inwentaryzację w magazynie i okazało się, że brakuje sprzętu. Kiedy Kenny trafił pod opiekę kuratora, sprawdziliśmy jego pistolet w krajowym rejestrze broni i zgadnij, co się okazało?

– Pochodził z Braddock.

– Otóż to.

To była naprawdę wielka tajemnica. Teraz życie wydawało mi się o wiele ciekawsze.

– A co Kenny miał do powiedzenia na temat tej broni?

– Powiedział, że kupił ją od kogoś na lewo. Mówił, że nie pamięta nazwiska faceta, ale pomoże nam go odnaleźć.

– A potem zniknął.

– To śledztwo jest prowadzone jednocześnie przez kilka instytucji. Wojskowe Służby Wewnętrzne chcą wszystko utrzymać w tajemnicy.

– To dlaczego postanowiłeś mi o tym opowiedzieć?

– Siedzisz w samym środku tej sprawy. Musisz o tym wiedzieć.

– Mogłeś mnie wcześniej uświadomić.

– Z początku wydawało nam się, że mamy dobre ślady. Liczyłem, że Kenny do tej pory znajdzie się w areszcie i może nie będę musiał cię w to wciągać.

Mój umysł pracował teraz na najwyższych obrotach i rozważał najrozmaitsze możliwości.

– Mogłeś go przyskrzynić zaraz wtedy na parkingu, kiedy bzykał się z Julią – powiedziałam.

– Mogłem – przyznał mi rację.

– Ale wtedy nie dowiedziałbyś się tego, czego naprawdę chciałeś się dowiedzieć.

– To znaczy?

– Chciałeś go śledzić, żeby wiedzieć, gdzie się ukrywa. Coś mi się zdaje, że ty szukasz nie tylko Kenny’ego. Szukasz zaginionej broni.

– Dobrze, jedź dalej.

Byłam z siebie niezwykle dumna, ale starałam się nie uśmiechać za szeroko.

– Kenny służył w Braddock. Wyszedł z wojska cztery miesiące temu i zaczął szastać pieniędzmi. Kupił sobie samochód, zapłacił gotówką. Potem wynajął dość drogie mieszkanie i je umeblował. W szafach miał pełno nowych ubrań.

– 1 co jeszcze?

– Moogeyowi też się nieźle wiodło, zwłaszcza jak na pracownika stacji benzynowej. W garażu miał samochód wart fortunę.

– Jaki z tego wniosek?

– Kenny nie kupił tego pistoletu na ulicy. Razem z Moogeyem byli zamieszani w tę kradzież broni z Braddock. Powiedz mi, co Kenny robił w wojsku? Gdzie pracował?

– Zajmował się logistyką. Pracował w magazynie.

– W tym, z którego zginęła broń?

– No, niedokładnie. Broń znajdowała się w składziku obok, ale Kenny miał do niego dostęp.

– Aha!

Morelli uśmiechnął się.

– Nie podniecaj się tak bardzo. To, że Kenny pracował w magazynie, to jeszcze nie dowód. Setki żołnierzy miały dostęp do tego składu. A jeśli chodzi o dochody Kenny’ego… Mógł sprzedawać narkotyki, grać na wyścigach albo nawet szantażować wujka Mario.

– Moim zdaniem handlował bronią.

– Ja też tak uważam – zgodził się Morelli.

– Wiesz może, w jaki sposób wywiózł to wszystko z bazy?

– Nie. WSW też nie wie. Mógł wywieźć wszystko za jednym razem, ale mógł też wynosić po troszeczku. Nikt nie robi remanentu, jeśli tego nie potrzebuje albo – jak w tym przypadku – nie okaże się, że coś skradziono. WSW sprawdza przyjaciół Kenny’ego z wojska i jego współpracowników z magazynu. Na razie nikogo nie podejrzewają.

– W takim razie, co należałoby robić?

– Pomyślałem, że nie od rzeczy byłoby pogadać z „Leśnikiem”.

Chwyciłam za telefon, który leżał na blacie kuchennym i wystukałam numer.

– No, lepiej, żeby to było coś interesującego – odezwał się „Leśnik”.

– Chyba się nie zawiedziesz – powiedziałam. – Znajdziesz dziś chwilę na obiad ze mną?

– W południe u Wielkiego Jima.

– Będzie nas troje – uprzedziłam „Leśnika”. – Ty, ja i Morelli.

– Jest tam teraz z tobą? – dopytywał się „Leśnik”.

– Aha.

– Jesteś może bez ubrania?

– Też coś! Co ci przychodzi do głowy?

– No tak, pewnie jeszcze za wcześnie – stwierdził „Leśnik”.

Usłyszałam trzask w słuchawce i odłożyłam telefon.

Kiedy Morelli wyszedł, zadzwoniłam do Dillona Rudnicka, dozorcy, który był miłym facetem i moim dobrym znajomym. Wyjaśniłam mu, w czym rzecz, i pół godziny później Dillon zjawił się u mnie ze swoją skrzyneczką z narzędziami, trzema litrami farby i sprzętem do malowania.

Zaczął od drzwi, a ja zajęłam się ścianami. Musiałam położyć trzy warstwy farby, by zamalować te napisy, ale już o jedenastej w moim mieszkaniu nie było śladu po groźbach, a w drzwiach tkwiły nowiusieńkie zamki.

Wzięłam prysznic, wyczyściłam zęby i wysuszyłam włosy. Następnie włożyłam dżinsy i czarny golf.

Zadzwoniłam do firmy ubezpieczeniowej i zgłosiłam kradzież samochodu. Dowiedziałam się, że zgodnie z polisą, nie mogę sobie wynająć samochodu na koszt ubezpieczyciela i że pieniądze otrzymam w ciągu miesiąca, o ile rzecz jasna, wcześniej nie znajdzie się mój samochód. Właśnie głęboko sobie wzdychałam, kiedy zadzwonił telefon. Nim zdążyłam podnieść słuchawkę, już przeczuwałam, że to matka.

– Odzyskałaś samochód? – zapytała.

– Nie.

– Nie martw się. Wszystko już sobie obmyśliliśmy. Możesz wziąć wóz wujka Sandora.

Wujek Sandor miał osiemdziesiąt cztery lata i w zeszłym miesiącu powędrował do domu starców. Samochód oddał do dyspozycji jedynej żyjącej siostrze, babci Mazurowej. Babcia nie miała nawet prawa jazdy. Rodzice i reszta wolnego świata wcale nie pragnęli, by próbowała teraz swoich sił.

Wprawdzie darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, aleja naprawdę nie chciałam samochodu wujka Sandora. Był to błękitny buick z 1953 roku z lśniącobiałym dachem, ogromnymi oponami z białymi paskami po bokach i błyszczącymi chromowanymi wykończeniami. Wielkością przypominał wieloryba, a pożerał pewnie najmniej trzydzieści litrów na setkę.

– W ogóle nie przyszłoby mi to do głowy – powiedziałam matce. – To miło z waszej strony, ale to przecież samochód babci.

– Babcia chce, żebyś go sobie wzięła. Ojciec już do ciebie jedzie. Szerokiej drogi.

Cholera. Wykręciłam się od kolacji i odłożyłam słuchawkę. Zerknęłam na Rexa, aby upewnić się, czy nie widać po nim jakichś spóźnionych reakcji na wczorajsze przeżycia. Ale Rex był w świetnym humorze, więc dałam mu kawałek brokułu i orzecha. Wzięłam kurtkę z wieszaka, torebkę i zamknęłam mieszkanie. Postanowiłam poczekać na ojca przed domem.

Już z daleka słychać było ryk potężnego silnika beztrosko żłopiącego paliwo. Przywarłam do ściany kamienicy, licząc na jakieś wybawienie. Modliłam się, żeby to nie był buick.

Ale ów potężny samochód, duma amerykańskiej motoryzacji, wyjechał właśnie zza rogu. Serce waliło mi w rytm pracy tłoków. No tak, to był buick, w całej swojej okazałości. Ani śladu rdzy. Wujek Sandor kupił go w 1953 roku w salonie samochodowym i dbał o niego tak, że teraz auto spokojnie mogłoby wrócić do salonu i stanąć na wystawie.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł – zwierzyłam się ojcu. – A jeśli go zadrapię?

– Nie zadrapiesz – powiedział ojciec przestawiając dźwignię automatycznej skrzyni biegów w pozycję „postój” i przesuwając się na wielkim przednim siedzeniu. – Przecież to buick.

– Ale ja wolę małe samochody – wyjaśniłam.

– No właśnie, Ameryka ginie przez te małe samochody – stwierdził ojciec. – Od kiedy zaczęli sprowadzać z Japonii te miniaturki, wszystko zaczęło schodzić na psy. – Postukał w deskę rozdzielczą. – To jest samochód. Stworzony po to, żeby trwać. Z takiego samochodu kierowca jest dumny. To dopiero wóz z jajami.

Usiadłam obok ojca i spojrzałam ponad kierownicą, podziwiając z rozdziawionymi ustami ogrom maski. Fakt, samochód był wielki i brzydki, ale rzeczywiście jaj mu nie brakowało.

Chwyciłam mocniej kierownicę i przydusiłam lewą nogę do podłogi, zanim uświadomiłam sobie, że nie ma sprzęgła.

– Automatyczna skrzynia biegów – powiedział ojciec. – Duma Ameryki.

Wysadziłam ojca pod domem i zmusiłam się do uśmiechu.

– Dziękuję.

Matka stała już na stopniach przed werandą.

– Jedź ostrożnie! – krzyknęła. – I zamykaj wszystkie drzwi!

Gdyśmy z Morellim weszli do lokalu Wielkiego Jima „Leśnik” już siedział plecami do ściany przy stoliku, z którego miał widok na całą salę. Nie potrafił już zrzucić skóry łowcy nagród. Tym razem czuł się pewnie jak nagi, bo przez wzgląd na Morellego większość arsenału zostawił w samochodzie.

Nie trzeba nawet było zaglądać do menu. Wszyscy wiedzieli, że do Wielkiego Jima chodzi się na żeberka z warzywami. Złożyliśmy zamówienie i czekaliśmy w milczeniu. „Leśnik” z rękoma skrzyżowanymi na piersiach rozparł się wygodnie na krześle. Morelli przyjął mniej agresywną, swobodniejszą pozę. Ja usiadłam na brzeżku krzesła, gotowa wstać i uciekać, gdzie pieprz rośnie, gdyby ni z tego, ni z owego panowie postanowili sobie postrzelać.

– No więc, co się dzieje? – zapytał w końcu „Leśnik”.

Morelli pochylił się nieco do przodu. Mówił ostrożnie, niskim głosem:

– Wojsko zgubiło trochę zabawek. Na razie pojawiły się w Newark, Filadelfii i w Trenton. Słyszałeś może, że ktoś handluje takimi rzeczami?

– Różnymi rzeczami ludzie handlują.

– Ale to dość osobliwe rzeczy – powiedział Morelli. – Kule „glinobójcy”, lekkie rakietnice przeciwpancerne, M -16, nowiutkie beretty kalibru 9 mm z wytłoczonym napisem „własność rządu USA”.

„Leśnik” skinął głową.

– Słyszałem o tym samochodzie w Newark i gliniarzu w Filadelfii. Ale co się stało w Trenton?

– Mamy pistolet, z którego Kenny postrzelił Moogeya w kolano.

– Poważnie? – „Leśnik” odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.- Robi się coraz weselej. Kenny Mancuso przypadkowo strzela i trafia swego najlepszego kumpla w kolano, sprawcę zatrzymuje policjant, który przypadkiem zajechał na stację, aby zatankować, i to w chwili, gdy z lufy jeszcze unosił się dymek. A na dodatek pistolet okazuje się trefny.

– Ale mówi się coś o tym? – dopytywał się Morelli. – Wiesz coś na ten temat?

– Nic – odparł „Leśnik”. – A co wam powiedział Kenny?

– Nic – powtórzył jak echo Morelli.

Rozmowa na chwilę ustała. Zaczęliśmy przesuwać szklanki i sztućce, aby zrobić miejsce dla żeberek i misek z surówką.

„Leśnik” wciąż wpatrywał się w Morellego.

– Coś mi się wydaje, że to jeszcze nie wszystko.

Morelli wybrał żeberko i zabrał się do niego niczym lew z Serengeti.

– Tę broń skradziono z Braddock.

– Wtedy, kiedy służył tam Kenny?

– Być może.

– Założę się, że ten drań miał klucze do magazynu.

– Na razie to tylko zbieg okoliczności, nie mamy żadnych dowodów – stwierdził Morelli. – Dobrze byłoby namierzyć siatkę handlarzy.

„Leśnik” rozejrzał się po sali i znów przeniósł wzrok na Morellego.

– Tutaj panuje spokój, ale mogę popytać w Filadelfii.

Głęboko w torebce rozległ się sygnał mojego pagera. Bezskutecznie przetrząsałam jej zawartość, aż w końcu zaczęłam wszystko po kolei wykładać na stolik: kajdanki, latarkę, pistolet elektryczny, lakier i szczotkę do włosów, portfel, walkmana, scyzoryk i wreszcie pager.

„Leśnik” i Morelli patrzyli na mnie ponuro, ale i z zaciekawieniem.

Zerknęłam w okienko pagera.

– To Roberta.

Morelli podniósł głowę znad żeberek.

– Lubisz się zakładać?

– Nie z tobą.

Jim miał w zakładzie automat telefoniczny w wąskim korytarzyku przy łazienkach. Wykręciłam numer i czekałam oparta biodrem o ścianę. Roberta podniosła słuchawkę po kilku dzwonkach. Liczyłam na to, że odnalazły się trumny, ale nic z tego. Sprawdziła wszystkie boksy i nie znalazła nic podejrzanego, natomiast przypomniała sobie białą ciężarówkę, która kilka razy podjeżdżała w pobliże magazynu numer 16.

– To było jakoś pod koniec miesiąca – mówiła. – Pamiętam, bo robiłam bilans miesięczny, a ta ciężarówka wjeżdżała i wyjeżdżała kilka razy.

– Mogłabyś ją opisać?

– Dość duża. Ale nie TIR, raczej taka jak do przeprowadzek. Można by do niej zmieścić meble z niewielkiego mieszkania. Nie była z wypożyczalni. Na drzwiach miała czarny napis, ale stała za daleko, żebym mogła coś odczytać.

– Widziałaś może kierowcę?

– Przykro mi, ale nie przyglądałam się aż tak dokładnie. Byłam zajęta bilansem.

Podziękowałam jej i odwiesiłam słuchawkę. Trudno powiedzieć, czy informacja o ciężarówce była coś warta. W okolicy Trenton jeździło pewnie ze sto samochodów pasujących do tego opisu.

Kiedy wróciłam do stolika, Morelli patrzył na mnie wyczekująco.

– No i co?

– Niczego nie znalazła, ale przypomniała sobie, że pod koniec miesiąca kilka razy widziała białą ciężarówkę z czarnym napisem na drzwiach.

– To trochę zawęża obszar poszukiwań.

„Leśnik” zjadł już wszystkie żeberka. Spojrzał na zegarek i odsunął krzesło.

– Muszę się z kimś spotkać.

Wymienili z Morellim tradycyjny uścisk dłoni i „Leśnik” wyszedł.

Jedliśmy z Morellim przez chwilę w milczeniu. Jedzenie było jedną z niewielu czynności, którą bez kłopotu mogliśmy wykonywać wspólnie. Kiedy z talerzy zniknęły ostatnie kawałki żeberek, oboje jak na komendę westchnęliśmy z zadowoleniem i poprosiliśmy o rachunek.

U Wielkiego Jima ceny były niższe niż w pięciogwiazdkowych hotelach, ale kiedy złożyłam się na ten obiad, nie zostało mi wiele w portfelu. Pomyślałam, że nie od rzeczy będzie wpaść do Connie i spytać, czy nie ma dla mnie jakichś łatwych zleceń.

Morelli zaparkował na ulicy. Ja zostawiłam swego grzmota na parkingu dwie przecznice dalej, przy Klonowej. Zostawiłam Morellego przed restauracją i ruszyłam w stronę parkingu, powtarzając sobie, że co samochód, to samochód. Co z tego, że ludzie widzą mnie w buicku z 1953 roku? W końcu to tylko środek lokomocji, prawda? No tak. I właśnie dlatego zaparkowałam go prawie pół kilometra dalej na podziemnym parkingu.

Odebrałam buicka i pomknęłam aleją Hamiltona, mijając stację Delia z Perrym Sandemanem. Przed firmą Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Zmrużyłam oczy wpatrując się w błękitną maskę mego wieloryba i zastanawiałam się, gdzie tak naprawdę kończy się ten samochód. Podjechałam jeszcze kawałek, wtoczyłam się na krawężnik i musnęłam parkometr. Stwierdziłam, że wystarczy tego parkowania. Wyłączyłam silnik i zamknęłam buicka.

Connie siedziała za biurkiem i wyglądała na jeszcze bardziej złą niż zwykle. Ściągnęła blisko siebie grube czarne brwi i zacisnęła usta podkreślone czerwoną szminką. Na szafkach piętrzyły się nie poukładane teczki, a biurko Connie tonęło w papierach i pustych filiżankach po kawie.

– No i jak leci? – zapytałam.

– Nawet nie pytaj.

– Zatrudniliście już kogoś?

– Jutro ma się ktoś zgłosić. A ja tymczasem nie mogę niczego znaleźć przez ten cholerny bałagan.

– Powinnaś zagonić do pracy Vinniego.

– Nie ma go. Pojechał do Karoliny Północnej z Mo Barnesem, żeby zgarnąć jednego kolesia.

Wyjęłam plik teczek i zaczęłam je przeglądać.

– Jeśli chodzi o Kenny’ego Mancuso to na razie trwam w impasie. Masz może dla mnie cos szybkiego?

Podała mi kilka spiętych razem kartek.

– Eugene Petras nie zjawił się wczoraj w sądzie. Pewnie siedzi w domu pijany w trupa i nawet nie wie, jaki mamy dzisiaj dzień.

Zerknęłam na umowę poręczycielską. Eugene Petras mieszkał w Miasteczku. Oskarżono go o pobicie żony.

– Czyja znam tego faceta?

– Możesz znać jego żonę Kitty. Panieńskie nazwisko Lukach. Zdaje się, że chodziła z tobą do szkoły, ale kilka klas niżej.

– To jego pierwsze wykroczenie?

Connie pokręciła głową.

– Ma już spory dorobek. To prawdziwy dupek. Ilekroć wypije kilka piw, zaraz rozstawia Kitty po kątach. Czasami kończy się nawet tym, że Kitty ląduje w szpitalu. Parokrotnie wnosiła skargi, ale zawsze je w końcu wycofuje. Podejrzewam, że się go boi.

– Pięknie. Na jaką sumę opiewa kaucja?

– Dwa tysiące dolarów. Przemocy w domu nie uznaje się za zbyt wielkie zagrożenie.

Wepchnęłam papiery pod pachę.

– Do zobaczenia.

Kitty i Eugene mieszkali w wąskim domku na rogu ulic Bakera i Rose, naprzeciw starej fabryki guzików Milpeda. Frontowe drzwi wychodziły prosto na chodnik, bez werandy czy ganku. Domek pokryty był czerwoną dachówką i miał białe drewniane wykończenia. W głównym pokoju zasłony były zaciągnięte. W oknach na piętrze było ciemno.

W kieszeni kurtki czekał w gotowości aerozol z pieprzem, a w kieszeniach dżinsów tkwiły kajdanki i pistolet elektryczny. Zapukałam do drzwi i usłyszałam dziwne odgłosy. Zapukałam ponownie i męski głos wykrzyknął coś niezrozumiałego. Kolejne pukanie, znów jakieś zamieszanie wewnątrz, po czym drzwi się otworzyły.

Zza drzwi uchylonych na długość łańcuszka wyjrzała młoda kobieta.

– Słucham?

– Czy pani Kitty Petras?

– A czego pani sobie życzy?

– Szukam pani męża, Eugene’a. Czy jest może w domu?

– Nie. Nie ma go.

– Słyszałam dobiegający stąd męski głos. Wydawało mi się, że to Eugene.

Kitty Petras była chuda jak szczapa, miała zbolałą twarz i wielkie brązowe oczy. Była bez makijażu. Brązowe włosy zebrane w kucyk, opadały jej na kark. Nie była ładna, ale nie można też było odmówić jej pewnej dozy atrakcyjności. Ogólnie, dość przeciętna osóbka, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Była to typowa twarz kobiety od lat maltretowanej przez męża, kobiety, która robi wszystko, aby nie rzucać się w oczy.

Spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Zna pani Eugene’a?

– Pracuję na zlecenie firmy poręczycielskiej. Eugene nie pojawił się wczoraj w sądzie i chcielibyśmy umówić się z nim na inny termin. – Właściwie nie było to kłamstwo, lecz półprawda. Najpierw umówimy się na inny termin, a potem zamkniemy go w brudnej śmierdzącej celi, do czasu, aż ów termin nadejdzie.

– No nie wiem…

Eugene pojawił się w szparze między drzwiami i futryną.

– Co jest?

Kitty odsunęła się.

– Ta pani chciałaby się z tobą umówić na wizytę w sądzie.

Eugene zbliżył twarz do framugi. Widziałam dokładnie jego nos, podbródek i przekrwione oczka i czułam wyraźnie opary alkoholu, dobywające się z jego ust.

– Co?

Powtórzyłam mu te bzdury o nowym terminie i odsunęłam się na bok. Teraz, aby mnie zobaczyć, musiał otworzyć drzwi.

Usłyszałam zgrzyt zwalnianego łańcuszka.

– To pewnie jakieś wielkie gówno, co? – wybełkotał Eugene.

Stanęłam w drzwiach, poprawiłam torebkę na ramieniu i zebrałam w sobie całą odwagę.

– To zajmie tylko kilka minut. Musimy wpaść do sądu i ustalić nowy termin wizyty.

– Dobra, dobra. Wiesz, co mi możesz zrobić? – Odwrócił się do mnie tyłem, spuścił spodnie i pochylił się. – Możesz mnie cmoknąć w dupę.

Nie mogłam go załatwić pieprzeni, bo stał odwrócony niewłaściwą stroną, więc sięgnęłam po pistolet elektryczny. Nigdy go przedtem nie używałam, ale nie wyglądało to na czynność przesadnie skomplikowaną. Pochyliłam się, mocno przycisnęłam pistolet do dupska Eugene’a i wcisnęłam guzik. Eugene wydał z siebie krótki jęk i padł na podłogę jak worek.

– O Boże! – krzyknęła Kitty. – Co pani narobiła?

– To pistolet elektryczny – wyjaśniłam. – Zgodnie z ulotką nie zostawia trwałych urazów.

– To źle. Miałam nadzieję, że go pani zabiła.

– Może powinna mu pani naciągnąć spodnie – poradziłam Kitty. Na tym świecie było już i tak dość brzydoty, więc wcale nie miałam ochoty gapić się na „narzędzie” Eugene’a.

Kiedy Kitty zapięła mu rozporek, kopnęłam go lekko czubkiem buta, ale porażony Eugene wcale nie zareagował.

– Najlepiej, jak zniesiemy go do mojego samochodu, nim dojdzie do siebie.

– Ale jak mamy to zrobić? – zapytała Kitty.

– Chyba będziemy musiały go zaciągnąć.

– O nie, ja nie chcę w tym brać udziału. Chryste, to straszne. Zabiłby mnie za to.

– Nie pobije pani, jeśli będzie siedział w areszcie.

– Ale mnie pobije, jak wyjdzie.

– O ile pani nadal tu będzie.

Eugene niezdarnie próbował coś powiedzieć.

– Zaraz się obudzi! Niech pani coś zrobi! – krzyczała Kitty.

Nie chciałam ładować w niego dalszych woltów. Nieszczególnie wyglądałby w sądzie z włosami zwiniętymi w sprężynki. Chwyciłam go więc za kostki i zaczęłam ciągnąć w stronę drzwi.

Kitty popędziła na górę i z dochodzących stamtąd odgłosów wnosiłam, że gorączkowo się pakuje.

Udało mi się jakoś wyciągnąć Eugene’a z domu na chodnik obok buicka, ale bez pomocy nie dałabym rady wsadzić go do samochodu.

– Widziałam, jak Kitty w pośpiechu ustawia w pokoju walizki i najrozmaitsze torby.

– Hej, Kitty! – krzyknęłam. – Musisz mi pomóc!

Wyjrzała przez otwarte drzwi.

– O co chodzi?

– Sama nie dam rady wrzucić go do samochodu.

Przygryzła dolną wargę.

– A jest przytomny?

– Są różne stany przytomności. Trudno powiedzieć, ale myślę, że chyba nie wszystko jeszcze kojarzy.

Kitty postąpiła krok naprzód.

– Ma otwarte oczy.

– To fakt, ale źrenice są wywrócone do góry. W ten sposób chyba nic nie widzi.

Jakby w odpowiedzi na naszą rozmowę, Eugene zaczął słaniać się na nogach.

Podtrzymałyśmy go z Kitty.

– Byłoby łatwiej, gdyby pani zaparkowała bliżej – powiedziała Kitty dysząc. – Stanęła pani prawie na środku ulicy.

Poprawiłam sobie Eugene’a na ramieniu.

– Na chodniku parkuję tylko tam, gdzie jest parkometr.

Wspólnie oparłyśmy Eugene’a o tylny błotnik buicka i odetchnęłyśmy z ulgą. A potem wepchnęłyśmy go na tylne siedzenie wozu i przykułyśmy kajdankami do poręczy przy drzwiach.

– Co teraz zrobisz? – zapytałam Kitty. – Masz się gdzie podziać?

– Mam przyjaciółkę w Nowym Brunswiku. Mogę się u niej zatrzymać na jakiś czas.

– Nie zapomnij podać sądowi swego nowego adresu.

Skinęła głową i podreptała do domu. Wskoczyłam za kierownicę i ruszyłam ulicami Miasteczka w stronę alei Hamiltona. Eugene uderzył parę razy głową o drzwi na jakichś wybojach, ale poza tym podróż na posterunek policji przebiegła bez zakłóceń.

Podjechałam od tyłu, wysiadłam z buicka i wcisnęłam przycisk przy zamkniętych drzwiach, który uruchamiał dzwonek na biurku dyżurnego. Odsunęłam się o krok i pomachałam do kamery.

Niemal natychmiast drzwi się otworzyły i wyjrzał z nich Szalony Carl Constanza.

– O co chodzi?

– Przywiozłam pizzę.

– Okłamywanie policjanta to przestępstwo.

– Pomóż mi lepiej wydostać tego gościa z samochodu.

Carl zakołysał się na piętach, a na twarzy pojawił mu się uśmiech.

– To twój wóz?

Zmrużyłam oczy.

– A masz coś przeciwko niemu?

– Gdzież tam. Poprawność polityczna przede wszystkim. Niech mnie ręka boska broni przed żartowaniem sobie z kobiet i ich wielkich samochodów.

– Załatwiła mnie prądem – bełkotał Eugene. – Chcę rozmawiać z prawnikiem.

Popatrzyliśmy z Carlem na siebie.

– To straszne, co wódka robi z człowieka – powiedziałam odpinając Eugene’owi kajdanki. – Ludzie wygadują najbardziej niestworzone rzeczy.

– Nie przyłożyłaś mu chyba prądem, co?

– Oczywiście, że nie!

– A może jednak trochę podrażniłaś mu neurony?

– No dobrze, jak chcesz wiedzieć, przyłożyłam mu pistolet elektryczny do dupy.

Kiedy wypisano mi zaświadczenie o dostarczeniu poszukiwanego, było już po szóstej. Za późno, żeby wpaść do biura po pieniądze.

Przez chwilę stałam na parkingu i przez drucianą siatkę wpatrywałam się w budynki po drugiej stronie ulicy. Kościół, „Sklep modniarski Lydii”, magazyn z używanymi meblami i sklepik spożywczy. W żadnym z tych przybytków nie widziałam nigdy klientów i zaczęłam się zastanawiać, jak ich właściciele wiązali koniec z końcem. Zdaje się, że ledwo ledwo, choć fasady wyglądały solidnie i nigdy się nie zmieniały. Skamieliny też się nie zmieniają.

Zaniepokojona poważnym spadkiem cholesterolu w organizmie, postanowiłam zjeść na kolację kurczaka na ostro i jakieś ciasteczka. Kupiłam jedzenie na wynos i udałam się na ulicę Patersona, gdzie zaparkowałam naprzeciw domu Julii Cenetty. Pomyślałam, że tu można zjeść tak samo, jak w każdym innym miejscu, a przy okazji obserwować, czy przypadkiem nie pojawi się Kenny.

Zjadłam kurczaka i ciasteczka. Popiłam i doszłam do wniosku, że to wymarzona kolacja: nie musiałam się denerwować obecnością Spira, nie miałam talerzy do zmywania, po prostu pełny luz.

W domu Julii świeciło się światło, ale zasłony były zaciągnięte, więc i tak nic nie mogłam zobaczyć. Na podjeździe stały dwa samochody. Jeden należał do Julii, a drugi pewnie do jej matki.

Nagle na chodniku przed domem zatrzymał się nowiutki samochód. Wysiadł z niego jakiś blondynek i podszedł do drzwi. Otworzyła mu Julia. Była w dżinsach i kurtce. Krzyknęła coś przez ramię i wyszła z domu. Blondyn i Julia całowali się przez kilka minut w samochodzie. W końcu chłopak uruchomił silnik i oboje odjechali. I to by było na tyle, jeśli chodzi o Kenny’ego.

Podjechałam do wypożyczalni kaset wideo Vica i wzięłam Pogromców duchów, mój ulubiony film, po którym zawsze przychodziły mi do głowy jakieś pomysły. Po drodze kupiłam jeszcze prażoną kukurydzę, batonik Kit-Kat, torbę ciasteczek z masłem orzechowym i rozpuszczalną czekoladę. W końcu, jak szaleć, to szaleć.

Kiedy wróciłam do domu, zauważyłam, że sekretarka mruga czerwoną diodą.

Spiro chciał się koniecznie dowiedzieć, czy poczyniłam jakieś postępy w sprawie jego trumien, i pytał, czy nie wybrałabym się z nim do kina po ceremonii wystawienia niejakiego Kingsmitha. Na oba pytania mogłam bez wahania i z całą mocą odpowiedzieć NIE! Odwlekałam telefon do niego, gdyż nawet jego głos z taśmy przyprawiał mnie o mdłości.

Druga wiadomość była od „Leśnika”: „Zadzwoń do mnie”.

– Kto mówi? – zapytał „Leśnik”.

– Tu Stephanie. Co się stało?

– Szykuje się impreza. Powinnaś się chyba przygotować.

– Mam włożyć szpilki i pończochy?

– Myślałem raczej o drobiazgach z firmy Smith amp; Wesson.

– Domyślam się, że chcesz się ze mną spotkać.

– Jestem w zaułku na rogu ulic West Lincoln i Jacksona.

Ulica Jacksona miała niemal trzy kilometry i biegła obok wysypisk śmieci, starych opuszczonych zakładów hydraulicznych i najrozmaitszych spelunek oraz podrzędnych hotelików. Była to tak zapuszczona dzielnica, że młodocianym gangom nie chciało się tam nawet mazać graffiti na ścianach. Tylko nieliczne samochody zapuszczały się w te okolice. Lampy uliczne porozbijali chuligani, a nikomu nie przyszło do głowy, by je powymieniać. Pożary były tam na porządku dziennym. W związku z tym przybywało osmalonych budynków o oknach pozabijanymi deskami. W zapchanych śmieciami studzienkach pełno było strzykawek i igieł.

Ostrożnie wyjęłam pistolet z brązowego pudełka po ciastkach i sprawdziłam, czy jest nabity. Wrzuciłam go do torebki razem z KitKatem, wepchnęłam włosy pod baseballówkę, aby choć trochę upodobnić się do mężczyzny i z powrotem zarzuciłam kurtkę na grzbiet.

Rezygnowałam z randki z Pogromcami duchów, ale przynajmniej z ważnego powodu. „Leśnik” ani chybi zwąchał coś w sprawie Kenny’ego albo trumien. Gdyby potrzebował pomocy przy ujęciu kogoś, kogo śledził, na pewno nie dzwoniłby do mnie. Wystarczyło dać mu kwadrans, a zebrałby drużynę, dla której Pustynna Burza byłaby dziecinną igraszką. Nie muszę chyba dodawać, że nie byłam na czele listy kandydatów do tej drużyny marzeń. Nie byłam nawet na jej końcu.

Jadąc buickiem ulicą Jacksona czułam się względnie bezpieczna. Wątpię, by był ktoś na tyle głupi, by chciał kraść tego wielkiego grzmota, i nikt nie byłby pewnie aż takim idiotą, żeby w ogóle porywać się na taką akcję. Przypadkowych kul też nie miałam się co obawiać. Trudno przecież celować, kiedy człowiek trzęsie się ze śmiechu, patrząc na tego dinozaura.

Kiedy „Leśnik” nie odstawiał nikogo na posterunek policji, jeździł zwykle czarnym mercedesem. Na polowanie zaś udawał się czarnym fordem bronco. Zauważyłam forda w zaułku, który mi opisał. Czułam, że zaraz dostanę rozwolnienia na myśl o tym, że mielibyśmy kogoś zgarnąć z ulicy Jacksona. Zaparkowałam tuż przed samochodem „Leśnika” i wyłączyłam światła. Patrzyłam, jak właściciel forda wychodzi z cienia.

– Co się stało z jeepem?

– Ukradli mi go.

– Słyszałem, że dziś w nocy ma dojść do jakiegoś handlu bronią. Wojskowe zabawki i rzadko spotykana amunicja. Dostawca ma być ponoć biały.

– Kenny!

– Być może. Pomyślałem, że może warto by się temu przyjrzeć. Mój informator mówił, że transakcja ma nastąpić na Jacksona pod dwieście siedemdziesiątym. To ta chałupa z wybitym oknem.

Zmrużyłam oczy i spojrzałam na drugą stronę ulicy. Dwa domy dalej od numeru 270 stał na cegłach pordzewiały bonneville bez kół. Poza tym było pusto i głucho. W żadnym z domów nie świeciło się światło.

– Nie chodzi o to, żeby zapobiec tej transakcji – powiedział „Leśnik”. – Posiedzimy tutaj po cichu i spróbujemy zidentyfikować tego białego. Jeśli to Kenny, pojedziemy za nim.

– Jest za ciemno, żeby go rozpoznać.

„Leśnik” podał mi lornetkę.

– Z noktowizorem.

– Oczywiście.

Czekaliśmy już ponad godzinę, kiedy nagle ulicą Jacksona przejechała furgonetka. Po chwili pojawiła się znowu i zatrzymała się.

Ustawiłam ostrość na kierowcę.

– Wygląda na białego – powiedziałam do „Leśnika” – ale ma na twarzy kominiarkę. Nie widzę dokładnie.

Za furgonetką nadjechało BMW. Wysiedli z niego czterej Murzyni i podeszli do półciężarówki. Na dźwięk odsuwanych drzwi „Leśnik” opuścił okno. Dochodziły nas przyciszone głosy. Ktoś się roześmiał. Mijały minuty. Jeden z Murzynów zaczął kursować między furgonetką a BMW. Najpierw zaniósł do bagażnika jedną drewnianą skrzynię, potem drugą.

Nagle otworzyły się drzwi domu, przed którym stał bonneville na cegłach i z budynku wypadli policjanci z wyciągniętą bronią i wykrzykując polecenia pędzili w stronę BMW. Skądś nadjechał radiowóz i z piskiem opon zatrzymał się, blokując ulicę. Czterej Murzyni rozbiegli się. Furgonetka natychmiast ruszyła spod numeru 270.

– Nie zgub jej – krzyknął „Leśnik”, pędząc do swojego forda. – Będę tuż za tobą.

Kiedy tylko furgonetka przemknęła mi przed maską, przełożyłam dźwignię w pozycję „jazda” i wcisnęłam gaz do dechy. Wypadłam z zaułka. Poniewczasie niestety dostrzegłam, że tuż za nią jedzie jeszcze inny samochód. Zahamowałam z piskiem opon i zaklęłam pod nosem, a samochód goniący furgonetkę odbił się od buicka z dość głośnym hukiem. Z dachu tamtego odczepił się czerwony kogut i poszybował w noc niczym raca. Ja prawie w ogóle nie odczułam uderzenia, ale ten drugi samochód – zdaje się, że policyjny – odrzuciło o dobre cztery metry.

Widziałam znikające w dali tylne światła furgonetki i zastanawiałam się, czyby nie zacząć jej gonić. To chyba zły pomysł, doszłam do wniosku. Ktoś mógłby pomyśleć, że rozbiwszy jeden z nie oznakowanych samochodów policyjnych, uciekam z miejsca wypadku.

Grzebałam w torebce w poszukiwaniu prawa jazdy, kiedy drzwi buicka otworzyły się i zza kierownicy wyciągnął mnie nie kto inny jak sam Joe Morelli. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę z rozdziawionymi ustami, nie dowierzając własnym oczom.

– No nie! – krzyknął Morelli. – Nie, tego już za wiele, do jasnej cholery! Ty chyba nie robisz nic innego, tylko myślisz, jak by mi tu wszystko spieprzyć.

– Nie pochlebiaj sobie.

– Omal mnie nie zabiłaś!

– Przesadzasz. A poza tym nie miałam wobec ciebie żadnych morderczych zamiarów. Nawet nie wiedziałam, że to ty jedziesz tym samochodem. – Gdybym wiedziała, na pewno by mnie tu nie było. – Poza tym ja się nie skarżę i nie skamlę, że to ty zajechałeś mi drogę. Gdyby nie ty, na pewno bym go złapała.

Morelli zakrył sobie oczy dłonią.

– Powinienem był się wynieść z tego stanu, kiedy miałem okazję. Powinienem był zostać w marynarce.

Popatrzyłam na jego samochód. Część tylnego błotnika była zdarta, a zderzak leżał na ulicy.

– Nie jest tak źle – powiedziałam. – Chyba nawet można jeszcze nim jeździć.

Oboje spojrzeliśmy na błękitnego olbrzyma. Nie było nawet śladu po zderzeniu.

– Przecież to buick – powiedziałam przepraszająco. – Pożyczony wóz.

Morelli patrzył w przestrzeń.

– Jasna cholera.

Za plecami Morellego pojawił się radiowóz.

– Wszystko w porządku?

– Tak, w jak najlepszym – odparł Morelli. – Czuję się, kurwa, wspaniale.

Radiowóz odjechał.

– Buick – powiedział Morelli. – Jak za starych dobrych czasów.

Kiedy miałam osiemnaście lat, omal nie przejechałam Morellego podobnym wozem.

Morelli patrzył gdzieś poza mną.

– Jak się domyślam, w tym czarnym bronco siedzi „Leśnik”.

Spojrzałam w głąb zaułka. „Leśnik” wciąż tam był i skulony za kierownicą trząsł się ze śmiechu.

– Chcesz, żebym złożyła oświadczenie o wypadku? – zapytałam Morellego.

– Nie określiłbym tego mianem wypadku.

– Przyjrzałeś się temu facetowi z ciężarówki? Jak myślisz, był to Kenny?

– Tego samego wzrostu, ale wyglądał na szczuplejszego.

– Mógł schudnąć.

– Sam już nie wiem – powiedział Morelli. – Nie wydaje mi się, aby to był Kenny.

„Leśnik” błysnął światłami i bronco wytoczył się z zaułka wymijając buicka.

– Chyba już sobie pójdę – oznajmił, zatrzymawszy się na chwilę. – Troje to czasami tłum.

Pomogłam Morellemu wepchnąć zderzak na tylne siedzenie, a resztę złomu kopnęliśmy na pobocze. Zza rogu słychać było, jak policjanci kończą akcję.

– Muszę wracać na policję – powiedział Morelli. – Chcę być przy przesłuchaniu tych gagatków.

– No i sprawdzisz przy okazji numer furgonetki.

– Na pewno była kradziona.

Wróciłam do buicka i cofnęłam się w głąb zaułka, by ominąć potłuczone szkło. Skręciłam w Jackson i ruszyłam do domu. Ujechałam kilka przecznic, kiedy nagle zawróciłam i pojechałam w stronę posterunku policji. Zaparkowałam w głębokim cieniu naprzeciw baru z reklamą RC Coli. Siedziałam tak nie dłużej niż pięć minut, kiedy na parkingu pojawiły się radiowozy, za nimi fairlane Morellego – bez zderzaka, i dwa inne radiowozy. Fairlane pasował teraz jak ulał do biało-niebieskich radiowozów. Policja w Trenton nie traci pieniędzy na zabiegi kosmetyczne. Jeśli na karoserii radiowozu pojawi się wgniecenie, to tak już zostaje. We flocie policyjnych wozów nie było ani jednego, który nie przypominałby worka treningowego dla nieopierzonych kierowców.

O tej porze parking był raczej pusty. Morelli ustawił fairlane’a obok swojej prywatnej toyoty i wszedł do budynku. Dwa radiowozy stanęły pod drzwiami, aby wysadzić aresztowanych. Włączyłam bieg i wjechawszy na parking, ustawiłam się tuż przy toyocie Morellego.

Po godzinie zrobiło mi się chłodno, więc włączyłam dmuchawę i wkrótce w środku zrobiło się cieplutko. Zjadłam pół KitKata i wyciągnęłam się na siedzeniu. Minęła druga godzina. Powtórzyłam wszystkie czynności. Właśnie kończyłam czekoladkę, kiedy otworzyły się boczne drzwi posterunku i pojawiła się w nich podświetlona od tyłu sylwetka mężczyzny. Od razu poznałam, że to Morelli. Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę toyoty. W połowie drogi zauważył mnie i buicka. Widziałam, jak poruszył ustami. Nie trzeba było przesadnie wielkiego intelektu, by odgadnąć jakie słowo wymamrotał.

Wysiadłam z samochodu, aby jeszcze trudniej było mu mnie nie zauważyć.

– No i jak poszło? – zaszczebiotałam radośnie.

– Te graty pochodzą z Braddock. To wszystko. – Podszedł krok bliżej i pociągnął nosem. – Czuję czekoladę.

– Zjadłam pół KitKata.

– I pewnie nie masz drugiej połówki.

– Zjadłam ją wcześniej.

– To wielka szkoda. Gdybym dostał KitKata, mógłbym sobie przypomnieć jakieś ważne informacje.

– Czy sugerujesz, że powinnam cię nakarmić?

– Masz może coś jeszcze w torebce?

– Nie.

– A masz jeszcze w domu szarlotkę?

– Mam prażoną kukurydzę i słodycze. Miałam też zamiar oglądać film.

– Czy to kukurydza z masłem?

– Tak.

– W porządku – stwierdził Morelli. – Chyba się zgodzę na tę kukurydzę.

– Jeśli liczysz na połowę mojej kukurydzy, to musisz mi dać coś naprawdę niezłego.

Morelli uśmiechnął się szeroko.

– Mówiłam o informacjach!

– Jasne – powiedział Morelli.

Загрузка...