Rozdział 11

Morelli otworzył drzwi do samochodu, wrzucił niefortunny pakunek na tylne siedzenie i popędził mnie niecierpliwym ruchem ręki. Jego twarz była pozornie spokojna, ale czułam, że wzbiera w nim wściekłość.

– Niech go jasna cholera! – krzyknął wrzucając bieg. – Temu kretynowi się chyba zdaje, że jest diablo dowcipny. On i te jego piekielne gierki. Kiedy był mały, opowiadał mi o przeróżnych sprawkach, które wyczyniał. Nigdy nie wiedziałem, co było prawdą, a co sobie zmyślał. Chyba nawet sam Kenny tego nie wiedział. Ale teraz podejrzewam, że duża część z nich mogła być prawdziwa.

– Mówiłeś serio, że powinna się tym zająć policja?

– Poczta nie będzie zachwycona, kiedy się okaże, że ktoś dla hecy przesyła komuś za jej pośrednictwem ludzkie szczątki.

– To dlatego tak szybko prysnąłeś z domu moich rodziców?

– Wyszedłem dlatego, że nie wytrzymałbym dwóch godzin przy stole z ludźmi myślącymi tylko o kutasie Joego Looseya leżącym w lodówce obok masła.

– Byłabym ci wielce zobowiązana, gdybyś o tym nie rozpowiadał. Nie chciałabym, żeby ludzie pomyśleli sobie coś złego o mnie i o Bogu ducha winnym Looseyu.

– Nikomu nie powiem, masz moje słowo.

– Jak myślisz, czy powinniśmy powiedzieć o tym Spirowi?

– Uważam, że ty powinnaś go poinformować. Niech myśli, że jesteś po jego stronie. Może uda ci się coś z niego wyciągnąć.

Morelli zajechał pod restaurację Burger Kinga dla kierowców i zamówił dwie porcje jedzenia. Odebrawszy torebki zamknął okno i włączył się do ruchu. W samochodzie natychmiast zapachniało Ameryką.

– To niestety nie pieczeń – stwierdził Morelli.

Tak to prawda, ale dla mnie z wyjątkiem deseru, jedzenie to po prostu jedzenie. Włożyłam słomkę do kubka z koktajlem mlecznym i zaczęłam szukać w torbie frytek.

– Wspominałeś coś o tych opowieściach Kenny’ego. O czym on ci mówił?

– Lepiej nie pytaj. Mogłabyś mieć potem koszmarne sny. To były po prostu zwierzenia świra.

Wziął garść frytek.

– Nie wyjaśniłaś mi jeszcze, w jaki sposób wpadłaś na trop Kenny’ego w motelu.

– Właściwie nie powinnam wyjawiać ci swoich sekretów zawodowych.

– Oj, chyba jednak powinnaś.

No dobrze, niech ci będzie jawność. Czas zarzucić Morellego bezwartościowymi informacjami, i jakoś zatuszować sprawę nielegalnego wtargnięcia do mieszkania Spira.

– Przyznaję się, że weszłam do mieszkania Spira i przeszukałam jego rzeczy. Znalazłam tam kilka numerów telefonicznych, sprawdziłam je i w ten sposób znalazłam motel.

Morelli zatrzymał się pod światłami i spojrzał na mnie. W ciemności nie widziałam wyrazu jego twarzy.

– Jak to, weszłaś do mieszkania Spira? W jaki sposób? Czyżby przez przypadkowo nie zamknięte drzwi?

– Przez okno, które udało mi się zbić torebką.

– Jasna cholera, Stephanie! Przecież to się kwalifikuje jako włamanie. Ludzie trafiają za to do mamra.

– Byłam ostrożna.

– No tak, teraz rzeczywiście mi ulżyło.

– Spiro prawdopodobnie pomyśli, że to Kenny i nie zgłosi tego policji.

– A więc Spiro wie, gdzie zatrzymał się Kenny. Dziwię się, że Mancuso nie zachował większej ostrożności.

– Spiro ma w gabinecie telefon z możliwością identyfikacji numeru dzwoniącego. Kenny nie zdawał sobie pewnie sprawy, że może w ten sposób wpaść.

Zmieniły się światła i Morelli ruszył. Resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu.

– Wejdziesz, czy wolisz, żeby cię w to nie wciągać? – zapytał przed posterunkiem.

– Wolałabym nie być w to zamieszana. Zaczekam tutaj.

Zabrał pudełko z penisem i torbę zjedzeniem.

– Postaram się załatwić wszystko możliwie jak najszybciej.

Podałam mu kartkę z numerami broni i informacjami dotyczącymi amunicji z mieszkania Spira.

– Znalazłam w jego sypialni trochę broni – wyjaśniłam. – Sprawdź, czy coś z tego nie pochodzi przypadkiem z Braddock. – Nie bardzo wyrywałam się z pomocą Morellemu, bo on też często pewne rzeczy przede mną zatajał, ale z drugiej strony nie byłabym w stanie sama zbadać pochodzenia tej broni. Poza tym, jeśli okaże się, że pistolety są kradzione, Morelli będzie miał wobec mnie dług wdzięczności.

Patrzyłam, jak biegnie w kierunku drzwi. Kiedy się otworzyły, w czarnej fasadzie budynku błysnął na chwilę prostokąt światła. Drzwi się zamknęły, a ja odwinęłam z papieru cheeseburgera i zaczęłam się zastanawiać, czy Morelli będzie musiał sprowadzić kogoś do identyfikacji członka. W grę wchodził Louie Moon lub pani Loosey. Miałam nadzieję, że Morelli okaże dość taktu i usunie szpilkę, nim otworzy pudełko przed panią Loosey.

Zjadłam cheeseburgera i frytki, po czym zabrałam się do koktajlu. Na parkingu i na ulicy był spokój, a cisza w samochodzie wręcz ogłuszająca. Przez chwilę nasłuchiwałam własnego oddechu. Zajrzałam do schowka w desce rozdzielczej i do bocznych kieszeni wozu. Nie znalazłam tam nic godnego uwagi. Według samochodowego zegara Morellego nie było już od dziesięciu minut. Wypiłam koktajl mleczny i zebrałam wszystkie papierki do torby. I co teraz?

Dochodziła siódma. Czas odwiedzin u Spira. Doskonała pora, by powiedzieć mu o członku Looseya. Pech jednak chciał, że tkwiłam w samochodzie Morellego i przebierałam palcami. Nagle zauważyłam błysk kluczyka w stacyjce. Może powinnam pożyczyć na chwilę samochód i wpaść do Spira? Trzeba przecież kuć żelazo póki gorące. A kto wie, ile czasu Morellemu zajmie wypełnienie wszystkich formularzy? Być może będę tu musiała czekać godzinami! Zresztą Morelli będzie mi tylko wdzięczny za pomoc w śledztwie. Choć z drugiej strony może się wściec, kiedy wyjdzie i nie znajdzie samochodu pod budynkiem.

Sięgnęłam do torebki i znalazłam mazak. Nie miałam żadnej kartki, ale od czego papierowa torba z Burger Kinga? Odjechałam kawałek, zostawiłam torbę z informacją w miejscu, gdzie stał jego samochód i opuściłam parking.

Dom pogrzebowy Stivy z daleka jaśniał światłem, a na werandzie kłębiły się tłumy. W soboty zawsze było tu tłoczno. Na parkingu i przed domem nie było zazwyczaj miejsca. Dopiero dwie przecznice dalej można było zaparkować. Skręciłam w podjazd oznaczony tabliczką „Tylko dla karawanów”. Nie będzie mnie tylko kilka minut, pomyślałam. Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie odholuje samochodu z policyjną naklejką na tylnej szybie.

Na mój widok Spiro szeroko otworzył oczy. Przede wszystkim poczuł ulgę, ale zaraz potem z niedowierzaniem spojrzał na moją kreację.

– Niezłe wdzianko – powiedział. – Wyglądasz, jakbyś dopiero co wysiadła z wiejskiego autobusu.

– Mam dla ciebie informacje – odezwałam się, puszczając mimo uszu jego żałosny dowcip.

– Ja dla ciebie też. – Wskazał głową na gabinet. – Przejdźmy tam.

Przeszedł szybkim krokiem przez hol, otworzył drzwi do gabinetu i zamknął je z hukiem.

– Nie uwierzysz w to – zaczął. – Ten palant Kenny to po prostu debil. Wiesz, co znowu zrobił? Włamał mi się do mieszkania.

Zrobiłam oczy jak spodki.

– Niemożliwe!

– Ależ zapewniam cię, że możliwe. Przyszłoby ci coś takiego do głowy? Wybił mi okno.

– Po co miałby się włamywać do twojego mieszkania?

– Bo mu widocznie zupełnie szajba odbiła.

– Jesteś pewien, że to Kenny? Czy coś ci może zginęło?

– Oczywiście, że to Kenny. A któżby inny?! Nic nie zginęło. Magnetowid stoi, jak stał. Kamera wideo, pieniądze, biżuteria, niczego nie ruszył. Jasne, że to Kenny. Pieprzony palant.

– Zgłosiłeś to policji?

– To jest sprawa prywatna między mną a Kennym. Nie chcę do tego mieszać gliniarzy.

– Być może będziesz musiał zmienić zasady gry.

Spiro zmrużył oczy świdrując mnie wzrokiem.

– A to niby dlaczego?

– Pamiętasz ten wczorajszy wypadek z członkiem pana Looseya?

– Tak, bo co?

– Otóż Kenny przysłał mi go pocztą.

– Ejże, nie nabierasz mnie?

– Dostałam tę osobliwą przesyłkę pocztą kurierską.

– A gdzie ją teraz masz?

– Jest na komendzie policji. Otworzyłam ją w obecności Morellego.

– Kurwa mać! – Spiro kopnął kosz na śmieci. – Kurwa, kurwa, kurwa mać!

– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się tym denerwujesz – mówiłam jak gdyby nigdy nic. – Myślałam, że tylko Kenny ma problem z głową. Ty przecież nie zrobiłeś nic złego. – Trzeba pogłaskać faceta pod włos – pomyślałam – i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Spiro przestał znęcać się nad koszem i popatrzył na mnie. Przysięgłabym, że usłyszałam zgrzyt trybów w jego głowie.

– Tak, masz rację – powiedział. – Nie zrobiłem nic złego. Jestem tylko ofiarą. Czy Morelli wie, kto ci to przysłał? Czy była w niej jakaś kartka? A może adres zwrotny?

– Ani kartki, ani adresu zwrotnego. A na ile Morelli jest zorientowany, trudno zgadnąć.

– Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu, że to robota Kenny’ego?

– Nie mam na to dowodu, ale członek był zabalsamowany, więc policja zacznie pewnie od sprawdzenia domów pogrzebowych. Przypuszczam, że będą ciekawi, dlaczego nie zgłosiłeś tej, hramm… kradzieży.

– To może powinienem się wyspowiadać? Powiedzieć glinom, jaki z tego Kenny’ego palant? Opowiedzieć im o odciętym palcu i o włamaniu do mieszkania?

– A jak wybrniesz przed Conem? Przed nim też się wyspowiadasz? Czy on wciąż leży jeszcze w szpitalu?

– Dzisiaj wrócił właśnie do domu. Zaordynowano mu tydzień ćwiczeń rehabilitacyjnych, a potem wróci do pracy na pół etatu.

– Na pewno się nie ucieszy, kiedy się dowie, że w jego firmie ktoś odcina klientom poszczególne części ciała.

– Mowa! Setki razy słyszałem z jego ust o tym, że „ciało to świętość”. No bo prawdę powiedziawszy, to w czym rzecz? Przecież Loosey i tak by już nie używał swego ptaszka.

Spiro opadł na fotel i przygarbił się nagle. Z jego twarzy opadła maska cywilizowanego człowieka, a żółtawa skóra szczelnie przylegająca do jego wystających kości policzkowych i ostrych zębów, czyniła go podobnym do szczura. Spiro przeobraził się w odrażającego, śmierdzącego i złego gryzonia. Trudno powiedzieć, czy taki się urodził, czy też lata przezwisk w szkole i na podwórku do tego stopnia upodobniły jego duszę do twarzy.

Pochylił się do przodu.

– Czy wiesz, ile Con ma lat? Sześćdziesiąt dwa. W tym wieku każdy myśli już o emeryturze, ale nie Constantine Stiva. Zobaczysz, że ja umrę śmiercią naturalną, a Con wciąż jeszcze będzie się gościom w pas kłaniał. On jest jak wąż – zimnokrwisty, opanowany, puls ma ledwie wyczuwalny i wdycha formaldehyd, jakby to był eliksir życia. I żyje tylko po to, żeby mnie wkurzać. Cholera, czy nie mógłby mieć raka, a nie jakiś tam uraz kręgosłupa?! Co z tego, że go boli kręgosłup? Od tego się nie umiera.

– Zawsze myślałam, że między tobą i Conem dobrze się układa.

– Ależ on mnie doprowadza do szału! O, te jego durne zasady i cholerna dobroduszność! Żałuj, żeś go nie widziała tam na dole. Pomyślałabyś, że jesteś w świątyni albo Bóg wie gdzie. Constantine Stiva przy ołtarzu śmierci. A wiesz, co ja myślę o trupach? Że śmierdzą.

– To dlaczego tu pracujesz?

– Bo tu można skosić niezły szmal, laleczko. A ja lubię forsę.

Pełna obrzydzenia, musiałam się opanować, żeby nie wybiec z gabinetu. Oto był cały Spiro. Wyrzucał z siebie lawinę brudu i zepsucia, kotłującą się w jego mózgu. Ta obrzydliwa mieszanka spływała po nim jak woda po kaczce. Elegancko ubrany cyniczny matoł, bez żadnego celu w życiu.

– Czy miałeś jakieś wieści od Kenny’ego od czasu, kiedy włamał ci się do mieszkania?

– Nie. – Spiro znów się zasępił. – I pomyśleć, że kiedyś przyjaźniliśmy się. On, Moogey i ja robiliśmy wszystko wspólnie. Potem Kenny poszedł do wojska i całkiem się zmienił. Wydawało mu się, że jest od nas cwańszy. Miał nawet wielkie plany.

– Na przykład?

– Nie mogę ci powiedzieć, ale były naprawdę imponujące. Oczywiście sam mógłbym to wymyślić, ale nigdy nie miałem czasu na takie fantazje.

– Czy on cię uwzględniał w tych wielkich planach? Miałeś z tego kiedy jakieś pieniądze?

– Czasami mnie włączał. Z Kennym nigdy nic nie było wiadomo. To wielki cwaniak. Ni z tego, ni z owego potrafi odwrócić kota do góry ogonem. Tak samo zresztą postępuje z kobietami. Wszystkim się wydawało, że z niego wspaniały facet. – Spiro uśmiechnął się. – A tymczasem Kenny pokazywał nam, jak to z jednej strony gra rolę wiernego aż po grób kochanka, a za plecami swojej dziewczyny przelatuje wszystkie panienki, jakie nawiną mu się pod rękę. A mimo to kobiety do niego lgnęły. Nawet kiedy je poniżał, same do niego wracały, prosząc o jeszcze. Doprawdy można go było podziwiać. Miał w sobie coś. Widziałem, jak przypalał babom ciało petami i kłuł je szpilkami, a one nijak nie mogły się od niego odkleić.

Poczułam mdłości. Nie wiedziałam już, kto napawał mnie większą odrazą: Kenny maltretujący kobiety czy Spiro, który go podziwiał.

– Muszę już lecieć – powiedziałam. – Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia. – Powinnam choćby odkazić sobie mózg po rozmowie ze Spirem, pomyślałam.

– Zaczekaj chwilę. Chciałbym z tobą pogadać o ochronie. Jesteś podobno w tych sprawach ekspertem, prawda?

Na niczym się dobrze nie znam, musiałam przyznać w duchu, ale bez zająknięcia przytaknęłem:

– Prawda.

– W takim razie, co twoim zdaniem powinienem zrobić z Kennym? Myślałem, że nieźle byłoby wynająć sobie ochroniarza. Tylko na wieczór. Kogoś, kto zamknąłby ze mną zakład i szczęśliwie odwiózł mnie potem do domu. I tak miałem szczęście, że Kenny nie czekał na mnie w mieszkaniu.

– Boisz się go?

– Bo widzisz, on jest jak dym. Nie można go dotknąć. Zawsze się gdzieś czai. Obserwuje. Snuje plany. Ty nie znasz Kenny’ego – powiedział Spiro patrząc mi w oczy. – Czasami potrafi być naprawdę zabawny, ale chwilami wydaje się, że to diabeł wcielony. Wierz mi, widziałem go w akcji i nie chciałbym mu wpaść w łapy.

– Już ci mówiłam… Nie jestem zainteresowana posadą ochroniarza u ciebie.

Wyjął z szuflady plik dwudziestodolarówek i przeliczył je.

Po sto dolców za noc. Musisz tylko dowieźć mnie bezpiecznie do domu. W mieszkaniu dam już sobie radę.

Nagle zdałam sobie sprawę, ile mogę zyskać jako ochrona Spira. Gdyby rzeczywiście pojawił się Kenny, to będę na miejscu. Łatwiej mi też będzie wyciągać od Spira informacje. Nie mówiąc już o tym, że każdego wieczoru będę mogła najzupełniej legalnie przeszukać całe jego mieszkanie. Fakt, trzeba się będzie po prostu zaprzedać temu typowi, ale przecież mogłoby być gorzej. Mogło się przecież zdarzyć, że to samo trzeba by było robić dla kogoś innego jedynie za pięćdziesiąt dolców.

– Kiedy mam zacząć?

– Od dziś. Zamykam o dziesiątej. Przyjedź tu z pięć, dziesięć minut wcześniej.

– Ale dlaczego właśnie ja? Dlaczego nie wynajmiesz sobie jakiegoś twardziela?

Spiro odłożył pieniądze do szuflady.

– Wyglądałbym jak ciota. A tak ludzie pomyślą, że za mną szalejesz. To poprawi mój image. O ile oczywiście przestaniesz się tak ubierać. Bo jak nie, to się jeszcze mogę rozmyślić.

Wspaniale.

Wyszłam z gabinetu Spira i zauważyłam Morellego, który stał oparty o ścianę przy drzwiach wejściowych. Ręce wsadził w kieszenie i wyglądał na wyraźnie wkurzonego. Dostrzegł mnie. Miną w dalszym ciągu miał nietęgą, ale zaczął trochę szybciej oddychać. Zmusiłam się do nieszczerego uśmiechu i zmierzałam przez hol w jego kierunku. Wyszłam jednak na zewnątrz, zanim Spiro zdążyłby nas spostrzec razem.

– Widzę, że dotarła do ciebie papierowa torebka z wiadomością ode mnie – powiedziałam, kiedy doszliśmy do samochodu. Zbierałam w sobie siły na kolejny nieszczery uśmiech.

– Nie tylko ukradłaś mój samochód, ale jeszcze zaparkowałaś w niedozwolonym miejscu.

– Ty cały czas parkujesz tam, gdzie nie wolno.

– Tylko kiedy oficjalnie występuję jako policjant i nie mam innego wyjścia… Albo kiedy pada.

– Zupełnie nie pojmuję, czemu się denerwujesz. Chciałeś, żebym pogadała ze Spirem, no to pogadałam. Przyjechałam tu specjalnie po to, żeby z nim porozmawiać.

– Musiałem prosić chłopaków z radiowozu, żeby mnie tu podrzucili. Co gorsza, wkurza mnie, że wymykasz mi się spod kontroli. Chcę cię mieć na oku, dopóki nie przyskrzynimy Mancusa.

– Jestem wzruszona, że tak martwisz się o moje bezpieczeństwo.

– Bezpieczeństwo nie ma tu nic do rzeczy, skarbie. Masz wyjątkowy talent do wpadania na osoby, których poszukujesz, i zupełnie nie masz pojęcia, jak je potem obezwładnić. Nie mogę dopuścić, żebyś schrzaniła kolejne spotkanie z Kennym. Chcę mieć pewność, że będę w pobliżu, kiedy się znowu na niego napatoczysz.

Wsiadłam do samochodu i westchnęłam. Co racja, to racja. A Morelli niestety miał rację. Co tu dużo mówić. Nie należałam do ścisłej czołówki łowców nagród.

W milczeniu jechaliśmy w kierunku mojego mieszkania. Znałam te ulice jak własną kieszeń. Czasami jechałam półprzytomnie, by się ocknąć nagle na własnym parkingu, i zastanawiałam się potem, jak się tam znalazłam. Ale dziś bacznie się rozglądałam. Nie chciałabym przegapić Kenny’ego, gdyby był gdzieś w pobliżu. Spiro mówił, że Kenny jest jak dym, że wciąż gdzieś się snuje z ukrycia. To zbyt romantyczna wizja, mówiłam sobie. Kenny to po prostu psychopata, który kręci się po okolicy i zachowuje, jakby by) kuzynem samego Pana Boga.

Wiatr przybrał na sile i gnał chmury po niebie coraz prędzej, zakrywając od czasu do czasu tarczę księżyca. Morelli zaparkował obok buicka i wyłączył silnik. Sięgnął ręką w moją stronę i zaczął bawić się kołnierzem mojej kurtki.

– Masz może jakieś plany na dzisiejszy wieczór?

Opowiedziałam mu o pracy zaproponowanej mi przez Spira.

Morelli nie powiedział słowa, tylko patrzył na mnie.

– Jak ty to robisz? – zapytał wreszcie. – Żeby się pakować w takie historie! Gdybyś nawet zdawała sobie sprawę z tego, co robisz, i tak byłabyś prawdziwym zagrożeniem.

– A mnie się wydaje, że wiodę po prostu urocze życie. – Zerknęłam na zegarek. Było już wpół do ósmej, a Morelli wciąż pracował. – Wyrabiasz nadgodziny – zauważyłam. – Zawsze wydawało mi się, że gliniarze odwalają osiem godzin i do domu.

– W obyczajówce różnie to bywa. Pracuję wtedy, kiedy jest coś do zrobienia.

– To ci rujnuje prywatne życie.

Wzruszył ramionami.

– Lubię swoją pracę. Kiedy chcę odpocząć, biorę wolny weekend i jadę nad morze albo wybieram się na tydzień na Karaiby.

To zaczynało być interesujące. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że Morelli mógłby jeździć na Karaiby.

– A co robisz na tych Karaibach? Co cię tam tak pociąga?

– Morze. Lubię nurkować.

– A powiedz, co można robić na przykład na wybrzeżu New Jersey?

Morelli uśmiechnął się.

– Chowam się pod molo i onanizuję. Trudno jest wykorzenić stare nawyki.

Nie mogłam wyobrazić sobie Morellego, jak nurkuje u wybrzeży Martyniki, za to wyraźnie widziałam oczyma duszy, jak siedzi pod molo w Seaside Heights i się onanizuje. Pod molo siedział jako napalony jedenastolatek, który wystawał przed nadmorskimi kafejkami, wsłuchiwał się w dobiegającą stamtąd muzykę i wodził oczyma za kobietami w elastycznych stanikach i króciutkich spodenkach. Potem wraz z kuzynem Moochem wchodzili pod molo i trzepali kapucyna, by zaraz pobiec na plażę do wujka Manny’ego i cioci Florence, z którymi wracali potem do bungalowu, wynajmowanego na czas wakacji w Seaside Heights. Dwa lata później kuzyna Moocha zastąpiła kuzynka Sue Ann Beale, ale ogólnie sposób spędzania czasu nie uległ zapewnię zmianie.

Otworzyłam drzwi i wyszłam na parking. Podmuch wiatru zawirował wokół anteny Morellego i podwinął mi spódnicę. Fryzura rozpadła mi się definitywnie i włosy zakryły mi twarz.

Próbowałam je poskromić w windzie, a Morelli przyglądał się tylko ze stoickim spokojem, jak nerwowo próbuję wepchnąć cały ten bałagan pod elastyczną opaskę, którą znalazłam w kieszeni kurtki. Kiedy drzwi windy się otworzyły, wyszedł na korytarz. Czekał, aż znajdę w torebce klucz od mieszkania.

– Czy Spiro ma wielkiego pietra? – zapytał ni stąd, ni zowąd.

– Wystarczająco widać wielkiego, żeby wynająć mnie na ochroniarza.

– Może to tylko spisek, żeby cię zwabić do mieszkania.

Weszłam do przedpokoju, włączyłam światło i zdjęłam kurtkę.

– To byłby dość kosztowny spisek.

Morelli podszedł prosto do telewizora i włączył kanał sportowy. Na ekranie zaczęły migać niebieskie koszulki Rangersów. Przeciw nim na własnym boisku grała drużyna Capsów. Patrzyłam na wznowienie gry, ale szybko uciekłam do kuchni, żeby sprawdzić automatyczną sekretarkę.

Nagrały się dwie wiadomości. Jedna od matki, która poinformowała mnie, że w banku First National poszukują kasjerów, i przypomniała, że jeśli dotykałam… szczątków pana Looseya, to powinnam umyć ręce. Drugą wiadomość zostawiła Connie. Vinnie wrócił z Karoliny Północnej i chciał, żebym następnego dnia wpadła do biura. Nie ma mowy. Vinnie martwi się o kaucję, którą założył za Mancusa. Gdy tylko wpadnę do biura, jak nic zabierze mi tę sprawę i odda komuś bardziej doświadczonemu.

Wyłączyłam sekretarkę, wzięłam z szafki paczkę chipsów, a z lodówki dwa piwa. Opadłam na kanapę obok Morellego i postawiłam między nami chipsy. Wyglądaliśmy jak stare małżeństwo siedzące przed telewizorem w sobotni wieczór.

Mniej więcej w połowie pierwszej części meczu zadzwonił telefon.

– Jak leci? – zapytał głos w słuchawce. – Robicie to z Joem jak pieski? Słyszałem, że on tak lubi. No wiesz, naprawdę niezła jesteś. Obskakujesz jednocześnie i Spira i Joego.

– Mancuso?

– Dzwonię, żeby zapytać, jak ci się podobała paczuszka z niespodzianką.

– Faktycznie bomba. O co ci chodziło?

– O nic. Po prostu bawię się. Patrzyłem, jak otwieraliście ją w przedpokoju. Fajnie, że była przy tym staruszka. Lubię staruszki. Można by rzec, że to moja specjalność. Powinnaś spytać Joego, co robię staruszkom. Albo nie, lepiej sam ci pokażę, co?

– Jesteś chory, Mancuso. Powinieneś pójść do lekarza.

– To twoja babcia będzie musiała pójść do lekarza. A może ty też. Z początku byłem wkurzony, bo krzyżowałaś mi plany. Teraz spojrzałem na to z innej strony. Może uda mi się trochę zabawić z tobą i tą twoją postrzeloną babcią. Zawsze dobrze jest mieć widownię.

Oblał mnie zimny pot.

– Kto wie, może nawet opowiesz mi o Spirze i o tym, jak okrada swoich przyjaciół.

– A skąd wiesz, że to nie Moogey okradał przyjaciół?

– Moogey był na to za głupi.

Usłyszałam trzask i rozmowa się skończyła.

– To dzwonił twój kuzyn – oznajmiłam Morellemu – żeby zapytać, czy podobała mi się przesyłka z niespodzianką, a potem groził, że zabawi się ze mną i z babcią Mazurową.

Wydawało mi się, że nieźle odgrywam rolę twardziela, ale tak naprawdę trzęsłam się w środku jak galareta. Nie miałam ochoty pytać Morellego, co Kenny Mancuso miał zazwyczaj robić staruszkom. Nie chciałam tego wiedzieć. Cokolwiek to było, nie mogłam pozwolić, żeby przydarzyło się to babci Mazurowej.

Zadzwoniłam do rodziców, aby upewnić się, czy babcia jest w domu. Dowiedziałam się, że owszem, właśnie ogląda telewizję. Przy okazji zapewniłam matkę, że dokładnie umyłam ręce i jakoś udało mi się wykręcić od zaproszenia na deser.

Przebrałam się w dżinsy, założyłam adidasy i flanelową koszulę. Wyjęłam z ukrycia rewolwer i upewniłam się, czy jest naładowany, po czym wrzuciłam go do torebki.

Kiedy wróciłam do pokoju, Morelli karmił Rexa z ręki.

– Wyglądasz, jakbyś się szykowała na akcję – zauważył. – Czy mi się zdawało, że podnosisz czasem pokrywkę od słoika?

– Mancuso groził mojej babci – oznajmiłam przestraszona.

Morelli wyłączył telewizor.

– Staje się coraz bardziej rozdrażniony i niecierpliwy i zaczyna popełniać błędy. Głupio zrobił idąc za tobą do centrum handlowego. Głupotą było też wślizgnięcie się do Stivy. A telefon do ciebie też nie był mądrym posunięciem. Za każdym razem, robiąc coś takiego ryzykuje, że go ktoś nakryje. Kiedy działa w skupieniu, Kenny potrafi być naprawdę sprytny, ale gorzej, kiedy puszcza wszystko na żywioł, kierując się jedynie pychą, zemstą i nagłymi impulsami. Zaczyna się najwyraźniej denerwować, bo sprawa z bronią nie wypaliła. Szuka kozła ofiarnego, kogoś, na kim mógłby wyładować swoją wściekłość. Albo też być może od początku miał kupca, który dał mu zaliczkę, albo sam sprzedał część tej trefnej broni, zanim została skradziona? Moim zdaniem on od początku miał kupca. A teraz panikuje, bo nie może się wywiązać z kontraktu, a zaliczkę zdążył już przepuścić.

– Jego zdaniem to Spiro rąbnął towar.

– Ci dwaj sprzedaliby własnych rodziców, gdyby tylko znaleźli się kupcy.

Trzymałam już kurtkę w ręku, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Louie Moon.

– On tu był – mówił Moon. – Kenny Mancuso tu był. Wrócił i zranił Spira.

– Gdzie jest teraz Spiro?

– W szpitalu św. Franciszka. Sam go tam zawiozłem i wróciłem, żeby wszystkiego dopilnować. No wie pani, pozamykać drzwi i tak dalej.

Kwadrans później byliśmy w szpitalu. Przy recepcji zobaczyłam dwóch mundurowych, Vince’a Romana i jeszcze jednego faceta, którego nie znałam. Stali twardo, przygwożdżeni do ziemi ciężarem pasów z bronią.

– Co się dzieje? – zapytał Morelli.

– Spisaliśmy zeznanie młodego Stivy. Twój kuzyn go chlasnął. Spiro jest tam. – Vinnie wskazał wzrokiem drzwi za biurkiem recepcjonisty. – Zakładają mu szwy.

– Co z nim?

– Mogło być gorzej. Kenny próbował mu prawdopodobnie odciąć rękę, ale trafił na wielką złotą bransoletę szczurowatego. Warto ją zobaczyć. Wielka jak kajdany.

Vince i jego kolega parsknęli śmiechem.

– I co, nikt nie zauważył Kenny’ego?

– On jest jak wiatr.

Spiro siedział na szpitalnym łóżku na oddziale pogotowia. W sali leżało jeszcze dwóch innych pacjentów, ale Spiro był od nich oddzielony parawanem. Prawą rękę miał mocno zabandażowaną od dłoni aż do łokcia. Jego śnieżnobiała koszula była pochlapana krwią i miała rozchylony kołnierzyk. Na podłodze przy łóżku leżały przesiąknięte krwią muszka i ręcznik.

Spiro ujrzawszy mnie, ocknął się z otępienia.

– Miałaś mnie chronić! – krzyknął. – Gdzie u diabła byłaś, kiedy cię potrzebowałem?

– Miałam objąć służbę od dziesiątej, cóż to, nie pamiętasz?

Spiro przeniósł wzrok na Morellego.

– To prawdziwy wariat! Twój kuzyn to pieprzony wariat. Próbował mi, skurwiel, odrąbać rękę. Powinno się go zamknąć w wariatkowie. Siedziałem sobie w gabinecie nie wadząc nikomu, przygotowywałem właśnie rachunek dla wdowy Mayerowej, podnoszę głowę i kogo widzę? Kenny’ego. Wrzeszczy na mnie, że mu coś ukradłem. Nie mam pojęcia, o co mu chodziło. To wariat pierwszej wody. Potem zaczął się odgrażać, że będzie mnie ciął plasterek po plasterku, dopóki mu nie powiem tego wszystkiego, czego chce się dowiedzieć. Na szczęście miałem na ręce tę bransoletą, bo inaczej musiałbym się uczyć pisać lewą ręką. Zacząłem krzyczeć, do gabinetu wpadł Louie i Kenny dał nogę. Żądam policyjnej ochrony – oświadczył Spiro. – Panna gorylówna jakoś się nie spisała.

– Każę cię odwieźć radiowozem do domu – powiedział Morelli. – Ale wiedz, że potem jesteś zdany tylko na siebie. – Podał Spirowi swoją wizytówkę. – W razie czego zadzwoń do mnie. Gdybyś potrzebował szybkiej interwencji, to wykręć 997.

Spiro mruknął coś pod nosem i spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem.

Uśmiechnęłam się uprzejmie i zakołysałam na piętach.

– To co, do jutra?

– Ano do jutra – odrzekł.

Kiedy wyszliśmy ze szpitala, wiatr nieco przycichł, ale nadal mżyło.

– Idzie ciepły front – orzekł Morelli. – Po tym deszczu będziemy mieli ładną pogodę.

Wsiedliśmy do samochodu i obserwowaliśmy szpital. Na podjeździe dla karetek stał radiowóz Romana. Mniej więcej po dziesięciu minutach Roman i ten drugi odprowadzili Spira do radiowozu. Jechaliśmy za nimi aż do Demby, a potem odczekaliśmy, aż sprawdzą mieszkanie Spira.

Radiowóz odjechał, a my siedzieliśmy w samochodzie jeszcze przez kilka minut. W mieszkaniu Spira wciąż jeszcze świeciło się światło. Pewnie będzie się tak świecić całą noc.

– Powinniśmy go obserwować – powiedział Morelli. – Kenny się wnerwia. Będzie łaził za Spirem, aż dostanie to, czego chce.

– Daremny trud. Spiro nie ma tego, czego chce Kenny.

Morelli siedział bez ruchu i patrzył gdzieś w dal przez szybę zalaną deszczem.

– Muszę koniecznie zmienić samochód. Kenny już zna tę furgonetkę.

O tym, że zna mojego buicka nie trzeba było nawet wspominać. Cały świat znał już mojego buicka.

– A ten brązowy samochód?

– Tamten też sobie pewnie zapamiętał. Zresztą muszę mieć wóz, w którym nie będzie mnie widać. Jakiś minivan albo ford bronco z przyciemnianymi szybami. – Włączył silnik i wrzucił bieg. – Wiesz może, o której Spiro otwiera swój przybytek?

– Zwykle o dziewiątej.

Morelli zapukał do mnie o wpół do siódmej rano, aleja byłam szybsza. Zdążyłam się umyć i ubrać w to, co zaczynało przypominać mój służbowy uniform: dżinsy, ciepła koszula, zwykłe buty. Wyczyściłam też terrarium Rexa i nastawiłam kawę.

– Oto mój plan – powiedział Morelli. – Ty śledzisz Spira, a ja śledzę ciebie.

Nie wydawało mi się to jakąś rewelacją, ale nie miałam lepszego pomysłu, więc siedziałam cicho. Napełniłam termos kawą, zapakowałam dwie kanapki i jabłko i na koniec włączyłam sekretarkę.

Kiedy podeszłam do buicka, wciąż było ciemno. Niedzielny poranek. Pustka na ulicach. Żadne z nas nie było w nastroju do rozmów. Na parkingu nie zauważyłam furgonetki Morellego.

– Czym teraz jeździsz? – zapytałam.

– Czarnym fordem explorerem. Stoi na ulicy przed domem.

Otworzyłam buicka i wrzuciłam wszystko na tylne siedzenie. Znalazł się tam również koc, choć nie zapowiadało się, żeby mi był potrzebny. Przestało padać, a powietrze stało się znacznie cieplejsze. Na moje rozeznanie około dziesięciu stopni.

Nie byłam pewna, czy w niedziele Spiro trzymał się takiego samego rozkładu jak w dni powszednie. Dom pogrzebowy otwarty był przez siedem dni w tygodniu, a ilość weekendowego odpoczynku zależała przypuszczalnie od tego, ilu akurat było do pochowania zmarłych. Spiro nie wyglądał na człowieka, który chodzi do kościoła. Przeżegnałam się. Nie mogłam sobie jakoś przypomnieć, kiedy sama byłam ostatnio na mszy.

– Co robisz? – zaciekawił się Morelli. – Czemu się przeżegnałaś?

– Jest niedziela, a ja nie poszłam do kościoła… Po raz nie wiadomo który.

Morelli położył mi rękę na głowie. Jego dotyk przynosił pewność, ukojenie i ciepło, które przenikały z jego dłoni na moją głowę.

– Bóg i tak cię kocha – powiedział.

Pogładził mnie ręką po głowie, przyciągnął do siebie i pocałował w czoło. Uścisnął mnie i nagle już go nie było. Przeszedł przez parking i zniknął gdzieś w cieniu.

Wsiadłam do buicka z tkliwym uczuciem ciepła i lekkim zawrotem głowy. Zaczęłam się zastanawiać, czy jest coś między mną i Morellim. Co też może oznaczać pocałunek w czoło? Nic, powiedziałam sobie. To nic a nic nie znaczy. Może tylko tyle, że Morelli potrafi być czasami naprawdę miły. No dobrze, w takim razie, dlaczego uśmiecham się jak idiotka? Bo w moim życiu brakuje miłości. Po prostu nie ma jej. Dzielę mieszkanie z chomikiem. No cóż, mogło być gorzej, mogłam być nadal żoną tego palanta Dickiego Orra.

Droga do Century Court przebiegła spokojnie. Niebo zaczęło się rozjaśniać. Widać było ciemne pasma chmur i niebieskie plamy między nimi. W budynku, w którym mieszkał Spiro, panowały ciemności. Świeciło się tylko u niego. Zaparkowałam i szukałam we wstecznym lusterku świateł wozu Morellego. Ale niczego nie dostrzegłam. Obróciłam się na siedzeniu i przeszukałam wzrokiem parking. Nigdzie nie było widać explorera.

Zresztą nieważne, powiedziałam sobie. Morelli na pewno gdzieś czuwa, miejmy nadzieję.

Nie miałam złudzeń co do swojej roli w tej całej grze. Byłam jedynie przynętą, doskonale widoczną w błękitnym buicku, tak aby Kenny’emu trudniej było zauważyć kogoś drugiego.

Nalałam sobie kawy z termosu i nastawiłam się na długie czekanie. Na horyzoncie pojawiło się pomarańczowe pasmo. W mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Spira błysnęło światło. Gdzieś dalej zapaliło się następne. Czarne niebo zaczęło powoli przybierać lazurowy odcień. Świtało.

Spiro wciąż miał zasunięte żaluzje. W jego mieszkaniu nadal nie było śladu życia. Zaczęłam się już martwić, ale po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł z nich Spiro. Sprawdził, czy zamknął mieszkanie, i szybko podszedł do samochodu. Jeździł granatowym lincolnem. Wymarzony wóz dla młodego grabarza. Niewątpliwie był wzięty w dzierżawę i wpisany w koszty firmy.

Spiro był ubrany znacznie swobodniej niż zazwyczaj. Miał na sobie marmurkowe dżinsy, sportowe obuwie i luźny zielony sweter. Owinięty bandażem kciuk wystawał mu z rękawa swetra.

Wyjechał z parkingu i wjechał na ulicę Klockner. Spodziewałam się jakiegoś gestu pozdrowienia, ale Spiro przejechał obok mnie nawet się nie obejrzawszy, zapewne pochłonięty tylko tym, żeby nie narobić w gacie.

Jechałam za nim bez pośpiechu. Na drodze było mało samochodów, a ja na dodatek wiedziałam, dokąd Spiro zmierza. Zaparkowałam o pół przecznicy od domu pogrzebowego pod takim kątem, bym widziała wejście od frontu i boczne, a także mały parking z boku oraz ścieżkę prowadzącą do tylnych drzwi.

Spiro zaparkował na podjeździe i skierował kroki do bocznego wejścia. Drzwi przez chwilę stały otworem – Spiro wstukiwał kod odbezpieczający system alarmowy. Po chwili drzwi się zamknęły i rozbłysło światło w gabinecie.

Dziesięć minut później pojawił się Louie Moon.

Nalałam sobie jeszcze kawy i zjadłam pół kanapki. Nikt inny nie wchodził do tego przybytku ani zeń nie wychodził. O wpół do dziesiątej Louie Moon odjechał karawanem. Wrócił po godzinie i wwiózł jakiegoś nieboszczyka do zakładu. Chyba właśnie dlatego Louie i Spiro musieli przychodzić do pracy nawet w niedziele.

O jedenastej zadzwoniłam z telefonu komórkowego do domu, by upewnić się, czy z babcią Mazurową wszystko w porządku.

– Nie ma jej – powiedziała matka. – Wystarczy, że wyjdę na dziesięć minut i cóż potem zastaję? Ojciec pozwolił babci wyjść z Betty Greenburg.

Betty Greenburg miała osiemdziesiąt jeden lat i prowadziła samochód jak szatan.

– Od tego wylewu w sierpniu Betty Greenburg niczego nie pamięta – opowiadała matka. – W zeszłym tygodniu pojechała do Asbury Park. Tłumaczyła się potem, że jechała do domu towarowego „Kmart”, tylko źle skręciła.

– Jak długo babci już nie ma?

– Blisko dwie godziny. Miały pojechać do piekarni. Może powinnam zadzwonić na policję?

W słuchawce rozległ się trzask zamykanych drzwi i jakiś gwar.

– To babcia wróciła – wyjaśniła matka. – Ma obandażowaną całą rękę.

– Daj mi ją do telefonu.

Babcia Mazurowa wzięła słuchawkę.

– Nie uwierzysz w to, co ci powiem – odezwała się głosem drżącym z gniewu i oburzenia. – Stało się coś strasznego. Wychodziłyśmy właśnie z Betty z piekarni z pudełkami chrupiących włoskich ciasteczek, kiedy pojawił się Kenny Mancuso we własnej osobie. Wyszedł sobie zza samochodu jak gdyby nigdy nic i podszedł do mnie.

„Proszę, proszę – mówi – toż to babcia Mazurowa”.

„Tak – odpowiedziałam – i wiem kim ty jesteś. Tym huncwotem Kennym Mancuso”.

„To prawda – on na to – ale dla ciebie też będę bez litości”.

Na chwilę zapadła cisza. Słyszałam jak po drugiej stronie linii babcia oddycha i dochodzi powoli do siebie.

– Mama mówiła, że masz zabandażowaną rękę – zagadnęłam. Nie chciałam jej naciskać, ale musiałam się dowiedzieć, co się stało.

– Kenny mnie dziabnął. Złapał mnie za rękę, przytrzymał i wbił w nią szpikulec do lodu – relacjonowała babcia nienaturalnie drżącym głosem. Słychać w nim było jeszcze echo bólu.

Odsunęłam jak najdalej przednie siedzenie buicka i schowałam głowę między kolana.

– Halo – odezwała się babcia. – Jesteś tam jeszcze?

Wzięłam głęboki oddech.

– Powiedz, jak się teraz czujesz? Czy ciągle boli?

– Już trochę mniej. W szpitalu się mną zajęli. Dali mi tylenol z kodeiną. Wystarczy wziąć trochę, a można dać się przejechać ciężarówce i nic a nic nie poczuć. Potem stwierdzili, że jestem pewnie w szoku i dali mi jakieś pigułki uspokajające. Lekarze powiedzieli, że miałam szczęście, bo szpikulec nie uszkodził niczego ważnego. Po prostu prześliznął się między kośćmi. Faktycznie, gładko wszedł.

Znów usłyszałam głęboki oddech babci.

– A co z Kennym?

– Zwiał jak ten kundel. Powiedział, że jeszcze powróci i że to dopiero początek. – Głos jej się załamał. – Wyobrażasz sobie coś takiego?

– Myślę, że przez jakiś czas nie powinnaś nigdzie wychodzić.

– Też tak uważam. Jestem po prostu zmęczona. Napiłabym się teraz gorącej herbaty.

Matka wzięła słuchawkę z rąk babci.

– Do czego zmierza ten świat? – zapytała. – Napada się starszą kobietę w biały dzień na środku ulicy!

– Zostawię włączoną komórkę. Niech babcia siedzi w domu. W razie czego dzwońcie do mnie.

– A cóż jeszcze mogłoby się stać? Czy nie dość już się stało?

Rozłączyłam się i podłączyłam telefon do gniazda zapalniczki. Serce biło mi trzykrotnie szybciej niż zwykle, a ręce miałam mokre od potu.

Powtarzałam sobie, że muszę myśleć jasno, ale wciąż emocje brały we mnie górę. Wysiadłam z buicka i stanęłam na chodniku szukając wzrokiem Morellego. Pomachałam rękoma nad głową, wskazując wyraźnie, gdzie jestem.

W buicku zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Morelli. Głos miał zniecierpliwiony lub może rozdrażniony, trudno powiedzieć

– Co jest? – zapytał.

Opowiedziałam mu, co przydarzyło się babci Mazurowej. Kiedy skończyłam, w słuchawce zapanowała długa chwila ciszy. Później usłyszałam stłumione przekleństwo i westchnienie pełne obrzydzenia. Na pewno trudno mu było przyjąć to wszystko do wiadomości. W końcu Mancuso należał do jego rodziny.

– Przykro mi – odezwał się w końcu. – Czy mogę coś dla was zrobić?

– Pomóż mi złapać Mancusa.

– Złapiemy go.

Oboje nie byliśmy tylko pewni, czy uda nam się go złapać na tyle wcześnie, by ubiec jego zamiary.

– Czy mogłabyś działać nadal zgodnie z planem? – zapytał Morelli.

– Do szóstej. Potem idę na kolację do rodziców. Chcę się zobaczyć z babcią Mazurową.

Do pierwszej był spokój. O pierwszej rozpoczęło się popołudniowe wystawianie zwłok. Spojrzałam przez lornetkę w okna od frontu i mignął mi Spiro w garniturze i krawacie. Na pewno miał w firmie komplet ubrań. Na parking raz po raz wjeżdżał jakiś samochód. Dopiero teraz zrozumiałam, jak łatwo Kenny mógł wmieszać się w tłum. Wystarczyło, żeby przykleił sobie brodę, wąsy, założył kapelusz lub perukę i nikt nawet nie zwróciłby uwagi na jeszcze jednego gościa wchodzącego przez frontowe, boczne lub tylne drzwi.

O drugiej przeszłam przez ulicę.

Spiro omal nie zachłysnął się powietrzem, kiedy mnie ujrzał i instynktownie przyciągnął okaleczoną rękę do ciała. Wykonywał nienaturalne, gwałtowne ruchy. Miał pochmurną twarz i odniosłam wrażenie, że jest jakiś rozkojarzony. Zachowywał się jak szczur w labiryncie. Pokonywał przeszkody, biegł mrocznymi korytarzami i gorączkowo szukał wyjścia.

Przy stoliku do herbaty stal samotny mężczyzna. Miał około czterdziestki. Średniego wzrostu i wagi, dość dobrze zbudowany, miał na sobie sportową kurtkę i luźne spodnie. Gdzieś go już widziałam. Po dłuższej chwili przypomniałam sobie: był na stacji benzynowej, kiedy wynoszono ciało Moogeya. Wówczas przyjęłam, że pracuje w wydziale zabójstw, ale równie dobrze mógł pracować w obyczajówce albo nawet w FBI.

Podeszłam do stolika i przedstawiłam się.

Wyciągnął rękę.

– Andy Roche.

– Pracuje pan z Morellim?

Na ułamek sekundy zamarł, po czym odparował cios:

– Czasami.

Zaryzykowałam bezpośrednie pchnięcie:

– FBI?

– Nie, Departament Skarbu.

– Pan tu zostaje?

– Jak długo będę mógł. Przywieźliśmy dzisiaj fałszywego nieboszczyka. Ja robię za jego zrozpaczonego braciszka.

– Bardzo sprytne.

– Czy ten Spiro zawsze tak się miota?

– Wczoraj miał kiepski dzień, a i w nocy sobie nie pospał.

Загрузка...