Rozdział 2

Wskoczyłam za kierownicę, zablokowałam drzwi i podejrzliwie rozejrzałam się dookoła, aby upewnić się, że nikt nie zauważył, jak łamię prawo federalne. Przyciskałam torebkę do piersi, a przed oczyma skakały mi czarne płatki. Zgoda, być może nie należę do najtwardszych i najbardziej nieustraszonych łowców nagród na świecie. Ale jakie to ma znaczenie, skoro już wkrótce dopadnę swojego ściganego?

Włożyłam kluczyk do stacyjki, uruchomiłam silnik i ruszyłam z parkingu. Wsunęłam do odtwarzacza kasetę Aerosmith i wjechawszy na autostradę przekręciłam do oporu potencjometr głośności. Było ciemno i padał deszcz, w związku z czym widoczność była bardzo kiepska, ale co mi tam, tu, w stanie Jersey, nie ma zwyczaju zwalniać nawet na chwilę. Tuż przed moimi oczyma rozjarzyły się nagle czerwone światła stopu. Z całej siły wcisnęłam pedał hamulca. Po chwili światło zmieniło się na zielone i wszyscy kierowcy wdusili gaz do dechy. Przekroczyłam dwa pasy ruchu, by przygotować się do zjazdu. Omal przy tym nie wpadłam na jakiś samochód. Kierowca nacisnął klakson i wymownym gestem dał do zrozumienia, co o mnie myśli.

Zrewanżowałam mu się tym samym i dorzuciłam parę przykrych słów pod adresem jego matki. Takie sytuacje zobowiązują obywatela Trenton do odpowiednich reakcji.

Samochody ciągnęły ulicami miasta jak żółwie. Z ulgą spostrzegłam, że przejeżdżam przez tory kolejowe i zbliżam się do Miasteczka. Wjechałam w aleję Hamiltona i od razu poczułam nadciągającą nad moją głowę gradową chmurę rodzinnych wyrzutów.

Kiedy parkowałam przed domem, matka już wyglądała przez drzwi.

– Spóźniłaś się – oznajmiła.

– Tylko dwie minuty!

– Słyszałam syreny. Nie miałaś chyba wypadku?

– Nie, skądże. Po prostu pracowałam.

– Powinnaś znaleźć sobie jakąś porządną robotę. Coś na stałe, z normalnymi godzinami pracy. Twoja kuzynka Marjorie dostała posadę sekretarki w J amp; J i słyszałam, że całkiem nieźle zarabia.

Babcia Mazurowa stała w korytarzu. Od kiedy dziadek Mazur zaczął jadać swoją tradycyjną jajecznicę na bekonie w niebiosach, babcia zamieszkała z nami.

– Pospieszmy się z tą kolacją, jeśli chcemy zdążyć na ceremonię wystawienia ciała – ponaglała mnie babcia. – Wiesz przecież, że lubię zjawiać się trochę wcześniej, żeby zdążyć zaklepać sobie dobre miejsce. Dzisiaj mają tam być Rycerze Kolumba. Zapowiada się niezły tłok. I co sądzisz o tej kiecce? – zapytała wygładzając przód sukienki. – Nie za bardzo krzykliwa?

Babcia Mazurowa miała siedemdziesiąt dwa lata, ale bywały dni, kiedy wyglądała na dziewięćdziesiątkę. Bardzo ją kochałam, lecz pozostawiona sama sobie ubierała się jak papuga. Na dzisiejszy wieczór wybrała sukienkę do kolan w kolorze strażackiej czerwieni, ozdobioną błyszczącymi złotymi guzikami.

– Doskonała – zapewniłam ją. Zwłaszcza do domu pogrzebowego.

Matka postawiła na stole puree ziemniaczane.

– Siadajcie do obiadu – wołała – bo ziemniaki wystygną!

– Co dzisiaj robiłaś? – zainteresowała się babcia. – Przywoływałaś kogoś do porządku?

– Przez cały dzień szukałam Kenny’ego Mancuso, ale nie miałam szczęścia.

– Kenny Mancuso to łobuz – stwierdziła matka. – Wszyscy mężczyźni z rodu Morellich i Mancusów są funta kłaków warci. Żadnemu z nich nie można ufać.

Popatrzyłam na matkę.

– Może doszły do twoich uszu jakieś plotki na temat Kenny’ego?

– Owszem, że Kenny to łobuz – odparła matka. – Czy to nie wystarczy?

W Miasteczku zdarzało się ludziom urodzić z piętnem łobuza. Kobietom Morellich i Mancusów nie można było niczego zarzucić, ale mężczyźni z tych rodzin to same warchoły. Piją, przeklinają, biją dzieci i zdradzają żony i przyjaciółki.

– Na uroczystości wystawienia zwłok będzie Sergie Morelli – odezwała się babcia. – Ma przybyć z drużyną Rycerzy Kolumba. Mogłabym go trochę podpytać. Zawsze miał do mnie słabość. Zresztą sama się rozejrzę.

Sergie Morelli miał osiemdziesiąt jeden lat. Z jego wielkich uszu wystawały kępki siwych włosów. Wątpiłam, by Sergie znał miejsce pobytu Kenny’ego, ale nawet pozornie bezużyteczne informacje też się czasami przydają.

– A może wybrać się z tobą, babciu? – zaproponowałam – Obie mogłybyśmy go wtedy zręcznie podpytać.

– Zgoda, ale ubierz się trochę inaczej niż ja.

Ojciec mrugnął do mnie i zajął się swoim kurczakiem.

– Myślisz, że powinnam wziąć broń? – zapytała babcia Mazurowa. – Tak na wszelki wypadek.

– Jezu – jęknął ojciec.

Na deser matka podała nam ciepłą domową szarlotkę. Pachniała jabłkami i cynamonem. Ciasto było kruche, polanę lukrem i rozpływało się w ustach. Zjadłam dwa kawałki – istne niebo w gębie.

– Powinnaś otworzyć cukiernię – poradziłam matce. – Mogłabyś zbić majątek na wypieku i sprzedaży ciast.

Matka, zajęta sprzątaniem talerzyków deserowych i rodowych sreber, była jednak innego zdania.

– I tak mam dość roboty w domu i przy ojcu. Poza tym jeśli już miałabym pracować, to tylko jako pielęgniarka. Zawsze uważałam, że byłabym doskonała w tym zawodzie.

Wszyscy popatrzyliśmy na nią zaskoczeni. Nigdy nie wspominała nam o tego typu aspiracjach. Bogiem a prawdą nigdy z jej strony nie było mowy o jakichkolwiek planach dotyczących przyszłości, chyba że chodziło o sprawienie nowej pościeli lub zasłon.

– Może powinnaś pomyśleć o dokształcaniu się – poradziłam jej. – W college’u jest specjalny kurs dla pielęgniarek.

– Ja tam za nic nie chciałabym być pielęgniarką – wtrąciła babcia Mazurowa. – Boże, chodzić w tych obrzydliwych białych butach na gumowych podeszwach i przez cały dzień nic tylko opróżniać baseny. Jeślibym już miała pracować, to tylko jako gwiazda filmowa.

W Miasteczku jest pięć domów pogrzebowych. Danny Gunzer, zmarły szwagier Betty Szajack, leżał w „Salonie Pogrzebowym Stivy”.

– Przysięgnij mi, że kiedy umrę, zawieziecie mnie do Stivy – domagała się w czasie drogi babcia Mazurowa. – Nie chcę, żeby do grobu przygotowywało mnie to beztalencie Mosel. On się w ogóle nie zna na makijażu. Używa za dużo różu. U niego żaden zmarły nie wygląda naturalnie. No i nie chcę, żeby Sokolowsky oglądał mnie nago. Słyszałam sporo dziwnych historii o tym Sokolowskym. Stiva jest najlepszy. Do niego trafiają wszyscy szanujący się obywatele.

Dom pogrzebowy Stivy stał przy alei Hamiltona, niedaleko szpitala św. Franciszka. Mieścił się w ogromnym wiktoriańskim budynku, który przeszedł gruntowną przebudowę i został powiększony o werandę. Na tle białych ścian domu rysowały się czernią okiennice. W trosce o starsze osoby Stiva położył na zewnątrz zieloną wykładzinę, która biegła od frontowych drzwi poprzez schody aż do chodnika. Podjazd dochodził na tyły budynku, gdzie mieścił się garaż na cztery wozy wiadomego przeznaczenia. Po stronie przeciwnej do podjazdu postawiono niewielką dobudówkę z cegły. Mieściły się w niej dwie dodatkowe sale. Nigdy jeszcze nie zwiedzałam domu pogrzebowego Stivy, ale słyszałam, że wewnątrz istnieje też pomieszczenie do balsamowania zwłok.

Zaparkowałam na ulicy i obiegłam jeepa, by pomóc wysiąść babci Mazurowej. Starsza pani doszła bowiem do wniosku, że w zwykłych tenisówkach nic nie wskóra u Sergiego Morellego, paradowała więc w czarnych skórzanych szpilkach, jakie jej zdaniem noszą wszystkie „laski”.

Chwyciłam ją mocno za łokieć i wprowadziłam po schodach do głównego holu, gdzie zbierali się właśnie Rycerze Kolumba w zabawnych kapeluszach i szarfach. Mówiono ściszonymi głosami, a odgłosy kroków tłumiła wykładzina. W powietrzu unosił się zapach ciętych kwiatów, przemieszany z wonią mięty płynącą z oddechów. Mimo to wyczuwało się że Rycerze Kolumba zdążyli już wypić morze whisky Segram.

Constantine Stiva założył swoją firmę przed trzydziestu laty i od tego czasu codziennie osobiście dotrzymywał towarzystwa rodzinom i bliskim zmarłych. Stiva był żałobnikiem doskonałym, o twarzy nieporuszonej niczym Sfinks. Wysokie blade czoło miało w sobie coś kojącego. Poruszał się cicho i niepostrzeżenie. Constantine Stiva… pracujący z dala od ludzkich oczu balsamista.

Ostatnio coraz częściej u boku Constantine’a zaczął pojawiać się jego pasierb Spiro. Wieczorami towarzyszył mu przy wystawianiu zwłok, a rankiem przy pochówkach. O ile jednak Constantine Stiva cały oddawał się na usługi śmierci, dla Spira niezgłębiona tajemnica była raczej widowiskiem. Uśmiechał się wprawdzie współczująco, ale tylko ustami, oczy nie brały w tym udziału. Gdybym miała zgadywać, co najbardziej pociągało go w tym zawodzie, powiedziałabym pewnie, że chemia. Młodsza siostra Mary Lou Molnar chodziła ze Spirem do podstawówki i opowiadała w domu, że kiedy Stiva junior obcinał sobie paznokcie, to ich ścinki zbierał do szklanego słoiczka.

Spiro był niewielkiego wzrostu, ciemny i miał owłosione palce. W jego twarzy dominował nos i pochyłe czoło. Prawda jest taka, że wyglądem przypominał szczura nafaszerowanego sterydami. Jak można się domyślić, plotki o zbieraniu obciętych paznokci nie poprawiały jego wizerunku w moich oczach.

Przyjaźnił się z Moogeyem Buesem, ale nie wydawał się specjalnie poruszony jego zabójstwem. Rozmawiałam z nim krótko, kiedy sprawdzałam osoby wymienione w kalendarzyku Kenny’ego. Spiro odpowiadał uprzejmie, ale z rezerwą. Owszem, w liceum był blisko z Kennym i Moogeyem. Tak, przyjaźnili się także potem. Zupełnie jednak nie miał pojęcia, jaka mogła być przyczyna zamachu na Moogeya. Nie, nie widział się z Kennym od czasu jego aresztowania i nie orientuje się, gdzie poszukiwany mógłby się schronić.

W holu nigdzie nie widać było Constantine’a, a ruchem kierował Spiro, ubrany w tradycyjny ciemny garnitur i świeżą białą koszulę.

Babcia zmierzyła go takim wzrokiem, jakim spogląda się na tanią imitację dobrej biżuterii.

– Gdzie Con? – zapytała.

– W szpitalu. Przepuklina. Położyli go w zeszłym tygodniu.

– Nie! – Babcia Mazurowa gwałtownie zaczerpnęła powietrza. – A kto się zajmuje firmą?

– Ja. Zresztą i tak sam prowadziłem większość spraw. No i mam do pomocy Louiego.

– A cóż to za Louie?

– Louie Moon – wyjaśnił Spiro. – Pewnie go pani nie zna, bo pracuje głównie przed południem, czasami prowadzi samochody. Jest u nas od mniej więcej sześciu miesięcy.

Do budynku weszła młoda kobieta i przystanęła w holu. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie i rozpięła płaszcz. Napotkała spojrzenie Spira, a ten skinął głową w oficjalnym geście powitania. Kobieta odpowiedziała tym samym.

– Zdaje się, że ona na ciebie leci – zauważyła babcia.

Spiro uśmiechnął się, odsłaniając wystające kły i siekacze tak krzywe, że niejednemu ortodoncie śniłyby się po nocach.

– Wiele kobiet się mną interesuje. Jestem dobrą partią. – Rozłożył ramiona. – W końcu kiedyś to wszystko będzie moje.

– Nigdy jakoś nie myślałam o tobie w tych kategoriach – stwierdziła babcia. – Nie wątpię, że byłbyś w stanie zapewnić kobiecie utrzymanie na odpowiednim poziomie.

– Zaczynam przemyśliwać nad rozwojem firmy – oznajmił Spiro. – Być może zacznę sprzedawać licencje.

– Słyszałaś? – zwróciła się babcia do mnie – Jak to miło poznać młodego człowieka z ambicjami.

Poczułam, że jeszcze chwila takiego kadzenia, a zwymiotuję prosto na garnitur Spira.

– Przyszliśmy tu do Danny’ego Gunzera – powiedziałam młodemu ambitnemu przedsiębiorcy. – Miło się z tobą gwarzy, ale musimy pędzić, bo za chwilę Rycerze Kolumba zajmą wszystkie dobre miejsca.

– Rozumiem. Pan Gunzer spoczywa w sali zielonej.

Zielona sala uchodziła za najbardziej prestiżowe pomieszczenie. Mogłaby rzeczywiście być najlepsza, gdyby Stiva nie pomalował jej na jadowicie zielony kolor i nie zamontował takiej mnogości lamp, że można by nimi oświetlić stadion piłkarski.

– Nie znoszę zielonej sali – powiedziała babcia Mazurowa drepcząc za mną. – W tym oświetleniu widać każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę. Tak to już jest, jak instalacją elektryczną zajmuje się Walter Dumbowski. Ci Dumbowscy są zupełnie do niczego. Zapamiętaj sobie, że gdyby Stiva próbował mnie kiedyś położyć w zielonej sali, masz się na to nie zgodzić. Równie dobrze mogliby mnie położyć na chodniku razem ze śmieciami. Szanujący się ludzie powinni leżeć w którejś z tych nowych sal od tyłu, gdzie położono boazerię. Każdy głupi o tym wie.

Betty Szajack stała wraz z siostrą przy otwartej trumnie. Pani Goodman, Pani Gennaro, stara pani Clak i jej córka zajęły już miejsca. Babcia Mazurowa rzuciła się naprzód i położyła torebkę na składanym krześle w drugim rzędzie. Zająwszy sobie miejsce podreptała do Betty Szajack i złożyła jej wyrazy współczucia, natomiast ja wycofałam się na koniec sali. Dowiedziałam się przy okazji, że Gail Lazar jest w ciąży, że sanepid zrobił kontrolę w sklepie Barkolowskiego, a Biggy Zaremba został aresztowany za ekshibicjonizm. Nie dowiedziałam się za to niczego na temat Kenny’ego Mancuso.

Lawirowałam wśród zebranych pocąc się pod flanelową koszulą i golfem. Męczyły mnie też koszmarne wizje kłębów pary unoszących się z moich mokrych od potu włosów. Kiedy dotarłam do babci Mazurowej, dyszałam jak pies.

– Spójrz na ten krawat – powiedziała babcia stojąc u wezgłowia trumny z oczyma wlepionymi w Gunzera. – Cały jest w końskie główki. To ci dopiero szpan. Zastanawiam się, czy nie wolałabym być mężczyzną, mogliby mnie wtedy położyć w takim krawacie.

Przy wejściu do sali zaczął się ruch i ustały wszelkie rozmowy. Pojawili się Rycerze Kolumba. Maszerowali dwójkami, a babcia Mazurowa stanąwszy na palcach kręciła się na swych czarnych szpilkach, starając się zobaczyć możliwie jak najwięcej. Nagle zaczepiła obcasem o wykładzinę i – sztywna niczym deska – poleciała do tyłu.

Nim zdążyłam ją złapać, uderzyła w trumnę machając rozpaczliwie rękoma. W ostatniej chwili znalazła oparcie w drucianym kwietniku, na którym stał wazon z mlecznego szkła pełen gladioli. Stojak wytrzymał, ale wazon się przewrócił i wyrżnął leżącego w otwartej trumnie Danny’ego Gunzera prosto w czoło. Woda wlała się nieboszczykowi do uszu i skapywała mu z podbródka, a gladiole ułożyły się na jego czarnej marynarce w zwariowaną kolorową mozaikę. Wszyscy patrzyliśmy w niemym przerażeniu na tę scenę, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, jakby w obawie, że Gunzer zaraz się zerwie jak oparzony i zacznie krzyczeć. Ale Gunzer w dalszym ciągu leżał bez ruchu.

Babcia Mazurowa jako jedyna zachowała olimpijski spokój. Podniosła się i poprawiła sukienkę.

– Lepiej, że nie żyje – skonstatowała. – Dzięki temu nic mu się nie stało.

– Co?! Nic się nie stało? Nic się nie stało?!- krzyczała wniebogłosy rozwścieczona wdowa po Gunzerze. – Popatrz tylko na jego krawat! Zupełnie zniszczony! A ja specjalnie zań dopłaciłam.

Wydukałam jakieś przeprosiny do pani Gunzer i zaproponowałam odszkodowanie za krawat, ale wdowa wpadła w szał i nic do niej nie docierało.

Wygrażając pięścią babci Mazurowej, krzyczała na cały głos:

– Powinni cię zamknąć! Ciebie i tę twoją postrzeloną wnuczkę. Łowczyni nagród! Do czego to podobne?!

– Słucham? – odezwałam się świdrując ją zwężonymi oczyma, z dłońmi opartymi na biodrach.

Pani Gunzer cofnęła się o krok (pewnie bała się, że ją zastrzelę), a ja wykorzystałam tę lukę, aby się wycofać. Chwyciłam babcię Mazurową za łokieć, zebrałam jej rzeczy i popchnęłam ją w stronę drzwi, w pośpiechu omal nie przewracając Spira.

– To był wypadek – wyjaśniła mu babcia. – Zaczepiłam obcasem o wykładzinę. Każdemu się to mogło przytrafić.

– Oczywiście – odrzekł Spiro. – Jestem pewien, że pani Gunzer to zrozumie.

– Niczego nie zrozumiem! – darła się wdowa. – Ona jest zagrożeniem dla normalnych ludzi!

Spiro wyprowadził nas do holu.

– Mam nadzieję, że ten wypadek nie odstraszy pań od wizyt u nas – powiedział. – Zawsze chętnie witamy w naszych skromnych progach urocze kobiety. – Pochylił się do mnie i konspiracyjnie szepnął mi do ucha: – Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności o pewnej sprawie, którą mam do załatwienia.

– A co to za sprawa?

– Trzeba coś odnaleźć, a ty podobno jesteś w tym dobra. Popytałem o ciebie tu i ówdzie po twojej wizycie u mnie w związku z Kennym.

– Kłopot w tym, że mam teraz huk roboty. No i nie jestem prywatnym detektywem. Nie mam koncesji.

– Tysiąc dolarów – odrzekł Spiro. – Tyle jestem skłonny zapłacić za odnalezienie tego, co mi zginęło.

Na krótką chwilę czas stanął w miejscu, a ja w myślach już wydawałam jak szalona te tysiąc dolców na swoje rozliczne potrzeby.

– Gdybyśmy oczywiście nie nadawali temu rozgłosu, to nie widzę nic złego w tym, żeby pomóc znajomemu – powiedziałam ściszonym głosem. – A czego szukamy?

– Trumien – szepnął Spiro. – Dwudziestu czterech trumien.

Kiedy wróciłam do domu, Morelli czekał na mnie pod drzwiami. Stał na skrzyżowanych nogach oparty o ścianę, z rękoma w kieszeniach. Z zainteresowaniem podniósł głowę, kiedy wysiadłam z windy i uśmiechnął się ujrzawszy papierową torbę po zakupach, którą niosłam pod pachą.

– Niech zgadnę - odezwał się. – Resztki z domowego obiadku?

– No tak, teraz wiem, dlaczego zostałeś detektywem.

– Nie takie rzeczy potrafię. – Pociągnął nosem. – Kurczak.

– Jeszcze trochę, a przyjmą cię do FBI.

Wziął ode mnie torbę, a ja otworzyłam drzwi.

– Miałaś ciężki dzień?

– Ciężki to on mi się wydawał do piątej. Potem było jeszcze gorzej. Jeśli zaraz nie wyskoczę z tych ciuchów, to się żywcem ugotuję.

Morelli wszedł do kuchni i wyjął z torby kawałek kurczaka owiniętego w folię, pojemnik z nadzieniem, pojemnik z sosem i z ziemniakami. Sos i ziemniaki wstawił do mikrofalówki i nastawił ją na trzy minuty.

– Jak ci poszło sprawdzanie znajomych Kenny’ego? Dowiedziałaś się czegoś nowego?

Podałam mu talerz i sztućce, po czym wyjęłam piwo z lodówki.

– Jedno wielkie g… Nikt go nie widział.

– Masz może jakiś pomysł, od czego moglibyśmy zacząć?

– Nie. – Ależ tak! Poczta! Zapomniałam o listach w torebce. Wyjęłam je i rozłożyłam na kuchennym stole: rachunek za telefon, rozliczenie Master-Carda, jakieś reklamówki i pocztówka z przypomnieniem, że Kenny powinien się zgłosić do dentysty na przegląd.

Morelli zerknął tylko na to, zajęty polewaniem ziemniaków i zimnego kurczaka sosem.

– To twoja poczta?

– Nawet nie pytaj.

– O cholera! – zaklął Morelli. – Czy dla ciebie nie ma nic świętego?

– Owszem, szarlotka mamy. I jak radzisz, co teraz powinnam zrobić? Otworzyć koperty nad parą czy jak?

Morelli zrzucił listy na podłogę i zaczął je deptać butem. Kiedy skończył, podniosłam je i obejrzałam. Były podarte i brudne.

– Przyszły zniszczone – wyjaśnił Morelli. – Najpierw mi pokaż rachunek za telefon.

Zaczęłam przeglądać tę kartkę i ze zdziwieniem znalazłam na niej cztery rozmowy międzynarodowe.

– I cóż ty na to? – zapytałam Morellego. – Wiesz może co to za numery kierunkowe?

– Dwa pierwsze to Meksyk.

Odstawił talerz na blat kuchenny, wysunął antenę mojego telefonu komórkowego i wystukał numer.

– Cześć Murphy – powiedział do mikrofonu. – Sprawdzisz dla mnie kilka numerów?

Odczytał cyfry i czekając na odpowiedź jadł kurczaka. Po kilku minutach Murphy w końcu się odezwał, a Morelli wysłuchał jego informacji. Kiedy się rozłączył, miał absolutnie nieprzenikniony wyraz twarzy. Standardowa mina gliniarza.

– Pozostałe dwa numery są z Salwadoru. Murphy nie zdołał się dowiedzieć niczego bliższego.

Podkradłam mu kawałek kurczaka z talerza i wbiłam weń zęby.

– Po co Kenny miałby dzwonić do Meksyku i Salwadoru?

– Może wybiera się tam na wakacje?

Nie ufałam Morellemu, kiedy robił się taki nieprzenikniony. Zazwyczaj mogłam z jego twarzy wyczytać nastrój i targające nim emocje.

Otworzył kopertę z rozliczeniem MasterCarda.

– Kenny nieźle się musiał nauwijać. W zeszłym miesiącu zrobił zakupy za prawie dwa tysiące dolarów.

– Czy kupował jakieś bilety lotnicze?

– Nie, skądże – Morelli podał mi rozliczenie. – Zresztą sama zobacz.

– Cóż to, głównie ubrania? I wszystko w okolicznych sklepach. – Odłożyłam rachunek na stół. – Co do tych numerów…

Morelli wsadził głowę do papierowej torby.

– Czy mnie wzrok nie myli? To szarlotka?

– Spróbuj jej tylko tknąć, a zginiesz marnie.

Morelli wziął mnie pod brodę.

– Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówisz. Chciałbym jeszcze zostać i tego posłuchać, ale muszę już pędzić.

Wyszedł z kuchni i przemknął przez korytarz do windy. Kiedy zamknęły się za nim drzwi uświadomiłam sobie, że wziął ze sobą rachunek telefoniczny Kenny’ego. Uderzyłam się dłonią w czoło.

– O żesz ty!

Wróciłam do mieszkania, zamknęłam drzwi i w drodze do łazienki zrzucałam po kolei ubrania, by wreszcie wejść pod gorący prysznic. Wyszedłszy spod prysznica założyłam flanelową nocną koszulę. Wytarłam ręcznikiem włosy i boso podreptałam do kuchni.

Zjadłam dwa kawałki szarlotki, parę razy ugryzłam jakieś stare jabłko i sypnęłam trochę trocin Rexowi. Kładąc się do łóżka cały czas myślałam o trumnach Spira. Nie powiedział mi nic więcej. Tylko tyle, że trumny zniknęły i trzeba je odnaleźć. Nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, jak można zgubić dwadzieścia cztery trumny, ale chyba wszystko na tym świecie jest możliwe. Obiecałam, że przyjadę do niego bez babci Mazurowej i wtedy omówimy szczegóły.

Zwlokłam się z łóżka o siódmej i wyjrzałam przez okno. Deszcz przestał już padać, ale niebo nadal było zaciągnięte i tak ciemne, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Ubrałam się w szorty, koszulkę i zasznurowałam na nogach sportowe buty. Robiłam to z takim zapałem, jakbym szykowała się na ścięcie. Przynajmniej trzy razy w tygodniu próbowałam biegać. Nigdy zresztą nawet nie zakładałam, że mogłoby mi to sprawiać przyjemność. Biegałam, żeby spalić wypitą od czasu do czasu butelkę piwa, a także po to, by być szybsza od chwytanych rzezimieszków.

Przebiegłam pięć kilometrów, wtoczyłam się do kamienicy, ale do mieszkania wróciłam już windą. Nie ma sensu przetrenowywać się.

Włączyłam ekspres do kawy i na chwilę wskoczyłam pod prysznic. Założyłam dżinsy i dżinsową koszulę. Wypiłam kubek kawy i umówiłam się z „Leśnikiem” na śniadanie za pół godziny. Można było powiedzieć, że miałam dostęp do podziemia w Miasteczku. Ale „Leśnik” miał kontakty z podziemiem podziemia. Znał handlarzy narkotyków, alfonsów i rewolwerowców. Cała ta sprawa z Kennym Mancuso zaczynała mi coraz bardziej śmierdzieć, a ja chciałam wiedzieć dlaczego. Nie chodziło w zasadzie o moją pracę, bo miałam dość jasne zadanie: znaleźć i sprowadzić Kenny’ego. Chodziło o Morellego. Nie ufałam mu i nie mogłam znieść myśli, że on wie więcej ode mnie.

Kiedy dotarłam do kafejki, „Leśnik” już siedział przy stoliku. Miał na sobie czarne dżinsy, ręcznie szyte wyglansowane kowbojskie buty z wężowej skóry i czarną koszulkę z krótkim rękawem opinającą mu klatkę piersiową i bicepsy. Czarna skórzana kurtka wisząca na oparciu krzesła z jednej strony zwisała niżej, a to z powodu złowieszczo wypchanej kieszeni.

Zamówiłam gorącą czekoladę i naleśniki z jeżynami z dodatkową polewą.

„Leśnik” zażyczył sobie kawę i pół grejpfruta.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Słyszałeś o strzelaninie na stacji Delia przy alei Hamiltona?

Skinął głową.

– Ktoś sprzątnął Moogeya Buesa.

– Wiesz, kto to zrobił?

– Nie mam pojęcia.

Przyniesiono kawę i czekoladę. Odczekałam, aż kelnerka odejdzie, nim zadałam następne pytanie:

– A co masz?

– Bardzo złe przeczucie.

Pociągnęłam łyk czekolady.

– To zupełnie tak jak ja. Morelli twierdzi, że szuka Kenny’ego na prośbę jego matki, ale moim zdaniem tu chodzi o coś więcej.

– Oho – powiedział „Leśnik”. – Pewnie znów naczytałaś się powieści sensacyjnych?

– Powiedz, co o tym wszystkim sądzisz? Dowiedziałeś się czegoś więcej o Kennym Mancuso? Jak myślisz, czy to on sprzątnął Moogeya Buesa?

– Moim zdaniem, nie ma to dla ciebie znaczenia. Ty masz tylko odnaleźć i sprowadzić Kenny’ego.

– Tylko wciąż nie mam pojęcia, jak to zrobić.

Kelnerka przyniosła moje naleśniki i owoc dla „Leśnika”.

– Smakowicie to wygląda – skomentowałam ascetyczne śniadanie „Leśnika”, polewając sobie naleśniki syropem. – Może następnym razem i ja się na coś takiego skuszę.

– Ty, moja droga, lepiej uważaj – odciął się „Leśnik”. – Nie ma bowiem nic paskudniejszego niż tłusta biała kobieta.

– Nie jesteś w tych sprawach wyrocznią.

– Powiedz raczej, co wiesz o Moogeyu Buesie?

– Tyle, że nie żyje.

Zjadł kawałek grejpfruta.

– Mogłabyś go sprawdzić.

– Dobrze. W takim razie ja sprawdzę Moogeya, a ty posłuchaj, co w trawie piszczy.

– Kenny Mancuso i Moogey to raczej nie moja okolica.

– Ale nie zaszkodzi, jak się rozejrzysz.

– Fakt – zgodził się „Leśnik”. – Nie zaszkodzi.

Wypiłam czekoladę i zjadłam naleśniki. Żałowałam, że nie mam na sobie swetra, aby móc rozpiąć guzik od dżinsów. Dyskretnie beknęłam i uregulowałam rachunek.

Wróciłam na miejsce zabójstwa i przedstawiłam się właścicielowi stacji, Cybby’emu Delio.

– Nie mieści mi się to w głowie – powiedział Delio. – Pracuję na tej stacji już od dwudziestu czterech lat i nigdy dotąd nie miałem żadnych kłopotów.

– Od jak dawna Moogey pracował dla pana?

– Od sześciu lat. Zaczął, kiedy jeszcze chodził do liceum. Będzie mi go brakowało. Chłopak dawał się lubić i można było na nim polegać. Zawsze rano otwierał stację. Nigdy nie musiałem się o to martwić.

– Czy wspominał panu kiedykolwiek o Kennym Mancuso? Może się pokłócili?

Delio pokręcił przecząco głową.

– A jak wyglądało życie osobiste Moogeya?

– Ja nic na ten temat nie wiem. Był kawalerem. O ile się orientuję, nie miał stałej dziewczyny. Mieszkał sam. – Przerzucił jakieś papiery na biurku i wydobył przybrudzoną i sfatygowaną listę pracowników. – O, tu jest jego adres – wyjaśnił – Mercerville. Niedaleko liceum. Dopiero co się tam wprowadził. Wynajął sobie domek.

Przepisałam adres, podziękowałam Deliowi za pomoc i wskoczyłam do jeepa. Jechałam aleją Hamiltona aż do ulicy Klockner. Minęłam Liceum im. Steinerta i skręciłam w lewo, gdzie mieściła się dzielnica domków jednorodzinnych. Mijałam doskonale utrzymane trawniki, ogrodzone, by mogły się na nich bawić psy i dzieci. Domy miały przeważnie białe ściany, inne kolory stosowano raczej oszczędnie. Na podjazdach stało niewiele samochodów. Mieszkały tu przeważnie rodziny, w których obydwoje rodzice byli zatrudnieni. Wszyscy oni siedzieli teraz w pracy i zarabiali pieniądze na opłacenie kosiarza do trawnika, gosposi domowej i pobytu dzieci w świetlicach.

Odliczałam numerki, aż dojechałam do domku Moogeya. Nie wyróżniał się niczym spośród innych. Żaden ślad nie wskazywał na to, że jego lokatorowi przydarzyła się tragedia.

Zatrzymałam samochód, przeszłam przez trawnik do frontowych drzwi i zapukałam. Nikt nie zareagował. Nie spodziewałam się z resztą, by mi ktokolwiek otworzył. Zajrzałam przez wąskie okienko przy drzwiach, ale nie zobaczyłam niczego specjalnego: weranda z drewnianą podłogą, pokryte wykładziną schody wiodące na piętro, korytarz prowadzący od werandy do kuchni. Wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku. Podeszłam chodnikiem do podjazdu i zerknęłam do garażu. W środku stał samochód należący, jak się domyślałam, do Moogeya. Było to czerwone BMW. Przyszło mi do głowy, że jak na faceta pracującego na stacji benzynowej, to dość droga zabawka. Ale cóż ja mogłam na ten temat wiedzieć. Zapisałam numer rejestracyjny i wróciłam do jeepa.

Siedziałam w wozie i rozmyślałam co dalej, gdy dobiegł mnie dźwięk mojego telefonu komórkowego.

Dzwoniła Connie, sekretarka z firmy poręczycielskiej.

– Mam dla ciebie prostą robótkę – oznajmiła. – Wpadnij do biura, jak będziesz miała chwilę czasu, to dam ci wszystkie papierki.

– Co to znaczy prosta robótka?

– Chodzi o taką starą babcię śmietnikową. Mieszka na dworcu kolejowym. Od czasu do czasu ściąga majtki, a potem zapomina o dacie rozprawy. Chodzi tylko o to, żeby ją doprowadzić przed sąd.

– Kto wniósł kaucję, skoro to bezdomna?

– Adoptowało ją jakieś zgromadzenie kościelne.

– Zaraz u ciebie będę.

Biuro Vinniego mieściło się przy alei Hamiltona. „Firma poręczycielska Vincenta Pluma”. Jeśli nie liczyć niezdrowych upodobań seksualnych, kuzyn Vinnie cieszył się nieposzlakowaną opinią. Większość czasu poświęcał temu, by uchronić ciężko pracujące robotnicze rodziny z Trenton przed wyrzutkami społeczeństwa. Od czasu do czasu napatoczył mu się jakiś prawdziwy łobuz, ale tego typu sprawy rzadko trafiały w moje ręce.

Babcia Mazurowa wyobrażała sobie łowcę nagród jako osobnika z Dzikiego Zachodu rozwalającego drzwi ogniem z rusznicy. Jednak w rzeczy samej moja praca sprowadzała się najczęściej do wpychania opornych łapserdaków do samochodu i wiezienia ich na posterunek policji, gdzie wyznaczano im nowy termin zgłoszenia i wypuszczano na wolność. Wyłapywałam wielu pijanych kierowców i awanturników, od czasu do czasu trafiał mi się jakiś złodziej sklepowy lub samochodowy. Sprawę Kenny’ego Mancuso Vinnie dał mi tylko dlatego, że z pozoru wyglądała całkiem niewinnie. Kenny pochodził z szanowanej w Miasteczku rodziny i po raz pierwszy złamał prawo. Poza tym Vinnie wiedział, że przy aresztowaniu będzie mi asystował „Leśnik”.

Zatrzymałam jeepa przed delikatesami Fiorella. Zamówiłam kajzerkę z tuńczykiem i dopiero wtedy weszłam w następne drzwi, do biura Vinniego.

Connie podniosła głowę znad biurka, zza którego strzegła wejścia do gabinetu Vinniego. Rozpuszczone włosy tworzyły wokół jej głowy gęstwinę czarnych loków. Connie była ode mnie dwa lata starsza, siedem centymetrów niższa i o piętnaście kilo cięższa i tak jak ja – po rozwodzie powróciła do panieńskiego nazwiska. Nazywała się Rosolli. Nazwisko to stało się w Miasteczku szczególnie popularne, z chwilą przyjścia na świat jej wujka Jimmy’ego. Staruszek Jimmy miał już dziś dziewięćdziesiąt dwa lata i nie dojrzałby swego członka, nawet gdyby ten świecił w ciemnościach, ale poza tym nic a nic się nie zmienił.

– Hej – powitała mnie Connie. – Jak leci?

– Długo by mówić. Masz może papiery tej babci?

Connie podała mi kilka spiętych razem formularzy.

– Eula Rothridge. Znajdziesz ją na pewno na dworcu kolejowym.

Przerzuciłam papiery.

– Żadnego zdjęcia?

– Niepotrzebne ci. Na pewno będzie siedziała na ławce najbliżej parkingu, pławiąc się w promieniach słońca.

– Jakieś wskazówki?

– Staraj się nie stawać pod wiatr.

Wykrzywiłam twarz w uśmiechu i wyszłam.

Dzięki swemu położeniu nad rzeką Delaware Trenton miało kiedyś szansę stać się ośrodkiem rozwoju przemysłu i handlu. Z biegiem lat jednak spadała żeglowność nurtów Delaware, a wraz z tym i znaczenie Trenton. I tak w końcu stało się ono tym, czym jest dzisiaj – jeszcze jednym większym przystankiem w sieci stanowych autostrad. Chociaż ostatnio ożywiła się u nas mała liga baseballu, a więc sława i fortuna były zaledwie na wyciągnięcie ręki.

Wokół dworca kolejowego ciągnęły się slumsy. Nie sposób było dojechać na stację nie mijając po drodze małych, ponurych czynszowych kamienic bez ogródków, zamieszkanych na stałe przez ludzi o ponurych twarzach. Podczas lata dochodziło tu do ostrych awantur, ale kiedy temperatura spadała, opadały też i emocje, a wrogość chowała się w zaciszu czterech ścian.

Jechałam przez tę dzielnicę z zablokowanymi drzwiami wozu i zamkniętymi oknami. Właściwie był to bardziej odruch niż rzeczywiste zabezpieczenie, bowiem nawet dziecko mogło przeciąć scyzorykiem płócienny dach mego samochodu.

Dworzec kolejowy w Trenton jest mały i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Do głównego wejścia prowadzi podjazd w kształcie łuku, na którym stoi kilka taksówek i policjant, który ma oko na wszystko. Wzdłuż podjazdu ustawiono miejskie ławki.

Eula siedziała na tej najdalszej. Miała na sobie kilka zimowych kurtek, fioletową wełnianą czapeczkę i sportowe obuwie. Jej twarz, pomarszczoną i jakby papierową, okalały siwiuteńkie krótko obcięte włosy, wystające spod czapki zmierzwionymi kępkami. Jej nogi przywodziły na myśl gigantyczne wepchnięte w buty serdelki. Eula siedziała z szeroko rozsuniętymi kolanami, pozwalając wszystkim podziwiać to, czego lepiej było nie oglądać.

Zatrzymałam samochód tuż przy niej, pod znakiem zakazu parkowania. Policjant rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie.

Machnęłam w jego kierunku papierami, które dostałam od Connie.

– Tylko na minutkę! – krzyknęłam. – Przyjechałam, żeby zabrać Eulę do sądu.

Popatrzył na mnie ironicznie i wrócił do swojej wielce zajmującej czynności, jaką było gapienie się w siną dal.

– Nie pojadę do sądu – zagulgotała Eula na mój widok.

– Dlaczego?

– Świeci słońce, a ja muszę mieć dużo witaminy D.

– Kupię ci karton mleka. Tam też jest witamina D.

– A co mi jeszcze kupisz? Może kanapkę?

Wyjęłam z torebki bułkę z tuńczykiem.

– Miałam to zjeść na obiad, ale proszę.

– Z czym jest ta kanapka?

– To kajzerka z tuńczykiem. Od Fiorella.

– Fiorello robi dobre kanapki. Poprosiłaś może o dodatkowe ogórki?

– Tak, są dodatkowe ogórki.

– No, nie wiem… A co z moimi rzeczami?

Za plecami Euli stał koszyk z supermarketu, z dwoma czarnymi plastikowymi workami na śmiecie pełnymi Bóg wie czego.

– Zamkniemy twoje rzeczy w skrytce bagażowej na dworcu.

– A kto zapłaci za skrytkę? Sama dobrze wiesz, jakie mam dochody.

– Dobra, zafunduję ci tę skrytkę.

– Musisz tam zanieść moje rzeczy. Utykam na jedną nogę.

Zerknęłam na gliniarza, który wciąż uśmiechał się pod nosem i oglądał własne buty.

– Chcesz może coś wyjąć z tych worków? – zapytałam Eulę.

– Nie – odparła. – Mam wszystko, czego mi potrzeba.

– I obiecujesz, że kiedy zabezpieczę twoje manatki, przyniosę ci mleko i dam kanapkę, pojedziesz ze mną?

– Zgoda…

Wtaszczyłam worki na schody, zaciągnęłam je korytarzem do skrytek i dałam bagażowemu dolara napiwku, żeby pomógł mi upchnąć to diabelstwo w jednej z nich. Jeden worek, jedna skrytka. Wrzuciłam do otworów garść ćwierćdolarówek, zabrałam kluczyki i oparłam się o ścianę dla nabrania oddechu. Zastanawiałam się, czy nie powinnam trochę poćwiczyć, by rozwinąć partie górnych mięśni. Podreptałam do wyjścia, a po drodze wstąpiłam do McDonalda i kupiłam Euli karton niskotłuszczowego mleka. Wypadłam przed dworzec i zaczęłam się rozglądać za Eulą. Nie było jej nigdzie. Zniknął też gdzieś policjant. Na domiar złego za wycieraczką mojego jeepa pojawił się blankiet za niewłaściwe parkowanie.

Podeszłam do pierwszej z brzegu taksówki i zastukałam w boczną szybę.

– Nie wie pan, gdzie się podziała Eula? – zapytałam.

– Nie mam pojęcia – odparł kierowca. – Wzięła taksówkę.

– Miała pieniądze na taksówkę?

– Pewnie. Całkiem nieźle tu zarabia.

– Wie pan może, gdzie ona mieszka?

– O tam, na tamtej ławce, ostatnia z prawej.

Cudownie. Wsiadłam do samochodu, zawróciłam i podjechałam do parkingu. Zaczekałam, aż ktoś zwolni miejsce i zaparkowałam jeepa. Zjadłam kanapkę, popiłam mlekiem i dalej czekałam z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.

Dwie godziny później pod dworzec podjechała taksówka i wysiadła z niej Eula. Podreptała do swojej ławki i usiadła, dając wszystkim wyraźnie do zrozumienia, że to jej terytorium. Wyjechałam z parkingu i powoli podjechałam do niej, uśmiechając się.

Eula również się uśmiechnęła.

Wysiadłam z samochodu i podeszłam do niej.

– Pamiętasz mnie?

– Tak – odparła. – To ty zabrałaś moje rzeczy.

– Zamknęłam je w skrytce.

– Długo ci zeszło.

Urodziłam się o miesiąc za wcześnie, i nigdy nie umiałam docenić cierpliwości.

– Widzisz te dwa kluczyki? Tylko nimi można otworzyć skrytki, w których są zamknięte twoje rzeczy. Albo wsiadasz do samochodu, albo wrzucam kluczyki do studzienki.

– Nie zrobiłabyś tego biednej staruszce.

Resztką sił powstrzymałam się, by na nią nie ryknąć.

– No dobrze – powiedziała Eula wstając z ławki. – Ostatecznie mogę pójść. I tak już nie ma słońca.

Wydział policji w Trenton mieści się w dwupiętrowej kamienicy z czerwonej cegły. Bliźniaczy budynek obok, połączony na poziomie parteru z komendą, mieści w sobie sale sądowe i kancelarie: Wokół tej ostoi prawa i praworządności rozciągają się slumsy. W ten sposób policja nie musi zbyt długo szukać najrozmaitszych przestępców.

Postawiłam samochód na parkingu przyległym do budynku policji i zaciągnęłam Eulę do holu wejściowego, aż do samego biurka dyżurnego. Gdyby już było po godzinach urzędowania lub schwytałabym groźnego zbiega, od razu wparowałabym tylnym wejściem do gabinetu oficera dyżurnego. Ale Eula to co innego. Posadziłam ją przy biurku dyżurnego, a sama starałam się dowiedzieć, czy sędzia, który wypuścił ją za kaucją, jest teraz w pracy. Okazało się, że nie, a więc i tak musiałam udać się do oficera dyżurnego, by mu powierzyć Eulę.

Dałam jej kluczyki od skrytek, zabrałam z biurka formularz przekazania osoby i wyprowadziłam ją przez tylne drzwi.

Morelli czekał na mnie na parkingu. Oparty o mój samochód, trzymał ręce w kieszeniach udając twardziela. Zresztą tak bardzo nie musiał udawać.

– Co nowego? – zapytał.

– Niewiele. A u ciebie?

Wzruszył ramionami.

– Leniwy dzionek.

– Aha.

– Masz coś w sprawie Kenny’ego? – zapytał.

– Nic, co bym ci mogła powiedzieć. Wczoraj wieczorem świsnąłeś mi rachunek telefoniczny Kenny’ego.

– Wcale nie świsnąłem. Zapomniałem po prostu, że trzymam go w ręku.

– Akurat. To dlaczego nic nie mówisz o tych meksykańskich numerach?

– Bo nie ma o czym mówić.

– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. I nie wierzę też, że szukasz Kenny’ego tylko dlatego, że taki dobry z ciebie kuzyn.

– Masz powody, by w to wątpić?

– Ściska mnie w dołku.

Morelli uśmiechnął się.

– To rzeczywiście niezbity dowód.

W porządku. Spróbujmy zatem z innej beczki.

– Myślałam, że gramy w jednej drużynie.

– Są różne zespoły. Czasami trzeba działać niezależnie.

Przewróciłam oczyma.

– Powiedzmy to sobie wprost – wygarnęłam mu. – Dotychczas dzieliłam się z tobą każdą informacją, a ty ze mną wcale. Kiedy wreszcie znajdziemy Kenny’ego, to zwiniesz mi go pewnie sprzed nosa z nie znanych mi jeszcze przyczyn i tyle będzie mojej nagrody za schwytanie przestępcy.

– To nie tak. Wcale nie mam zamiaru pozbawiać cię nagrody.

– Daj spokój, Morelli. Przecież wiadomo, że tak właśnie będzie i oboje mamy tego świadomość.

Загрузка...