Rozdział 7

Morelli jechał za mną od posterunku. Trzymał się z daleka, bojąc się pewnie zawirowań powietrza, jakie wywoływał buick sunąc przez noc.

Wjechaliśmy na parking na tyłach kamienicy i ustawiliśmy wozy jeden przy drugim. Przy tylnym wejściu Mickey Boyd palił papierosa. Żona Mickeya, Francine, zaczęła przed tygodniem stosować plastry nikotynowe i Mickey nie mógł teraz palić w mieszkaniu.

– No, no, no – rzekł Mickey mrużąc oczy od dymu. Papieros jak zaczarowany trzymał się jego dolnej wargi. – Ale bryka z tego buicka. Kawał wozu. Teraz już się takich nie robi.

Zerknęłam na Morellego.

– Podejrzewam, że wielki samochód z chromowanymi wykończeniami to jeszcze jedna typowo męska rzecz.

– Tu chodzi o rozmiar – wyjaśnił mi Morelli. – Facet musi mieć czym zaimponować.

Ruszyliśmy po schodach, lecz w połowie drogi poczułam mocne bicie serca. Może kiedyś opuści mnie uczucie strachu przed kolejnym włamaniem, a zastąpi go zwykła ostrożność. Kiedyś, ale nie dzisiaj. Dzisiaj ze wszystkich sił starałam się ukryć niepokój. Nie chciałam, żeby Morelli pomyślał, że jestem mięczakiem. Na szczęście drzwi zastaliśmy zamknięte i nienaruszone, a kiedy weszliśmy do mieszkania, usłyszałam w ciemności, że chomik biega w swoim kółku.

Włączyłam światło i rzuciłam kurtkę i torebkę na stolik w przedpokoju.

Morelli wszedł za mną do kuchni i patrzył, jak wstawiam kukurydzę do mikrofalówki.

– Założę się, że do tej kukurydzy wypożyczyłaś jakiś film.

Otworzyłam torbę z ciasteczkami i podałam ją Morellemu.

Pogromców duchów.

Morelli wyjął ciasteczko z torby, i wrzucił go sobie do ust.

– Na filmach też się nie znasz.

– To mój ulubiony!

– To głupi film. I nie gra w nim De Niro.

– Opowiedz mi o tej dzisiejszej akcji.

– Złapaliśmy czterech gości z BMW – zaczął Morelli – Ale nikt nic nie wie. Całą transakcją uzgodniono telefonicznie.

– A co z furgonetką?

– Kradziona, tak jak ci mówiłem. Tutejsza.

Brzęknął dzwonek mikrofalówki. Wyjęłam prażoną kukurydzę.

– Aż trudno uwierzyć, że ktoś zdecydował się jechać na ulicę Jacksona w środku nocy, żeby tam kupić trefne wojskowe uzbrojenie od kogoś, z kim rozmawiał tylko przez telefon.

– Sprzedawca znał nazwiska. I to chyba wystarczyło tym facetom. To nie są grube ryby.

– Nic nie wskazuje na udział Kenny’ego?

– Jak dotąd, nic.

Wrzuciłam kukurydzę do miski i podałam ją Morellemu.

– A jakie nazwiska wymienił sprzedawca? Znam może kogoś?

Morelli otworzył lodówkę i wyjął piwo.

– Też chcesz?

Wzięłam puszkę i otworzyłam ją.

– To co z tymi nazwiskami…

– Zapomnij o nazwiskach. I tak nie pomogą ci w odnalezieniu Kenny’ego.

– A może opis? Jak brzmiał głos sprzedawcy? Jakiego koloru miał oczy?

– Przeciętny biały facet o przeciętnym głosie, bez żadnych znaków szczególnych. Na kolor oczu nikt nie zwrócił uwagi. Ci Murzyni chcieli po prostu kupić broń, a nie umówić się na randkę.

– Nie zgubilibyśmy go, gdybyśmy pracowali razem. Powinieneś był do mnie zadzwonić – powiedziałam. – Jestem przedstawicielką firmy poręczycielskiej i mam prawo brać udział w takich operacjach.

– Mylisz się. Możemy cię zaprosić do udziału w takiej operacji tylko przez czystą uprzejmość, a nie z obowiązku.

– No dobrze, ale dlaczego mnie nie zaprosiliście?

Morelli wziął garść kukurydzy.

– Nie mieliśmy pewności, że to Kenny będzie kierowcą furgonetki.

– Ale była taka możliwość.

– Owszem, była.

– 1 postanowiliście mnie z tego wyłączyć. Wiedziałam to od samego początku. Wiedziałam, że będziecie chcieli się mnie pozbyć.

Morelli poszedł do pokoju.

– Wnoszę z tego, że dajesz mi do zrozumienia, iż między nami znowu wojna?

– Daję ci do zrozumienia, że jesteś łajdakiem. Powiem więcej, oddawaj kukurydzą i wynoś się z mojego mieszkania!

– Nie.

– Co to znaczy „nie”?

– Umówiliśmy się, o ile pamiętasz. Informacje za kukurydzę. Dostałaś informacje, a ja uzyskałem prawo do kukurydzy.

Natychmiast pomyślałam o torebce leżącej na stoliku w przedpokoju. Mogłabym przecież potraktować Morellego tak jak Eugene’a Petrasa.

– Nawet o tym nie myśl – ostrzegł mnie Morelli. – Wystarczy, że się zbliżysz do tego stolika, a wsadzę cię do paki za nielegalne noszenie broni.

– To już przekracza wszelkie granice. Nadużywasz swojej władzy policjanta.

Morelli wziął kasetę z filmem i wrzucił ją do magnetowidu.

– Oglądasz czy nie?

Obudziłam się w złym humorze i sama nie wiedziałam, dlaczego. Podejrzewałam, że ma to jakiś związek z Morellim i tym, że nie udało mi się go obezwładnić pistoletem elektrycznym ani sparaliżować gazem obronnym. Wyszedł, kiedy skończył się firm i kukurydza w misce. Na odchodnym powiedział tylko, że powinnam mu ufać.

– Jasne – odparłam. – Już się rozpędziłam.

Nastawiłam kawę, wykręciłam numer Eddiego Gazarry i zostawiłam dla niego wiadomość, żeby oddzwonil. Czekając na kawę pomalowałam sobie paznokcie. Wypiłam trochę kawy i przysmażyłam sobie na patelni ciasteczka ryżowe. Zjadłam dwa, kiedy zadzwonił telefon.

– O co chodzi? – zapytał Gazarra.

– Chcę poznać nazwiska czterech Murzynów, których aresztowano wczoraj na Jacksona. I powiedz mi, jakie nazwiska podał im kierowca furgonetki.

– Jasna cholera. Nie mam dostępu do akt tej sprawy.

– A potrzebna ci niańka do dziecka?

– Pytanie. Zobaczę, co da się zrobić.

Wzięłam szybki prysznic, przeczesałam palcami włosy, włożyłam dżinsy i flanelową koszulę. Wyjęłam pistolet z torebki i ostrożnie wrzuciłam go z powrotem do puszki. Włączyłam sekretarkę i zamknęłam drzwi.

Powietrze było rześkie, a niebo niemal idealnie błękitne. Na szybach buicka połyskiwały kryształki szronu. Wsiadłam za kierownicę, uruchomiłam silnik i włączyłam dmuchawę na pełną moc.

Wyznaję zasadę, że lepiej robić cokolwiek (choćby wydawało się to głupie i bezsensowne), niż nie robić nic. Zgodnie z tym założeniem ranek postanowiłam poświęcić na sprawdzanie znajomych i krewnych Kenny’ego. Jeżdżąc po ulicach rozglądałam się przy okazji za moim jeepem i białymi ciężarówkami opatrzonymi czarnymi napisami. Niczego takiego nie znalazłam, a lista rzeczy zaginionych wciąż się wydłużała. Może więc mimo wszystko czyniłam jakieś postępy? Jeśli ta lista wydłuży się jeszcze trochę, to w końcu coś się może zacznie wyjaśniać.

Po trzeciej rundce poddałam się i skierowałam wóz w stronę biura. Należało odebrać czek za Eugene’a Petrasa, a poza tym chciałam sprawdzić wiadomości na automatycznej sekretarce. Niedaleko biura Vinniego znalazłam wolne miejsce i zaczęłam parkować błękitnego grzmota równolegle do krawężnika. Nie minęło nawet dziesięć minut i buick stał tam, gdzie chciałam… no może tylko tylne koło trochę za bardzo wjechało na chodnik.

– Nieźle to zrobiłaś – pochwaliła mnie Connie. – Bałam się już, że zanim zdołasz go ustawić, zabraknie ci benzyny.

Rzuciłam torebkę na kanapę.

– Idzie mi coraz lepiej. Tylko dwa razy stuknęłam samochód z przodu, ale nawet nie musnęłam parkometru.

Zza pleców Connie wyjrzała znajoma twarz.

– No, mam nadzieję, że to nie w mój samochód stuknęłaś.

– Lula!

Lula w białym dresie i białych adidasach stała z ręką na biodrze w całej swej stukilowej okazałości. Włosy jej były koloru marchewki i wyglądały, jakby je ktoś poprzycinał sekatorem i usztywnił klejem do tapet.

– Sie masz – powitała mnie Lula. – Co cię tu przygnało?

– Przyjechałam po wypłatę. A ty co tu robisz? Próbujesz sił jako łowca nagród?

– A skąd. Przyjęli mnie, aby doprowadzić to biuro do porządku. Rzygać mi się już chce od tych teczek.

– A twoja poprzednia praca?

– Przeszłam na emeryturę. Miejsce pod latarnią oddałam Jackie. Po tym wypadku w lecie zeszłego roku nie mogłam już wrócić na ulicę.

Connie uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– No, ona to sobie z Vinniem da radę.

– Ba – powiedziała Lula. – Niech tylko spróbuje mnie tknąć, a rozdepczę go jak pluskwę. Jak zacznie zadzierać z Lula, zostanie z niego mokra plama na dywanie.

Bardzo lubiłam Lulę. Poznałyśmy się kilka miesięcy wcześniej. Wtedy stawiałam zaledwie pierwsze kroki w swoim nowym zawodzie. Kiedy zadawałam jej pytania, stała jeszcze na rogu ulicy Stark.

– Utrzymujesz swoje stare kontakty? Słyszałaś może, o czym się teraz mówi na mieście?

– A niby co takiego miałabym słyszeć?

– Czterech Murzynów próbowało wczoraj kupić broń i gliny ich zwinęły.

– A, o to ci chodzi. Wszyscy o tym wiedzą. To dwóch chłopaków Longa, Booger Brown i jego przygłupi kuzynek Freddie Johnson.

– A wiesz może, od kogo próbowali kupić tę broń?

– Podobno od jakiegoś białego. Ale nic więcej nie wiem.

– Próbuję właśnie namierzyć tego gościa.

– Ale śmiesznie jest stać teraz po tej stronie prawa – stwierdziła Lula. – Będę się chyba jednak musiała przyzwyczaić.

Wykręciłam numer do domu, żeby odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretarki. Otrzymałam kolejne zaproszenie od Spira i listę nazwisk od Eddiego Gazarry. Pierwsze cztery odpowiadały tym, które podała mi Lula. Ostatnie trzy były nazwiskami gangsterów, o których mówił biały handlarz. Zapisałam je i pokazałam Luli.

– Powiedz mi, co wiesz o Lionelu Boone, „Śmierdzielu” Sandersie i Jamalu Alou.

– Boone i Sanders handlują. W mamrze bywają regularnie, jakby tam mieli abonament. Na ich życie nie postawiłabym nawet złamanego szeląga, wiesz, co mam na myśli. Tego Alou w ogóle nie znam.

– A ty? – zwróciłam się do Connie. – Znasz któregoś z tych gagatków?

– Tak od ręki to ci nie powiem, ale mogę poszperać w aktach.

– Zaraz, zaraz – zaprotestowała Lula. – To moja działka. Odsuń się i pozwól mi zajrzeć do kartoteki.

W czasie gdy Lula grzebała w aktach, ja zadzwoniłam do „Leśnika”.

– Rozmawiałam wczoraj w nocy z Morellim – oznajmiłam mu. – Niewiele zdołali wyciągnąć z tych Murzynów. Dowiedzieli się właściwie tylko tyle, że kierowca furgonetki powoływał się na nazwiska Lionela Boone’a, „Śmierdziela” Sandersa i Jamala Alou.

– Banda gałganów – stwierdził „Leśnik”. – Alou to rzemieślnik. Potrafi przerobić każdą pukawkę.

– Może powinniśmy z nim pogadać.

– Nie sądzę, żebyś chciała tego słuchać, mała. Sam się lepiej nim zajmę.

– Nie ma sprawy. Zresztą i tak muszę parę rzeczy załatwić.

– Żadnego z tych palantów nie ma w aktach – oznajmiła Lula. – Chyba zahaczyliśmy o wyższą klasę.

Wzięłam czek z biurka Connie i wycofałam się w stronę błękitnego olbrzyma. Z pobliskiej kafejki wyszedł jej właściciel, Sal Fiorello, i zaglądał przez boczną szybę do wnętrza buicka.

– Ależ pięknie utrzymany – rzucił w eter.

Przewróciłam oczami i włożyłam klucz do zamka.

– Dzień dobry, panie Fiorello.

– Niezły masz wóz – powiedział z uznaniem.

– Aha – zgodziłam się. – Nie każdy może takim jeździć.

– Mój wujek Manni też miał buicka z pięćdziesiątego trzeciego roku. Znaleziono go później martwego w samochodzie. Na wysypisku śmieci.

– O rany, tak mi przykro.

– Cała tapicerka była do wyrzucenia – dorzucił Sal. – Co za strata.

Pojechałam do domu pogrzebowego Stivy i zaparkowałam po drugiej stronie ulicy. Na podjazd wjechała furgonetka z kwiaciarni i zniknęła za rogiem budynku. Poza tym nic się nie działo. Budynek sprawiał wrażenie całkowicie wymarłego. Zaczęłam rozmyślać o Constantinie Stiva, który leżał w szpitalu św. Franciszka. Nie pamiętam, by kiedykolwiek robił sobie wakacje, a teraz musiał leżeć w łóżku i powierzyć całą firmę temu swojemu szczurowatemu pasierbowi. To musiało go strasznie gryźć. Ciekawa byłam, czy wie coś o trumnach. Zapewne nie. Spiro pokpił sprawę i próbował to ukryć przed Conem.

Musiałam poinformować Spira, że nie poczyniłam żadnych postępów i odrzucić jego zaproszenie na kolację, ale trudno mi było zmusić się do przejścia na drugą stroną ulicy. Można było znieść dom pogrzebowy o siódmej wieczorem, kiedy pełno w nim ludzi. Ale być na tyle szaloną, by pchać się tam o jedenastej rano? Tylko ja, Spiro i truposze?!

Siedziałam przez dłuższą chwilę w samochodzie i rozmyślałam o przyjaźni Spiro, Kenny’ego i Moogeya z czasów licealnych. Kenny cwaniaczek. Spiro – facet o niezbyt lotnym umyśle, zepsutych zębach i grabarskim rodowodzie. Wreszcie Moogey, który – o ile mi wiadomo – był raczej porządnym człowiekiem. To zdumiewające, jak różni ludzie łączą się z potrzeby przyjaźni.

Dziś Moogey już nie żyje. Kenny gdzieś zaginął. Natomiast Spiro szuka dwudziestu czterech tanich trumien. Życie doprawdy się czasem dziwnie układa. Chodzisz z człowiekiem do liceum, przyjaźnisz się z nim, grasz w kosza i podkradasz maluchom drobne na drugie śniadanie, aż tu nagle musisz zabalsamować jego zwłoki i wypełnić mu w głowie dziury po kulach.

Nagle zaświtała mi w głowie szalona myśl. A jeśli to się wszystko w jakiś sposób łączy? Jeśli Kenny ukradł tę broń i schował ją w trumnach Spira? Co wówczas? Nie miałam pojęcia.

Na niebo wypełzły postrzępione chmury. Wzmógł się też wiatr. Nad ulicą przeleciały niesione powiewem liście i zaszeleściły na przedniej szybie buicka. Doszłam do wniosku, że jeszcze trochę takich medytacji, a objawią mi się ufoludki.

Około południa zdałam sobie sprawę, że górę wzięło we mnie tchórzostwo. Żaden problem. Zastosuję wobec tego plan numer dwa. Pojadę do rodziców, zjem obiad i przyciągną ze sobą babcię Mazurową.

Kiedy zajechałam na mały prywatny parking Stivy, dochodziła już prawie druga. Babcia siedziała obok mnie na wielkiej przedniej kanapie i wyciągała szyję, żeby cokolwiek zobaczyć.

– Zazwyczaj nie chodzę na popołudniowe wystawienia – zastrzegała się biorąc rękawiczki i torebkę. – Wpadam tam tylko czasami latem, kiedy spaceruję, ale mimo wszystko wolę te tłumy, które zbierają się wieczorami. Oczywiście to nie ma znaczenia, kiedy jest się łowcą nagród… jak my.

Pomogłam babci wysiąść z samochodu.

– Nie przychodzę tu dziś jako łowca nagród. Chcę pogadać ze Spirem. Pomagam mu rozwiązać drobny problem.

– No pewnie. A co zgubił? Założą się, że jakieś zwłoki.

– Mylisz się. Nie zgubił żadnych zwłok.

– Szkoda. Mogłybyśmy równie dobrze szukać trupa.

Weszłyśmy po schodach do wnętrza domu pogrzebowego. Zatrzymałyśmy się na chwilę przed wywieszonym programem wieczoru.

– Kogo będziemy dziś oglądać? – dopytywała się babcia. – Feinsteina czy Mackeya?

– A którego wolałabyś zobaczyć?

– Mogłabym popatrzeć na Mackeya. Nie widziałam go już wieki całe, od kiedy odszedł z pracy w A amp;P.

Zostawiłam babcię samą sobie i ruszyłam na poszukiwania Spira. Znalazłam go w gabinecie Cona. Siedział za wielkim orzechowym biurkiem z telefonem w ręku. Rozłączył się i gestem wskazał mi, żebym usiadła.

– To Con – wyjaśnił. – Wciąż do mnie wydzwania. Nie mogę się od niego odczepić. Zaczyna być po prostu upierdliwy.

Pomyślałam sobie, jak wspaniale by było, gdyby Spiro spróbował teraz rzucić się na mnie – mogłabym go uraczyć sporą dawką woltów lub też zażyć go może inaczej? Gdyby odwrócił się do mnie plecami, mogłabym mu przystawić pistolet elektryczny do karku, a potem udawać, że to nie ja, tylko jakiś szalony żałobnik wpadł do gabinetu, ogłuszył Spira i wybiegł.

– No więc, co słychać? – zapytał Spiro.

– Masz rację co do trumien. Rzeczywiście zniknęły. – Położyłam na biurku klucz od schowka. – Zastanówmy się raz jeszcze nad kwestią klucza. Czy tylko ty go masz?

– Owszem.

– Czy dorabiałeś kiedykolwiek drugi?

– Nie.

– A może go komuś pożyczałeś?

– Na pewno nie.

– A może zostawiłeś go na chwilę spiętego razem z innymi kluczami?

– Ależ skąd. Nikt nie miał do niego dostępu. Klucz leżał u mnie w domu w górnej szufladzie mojej bieliźniarki.

– A Con?

– Co Con?

– Czy miał dostęp do klucza?

– Con nic nie wie o trumnach. To był mój pomysł.

Nie zaskoczyło mnie to.

– A tak z czystej ciekawości: powiedz, co miałeś zamiar zrobić z tymi trumnami? Przecież nikt z Miasteczka by ci ich nie kupił.

– Właściwie występowałem jako pośrednik. Miałem na nie kupca.

Kupca. Aha! W myślach klepnęłam się w czoło.

– Czy ten kupiec już wie, że po trumnach nie ma ani śladu?

– Jeszcze nie.

– A ty wolałbyś pewnie nie rujnować swojej reputacji.

– Mniej więcej o to mi chodzi.

Nie chciałam już niczego dociekać. Nie byłam nawet pewna, czy chcę dalej szukać tych trumien.

– No dobrze – rzekłam. – Zmieńmy teraz temat. Kenny Mancuso.

Spiro zapadł jakby głębiej w fotel Cona.

– Dawniej przyjaźniliśmy się – oparł. – Ja, Kenny i Moogey.

– Dziwię się, że Kenny nie zwrócił się do ciebie o pomoc. Mógł na przykład prosić cię, żebyś go ukrył.

– Chciałbym mieć tyle szczęścia.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Bo on mnie prześladuje.

– Kto? Kenny?

– Tak. Był tutaj…

Spiro otworzył środkową szufladę i wyjął z niej kartkę papieru, po czym mi ją podał.

– Czytaj! Dziś rano znalazłem to na swoim biurku.

Wiadomość brzmiała tajemniczo: „Ty masz coś, co należy do mnie, ale teraz i ja mam coś twojego”. List złożono ze srebrnych liter wyciętych z czasopism, a podpisano go również srebrną literą „K”.

– Co to znaczy? – zapytałam.

Spiro wciąż siedział, jakby był przygwożdżony do fotela.

– Sam nie wiem, co to ma oznaczać. Chyba tylko to, że mu całkiem odbiło. Poszukasz dla mnie tych trumien, prawda? – upewniał się mój niefortunny klient. – Pamiętaj, umówiliśmy się.

Coś takiego. Najpierw przerażeniem napawa go liścik od Kenny’ego, a za chwilę pyta mnie o trumny. Bardzo podejrzana sprawa.

– Jeszcze się chyba rozejrzę – zapewniłam go. – Ale szczerze mówiąc, nie mam punktu zaczepienia.

Babcia wciąż przesiadywała w sali, gdzie wystawiono Mackeya. Trzymała wartę u wezgłowia trumny razem z Marjorie Boyer i wdową po Mackeyu. Pani Mackey była nieźle wstawiona „wzmocnioną” herbatką i zabawiała babcię i Marjorie nieco bełkotliwą wersją własnego życiorysu. Skupiała się głównie na jaśniejszych jego punktach, żywo przy tym gestykulując i ochlapując sobie od czasu do czasu buty płynem z filiżanki.

– Musisz to zobaczyć – ponaglała mnie babcia. – Ubrali George’a w garnitur z ciemnoniebieskiego atlasu, bo to kolory jego loży, niebieski i złoty. Czyż to nie wspaniałe?

– Wszyscy bracia z loży przyjdą wieczorem – powiedziała pani Mackey. – Będą tutaj mieli ceremonię. A wieniec to TAAAKI przysłali!

– Jaką dziwną obrączkę ma twój mąż na palcu – zauważyła babcia.

Pani Mackey wychyliła resztę herbaty.

– To sygnet loży. George, Panie świeć nad jego duszą, chciał być pochowany z tym sygnetem.

Babcia pochyliła się, aby dokładniej obejrzeć ów sygnet.

– O-o!

Bałyśmy się zapytać, co się stało.

Babcia wyprostowała się i spojrzała na nas.

– Patrzcie no tylko – powiedziała zaskoczona trzymając w ręku coś, co kształtem przypominało niewielką marchewkę. – Odpadł biedakowi palec.

Pani Mackey padła zemdlona na podłogę, a Marjorie z krzykiem wypadła z sali.

Podeszłam bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć.

– Jesteś tego pewna? – zapytałam babcię. – Jak to się mogło stać?

– Podziwiałam sygnet, dotknęłam kamienia, no i nim się spostrzegłam, jego palec został mi w ręku – wyjaśniła.

Spiro wpadł do sali, a krok w krok za nim szła Marjorie.

– Cóż to znów za afera z palcem?

Babcia pokazała mu corpus delicti.

Chciałam się bliżej przyjrzeć temu sygnetowi no i palec odpadł.

Spiro chwycił palec Mackeya.

– To nie jest prawdziwy palec tylko woskowa atrapa.

– Ależ on odpadł mu od ręki – powiedziała babcia. – Proszę tylko zobaczyć.

Wszyscy zajrzeliśmy do trumny i patrzyliśmy na żałosny kikucik, który dopiero co był środkowym palcem George’a.

– Parę dni temu wieczorem jeden facet opowiadał w telewizji, że kosmici porywają ludzi i wyczyniają na nich swoje naukowe eksperymenty – odezwała się babcia Mazurowa. – Coś takiego mogło się tu zdarzyć! Może to właśnie kosmici odcięli palec George’owi? Aby tylko czegoś innego też mu nie odcięli! Chce pan, żebym sprawdziła, czy George ma wszystko na miejscu?

Spiro zatrzasną] wieko trumny.

– Czasami w procesie balsamowania zdarzają się wypadki – wyjaśnił. – Niekiedy trzeba nieco podretuszować ubytki.

Przez głowę przemknęła mi przerażająca myśl. Nie, odrzuciłam ją. Kenny Mancuso nie byłby zdolny do czegoś takiego. To zbyt obrzydliwe nawet jak na niego.

Spiro przestąpił panią Mackey i podszedł do interkomu wiszącego tuż przy drzwiach. Podążyłam za nim i odczekałam, aż wyda polecenie Louiemu Moonowi, by ten zadzwonił po karetkę. Spiro polecił mu też przynieść trochę balsamu do sali numer cztery.

– Co do tego palca… – zaczęłam.

– Gdybyś robiła, co do ciebie należy, Kenny już by siedział za kratkami! – wybuchnął Spiro. – Zastanawiam się, dlaczego ja cię w ogóle zatrudniłem do szukania tych trumien, skoro nie potrafisz sobie dać rady nawet z Mancusem. Cóż w tym trudnego? Facetowi wyraźnie odbiło: zostawia mi liściki, kaleczy sztywniaków.

– Dzwoniłeś na policję?

– Czyś ty z byka spadła? Nie mogę zadzwonić na policję. Od razu poleźliby do Cona, a ten, jakby się o tym dowiedział, to wyszedłby z siebie.

– Nie bardzo ufam swojej wiedzy prawniczej, ale zdaje mi się, że masz obowiązek zgłosić tego typu wypadek.

– Zgłaszani go więc tobie.

– No nie, ja za to nie biorę odpowiedzialności.

– Sam zdecyduję, czy chcę o tym zameldować policji – orzekł Spiro. – Nie ma takiego prawa, które nakazywałoby paplać o wszystkim glinom.

Spiro wbił wzrok gdzieś ponad moim lewym ramieniem. Odwróciłam się, by zobaczyć co przykuło jego uwagę i aż podskoczyłam widząc o krok ode mnie Louiego Moona. Łatwo go było rozpoznać po nazwisku, wyszytym czerwoną nitką nad lewą kieszonką białego kombinezonu. Louie był średniego wzrostu i średniej wagi, wyglądał mniej więcej na trzydziestolatka. Miał bardzo bladą skórę i puste bladoniebieskie oczy. Jego blond włosy zaczęły powoli ustępować miejsca łysinie. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem – na tyle tylko, by przyjąć do wiadomości moją obecność – i podał Spirowi balsam.

– Na sali leży zemdlona kobieta – powiedział doń Spiro. – Wyjdź i skieruj karetkę na tyły posesji, a potem wprowadź ich tutaj.

Moon wyszedł bez słowa. Bardzo potulny. Może dlatego, że miał do czynienia ze zmarłymi. Przypuszczam, że jeśli widziało się tyle co Louie, można było rzeczywiście nabrać wody w usta. Ogranicza to, rzecz jasna, kontakty towarzyskie, ale za to doskonale wpływa na ciśnienie krwi.

– A jak z Moonem? – zapytałam Spira. – Czy miał może dostęp do klucza od schowka? Wie coś o tych trumnach?

– Moon o niczym nie wie. Louie Moon ma iloraz inteligencji jaszczurki.

Nie bardzo wiedziałam, jak na to zareagować, bo sam Spiro był trochę jaszczurowaty.

– Zacznijmy może od początku – powiedziałam. – Kiedy dostałeś tę wiadomość od Kenny’ego?

– Wpadłem, żeby zatelefonować i znalazłem tę kartkę na biurku. Musiało być jakieś parę minut po dwunastej.

– A co z palcem? Kiedy się o tym dowiedziałeś?

– Przed wystawieniem zawsze dokonuję ostatecznych oględzin. Zauważyłem, że staremu George’owi brak jednego palca, więc mu dolepiłem sztuczny.

– Powinieneś był mi o tym powiedzieć.

– Nie bardzo miałem ochotę o tym trąbić. Myślałem, że nikt tego nie zauważy. Nie miałem pojęcia, że pojawi się Babcia-Niszczycielka.

– Powiedz, jak Kenny mógł się tu dostać?

– Musiał po prostu wejść niepostrzeżenie. Kiedy wieczorem opuszczam firmę, włączam alarm. Wyłączam go rano, kiedy otwieram. W ciągu dnia tylne drzwi są zawsze otwarte, bo często przyjeżdżają tu różni dostawcy. Drzwi od frontu też są zazwyczaj otwarte.

Przez większą część poranka obserwowałam główne wejście i nikt z niego nie korzystał. Na tyły budynku zajechała tylko furgonetka z kwiaciarni. I to wszystko. Oczywiście Kenny mógł wejść, zanim jeszcze objęłam posterunek.

– Nie słyszałeś czegoś?

– Rano pracujemy zwykle w przygotowalni. Jeśli ktoś ma jakiś interes, wzywa nas przez interkom.

– A ktoś może wchodził i wychodził?

– Clara czesze dla nas zmarłych. Przyszła dziś około dziewiątej trzydzieści, aby przygotować panią Grasso. Wyszła mniej więcej po godzinie. Myślę, że możesz ją wybadać. Tylko jej nie wtajemniczaj. Sal Munoz przywiózł kwiaty. Byłem na górze, kiedy przyjechał i kiedy odjeżdżał, więc on ci na pewno w niczym nie pomoże.

– Może powinieneś się rozejrzeć i sprawdzić, czy ci coś nie zginęło?

– Choćby mi nawet coś zginęło nie chcę o tym wiedzieć.

– Powiedz, co takiego masz, co chciałby też mieć Kenny?

Spiro chwycił się za krocze.

– On ma małego. Rozumiesz, o czym mówię?

Miałam ochotę go udusić.

– Oczywiście żartujesz?

– Nigdy nie wiadomo, co ludźmi powoduje.

– Dobra, dobra, jak ci przyjdzie coś konkretnego do głowy, to daj mi znać.

Wróciłam do pali i zabrałam babcię Mazurową. Pani Mackey wstała już z podłogi i wyglądała nie najgorzej. Marjorie Boyer miała wciąż jeszcze zzieleniałą twarz, ale był to może efekt świetlówek.

Kiedy wyszliśmy na parking zauważyłam, że buick stoi trochę przekrzywiony. Louie Moon stał przy moim samochodzie z błogim wyrazem twarzy i wpatrywał się w potężny śrubokręt sterczący z białego boku opony. Prawdopodobnie z taką samą miną obserwowałby, jak rośnie trawa.

Babcia przykucnęła, aby się lepiej przyjrzeć.

– Nie powinno się robić takich rzeczy buickowi – stwierdziła.

Nie ulegając zbiorowej paranoi, ani przez chwilę nie sądziłam jednak, że jest to przypadkowy akt wandalizmu.

– Widziałeś może, kto to zrobił? – zapytałam Louiego.

Pokręcił przecząco głową. Kiedy się odezwał, usłyszałam głos cichy i pusty jak jego oczy:

– Dopiero co wyszedłem wypatrywać karetki.

– I co, nikogo nie było na parkingu? Nie widziałeś jakiegoś odjeżdżającego samochodu?

– Nie.

Pozwoliłam sobie na luksus westchnienia i wróciłam do budynku, by zadzwonić po pomoc drogową. Skorzystałam z automatu w holu. Kiedy szukałam na dnie torby ćwierćdolarówki, zauważyłam, że trzęsą mi się ręce. To tylko przebita opona, powtarzałam sobie. Nie ma się czym przejmować. To w końcu tylko samochód… stary samochód.

Poprosiłam ojca, żeby przyjechał i zabrał babcię, a sama zaczekałam, aż wymienią mi koło. W tym czasie próbowałam sobie wyobrazić, jak Kenny wkrada się do domu pogrzebowego i zostawia wiadomość dla Spira. Wejść niepostrzeżenie przez tylne drzwi nie musiało być wcale trudno. Gorzej już z odcięciem palca. Do tego potrzebował trochę czasu.

Загрузка...