Rozdział 12

No więc tak, Morelli nie wspomniał mi ani słowem o Andym Roche’u. I nic dziwnego. Nigdy nie dawał sobie zaglądać w karty. Taki już ma styl. Nikomu nie pokazuje, jakie asy trzyma w rękawie. Ani szefowi, ani partnerom, ani tym bardziej mnie. Nie powinnam się obrażać. W końcu chodzi oto, żeby złapać Kenny’ego. Było mi już wszystko jedno, w jaki sposób to się stanie.

Zostawiłam Roche’a i zamieniłam kilka słów ze Spirem. Owszem, nadal chciał, żebym go eskortowała. Nie miał jednak żadnych wiadomości od Kenny’ego.

Skorzystałam tylko z łazienki i wróciłam do buicka. O piątej złożyłam wszystko i pojechałam do swojego mieszkania. Wciąż miałam przed oczyma obraz babci Mazurowej okaleczonej szpikulcem do lodu. Wrzuciłam do koszyka kilka rzeczy do prania, zestaw do makijażu, żel do włosów i suszarkę, po czym wyniosłam kosz do samochodu. Wróciłam po terrarium z Rexem, włączyłam sekretarkę i zostawiłam światło w kuchni. W końcu wyszłam i zamknęłam drzwi na klucz. Babcię Mazurową mogłam skutecznie chronić tylko w jeden sposób: musiałam z powrotem przeprowadzić się do rodziców.

– Co to jest? – zapytała matka ujrzawszy terrarium z chomikiem.

– Wprowadzam się do was na kilka dni.

– Powinnaś rzucić tę pracę. Bogu dzięki! Zawsze mówiłam, że stać cię na jakieś lepsze zajęcie.

– Nie rzuciłam pracy. Potrzebuję tylko odmiany.

– W twoim pokoju stoi maszyna do szycia i deska do prasowania. Mówiłaś, że już nigdy nie wrócisz do domu.

Obiema rękami obejmowałam terrarium Rexa.

– Myliłam się. Tu jest mój dom.

– Frank! – krzyknęła matka. – Chodź, pomóż Stephanie. Znów się do nas wprowadza.

Przecisnęłam się obok niej i zaczęłam wchodzić po schodach na górę.

– Ale tylko na kilka dni. To tymczasowy układ.

– Córka Stelli Lombardi też tak mówiła i od trzech lat mieszkają razem.

Czułam, że gdzieś w środku wzbiera we mnie krzyk.

– Gdybyś wcześniej dała znać, to bym posprzątała – powiedziała matka. – Położyłabym też nową narzutę.

Otworzyłam drzwi kolanem.

– Nie chcę nowej narzuty. Tej nic nie brakuje. – Manewrowałam między gratami w małym pokoiku. Postawiłam Rexa na chwilę na łóżku i zaczęłam sprzątać blat komody.

– Jak się czuje babcia?

– Właśnie drzemie.

– Już nie, już nie! – krzyknęła babcia ze swego pokoju. – Hałas tu taki, że i umarłego z grobu by poderwało. Co się dzieje?

– Stephanie wraca do domu.

– Po co jej to? Przecież tu jest nudno jak cholera. – Babcia zajrzała do mojego pokoju. – Nie jesteś w ciąży, prawda?

Babcia Mazurowa co tydzień nakręcała sobie włosy na wałki. Między kolejnymi zabiegami musiała ani chybi spać z głową zwisającą na brzegu łóżka, bo chociaż z każdym dniem loki traciły nieco na świeżości, nigdy jednak nie były całkowicie rozwichrzone. Dziś wyglądały, jakby spryskała je żelem i stanęła w tunelu aerodynamicznym. Sukienka jej się pogniotła od leżenia na łóżku, na nogach miała kapcie z różowego weluru, a lewa ręka całkiem ginęła w bandażu.

– Jak ręka? – zagadnęłam.

– Zaczyna pobolewać. Muszę chyba zażyć więcej tych pigułek.

Mimo obecności maszyny do szycia i deski do prasowana mój pokój w zasadzie nie zmienił się w ciągu tych dziesięciu lat. Był mały i miał tylko jedno okno. Białe zasłony były od tyłu podgumowane. W pierwszym tygodniu maja zawsze wymieniało się je na normalne zasłony z materiału. Ściany pomalowane były na brudnoróżowy kolor, a górą biegł biały pasek. Na podwójnym łóżku leżała pikowana narzuta w różowe kwiatki. Zarówno kolor, jak i wzorek, nieco już wyblakły, nadgryzione zębem czasu i kolejnymi praniami. W kącie stała mała szafa z ubraniami na daną porę roku, komoda z klonowego drewna i stolik nocny z lego samego materiału, a na nim lampka z kloszem z mlecznego szkła. Na ścianie wciąż wisiało moje maturalne zdjęcie i fotografia w paradnym mundurze szkolnej orkiestry. Nigdy nie opanowałam do perfekcji sztuki podrzucania batuty, za to doskonale szło mi tupanie butami po boisku futbolowym. Kiedyś, podczas występu w przerwie meczu, straciłam panowanie nad batutą i rzuciłam nią w sekcję instrumentów dętych. Aż się wzdrygam na samo wspomnienie.

Wniosłam na górę kosz z praniem i ustawiłam go w kącie. W domu pachniało smacznym jedzeniem i słychać było brzęk stołowej zastawy. Ojciec jak zwykle przerzucał kanały w telewizorze i zwiększał natężenie dźwięku, konkurując z odgłosami z kuchni.

– Ścisz to! – krzyknęła do niego matka. – Ogłuchniemy tu wszyscy przez ciebie.

Ojciec siedział ze wzrokiem wbitym w ekran udając, że niczego nie słyszy.

Kiedy usiadłam do obiadu, bolały mnie już wszystkie plomby i czułam drganie lewej powieki.

– Czyż to nie cudowne? – cieszyła się matka. – Wszyscy razem siadamy do stołu. Szkoda, że nie ma z nami Valerie.

Moja siostra Valerie wyszła za mąż przed stu laty i miała dwójkę dzieci. Valerie była po prostu normalną córką.

Babcia Mazurowa siedziała naprzeciwko mnie i sprawiała dość niesamowite wrażenie z tymi rozwichrzonymi włosami i jakaś taka odległa myślami. Jak to określał ojciec, „światło się świeciło, ale nikogo nie było w domu”.

– Ile kodeiny babcia zażyła? – zapytałam matkę.

– O ile wiem, tylko jedną pigułkę – odparła.

Poczułam mocne drgnienie powieki i przyłożyłam sobie palec do oka.

– Wygląda… jakby się wyłączyła.

Ojciec przestał smarować chleb i podniósł głowę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po namyśle powrócił do smarowania.

– Mamo – odezwała się matka. – Ile mama wzięła tabletek?

Babcia odwróciła głowę w jej stronę.

– Jakich tabletek?

– To straszne, że nawet starsza kobieta nie może czuć się bezpiecznie na ulicy – narzekała matka. – Można by pomyśleć, że mieszkamy w Waszyngtonie czy w innym siedlisku zła. Jeszcze trochę i zaczną strzelać do przechodniów z samochodów. Dawniej nie zdarzały się takie rzeczy w Miasteczku.

Nie chciałam jej psuć wspomnień, ale dawniej w Miasteczku rządziła mafia i na co trzecim podjeździe stały mafijne samochody. Wyciągano z domów mężczyzn w piżamach i wieziono ich do Meadowlands lub na wysypisko śmieci w Camden, gdzie wykonywano bezceremonialnie wyroki. Rodzinom i sąsiadom nic zazwyczaj nie groziło, ale zawsze istniało pewne ryzyko, że jakaś zabłąkana kula trafi nie tego, do kogo została wymierzona.

Miasteczkiem od dawna trzęśli faceci z rodzin Mancusów i Morellich. Kenny był wyjątkowo szalony i zuchwały, ale nie był chyba pierwszym Mancusem, który okaleczył kobietę. Żaden z nich, o ile wiem jednak, nie zaatakował dotąd staruszki szpikulcem do lodu, mimo że słynęli z gwałtownego temperamentu podsycanego alkoholem i ze zdolności do sprowadzania kobiet na złą drogę.

Znałam to wszystko z własnego doświadczenia. Kiedy czternaście lat temu Morelli nakłonił mnie do ściągnięcia majtek, nie użył wobec mnie siły, ale też i nie był specjalnie miły.

O siódmej babcia spała już niczym suseł i pochrapywała przez sen jak pijany drwal.

Włożyłam kurtkę i wzięłam torebkę.

– Dokąd idziesz? – zaciekawiła się matka.

– Do Stivy. Wynajął mnie, żebym mu pomagała zamykać firmę.

– No tak, to już lepsza praca – uznała matka. – Robiłaś już znacznie gorsze rzeczy.

Zamknęłam drzwi za sobą i wzięłam głęboki oczyszczający oddech. Powietrze chłodziło moją twarz. Pod ciemnym nocnym niebem pulsująca powieka przestała drgać. Po drugiej stronie ulicy na werandzie siedział zamyślony pies Poochie i czekał, aż zachce mu się siusiu.

Pojechałam do domu pogrzebowego Stivy i ustawiłam buicka na parkingu. Wewnątrz Andy Roche już znów zajął miejsce przy stoliku do herbaty.

– Jak leci? – zapytałam.

– Jakaś starsza pani powiedziała mi właśnie, że wyglądam jak Harrisom Ford.

Poczęstowałam się ciasteczkiem z talerza.

– Czy nie powinieneś czuwać przy swoim bracie?

– Nie byliśmy sobie znowu tak bliscy.

– A gdzie Morelli?

Roche ostrożnie rozejrzał się po holu.

– Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi.

Wróciłam do samochodu i ledwo zdążyłam usiąść, zadzwonił telefon.

– Jak się czuje babcia Mazurowa? – pytał Morelli.

– Właśnie śpi.

– Mam nadzieję, że ta przeprowadzka do rodziców to tymczasowa sprawa. Miałem pewne plany związane z tymi fioletowymi bucikami.

Zaskoczył mnie. Myślałam, że będzie obserwował Spira, a tymczasem jeździł za mną. A ja go nie zauważyłam. Zacisnęłam usta. Taki ze mnie łowca nagród jak z koziej dupy trąbka.

– Nie miałam innego wyjścia. Niepokoję się o moją babcię.

– Masz cudowną rodzinę, ale zobaczysz, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin doprowadzą cię do takiego rozstroju, że nie będziesz mogła ruszyć się bez relanium.

– Plumowie nie zażywają relanium. W takich sytuacjach mamy zwyczaj obżerać się sernikiem.

– Można i tak – zakończył Morelli i odłożył słuchawkę.

Za dziesięć dziesiąta wjechałam na podjazd prowadzący do zakładu. Zostawiłam trochę miejsca, by Spiro mógł się przecisnąć. Zamknęłam buicka i weszłam do budynku bocznymi drzwiami.

Spiro wyglądał na zdenerwowanego. Żegnał się z ostatnimi gośćmi. Nigdzie nie było widać Louiego Moona. Zniknął też Andy. Weszłam do kuchni i przypięłam do pasa kaburę. Włożyłam piąty nabój do rewolweru i wsunęłam go do kabury. Na pasku zawiesiłam też spray z pieprzem i latarkę. Uważałam, że płacąc sto dolarów za wieczór, Spiro zasługuje na pełną ochronę. Gdybym musiała użyć broni, dostałabym niechybnie palpitacji serca, ale to już była wyłącznie moja słodka tajemnica.

Miałam na sobie kurtkę zakrywającą biodra, a przy okazji całe moje łowieckie wyposażenie. Z punktu widzenia prawa oznaczało to, że miałam przy sobie ukrytą broń, a to już podpadało pod któryś tam paragraf. Mogłam też nosić rewolwer na widoku, ale od razu całe Miasteczko zaczęłoby huczeć od plotek, że dziewczyna od Plumów chodzi uzbrojona po domu pogrzebowym Stivy. Wobec takiej alternatywy groźba aresztowania wydawała się igraszką.

Kiedy z werandy zniknęli ostatni goście, zaczęłam wraz ze Spirem obchodzić cały budynek sprawdzając, czy pozamykane są wszystkie okna i drzwi. Tylko w dwóch salach leżeli zmarli. Jednym z nich był rzekomy brat Andy’ego.

W zakładzie panowała dziwna cisza. Denerwowała mnie bliskość śmierci, a sytuację pogarszała jeszcze obecność Spira. Spiro Stiva, demoniczny grabarz. Trzymałam rękę na rękojeści broni i zastanawiałam się, czy nie warto by jej było naładować srebrnymi kulami.

Sprawdziliśmy kuchnię i wyszliśmy do ciemnego holu. Spiro otworzył drzwi do piwnicy.

– Zaraz – powiedziałam. – Dokąd się wybierasz?

– Musimy sprawdzić drzwi w piwnicy.

– Jak to musimy? Obydwoje?

– A tak, ja i mój pieprzony goryl.

– Mam inne zdanie na ten temat.

– A chcesz dostać wypłatę?

No, nieźle.

– Czy tam na dole są jakieś trupy?

– Niestety, właśnie nam się skończyły.

– No to co tam jest?

– Krematorium, na litość boską!

Wyjęłam rewolwer z kabury.

– Będę szła tuż za tobą.

Spiro spojrzał na pięciostrzałowego Smith amp; Wessona.

– O Chryste! I ty chcesz mnie obronić taką zabawką!

Inaczej byś zaśpiewał, gdybym ci strzeliła w stopę z tej zabawki.

Popatrzył mi w oczy.

– Słyszałem, że zabiłaś z niego człowieka.

Nie miałam najmniejszej ochoty rozmawiać o tym ze Spirem.

– No to co, schodzimy na dół czy nie?

Piwnica była w zasadzie jednym wielkim pomieszczeniem i nie wyróżniała się niczym szczególnym. Chyba żeby wziąć pod uwagę stojące w rogu trumny.

Drzwi prowadzące na zewnątrz znajdowały się po prawej, przy schodach. Sprawdziłam, czy są zamknięte na zasuwę.

– Tu nikogo nie ma – powiedziałam do Spira chowając broń do kabury. Sama dobrze nie wiedziałam, do kogo należałoby strzelać. Czy do Kenny’ego? A może do Spira, lub też może do duchów?

Wróciliśmy na parter. Czekałam w holu, aż Spiro wyjdzie z gabinetu. W końcu pojawił się w drzwiach w płaszczu i ze sportową torbą w ręku.

Ruszyłam za nim do tylnych drzwi i otworzyłam je przed nim. Odczekałam, aż włączy alarm i zgasi światło. Światła wewnątrz przygasły, te na zewnątrz świeciły się nadal.

Spiro zamknął drzwi i wyciągnął z kieszeni kluczyki od samochodu.

– Pojedziemy moim wozem. Będziesz mnie osłaniać.

– A może lepiej, aby każde z nas pojechało swoim samochodem?

– Nie ma mowy. Płacę stówę za wieczór i wymagam, żeby ochroniarz siedział obok mnie. Możesz potem pojechać moim wozem do domu i przyjechać po mnie rano!

– Tego nie było w umowie.

– I tak czekałaś rano na parkingu. Widziałem cię. Czekałaś, aż Kenny wykona jakiś ruch, żebyś mogła go wpakować do pierdla. Skoro i tak będziesz pod moim domem, to możesz mnie przy okazji odwieźć do pracy.

Spiro zaparkował lincolna tuż przy drzwiach. Wyłączył alarm pilotem. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, zapalił papierosa.

Siedzieliśmy w plamie światła na podjeździe. Kiepskie miejsce na relaks, zwłaszcza jeśli Morelli nie miał go na oku.

– Ruszaj – powiedziałam do Spira. – Tutaj stanowimy dla Kenny’ego łatwy cel.

Uruchomił silnik, ale samochód nie ruszył z miejsca.

– Co byś zrobiła, gdyby nagle pokazał się Kenny i przystawił do szyby pistolet?

– Nie wiem. Nie sposób przewidzieć, jak się człowiek zachowa w takiej sytuacji.

Spiro zamyślił się. Po chwili, zaciągnąwszy się dymem z papierosa, wrzucił bieg.

Na skrzyżowaniu alei Hamiltona i ulicy Grossa zatrzymaliśmy się na światłach. Spiro nie poruszył głową, ale skierował wzrok na stację Delia. Widać było tylko podświetlone dystrybutory i kantorek. Na parkingu przed warsztatem było pusto i ciemno. Tylko przy pierwszym stanowisku stało kilka samochodów i ciężarówka. Prawdopodobnie nie zdążono ich naprawić przed weekendem i teraz czekały na swoją kolej w poniedziałek.

Spiro patrzył na ten widok w milczeniu i bez emocji. Nie potrafiłam rozszyfrować jego myśli.

Zmieniło się światło i przejechaliśmy przez skrzyżowanie. Nie ujechaliśmy nawet stu metrów, kiedy coś mnie nagle oświeciło.

– O mój Boże! – krzyknęłam. – Zawracaj na stację benzynową.

Spiro zahamował i zjechał na bok.

– Chyba nie chcesz mi wmówić, że widziałaś Kenny’ego?

– Nie. Ale widziałam ciężarówkę! Dużą białą ciężarówkę z czarnym napisem z boku!

– Wymyśl jakiś lepszy bajer.

– Kobieta, która kieruje magazynem, mówiła mi, że widziała, jak biała ciężarówka z czarnym napisem kilkakrotnie podjeżdżała w pobliże twojego schowka. Wówczas wydawało mi się to niezbyt istotną informacją.

Spiro odczekał na przerwą w strumieniu samochodów i zawrócił. Zaparkował na skraju żwirowego podjazdu, tuż za czekającymi na naprawę autami. Prawdopodobieństwo, że Sandeman siedzi na stacji, było niewielkie, ale mimo wszystko popatrzyłam w stronę kantorka, aby się upewnić. Nie paliłam się do spotkania z tym łobuzem i wolałabym go uniknąć.

Wysiedliśmy z samochodu i przyjrzeliśmy się ciężarówce. Należała do sklepu meblowego „Macko”. Znałam ten sklep. Mała rodzinna firma, którą właściciele uparcie trzymali w śródmieściu, podczas gdy inni przeprowadzali się do wielkich centrów handlowych przy autostradzie.

– Mówi ci coś ta nazwa? – zapytałam.

Spiro pokręcił głową.

– Nie. Nie znam nikogo ze sklepu meblowego „Macko”.

– Trumny by się w niej zmieściły.

– W Trenton jest pewnie z pięćdziesiąt ciężarówek, które pasują do tego opisu.

– Tak, ale tylko ta stoi w warsztacie, w którym pracował Moogey. A Moogey wiedział o trumnach. Przecież pojechał do Braddock i przywiózł je stamtąd dla ciebie.

Głupia cizia sprzedaje informacje obrzydliwemu facetowi. No dalej, obrzydliwcze, myślałam, odkryj się trochę. Powiedz mi teraz coś w zamian.

– A więc myślisz, że Moogey był związany z kimś ze sklepu „Macko” i razem postanowili ukraść te trumny? – myślał Spiro na głos.

– Możliwe. Moogey mógł przecież pożyczyć sobie taką ciężarówkę, kiedy oddano ją do naprawy.

– Po co Moogeyowi dwadzieścia cztery trumny?

– Ty mi to raczej wyjaśnij.

– Mimo hydraulicznego podnośnika do przeniesienia tych trumien potrzeba co najmniej dwóch ludzi.

– To akurat żaden problem. Szukasz jakiegoś osiłka, płacisz mu i już masz trumny w ciężarówce.

Spiro wsadził ręce do kieszeni.

– No, nie wiem – powiedział. – Trudno mi po prostu uwierzyć, żeby Moogey mógł coś takiego zrobić. On miał dwie niezmienne cechy: był lojalny i tępy. To był naprawdę tępy baran. Pozwalaliśmy mu z Kennym łazić za nami, bo czasami można się było z niego ponabijać. Robił wszystko, co mu kazaliśmy. Można mu było na przykład powiedzieć: „Moogey, może wsadziłbyś sobie kutasa w kosiarkę do trawy?” A on zapytałby tylko, czy ma wsadzić miękkiego czy sztywnego.

– Może nie był aż tak tępy, za jakiego uchodził.

Spiro milczał przez chwilę, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do lincolna. Przez resztę drogi nie odzywaliśmy się do siebie. Kiedy dotarliśmy na parking przed blokiem mieszkalnym Spira, nie mogłam się oprzeć, żeby nie zadać mu jeszcze jednego pytania dotyczącego trumien.

– Trochę zabawna ta cała historia z tobą, Kennym i Moogeyem. Kenny myśli, że to właśnie ty masz coś, co należy do niego, a teraz wydaje nam się, że być może Moogey miał to coś, co należy do ciebie.

Spiro wjechał w wolne miejsce, zaciągnął hamulec i obrócił się w moją stronę. Lewą rękę położył na kierownicy. Rozchyliła mu się nieco kurtka i zauważyłam rękojeść pistoletu w kaburze na szelkach.

– Do czego zmierzasz? – zapytał.

– Do niczego. Po prostu myślę na głos. Myślę, że ty i Kenny macie ze sobą wiele wspólnego.

Patrzyliśmy sobie w oczy, a mnie ciarki przechodziły po plecach i czułam, że aż mi się coś przewraca w żołądku. Morelli miał rację co do Spira. Sprzedałby własną matkę i na pewno nie zawahałby się przed wpakowaniem kulki w mój głupi pusty łeb. Liczyłam tylko na to, że nie posunęłam się za daleko.

– Może powinnaś dać sobie spokój z głośnym myśleniem. A może lepiej w ogóle przestań myśleć – dodał złowieszczo.

– Jeśli nie przestaniesz się tak zachowywać, zażądam wyższej stawki,.

– Jezu – jęknął Spiro. – Przecież i tak cię już przepłacam. Za te sto dolarów za wieczór powinnaś mi jeszcze obciągnąć.

Podlec. Zobaczymy, kto ci będzie obciągał za kratkami, pomyślałam z odrazą i tylko dzięki tej myśli trzymałam się jakoś. Sprawdziłam mieszkanie Spira: powłączałam światła, zajrzałam do szaf, policzyłam śmieci pod łóżkiem i omal nie zwymiotowałam na widok nie spłukanych mydlin w kabinie prysznica.

Uznałam, że wszystko jest w porządku i wróciłam lincolnem do domu pogrzebowego, gdzie zamieniłam go na buicka.

W odległości pół przecznicy od domu rodziców spostrzegłam we wstecznym lusterku Morellego. Czekał pod domem Sullensenów, aż zaparkuję buicka. Kiedy wysiadłam z samochodu, podjechał i zatrzymał się za mną. No cóż, ostrożności nigdy nie za wiele.

– Co robiliście na stacji Delia? – zapytał. – Domyśliłem się, ze pewnie podpytujesz Spira o tę ciężarówkę.

– I dobrze się domyśliłeś.

– No i co, dowiedziałaś się czegoś?

– Powiedział, że nie zna nikogo ze sklepu „Macko”. Odrzucił też możliwość kradzieży trumien przez Moogeya. W tej trójce Moogey najwyraźniej pełnił rolę błazna. Nie mam nawet pewności, czy brał udział w skoku na bazę w Braddock.

– To właśnie Moogey przywiózł trumny do New Jersey.

Oparłam się z wrażenia o buicka.

– A może Kenny i Spiro nie uwzględnili Moogeya w swym głównym planie, a on się o tym dowiedział i postanowił się wkręcić do spółki?

– I uważasz, że to on wypożyczył ciężarówkę do transportu mebli, aby przewieźć trumny?

– To jedna z teorii. – Odepchnęłam się od buicka i zarzuciłam torbę na ramię. – Jutro o ósmej zabieram Spira do pracy.

– Spotkamy się u niego na parkingu.

Weszłam do ciemnego przedpokoju i zatrzymałam się na chwilę. W domu najlepiej zawsze było wtedy, kiedy wszyscy już spali. Pod koniec dnia panowała atmosfera satysfakcji. Może dzisiejszy dzień nie był akurat najszczęśliwszy, ale dobrze się zakończył, a dom i rodzina trwały nadal.

Powiesiłam kurtkę w szafie i na palcach weszłam do kuchni. W mojej własnej kuchni szukanie jedzenia nie zawsze przynosiło rezultaty. W kuchni matki zawsze coś się znalazło. Usłyszałam skrzypnięcie schodów i po odgłosie kroków poznałam, że to matka.

– Jak ci poszło u Stivy? – zapytała.

– Dobrze. Pomogłam mu zamknąć zakład i odwiozłam go do domu.

– Trudno mu pewnie prowadzić z tym zranionym nadgarstkiem. Słyszałam, że założyli mu dwadzieścia trzy szwy.

Wyjęłam z lodówki szynkę i ser.

– Daj, zrobię ci kanapkę – powiedziała matka, a wziąwszy ode mnie szynkę i ser sięgnęła po bochenek żytniego chleba.

– Dam sobie radę – powiedziałam.

Matka wyjęła z szuflady swój ulubiony nóż.

– Nigdy nie potrafisz cienko pokroić szynki.

Zrobiła dla nas obu po kanapce, nalała po szklance mleka i usiadłyśmy przy stole.

– Mogłaś go zaprosić na kanapkę – powiedziała matka.

– Kogo, Spira?

– Joego Morellego.

Matka zawsze potrafiła mnie czymś zaskoczyć.

– Dawniej pogoniłabyś go z domu tym nożem.

– Zmienił się.

Wgryzłam się w kanapkę.

– On mi też to mówi.

– Słyszałam, że niezły z niego policjant.

– Dobry policjant to jeszcze niekoniecznie dobry człowiek.

Obudziłam się i zdezorientowana wpatrywałam się w sufit, który codziennie widywałam nad głową wiele lat temu. Do rzeczywistości przywrócił mnie glos babci Mazurowej.

– Jeśli zaraz nie wejdę do łazienki, trzeba będzie sprzątać w korytarzu. Czuję, jak przechodzi przeze mnie wczorajsza kolacja.

Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. Ojciec wymamrotał coś niezrozumiale. Powieka natychmiast zaczęła mi pulsować i musiałam ją zacisnąć. Prawym okiem zerknęłam na budzik przy łóżku. Wpół do ósmej. Cholera. Chciałam trochę wcześniej podjechać po Spira. Wyskoczyłam z łóżka i przerzuciłam koszyk w poszukiwaniu czystych spodni i koszuli. Przeczesałam szczotką włosy, złapałam torebkę i wypadłam na korytarz.

– Babciu! – krzyknęłam przez drzwi. – Długo tam jeszcze będziesz?

– A czy w lasach rosną drzewa? – odkrzyknęła.

No dobrze, mogłam się jeszcze obyć te pół godziny bez łazienki. W końcu wstaję zazwyczaj o dziewiątej, mam więc jeszcze półtorej godziny zapasu.

Matka przydybała mnie z kurtką w ręku.

– Dokąd się wybierasz? – zapytała. – Nie jadłaś przecież śniadania.

– Obiecałam Spirowi, że go podrzucę do pracy.

– Spiro może poczekać. Zmarli nie będą mieli nic przeciwko temu, jeśli spóźni się piętnaście minut. Chodź, zjesz śniadanie.

– Nie mam czasu.

– Zrobiłam smaczną owsiankę. Już stoi na stole. Nalałam ci też soku. – Popatrzyła na moje buty. – A to co znowu za buciory?

– Martensy.

– Twój ojciec chodził w czymś takim w wojsku.

– To wspaniałe buty – powiedziałam. – Uwielbiam je. Wszyscy teraz takie noszą.

– Panny na wydaniu nie powinny chodzić w takich butach. Takie buty noszą tylko te kobiety, które interesują się innymi kobietami. Ale tobie nie chodzą po głowie takie paskudztwa, prawda?

Przyłożyłam rękę do lewego oka.

– Co ci się stało w oko? – dopytywała się matka.

– Pulsuje mi powieka.

– Stałaś się zbyt nerwowa. To przez tę pracę. Popatrz tylko, w jakim pośpiechu wybiegasz z domu. A co tu masz przy pasku?

– Spray z pieprzem.

– Twoja siostra Valerie nie nosi na pasku takich rzeczy.

Spojrzałam na zegarek. Gdybym błyskawicznie pochłonęła śniadanie, może bym zdążyła na ósmą do Spira.

Przy stole siedział już pochłonięty gazetą ojciec i popijał kawę.

– Jak się jeździ buickiem? – zapytał. – Sprawdzasz go w ekstremalnych warunkach?

– Buick jest bez zarzutu. Jeździ jak trzeba.

Wychyliłam sok i spróbowałam owsianki. Czegoś jej brakowało. Może czekolady. A może lodów. Dodałam trzy łyżeczki cukru i trochę mleka.

Babcia Mazurowa usiadła do stołu.

– Ręka mnie już nie boli – oznajmiła. – Za to głowa mi pęka.

– Powinnaś zostać w domu – przekonywałam ją. – Musisz odpocząć.

– Odpocznę sobie u Clary. Wyglądam jak straszydło. Zupełnie nie wiem, co się stało z moim włosami.

– Jeśli nie wyjdziesz z domu, nikt cię taką nie zobaczy – nie dawałam za wygraną.

– A jeśli ktoś do nas przyjdzie? Na przykład ten miły chłopak od Morellich? Myślisz, że chciałabym, żeby mnie zobaczył w tym stanie? A poza tym mam jeszcze bandaż na ręce i wszyscy o mnie mówią. Nie co dzień napadają kogoś przed piekarnią.

– Muszę najpierw załatwić kilka spraw, ale potem wrócę i zawiozę cię do Clary – obiecałam babci. – Tylko proszę, nie wychodź beze mnie!

Połknęłam resztę owsianki i wychyliłam pół filiżanki kawy. Złapałam kurtkę i torebkę i wybiegłam do przedpokoju. Miałam już rękę na klamce, kiedy zadzwonił telefon.

– To do ciebie – powiedziała matka. - Dzwoni Vinnie.

– Nie chcę z nim rozmawiać. Powiedz mu, że już wyszłam.

Kiedy wjechałam w aleję Hamiltona, zabrzęczał telefon komórkowy.

– Powinnaś była porozmawiać ze mną z domu – powiedział Vinnie. – Byłoby taniej.

– Słabo cię słyszę… To chyba jakieś zakłócenia.

– Przestań mi wciskać kit o zakłóceniach.

Zaczęłam pikać i trzeszczeć do słuchawki.

– Na to też się nie dam nabrać. Masz mi się tutaj zjawić dziś przed południem.

Przed domem Spira nie zauważyłam Morellego, ale przyjęłam jako pewnik, że czuwa gdzieś w pobliżu. Na parkingu stały dwie furgonetki i ciężarówka. Morelli mógł się schować w którejś z nich.

Zabrałam Spira i ruszyłam w kierunku domu pogrzebowego. Kiedy zatrzymałam się przed światłami na skrzyżowaniu alei Hamiltona z ulicą Grossa,oboje spojrzeliśmy na stację Delia.

– Może powinniśmy tam wpaść i popytać – zasugerował Spiro.

– O co?

– O tę ciężarówkę do przewozu mebli. Tak na wszelki wypadek. Byłoby nawet zabawnie, gdyby okazało się, że to Moogey ukradł trumny.

Miałam dwie możliwości. Mogłam go podręczyć i powiedzieć, że to nie ma sensu i lepiej zająć się własnymi sprawami, po czym po prostu minąć stację. Mogłam też spełnić życzenie Spira i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Dręczenie Spira miało swój nieodparty urok, ale zawierzyłam instynktowi, który kazał mi posłuchać go i skręcić na stację.

Warsztat był otwarty, co najprawdopodobniej oznaczało, że Sandeman przyszedł już do pracy. No i cóż z tego. W porównaniu z Kennym Sandeman był miłym chłoptasiem. W kantorku dyżurował Cubby Delio. Weszliśmy tam obydwoje.

Cubby wyprostował się na widok Spira. Wprawdzie młody Stiva był po prostu sukinsynem, ale mimo wszystko reprezentował „Dom Pogrzebowy Stivy”, który przynosił stacji sporo wpływów. Wszystkie karawany Stivy naprawiano i tankowano u Delia.

– Słyszałem o twojej ręce – powiedział Cubby do Spira. – Co za idiotyczna historia. O ile wiem, przyjaźniłeś się z Kennym. Zdaje się, że Kenny’emu po prostu odbiło. Wszyscy tak mówią.

Spiro machnął ręką dając mu do zrozumienia, że cały ten incydent w ogóle go już nie obchodzi. Obrócił się na pięcie i wyjrzał przez okno w stronę ciężarówki stojącej przed warsztatem.

– Chciałem cię zapytać o tę ciężarówkę z firmy „Macko”. Czy firma jest waszym stałym klientem? Ten wóz przyjeżdża tu regularnie do przeglądu?

– Tak. „Macko” to nasz stały klient, tak jak ty. Mają dwie ciężarówki i obydwie obsługujemy.

– Kto je zwykle przywozi? Ten sam człowiek?

– Zazwyczaj robi to Bucky albo Biggy. Jeżdżą u „Macka” od lat. A o co chodzi? Chcesz może przewieźć jakieś meble?

– Zastanawiam się nad tym – odparł Spiro.

– To dobra firma. Rodzinna. Te ciężarówki są doskonale utrzymane.

Spiro wepchnął okaleczoną rękę pod kurtkę. Mały człowieczek wciąż starał się naśladować Napoleona.

– Widzę, że nie znalazłeś nikogo na miejsce Moogeya.

– Miałem już takiego jednego na oku, ale nie wyszło. Moogeya trudno zastąpić. Mogłem go tu zostawić samego i w ogóle się nie pokazywać. Mogłem sobie spokojnie brać co tydzień dzień wolnego. Nawet kiedy postrzelili go w kolano, wciąż przychodził do pracy i zawsze można było na nim polegać.

Zdawało mi się, że i ja i Spiro pomyśleliśmy o tym samym. W jeden z takich „samodzielnych dni” Moogey mógł sobie pożyczyć ciężarówkę. Oczywiście ktoś inny musiałby go wtedy zastąpić i pilnować stacji. Albo też ten ktoś mógł pojechać ową ciężarówką.

– Trudno o dobrego pomocnika – stwierdził Spiro. – Wiem coś o tym.

– Mam dobrego mechanika – powiedział Cubby. – Sandeman chodzi wprawdzie własnymi ścieżkami, ale to piekielnie dobry mechanik. Reszta personelu może się zmieniać. W końcu do zmiany koła czy wlania benzyny nie potrzeba mi fizyka jądrowego. Gdybym tylko znalazł kogoś do pracy w biurze, byłbym ustawiony.

Spiro wymienił jeszcze kilka uprzejmości i wyszedł z kantorka.

– Znasz kogoś z tych, co tu pracują? – zapytał mnie.

– Rozmawiałam z Sandemanem. Niezbyt przyjemny typ. Szprycuje się od czasu do czasu narkotykami.

– Dobrze go znasz?

– Nie należę do kręgu jego przyjaciół.

Spiro popatrzył na moje stopy.

– Może to przez te twoje martensy?

Otworzyłam drzwi buicka.

– Masz ochotę coś jeszcze skomentować? Może teraz kilka słów na temat samochodu?

Spiro obrócił się na siedzeniu.

– O cholera. Niezła bryka. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o samochody, masz niezły gust.

Podwiozłam Spira pod dom pogrzebowy. Systemy alarmowe były nienaruszone. Pobieżnie obejrzeliśmy dwóch klientów, którzy spędzili noc w budynku, i uznaliśmy, że obaj mają wszystko na swoim miejscu. Umówiłam się ze Spirem, że przyjadę po niego wieczorem. Jeśliby czegoś potrzebował w ciągu dnia, to do mnie zadzwoni.

Żałowałam, że nie mogę go śledzić. Podejrzewałam, że teraz pójdzie tropem, który mu podrzuciłam i kto wie, co jeszcze uda mu się znaleźć. Co więcej, gdyby Spiro zaczął się ruszać, mógłby za nim podążyć i Kenny. Na nieszczęście mój błękitny olbrzym uniemożliwiał mi jakiekolwiek śledztwo. Jeślibym chciała tropić Spira, musiałabym zmienić samochód.

Zaczęłam odczuwać w pęcherzu kawę, którą wypiłam na śniadanie, więc postanowiłam wrócić do rodziców, gdzie mogłam skorzystać z łazienki. Wezmę prysznic i przemyślę kwestię samochodu. Potem odwiozę babcię do Clary na remont fryzury.

Kiedy wróciłam do domu, łazienkę okupował ojciec, a matka kroiła w kuchni warzywa na zupę minestrone.

– Muszę skorzystać z łazienki – powiedziałam. – Nie wiesz, kiedy tata wyjdzie?

Matka przewróciła oczyma.

– Ja naprawdę nie wiem, co on tam robi. Zabiera gazetę i nie ma go całymi godzinami.

Podkradłam kawałek marchewki i kawałek selera dla Rexa i wbiegłam na górę.

Zapukałam do łazienki.

– Długo jeszcze? – krzyknęłam.

Cisza.

Zapukałam głośniej.

– Wszystko w porządku, tato?

– Chryste – dobiegł mnie stłumiony głos ojca. – Nawet we własnym domu człowiek nie może się spokojnie załatwić…

Wróciłam do pokoju. Matka posłała łóżko i złożyła moje ubrania. Wmawiałam sobie, że to miło, gdy ktoś wyręcza mnie w drobnych domowych pracach. Powinnam być wdzięczna i cieszyć się luksusem.

– Wspaniale jest, prawda? – powiedziałam do śpiącego Rexa. – Nie co dzień mamy okazję odwiedzić babcię i dziadka.

Podniosłam pokrywę, by rzucić chomikowi śniadanie, ale powieka zaczęła mi tak bardzo pulsować, że nie wcelowałam i marchewka wylądowała na podłodze.

Dochodziła dziesiąta, a ojciec wciąż siedział w łazience. Zaczęłam już tańczyć w korytarzu.

– Pospiesz się, babciu – powiedziałam. – Jeśli zaraz nie dobrnę do jakiejś łazienki, zleję się w majtki.

– U Clary jest ładna łazienka. Na półce stoi koszyczek z potpourri, a na zapasowej rolce papieru – mała laleczka. Clara na pewno pozwoli ci skorzystać z ubikacji.

– Wiem, wiem. Ale pospiesz się, babciu, dobrze?

Babcia włożyła swój płaszcz z niebieskiej wełny, a głowę owinęła szarym wełnianym szalikiem.

– Będzie ci gorąco w tym płaszczu – ostrzegłam ją. – Na dworze wcale nie jest tak zimno.

– Nie mam nic innego – odparła. – Wszystko się zeszmaciło. Może po wizycie u Clary wybrałybyśmy się na zakupy? Właśnie dostałam emeryturę.

– A jak ręka, już cię nie boli?

Podniosła rękę i popatrzyła na bandaż.

– Na razie wszystko jest w porządku. Ta dziura wcale nie była znów taka wielka. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, jak głęboko mnie zranił, dopóki nie znalazłam się w szpitalu. To wszystko stało się tak szybko.

Babcia przerwała na chwilę, po czym ciągnęła głosem pełnym żalu:

– Zawsze wydawało mi się, że potrafię o siebie zadbać, ale teraz już nie jestem tego pewna. Nie poruszam się już tak jak kiedyś. Stałam jak idiotka i pozwoliłam, żeby ten ladaco wbił mi szpikulec w rękę.

– Na pewno zrobiłaś wszystko, co mogłaś, babciu. Kenny jest od ciebie silniejszy, no i on był uzbrojony, a ty nie.

Oczy zaszły jej łzami.

– Przez niego poczułam się jak głupia niedołężna starucha.

Kiedy wyszłam z zakładu Clary, Morelli stał oparty o buicka.

– Czyj to był pomysł, żeby porozmawiać z Cubbym Delio?

– Spiro to wymyślił. Ale nie sądzę, żeby na tym poprzestał. Musi znaleźć tę broń, by uwolnić się od Kenny’ego.

– Dowiedziałaś się czegoś ciekawego?

Powtórzyłam mu całą rozmowę.

– Znam Bucky’ego i Biggy’ego – powiedział. – Nigdy by się w coś takiego nie wdali.

– Może wyciągnęliśmy niewłaściwe wnioski względem tej ciężarówki.

– Nie sądzę. Z samego rana zatrzymałem się przy stacji i zrobiłem kilka zdjęć. Roberta potwierdziła, że to ta sama ciężarówka.

– Myślałam, że jeździsz za mną! A gdybym została napadnięta? Gdyby Kenny rzucił się na mnie ze szpikulcem do lodu?

– Przez pewien czas za tobą jeździłem. Zresztą Kenny lubi sobie dłużej pospać.

– To żadna wymówka! Mogłeś mi przynajmniej powiedzieć, że jestem zdana tylko na siebie!

– Jakie masz plany na teraz? – zapytał Morelli.

– Babcia będzie gotowa za godzinę. Obiecałam zabrać ją na zakupy. No i muszę znaleźć chwilę czasu, żeby wpaść do Vinniego.

– Chce ci odebrać tę sprawę?

– Nie wiem. Na wszelki wypadek wezmę ze sobą babcię. Już ona go przywoła do porządku.

– Myślałem o tym Sandemanie…

– Aha – odrzekłam. Ja też o nim myślałam. Z początku wydawało mi się, że to może on ukrywa Kenny’ego. Ale może jest całkiem inaczej. Kto wie, czy to nie on wykiwał Kenny’ego?

– Myślisz, że Moogey założył spółkę z Sandemanem?

Wzruszyłam ramionami.

– To by nawet miało sens. Ten, kto ukradł broń, musi mieć kontakty ze światkiem przestępczym.

– Mówiłaś, że u Sandemana nie widać jakichś oznak nagłego przypływu gotówki.

– Moim zdaniem Sandeman ma potąd forsy – poparłam słowa odpowiednim gestem.

Загрузка...