Rozdział 9

Zwlokłam się z łóżka, rozsunęłam zasłony i spojrzałam na parking.

Rzeczywiście – obok buicka wujka Sandora stał brązowy fairlane Morellego. Na tylnym siedzeniu samochodu wciąż leżał zderzak, a na drzwiach ktoś wymalował sprayem napis „ŚWINIA”. Otworzyłam okno w sypialni i wystawiłam głowę.

– Idź sobie.

– Za kwadrans mam zebranie służbowe – odkrzyknął Morelli. – Nie powinno mi to zająć więcej niż godzinę. Potem przez resztę dnia będę wolny. Zaczekaj na mnie i nie idź sama do Stivy.

– Nie ma sprawy.

Kiedy Morelli wrócił z zebrania, było już wpół do dziewiątej i zaczynałam się niecierpliwić. Wypatrywałam go w oknie, a kiedy się wreszcie pojawił na parkingu, wypadłam z domu jak strzała, porywając po drodze torebkę ze stołu. Na wypadek, gdyby trzeba było kogoś kopnąć, założyłam na nogi martensy, a za pasek wsadziłam spray z pieprzem. Naładowałam też i włożyłam do kieszeni pistolet elektryczny.

– Spieszysz się dokądś? – zapytał Morelli.

– Denerwuję się trochę przez ten palec Mayera. Poczuję się o wiele lepiej, kiedy George go wreszcie odzyska.

– Gdybyś chciała ze mną pogadać, to po prostu zadzwoń – powiedział Morelli. – Masz mój numer samochodowy?

– Wykuty na blachę.

– A pager?

– Też.

Uruchomiłam buicka i wyjechałam z parkingu. Widziałam, że Morelli trzyma się w pewnej odległości za mną. Mniej więcej o pół przecznicy przed domem pogrzebowym Stivy zauważyłam błysk motocyklowego „koguta”. Doskonale. Pogrzeb. Zjechałam na krawężnik i obserwowałam przesuwający się konwój. Za motocyklistą jechał karawan z kwiatami i limuzyna z najbliższą rodziną zmarłego. Zerknęłam w okno limuzyny i rozpoznałam panią Mayerową.

Popatrzyłam w lusterko wsteczne i ujrzałam, że Morelli zaparkował tuż za mną i kręci głową, jakby starał się mi powiedzieć: „nawet o tym nie myśl”.

Wykręciłam szybko jego numer.

– Chowają George’a bez palca!

– Uwierz mi, George’owi ten palec nie jest już do niczego potrzebny. Możesz mi go oddać. Wykorzystam go jako dowód.

– Dowód czego?

– Okaleczania zwłok.

– Nie wierzę ci. Pewnie wyrzucisz go do kosza.

– Właściwie miałem zamiar zamknąć go w skrytce bankowej.

Cmentarz mieścił się w odległości dwóch kilometrów od zakładu Stivy. W smętnym kondukcie stało przede mną jeszcze siedem, może osiem samochodów. Za szybą temperatura wahała się w okolicach zera, a niebo zrobiło się intensywnie niebieskie, tak jak to bywa w zimie. Czułam się, jak gdybym stała w korku na mecz futbolowy, a nie w drodze na pogrzeb. Przejechaliśmy przez bramę i skierowaliśmy się w głąb cmentarza, gdzie wykopano już grób i ustawiono krzesła. Zanim zaparkowałam buicka, Spiro zdążył już usadzić wdowę Mayerową.

Podeszłam do Spira i pochylając się do niego szepnęłam:

– Mam palec George’a.

Żadnej reakcji.

– Palec George’a – powtórzyłam głosem matki pouczającej trzylatka. – Prawdziwy, ten który zginął. Mam go w torebce.

– A skąd, u diabła, palec George’a wziął się w twojej torebce?

– To długa historia. Musimy teraz złożyć biednego George’a do kupy.

– Oszalałaś? Nie otworzę przecież trumny tylko po to, żeby oddać nieboszczykowi palec! Co kogo obchodzi ten cholerny palec!

– Mnie obchodzi!

– Dlaczego nie zajmiesz się czymś pożytecznym i nie odnajdziesz na przykład moich trumien? Po co tracisz czas na szukanie rzeczy, których wcale nie potrzebuję? Chyba nie oczekujesz, że ci za ten palec zapłacę, co?

– Oj, Spiro, ależ z ciebie kreatura.

– Powiedzmy. Ale o co ci chodzi?

– Chodzi mi o to, żebyś czym prędzej wykombinował, jak zwrócić George’owi jego palec, bo jak nie, to zrobię tu scenę.

Spiro nie wydawał się przekonany.

– I powiem babci Mazurowej – dodałam.

– Psiakrew! Tego by tylko brakowało.

– Więc jak będzie z tym palcem?

– Trumnę opuszczamy dopiero wtedy, kiedy już wszyscy powsiadają do samochodów i włączą silniki. Możemy wtedy wrzucić do grobu ten palec. Może być?

– Jak to wrzucić?

– Nie mam najmniejszego zamiaru otwierać trumny. Musi ci wystarczyć, że George i jego palec spoczną w tym samym dołku.

– Czuję, że chce mi się krzyczeć…

– Chryste! – Spiro zacisnął usta, ale i tak nie były one w stanie zakryć ogromnego przodozgryzu młodego Stivy. – No dobrze już. Otworzę tę trumnę. Czy ktoś ci już mówił, że jesteś jak ten wrzód na dupie.

Odsunęłam się od Spira i stanęłam przy żałobnikach.

– Wszyscy mi mówią, że jestem jak wrzód na dupie – zwróciłam się szeptem do Morellego.

– W takim razie to musi być prawda – powiedział i otoczył mnie ramieniem. – Pozbyłaś się wreszcie tego palca?

– Spiro odda go George’owi po ceremonii, kiedy wszyscy już sobie pojadą.

Zostajesz tu?

– Tak. Chcę jeszcze zamienić ze Spirem kilka słów.

– Ja wyjdę razem z żywymi. W razie czego, wiedz, że będę się kręcił w pobliżu.

Wystawiłam twarz do słońca i w myślach zmówiłam krótką modlitwę. Kiedy temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni, Stiva uwijał się na cmentarzu jak mógł. Żadna wdowa z Miasteczka nie włożyłaby w życiu ciepłych butów na pogrzeb, a żaden szanujący się przedsiębiorca pogrzebowy nie może dopuścić do tego, by jego żywi klienci marzli na cmentarzu. Cale nabożeństwo trwało przeto nie więcej niż dziesięć minut. Pani Mayerowa nie zdążyła sobie nawet odmrozić nosa. Patrzyłam na staruszków odchodzących od grobu po przymarzniętej trawie. Za pół godziny wszyscy będą już siedzieć u wdowy na stypie, a o pierwszej po południu pani Mayerowa zostanie nagle sama i będzie zachodziła w głowę, co też ma począć przez resztę życia ze swoją samotnością.

Zaczęły trzaskać drzwi od samochodów i rozległ się warkot silników. Po chwili auta odjechały.

Spiro stał z rękami podpartymi na biodrach, niczym posąg doświadczonego przez życie grabarza.

– No i co? – zwrócił się do mnie.

Wyjęłam z torebki woreczek foliowy i podałam mu go.

Po obu stronach trumny stali grabarze. Spiro podał jednemu z nich woreczek, polecił otworzyć trumnę i włożyć do niej zawiniątko.

Żaden z grabarzy nie mrugnął nawet okiem. Wygląda na to, że ludzie zarabiający na życie kopaniem grobów nie przejmują się takimi drobiazgami.

– A teraz powiedz mi, w jaki sposób znalazłaś ten palec? – chciał się dowiedzieć Spiro.

Opowiedziałam mu o spotkaniu z Kennym w stoisku obuwniczym i o tym, jak po przyjściu do domu znalazłam palec w kieszeni.

– Teraz widzisz różnicę między mną a Kennym – rzekł Spiro. – Kenny zawsze chce dominować. Chce wszystkim manipulować i przyglądać się efektom swych manipulacji. Dla niego wszystko jest grą. Kiedy byliśmy mali, ja rozdeptywałem chrząszcze, a Kenny przebijał je szpilką, żeby przekonać się, ile wytrzymają. Kenny lubi się delektować widokiem cierpienia, podczas kiedy ja wolę wszystko kończyć jak najszybciej. Na jego miejscu zaciągnąłbym cię na jakiś ciemny parking i wsadził ci palec między nogi.

Poczułam, że kręci mi się w głowie.

– Oczywiście mówię to tylko teoretycznie – zastrzegł się Spiro. – Nigdy bym ci czegoś takiego nie zrobił, bo jesteś na to za sprytna. No, chyba żebyś sama chciała.

– Muszę już iść.

– Może spotkalibyśmy się dzisiaj wieczorem? Może wybralibyśmy się razem na kolację albo coś w tym guście? To, że ty jesteś wrzodem na dupie, a ja kreaturą, nie oznacza jeszcze, że nie możemy się spotykać.

– Wolałabym wbić sobie igłę w oko.

– Przejdzie ci – rzekł Spiro. – Mam to, czego chcesz.

Aż się bałam zapytać co.

– Podobno masz też coś, co bardzo chce mieć Kenny.

– Kenny to palant.

– Kiedyś się przyjaźniliście.

– Różnie się w życiu układa.

– To znaczy? – próbowałam pociągnąć go za język.

– Nieważne.

– Mam wrażenie, że Kenny uważa, iż spiskujemy przeciwko niemu.

– Kenny to wariat. Następnym razem, jak go zobaczysz, to go zastrzel. Przecież możesz to zrobić, prawda? Masz chyba pistolet?

– Naprawdę muszę już iść.

– Do zobaczenia – pożegnał mnie Spiro, układając dłoń w kształt pistoletu i pociągając za spust.

Prawie biegiem rzuciłam się do buicka. Wsiadłam do wozu, zablokowałam drzwi i zadzwoniłam do Morellego.

– Może i masz rację, że powinnam zostać kosmetyczką.

– Polubiłabyś z pewnością ten zawód – powiedział Morelli. – Pomyśl tylko, depilowałabyś brwi różnych starych bab…

– Spiro nic mi nie powiedział. A przynajmniej nic takiego, co bym chciała usłyszeć.

– Kiedy tak na ciebie czekałem, usłyszałem w radiu coś ciekawego. Wczoraj w nocy na Low wybuchł pożar. W jednym z budynków starych zakładów hydraulicznych. Najwyraźniej jest to podpalenie. Zakład stoi od lat zamknięty, ale w tym budynku ktoś zdaje się przechowywał trumny.

– Chcesz mi powiedzieć, że spaliły się moje trumny?

– Czy Spiro sprecyzował, w jakim stanie powinny być odnalezione trumny? Czy za wskazanie popiołu po nich też dostaniesz zapłatę?

– Czekaj. Spotkamy się na ulicy Low. 123

Zakłady hydrauliczne mieściły się między ulicą Low a torami kolejowymi. Zamknięto je w latach siedemdziesiątych i zostawiono na pastwę losu. Po obu stronach zabudowań rozciągały się bezwartościowe płaskie pola. Dalej widać było funkcjonujące jeszcze przedsiębiorstwa: cmentarzysko samochodów, sklep z materiałami hydraulicznymi i firmę przewozową Jacksona.

Brama wiodąca na teren zakładów była pordzewiała i otwarta. Asfalt, popękany i pełen dziur, zaśmiecony był szkłem i rozkładającymi się odpadkami. W błotnistych kałużach wody przeglądało się ołowiane niebo. Pośrodku placu stał wóz strażacki. Obok niego zauważyłam samochód, którym musieli przyjechać jacyś oficjele. Bliżej rampy załadunkowej, gdzie najwyraźniej wybuchł pożar, stały dwa radiowozy.

Zaparkowaliśmy z Morellim obok siebie i podeszliśmy do grupki mężczyzn, którzy rozmawiali i zapisywali coś w notatnikach.

Popatrzyli na nas i skinieniem głowy powitali policjanta Morellego.

– I co macie? – zapytał Morelli.

Rozpoznałam mężczyznę, który udzielał wyjaśnień. Był to John Petrucci, niegdyś kierownik mojego ojca w czasach, kiedy ten pracował jeszcze na poczcie. Teraz Petrucci przewodził brygadzie strażackiej. Ważna persona.

– Podpalenie – odparł Petrucci. – Ogień wybuchł tylko w jednym miejscu. Ktoś nasączył trumny benzyną i podpalił. Ślady są wyraźne.

– Macie może jakichś podejrzanych? – zapytał Morelli.

Popatrzyli na niego jak na wariata.

Morelli uśmiechnął się.

– Tak tylko zapytałem. Mogę się rozejrzeć?

– Proszę bardzo. My już skończyliśmy. Wygląda na to, że faceci z ubezpieczeń już chyba też. Właściwie nie ma żadnych poważnych szkód. Tu wszystko jest z betonu. Ktoś się jeszcze zjawi, żeby zabezpieczyć to miejsce.

Weszłam z Morellim na rampę przeładunkową. Wyjęłam z torebki latarkę i poświeciłam w stronę zwęglonej sterty drewna, na środku hali. Tylko z bliska widać było, że to trumny. Prostota, wręcz ubóstwo formy. Wszystko sczerniałe od ognia. Sięgnęłam ręką, chcąc dotknąć trumny, ale rozpadła się z chrzęstem.

– Jeśli ktoś chciałby się pobawić, to mógłby dokładnie określić, ile było tych trumien. Wystarczy zebrać okucia. Potem można by je zanieść do Spira, żeby zidentyfikował swoją zgubę.

– Jak myślisz, ile było tych trumien?

– No, trochę tego było.

– To mi wystarczy – Z leżących na podłodze okuć wybrałam jedno i zawinąwszy je w chusteczkę higieniczną, włożyłam do kieszeni kurtki.

– Po co ktoś miałby kraść trumny i je potem podpalać?

– Zemsta? Zabawa? Może początkowo kradzież wydawała się dobrym pomysłem, ale ten, kto je sobie przywłaszczył, nie mógł się ich widocznie pozbyć.

– Spiro nie będzie tym zachwycony.

– No tak – rzekł Morelli. – To ci powinno poprawić humor, nie?

– Potrzebowałam tych pieniędzy.

– Na co miałaś zamiar je wydać?

– Chciałam spłacić raty za jeepa.

– Maleńka, przecież nie masz już jeepa.

Okucie od trumny ciążyło mi w kieszeni. Nie dosłownie, ale w sensie metaforycznym. Byłam przerażona. Nie chciałam przecież błagać Spira na kolanach, żeby mi zapłacił. Kiedy wpadam w panikę, staram się wówczas grać na zwłokę.

– Tak sobie myślę, że może wpadnę do domu na jakiś obiad – powiedziałam do Morellego. – Potem pewnie pojadę do Stivy. Zabiorę ze sobą babcię. W sali, gdzie leżał George Mayer, znowu dzisiaj kogoś wystawiają, a babcia bardzo lubi chodzić na te popołudniowe ceremonie.

– Nieźle to sobie obmyśliłaś – odparł Morelli. – A czy jestem też zaproszony na obiad?

– Nie. Jadłeś już budyń. Gdybym przyprowadziła cię na obiad, moja rodzinka już by cię nie wypuściła ze swoich szponów. Dwa posiłki w domu dziewczyny to prawie oświadczyny.

Po drodze do rodziców zajechałam na stację benzynową. Z ulgą stwierdziłam, że Morellego nigdzie nie widać w pobliżu. Może nie będzie tak źle, pomyślałam. Pewnie nie dostanę nagrody za odnalezienie trumien, ale przynajmniej nie będę musiała się już spotykać ze Spirem. Skręciłam w aleję Hamiltona i minęłam stację Delia.

Kiedy przed domem rodziców ujrzałam brązowego fairlane’a Morellego, omal nie dostałam palpitacji serca. Spróbowałam ustawić się tuż za nim, ale źle obliczyłam odległość i roztrzaskałam mu prawe tylne światło.

Morelli wysiadł z samochodu, by ocenić straty.

– Zrobiłaś to celowo – stwierdził.

– Wcale nie! To przez tego grzmota. Nie wiadomo, gdzie ma koniec. – Spojrzałam na Joego z ukosa. – A ty co tu robisz? Przecież mówiłam, że nie masz co liczyć na obiad.

Ochraniam cię. Zaczekam w samochodzie.

– No i dobrze.

– Okay – zawtórował Morelli.

– Stephanie – zawołała matka od drzwi. – Dlaczego stoisz na ulicy ze swoim chłopakiem?

– Widzisz! – zawołałam triumfalnie. – A nie mówiłam? Już cię uznali za mojego chłopaka.

– No to masz szczęście.

Matka machała już do nas.

– Wchodźcie. Co za miła niespodzianka. Dobrze, że ugotowałam trochę więcej zupy. A ojciec właśnie przywiózł chlebek prosto z pieca.

– Lubię zupę – rzucił jak gdyby nigdy nic Morelli. 124 125

– Nie. Nie będzie żadnej zupy – zaprotestowałam.

W drzwiach pojawiła się też babcia Mazurowa.

– Co ty tu z nim robisz? – zdziwiła się. – Przecież mówiłaś, że nie jest w twoim typie.

– Przyjechał za mną aż do domu.

– Gdybym wiedziała, to bym się trochę umalowała.

– On nie wchodzi na obiad.

– Ależ oczywiście, że wchodzi – powiedziała matka. – Mamy cały gar zupy. Co by sobie ludzie pomyśleli, gdyby nie wszedł?

– No właśnie – rzeki do mnie Morelli. – Co by sobie ludzie pomyśleli?

Ojciec siedział w kuchni i podłączał do kranu nową zmywarkę. Z ulgą spojrzał na stojącego w progu Morellego. Wolałby pewnie, abym przyprowadziła kogoś, z kogo byłby większy pożytek – rzeźnika czy mechanika samochodowego, ale szybko doszedł do wniosku, że policjant to i tak o niebo lepiej niż przedsiębiorca pogrzebowy.

– Siadajcie do stołu – zapraszała matka. – Zjedzcie sobie chlebka z serem. Jest też wędlina. Od Giovichinniego. On ma najsmaczniejszą wędlinę.

Kiedy powoli kończyliśmy zupę i zabierali się do wędlin, wyciągnęłam z torby zdjęcie trumny. Fotografia nie była zbyt wyraźna, ale metalowe okucia bardzo przypominały te, które znaleźliśmy w pogorzelisku.

– A to co? – zaciekawiła się babcia Mazurowa. – Wygląda jak zdjęcie trumny. – Przyjrzała się bliżej. – Chyba nie zamierzacie kupić czegoś takiego dla mnie? Chcę trumnę z girlandkami. Nie chcę tego wojskowego pudła.

Morelli podniósł głowę.

– Wojskowego mówi pani?

– Takie brzydkie trumny mają tylko w wojsku. W telewizji mówili, że po Pustynnej Burzy zostało im sporo tego towaru. Za mało widoczne zginęło amerykańskich chłopców i teraz panowie wojskowi muszą coś z tym zrobić, więc organizują wyprzedaże. Mają po prostu… nadwyżkę.

Spojrzeliśmy z Morellim po sobie. Oho.

Morelli położył serwetkę na stole i odsunął krzesło.

– Przepraszam, ale muszę zatelefonować – zwrócił się do mojej matki. – Czy mogę skorzystać z państwa telefonu?

Założenie, że Kenny przeszmuglował broń i amunicję w trumnach wydawało się trochę naciągane, ale zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. No i to by wyjaśniało niepokój Spira o te trumny.

– Jak poszło? – zapytałam Morellego kiedy wrócił do stołu.

– Marie właśnie to sprawdza.

Babcia Mazurowa zamarła z łyżką zupy w połowie drogi do ust.

– Czy to jakaś policyjna afera? Nad czym pracujecie?

– Próbuję się tylko zapisać do dentysty – pospieszył z wyjaśnieniem Morelli. – Plomba mi właśnie wypadła.

– Trzeba sobie sprawić takie zęby jak ja – powiedziała babcia. – Mogę je wysłać dentyście pocztą.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy zabrać babcię ze sobą do Stivy. Z obrzydliwym grabarzem jakoś by sobie dała radę, ale nie chciałam, aby miała do czynienia z grabarzem niebezpiecznym.

Zjadłam zupę i chleb z wędliną i sięgnęłam do miski po ciasteczka. Zerknęłam przy tym na szczupłe ciało Morellego. Zjadł dwa talerze zupy, pół bochenka chleba z masłem i siedem ciasteczek. Dokładnie liczyłam.

Zauważył, że się na niego gapię i w milczeniu uniósł brwi.

– Pewnie zawzięcie ćwiczysz – stwierdziłam raczej, niż zapytałam.

– Biegam, kiedy mogę. Czasami wpadam na siłownię. – Wyszczerzył zęby. – W naszej rodzinie wszyscy mężczyźni mają dobrą przemianę materii.

Życie jest zdecydowanie niesprawiedliwe.

Zabrzęczał pager i Morelli wyszedł do kuchni, żeby zatelefonować. Kiedy wrócił, miał minę jak kot, który dopiero co zeżarł kanarka.

– To dentysta – wyjaśnił. – Ma dla mnie dobre wieści.

Zebrałam talerze i odniosłam je do kuchni.

– Muszę już lecieć – oznajmiłam matce. – Mam jeszcze trochę pracy.

Praca – żachnęła się matka. – Phi! Też mi praca.

– Było mi niezmiernie miło – podziękował Morelli. – A zupa była po prostu przepyszna.

– Powinieneś znów nas kiedyś odwiedzić – powiedziała matka. – Jutro będzie pieczeń. Stephanie, może wpadniecie jutro na pieczeń?

– Nie.

– To nieuprzejme z twojej strony – skarciła mnie matka. – Jak ty traktujesz swojego chłopaka?

To, że zaakceptowała nawet Morellego w roli mojego chłopaka, dowodziło jak desperacko pragnęła wydać mnie za mąż albo przynajmniej trochę rozruszać.

– On nie jest moim chłopakiem – sprostowałam.

Matka dała mi torbę ciastek.

– Jutro robię bezy. Dawno już nie robiłam beżów. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, stanęłam i popatrzyłam Morellemu prosto w oczy.

– Żeby nie było niejasności: nie przychodzisz jutro na kolację.

– Oczywiście – odparł Morelli.

– A co z tym telefonem?

– W Braddock było od cholery pustych trumien. Pół roku temu zorganizowali wyprzedaż. Dwa miesiące przed wyjściem Kenny’ego z wojska. Dom pogrzebowy Stivy kupił dwadzieścia cztery trumienki. Leżały w tej samej okolicy, gdzie zaginiona broń, ale to ogromny obszar. Kilka magazynów i ponad pół hektara odkrytego pola, a wszystko za ogrodzeniem.

– Ogrodzenie nie stanowiło dla Kenny’ego problemu, bo on tam przecież pracował.

– No tak. A kiedy przyjęto oferty kupna, trumny odłożono dla konkretnych nabywców. Kenny wiedział zatem, które trumny pojadą do Spira. – Morelli uśmiechnął się. – Wujek Vito by się ucieszył.

– A co, sam też kradł trumny?

– Raczej je wypełniał. Kradł tylko dorywczo.

– A więc myślisz, że to możliwe, by Kenny przemycił tę broń w trumnach?

– Wygląda to dość dziwnie i dramatycznie, ale chyba tak, myślę, że to zupełnie możliwe.

– No dobrze, w takim razie Spiro, Kenny i zapewne Moogey ukradli ten towar z Braddock i złożyli go w boksie „R i J”. Ale nagle wszystko znika. Ktoś grał na dwie strony i wiadomo, że to nie był Spiro, bo to on mnie wynajął do szukania trumien.

– Kenny też raczej odpada – stwierdził Morelli. – Kiedy mówił, że Spiro ma coś, co należy do niego, miał chyba na myśli skradzioną broń.

– A zatem, kto nam zostaje? Moogey?

– Nieboszczycy nie umawiają się na nocne spotkania z braćmi Long.

Nie chciałam przejechać przez kawałki rozbitej lampy z wozu Morellego, więc pozbierałam je z asfaltu. A nie wiedząc, co z nimi zrobić, podałam mu ten plastikowy złom.

– Mam nadzieję, że masz na to ubezpieczenie – odezwałam się ze skruchą.

Morelli nic nie powiedział.

– Czy dalej będziesz mnie śledził? – zapytałam.

– Aha.

– To popilnuj mi samochodu, kiedy będę u Stivy.

Parking przy domu pogrzebowym był wypełniony samochodami uczestników popołudniowej ceremonii. Musiałam zaparkować na ulicy. Wysiadłam z buicka i starałam się nie zwracać uwagi na Morellego. Nie widziałam go, ale czułam, że jest w pobliżu, bo coś mnie ściskało w dołku.

Spiro stał w holu i grał rolę boga kierującego ruchem ciał niebieskich.

– Jak leci? – zapytałam.

– Mnóstwo pracy. Zeszłej nocy zmarł Joe Loosey. Wylew. No, a dzisiaj mamy Staną Radiewskiego. Należał do klubu Łosiów. Na pogrzeby Łosiów zawsze przychodzą tłumy.

– Mam złą i dobrą wiadomość – powiedziałam. – Dobra to taka, że znalazły się twoje trumny.

– A zła?

Wyjęłam z kieszeni osmalone okucie.

– Zła jest taka, że… to wszystko, co z nich zostało.

Spiro wpatrywał się w kawałek metalu.

– Nie rozumiem.

– Ktoś podpalił w nocy stertę trumien. Ustawił je na jednej z ramp załadowczych w zakładach hydraulicznych, oblał benzyną i podpalił. W zasadzie wszystko poszło z dymem, ale po szczątkach ustalono, że były to trumny.

– Widziałaś je? Co jeszcze się spaliło? Było tam coś jeszcze?

Na przykład rakietnice przeciwpancerne, pomyślałam.

– Z tego, co widziałam, to tylko trumny. Możesz to zresztą sam sprawdzić.

– Chryste – rzekł Spiro. – Teraz nie mogę się ruszyć. Kto będzie niańczył tych wszystkich cholernych Łosiów?

– A Louie?

– O Jezu, tylko nie Louie. Chyba tobie przypadnie w udziale ten zaszczyt.

O nie, ja się na to nie piszę.

– Wystarczy, że będziesz im donosić gorącą herbatę i powiesz parę bzdur w stylu „niezbadane są wyroki boskie”. Wrócę za pól godzinki. – Sięgnął do kieszeni po kluczyki. – Kto był w zakładach, kiedy się tam zjawiłaś?

– Komendant straży, policja w mundurach, jakiś facet, którego nie znam, Joe Morelli i kilku strażaków, którzy kończyli akcję.

– Mówili może coś interesującego?

– Nie.

– Mówiłaś im, że te trumny należały do mnie?

– Nie. I nie mam zamiaru tu zostać. Chcę swoje pieniądze za odnalezienie trumien i spływam.

– Nie dam ci żadnych pieniędzy, dopóki nie zobaczę tego pogorzeliska na własne oczy. Być może są to trumny należące do kogoś innego. A może sobie to wszystko wymyśliłaś.

– Pół godziny – krzyknęłam do pleców Spira. – Ani sekundy dłużej!

Sprawdziłam stolik z herbatą. Nie było tam nic do roboty. Na stole stały całe litry wrzątku i kilogramy ciastek. Usiadłam sobie z boku w fotelu i zaczęłam podziwiać cięte kwiaty. Klub Łosiów przeniósł się do nowej sali, gdzie leżał Radiewski, a w holu zapanowała cisza, która zbijała mnie z tropu. Żadnych kolorowych magazynów do czytania. Żadnej telewizji. Cicha pogrzebowa muzyka sącząca się z ukrytych głośników.

Wydawało mi się, że upłynęły co najmniej cztery dni, kiedy do holu wtoczył się Eddie Ragucci. Eddie był ważną figurą u Łosiów.

– Gdzie ten szczur? – zapytał Eddie.

– Musiał wyjść. Ale zaraz powinien wrócić.

– W sali Staną jest za gorąco. Pewnie zepsuł się termostat. Nie możemy wyłączyć ogrzewania, a makijaż nieboszczyka zaczyna już spływać. Kiedy tu był Con, takie rzeczy się nie zdarzały. To pech, że Stan musiał odejść akurat wtedy, kiedy Con poszedł do szpitala. Nieszczęścia chodzą parami.

– Niezbadane są wyroki boskie.

– Święta racja.

– Spróbuję poszukać zastępcy Spira.

Zaczęłam naciskać po kolei klawisze interkomu i krzyczałam na Louiego, aby się zjawił w holu. Wszedł, kiedy wciskałam ostatni guzik.

– Byłem w przygotowalni – wyjaśnił.

– Macie tam kogoś jeszcze?

– Pana Looseya.

– Chodziło mi o innych pracowników. Na przykład o Clarę z salonu piękności.

– Nie, jestem sam.

Powiedziałam mu o termostacie i wysłałam go, żeby to sprawdził.

Louie wrócił po pięciu minutach.

– Taka mała blaszka się zagięła – oznajmił. – To się często zdarza. Ludzie się opierają i ta blaszka się zagina.

– Lubisz tę pracę?

– Przedtem pracowałem w domu opieki. Tu jest łatwiej, myję ich po prostu szlauchem, a jak już położy się takiego na stole, to mi się nie wierci.

– Znałeś Moogeya Buesa?

– Poznałem go dopiero tutaj. Pół kilo wypełniacza poszło na tę jego głowę.

– A Kenny’ego Mancuso?

– Spiro mówi, że to Kenny Mancuso zastrzelił Moogeya Buesa.

– Wiesz, jak Kenny wygląda? Przychodził tu kiedykolwiek?

– Wiem, jak wygląda, ale nie widziałem go już od dawna. Słyszałem, że jesteś łowcą nagród i polujesz na Kenny’ego.

– Nie stawił się w sądzie.

– Jeśli go spotkam, to dam ci znać.

Dałam mu swoją wizytówkę.

– Złapiesz mnie na pewno pod którymś z tych numerów.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Do holu wpadł Spiro i z równym hukiem zamknął podwoje. Czarne lakierki i rękawy marynarki miał przyprószone popiołem. Policzki pałały mu rumieńcem, a małe szczurze oczka błyszczały.

– No i co? – zapytałam.

Wbił wzrok gdzieś ponad moim ramieniem. Obejrzałam się i spostrzegłam, że przez hol idzie Morelli.

– Szukasz kogoś? – zapytał go Spiro. – Radiewski leży w nowej sali.

Morelli machnął mu przed nosem odznaką.

– Wiem, gdzie pracujesz – żachnął się Spiro. – Coś nie gra? No proszę, wystarczy wyjść na pól godziny, a tu już same problemy.

– Nie ma żadnego problemu – zapewnił go Morelli. – Szukamy tylko właściciela trumien, które właśnie spłonęły.

– No to już go znaleźliście. Ale ja ich nie podpaliłem. Te trumny mi ukradziono.

– Czy zgłaszał pan to na policji?

– Nie chciałem nadawać temu rozgłosu. Wynająłem panią detektyw, żeby mi je szybko odnalazła.

– Ta trumna, która ocalała z pożaru, wydaje się zbyt prosta, jak na gusty w Miasteczku – zauważył Morelli.

– Kupiłem je na wyprzedaży w bazie wojskowej. Mieli nadwyżkę. Myślałem o otwarciu filii zakładu w innych dzielnicach. Może nawet w Filadelfii. Tam mieszka sporo biedoty.

– Zainteresowała mnie sprawa tej wojskowej nadwyżki – powiedział Morelli. – Jak się odbywa taka wyprzedaż?

– Trzeba złożyć w kwatermistrzostwie ofertę. Jeśli się na nią zgodzą, należy w ciągu tygodnia zabrać towar z bazy.

– A w której bazie kupowałeś?

– W Braddock.

Morelli zachowywał kamienny spokój.

– Czy Kenny Mancuso nie służył przypadkiem właśnie w Braddock?

– A tak. Jak zresztą wielu innych naszych chłopaków.

– No dobrze. A więc przyjęli twoją ofertę – dociekał Morelli. – W jaki sposób przywiozłeś tu trumny?

– Pojechaliśmy po nie z Moogeyem ciężarówką.

– Jeszcze jedno pytanie – powiedział Morelli. – Nie wiesz przypadkiem, dlaczego ktoś kradnie trumny, a potem je podpala?

– Pewnie, że wiem. Bo ukradł je jakiś czub. Mam jeszcze sporo roboty – uciął Spiro. – Czy to już koniec?

– Na razie tak.

Popatrzyli sobie w oczy tak intensywnie, że na twarzy Spira zaczął drgać mięsień. Wreszcie młody Stiva odwrócił się na pięcie i poszedł do gabinetu.

– Do zobaczenia później – pożegnał mnie Morelli i również wyszedł.

Drzwi do gabinetu Spira były zamknięte. Zapukałam i czekałam. Cisza. Zapukałam głośniej.

– Spiro! – krzyknęłam. – Wiem, że tam jesteś!

Spiro szarpnięciem otworzył drzwi.

– O co znowu chodzi?

– O moje pieniądze.

– Chryste, czy ty myślisz, że ja mam czas myśleć o twoich gównianych pieniądzach? Mam ważniejsze zmartwienia na głowie.

– Na przykład?

– Na przykład to, że Kenny Mancuso podpalił te cholerne trumny.

– A skąd wiesz, że to Kenny?

– A któżby inny? To świr i na dodatek mi groził.

– Powinieneś powiedzieć o tym Morellemu.

– No tak, tego mi jeszcze brakowało, żeby sobie ściągnąć na głowę gliniarzy. Tak jakbym nie miał już dość kłopotów.

– Zauważyłam, że nie darzysz policjantów szczególnym szacunkiem.

– Gliny to szuje.

Poczułam na karku czyjś oddech. Odwróciłam się i ujrzałam tuż za mną Louiego Moona.

– Przepraszam – powiedział. – Muszę pogadać ze Spirem.

– Mów – polecił Spiro.

– Chodzi o pana Looseya. Zdarzył się wypadek.

Spiro nie odezwał się, ale wzrokiem świdrował dziurę w czole Louiego.

– Pan Loosey leżał już na stole – zaczął opowiadać Louie. – Właśnie miałem go ubierać, kiedy zdarzyła się ta historia z termostatem. Musiałem wyjść i go naprawić, a kiedy wróciłem, zauważyłem, że pan Loosey nie ma… no… pewnej intymnej części ciała. Nie wiem, jak to się mogło stać. Jeszcze przed chwilą to miał, a teraz już nie ma…

Spiro odepchnął Louiego na bok i popędził przed siebie krzycząc:

– Kurwa mać, szlag mnie zaraz trafi!

Po kilku minutach wrócił do gabinetu ze ściągniętą twarzą i zaciśniętymi pięściami.

– Nie do wiary, kurwa, nie do wiary – wściekał się przez zaciśnięte zęby. – Nie było mnie zaledwie pół godziny, a tu ktoś sobie przyszedł i odciął Looseyowi kutasa. A wiesz kto to był? Nikt inny tylko Kenny. Zostawiam cię na posterunku, a ty wpuszczasz tu Kenny’ego i pozwalasz mu odciąć trupowi kutasa.

Na biurku zadzwonił telefon i Spiro rzucił się do słuchawki.

– Dom pogrzebowy Stivy.

Zacisnął usta. Wiedziałam już, że dzwonił Kenny.

– Jesteś czubkiem – powiedział Spiro. – Powinieneś się leczyć. Zawsze myślałem, że masz nie po kolei pod sufitem, ale teraz to już naprawdę przegiąłeś pałę.

Kenny zaczął coś mówić, ale Spiro mu przerwał.

– Zamknij się – powiedział. – Sam już nie wiesz, co mówisz. Nie zdajesz sobie, kurwa, sprawy, czym ci grozi zadzieranie ze mną. Jeszcze raz się tu pokażesz, a zabiję cię. A nawet jeśli nie zrobię tego sam, to każę małej cię wykończyć.

Małej? Czyżby mówił o mnie?

– Chwileczkę - powiedziałam do Spira. – Co chciałeś powiedzieć przez to ostatnie zdanie?

Spiro rzucił słuchawką.

– Pieprzony świr.

Położyłam dłonie płasko na biurku i pochyliłam się do przodu.

– Nie jestem żadną małą. I nie jestem wynajętym rewolwerowcem. Gdybym nawet pracowała jako ochroniarz, na pewno bym cię nie chroniła, ty gadzie. Jesteś nędzną kreaturą, wypierdkiem mamuta i obmierzłym szczurem. Jeśli jeszcze raz komukolwiek powiesz, że go zabiję na twoje polecenie, to ty zginiesz pierwszy!

To była cała Stephanie Plum, mistrzyni czczych pogróżek.

– Niech zgadnę, jesteś bez grosza przy duszy, prawda?

Całe szczęście, że nie miałam przy sobie broni, bo gotowa byłam go zastrzelić.

– Ktoś inny nic by ci nie zapłacił za odnalezienie samych popiołów. – powiedział Spiro. – Ale ja jestem dobrym wujkiem i mimo wszystko wypiszę ci czek. Potraktujmy to jako zaliczkę na poczet przyszłych usług. Czasami może mi się przydać taka cizia jak ty.

Wzięłam czek i wyszłam bez słowa. Dalsza rozmowa nie miała sensu, bo najwyraźniej miałam do czynienia z idiotą. Zatrzymałam się na stacji benzynowej, a tuż za mną stanął Morelli.

– To wszystko wydaje mi się coraz bardziej podejrzane – powiedziałam do niego. – Widzę, że Kenny’emu całkiem szajba odbiła.

– A co się znowu stało?

Opowiedziałam mu o tym, co spotkało pana Looseya, i o rozmowie telefonicznej.

Powinnaś oddać ten samochód do przeglądu – stwierdził Morelli. – Trzeba ustawić zapłon.

– Po co? Przecież wszystko dobrze chodzi?

Morelli był wyraźnie zdegustowany.

– Niech to jasna cholera! – zaklął.

Pomyślałam, że to moja obojętność na problem stanu technicznego samochodu tak na niego działa.

– Naprawdę uważasz, że powinnam ustawić ten zapłon?

Morelli oparł się o błotnik i wydusił z siebie:

– Zeszłej nocy w New Jersey zginął policjant. Dwie kule przebiły mu kamizelkę.

– To była wojskowa amunicja?

– Tak. – Podniósł na mnie wzrok. – Muszę znaleźć to świństwo. Ono tu musi być gdzieś pod nosem.

– Myślisz, że Kenny może mieć rację co do Spira? Twierdzi, że Spiro opróżnił trumny i wynajął mnie tylko po to, żeby zachować pozory…

– Nie wiem. Ale coś mi tu nie pasuje. Moim zdaniem wszystko zaczęli Kenny, Moogey i Spiro, ale gdzieś po drodze nawinął się ktoś czwarty i pomieszał im szyki. Na mój nos ktoś podebrał towar naszej trójce muszkieterów i skłócił ich ze sobą. Podejrzewam, że to nikt z Braddock, bo towar pojawia się w New Jersey i w Filadelfii.

– Musiałby to być ktoś znajdujący się blisko tej trójki. Ktoś zaufany… Na przykład dziewczyna.

– Równie dobrze mógł się ktoś dowiedzieć o wszystkim przez przypadek – powiedział Morelli. – Wystarczy, że podsłuchał rozmowę.

– Na przykład Louie Moon.

– Tak. Mógł to być z powodzeniem Louie Moon – powtórzył Morelli.

– No i ten ktoś musiał też mieć dostęp do klucza od boksu. A Louie Moon go miał.

– Znalazłoby się pewnie mnóstwo ludzi, przed którymi Spiro mógł się wygadać i którzy mieli dostęp do klucza. Od sprzątaczki po Clarę. Tak samo jest w przypadku Moogeya. To, że Spiro powiedział ci, że tylko on miał klucz od boksu, wcale nie musi oznaczać, że mówił prawdę. Pewnie wszyscy trzej mieli klucze. 133

– W takim razie, co się stało z kluczem Moogeya? Ustalono to? Ciekawe, czy miał go przy sobie w chwili śmierci?

– Nie znaleziono przy nim żadnych kluczy. Przyjęto, że posiał je gdzieś na stacji benzynowej i prędzej czy później same się znajdą. Wówczas nie miało to żadnego znaczenia. Rodzice mieli zapasowy komplet i odprowadzili samochód do domu. Teraz, kiedy wypłynęła sprawa trumien, mam powód, żeby trochę pomęczyć Spira. Chyba wrócę i trochę go przycisnę. Chcę też pogadać z Louiem Moonem. Obiecasz mi, że w nic się nie wdasz przez ten czas?

– Nie martw się. Dam sobie radę. Może pójdę na zakupy. Spróbuję dobrać jakąś sukienkę do tych fioletowych pantofli.

Morelli zacisnął usta.

– Kłamiesz. Masz raczej zamiar zrobić coś głupiego, przyznaj, że tak?

– O Boże, ranisz mnie. Myślałam, że podnieci cię myśl o fioletowej sukience i fioletowych bucikach. Chciałam sobie też kupić jakąś kieckę z lycry. Pomyśl tylko, krótka sukienka z lycry z mnóstwem cekinów…

– Znam cię za dobrze i wiem, że wcale nie masz zamiaru iść na zakupy.

– Przysięgam ci na co tylko chcesz. Idę na zakupy. Słowo daję.

Morelli uśmiechnął się kącikiem ust.

– Wyprowadziłabyś w pole samego papieża.

Niemal się przeżegnałam.

– Ależ ja prawie nigdy nie kłamię. – Tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. No i… kiedy mówienie prawdy byłoby nie na miejscu.

Patrzyłam, jak Morelli odjeżdża, po czym ruszyłam do biura Vinniego po kilka adresów.

Загрузка...