Pozostali przyjeżdżają całą grupą w ciągu kilku kolejnych minut. Przechodzimy na podwórko, rozgrzewamy się, zakładamy stroje i zaczynamy się fechtować. Marjory siedzi ze mną w czasie przerw między pojedynkami. Czuję się szczęśliwy, kiedy jest obok mnie. Chciałbym dotknąć jej włosów, lecz tego nie robię.
Nie rozmawiamy zbyt wiele. Nie wiem, co powiedzieć. Pyta, czy wstawiłem nową szybę, a ja odpowiadam, że tak. Obserwuję ją, jak walczy z Lucią; jest wyższa od niej, lecz Lucia jest lepszym szermierzem. Brązowe włosy Marjory unoszą się przy każdym ruchu; Lucia związała swoje jasne kosmyki w kucyk. Tego wieczoru obie założyły jasne kaftany; na stroju Marjory szybko pojawiają się niewielkie, brązowe ślady trafień Lucii.
Wciąż myślę o Marjory, fechtując się z Tomem. Widzę wzór Marjory, nie Toma, który szybko mnie „zabija”, i to dwukrotnie.
— Jesteś rozkojarzony — mówi do mnie.
— Przepraszam — odpowiadam. Mój wzrok ucieka do Marjory. Tom wzdycha.
— Wiem, że masz teraz mnóstwo na głowie, Lou, lecz spotykamy się tutaj po to, żeby zapomnieć o kłopotach.
— Tak… przepraszam. — Odrywam od niej spojrzenie i koncentruję się na Tomie i jego klindze. Skupiony potrafię dostrzec jego wzór — długi i skomplikowany — i jestem w stanie parować pchnięcia. Nisko, wysoko, wysoko, powrót, nisko, wysoko, nisko, nisko, powrót… Tom co piąte pchnięcie atakuje powracającym ciosem. Mogę przygotować się na powrót, obrócić i dać szybki krok po przekątnej… Tnij ukośnie, radzi jeden ze starych mistrzów, nigdy bezpośrednio. Przypomina to szachy z atakującymi pod kątem skoczkiem i gońcem. W końcu stosuję ulubioną kombinację ciosów i zaliczam solidne trafienie.
— Rany! — mówi Tom. — Myślałem, że naprawdę osiągnąłem przypadkowość…
— Powrót po pięciu pchnięciach — mówię.
— Do licha — rzuca Tom. — Spróbujmy jeszcze raz…
Tym razem nie atakuje powrotnym ciosem przez dziewięć pchnięć, następnie przez siedem — zawsze po nieparzystej liczbie ataków, jak dostrzegam. Sprawdzam to na dłuższej serii i czekam. Potem znowu mijam go po przekątnej i ponownie trafiam.
— Nie było co pięć razy — mówi. Brak mu tchu.
— Nie… ale po nieparzystej liczbie ciosów — odpowiadam.
— Nie potrafię myśleć wystarczająco szybko — przyznaje Tom.
— Nie mogę walczyć i myśleć. Jak ty to robisz?
— Ty się zmieniasz, ale twój wzór nie — wyjaśniam. — Wzór, kiedy go dostrzegam, jest stały. Łatwiej utrzymać go w umyśle, ponieważ się nie zmienia.
— Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób — mówi Tom. — Ale jak planujesz własne ataki? Nie wynikają z jakiegoś wzoru?
— Wynikają — odpowiadam. — Mogę jednak zmieniać wzór…
— Widzę, że to do niego nie dociera, próbuję więc wyjaśnić mu w inny sposób. — Kiedy dokądś jedziesz, możesz wybrać wiele możliwych tras… wiele wzorów. Jeśli ruszysz jedną drogą i okaże się ona zablokowana, wybierzesz inną i zmienisz wzór, prawda?
— Postrzegasz drogi jako wzory? — pyta Lucia. — Ja patrzę na nie jak na sznurki… i mam prawdziwy kłopot ze zmianą jednej na drugą, chyba że znajdują się w tym samym kwartale.
— Ja kompletnie się gubię — wyznaje Susan. — Komunikacja miejska jest dla mnie prawdziwym dobrodziejstwem, bo po prostu odczytuję tabliczkę i wsiadam. Gdybym w dawnych czasach musiała dokądś dojechać, z pewnością byłabym wiecznie spóźniona.
— A więc potrafisz utrzymać w myślach różne wzory kombinacji ciosów i po prostu przeskakujesz z jednego na drugi?
— Przeważnie reaguję na ataki przeciwnika, analizując jego wzór — odpowiadam.
— To by wyjaśniało twój sposób nauki, gdy zaczynałeś szermierkę — zauważa Lucia. Wygląda na uradowaną. Nie wiem, dlaczego tak ją to cieszy. — Te pierwsze walki… Nie miałeś czasu, żeby nauczyć się wzoru, a brakowało ci umiejętności, żeby jednocześnie się fechtować i myśleć, prawda?
— Ja… trudno mi to sobie przypomnieć — mówię. Czuję się niezręcznie, kiedy inni ludzie analizują, jak pracuje mój mózg. Albo nie pracuje.
— To bez znaczenia. Teraz jesteś dobrym szermierzem. Ale ludzie uczą się inaczej.
Wieczór szybko dobiega końca. Walczę z innymi; w przerwach siedzę obok Marjory, jeśli akurat się nie fechtuje. Nasłuchuję hałasu z ulicy, lecz nic nie słyszę. Czasami przejeżdża samochód, lecz brzmi to zwyczajnie, przynajmniej od strony podwórka na tyłach domu. Kiedy wychodzę, szyba w moim aucie nie jest potłuczona, a opony są całe. Brak uszkodzeń miał miejsce, zanim doszło do uszkodzeń — gdyby ktoś przyszedł i uszkodził mój samochód, uszkodzenie byłoby konsekwencją… Bardzo podobnie do mroku i światła. Najpierw jest mrok, a dopiero potem pojawia się światło.
— Czy zgłaszała się do ciebie policja w sprawie tej szyby? — pyta Tom. Stoimy wszyscy razem na podjeździe.
— Nie — odpowiadam. Tego wieczoru nie chcę myśleć o policji. Mam obok siebie Marjory i mogę wdychać zapach jej włosów.
— Zastanawiałeś się, kto mógł to zrobić? — pyta.
— Nie — mówię. O tym także nie chcę myśleć, nie wtedy, kiedy obok mnie stoi Marjory.
— Lou… — Tom skrobie się po głowie. — Musisz o tym pomyśleć. Jakie jest prawdopodobieństwo, że twój samochód został uszkodzony przez nieznajomych chuliganów dwa razy z rzędu podczas wieczornego treningu szermierki?
— To nie był nikt z naszej grupy — zapewniam. — Jesteście moimi przyjaciółmi.
Tom spuszcza wzrok, potem patrzy mi w twarz.
— Lou, uważam, że powinieneś przemyśleć… — Moje uszy nie chcą słyszeć tego, co zaraz powie.
— Proszę — mówi do mnie Lucia, przerywając mu. Przerywanie jest niegrzeczne, lecz cieszę się, że to zrobiła. Przyniosła ze sobą książkę, której zapomniałem. Podaje mija, gdy już schowałem torbę do bagażnika. — Daj mi znać, jak sobie z nią radzisz.
W świetle latarni na rogu okładka książki jest ciemnoszara i nierówna w dotyku.
— Co czytasz, Lou? — pyta Marjory. Ściska mnie w żołądku. Nie chcę rozmawiać z Marjory o kuracji. Nie chcę się przekonać, że już o tym wie.
— Cego i Clintona — rzuca Lucia, jakby tak brzmiał tytuł.
— Rany! — woła Marjory. — To świetnie, Lou.
Nie rozumiem. Poznała książkę po jej autorach? Czyżby napisali tylko tę jedną? I dlaczego twierdzi, że to świetnie? A może „świetnie” oznaczało pochwałę dla mnie? Tego również nie pojmuję. Czuję się uwięziony w cyklonie pytań, w niewiedzy, która zalewa mnie i wiruje.
Z odległych iskierek pędzi ku mnie światło, najstarsze światło, któremu droga tutaj zajmuje najwięcej czasu.
Jadę do domu ostrożnie, bardziej niż zwykle świadomy obmywających mnie plam i strumieni blasku z lamp ulicznych i podświetlonych znaków drogowych. Co chwila zanurzam się w mrok — a w mroku naprawdę mam wrażenie większej prędkości.
Po odjeździe Lou Tom pokręcił głową.
— Sam nie wiem… — zaczął i urwał.
— Myślisz to samo co ja? — spytała Lucia.
— To jedyna realna możliwość — odrzekł Tom. — Nie podoba mi się to. Trudno uwierzyć, żeby Don był zdolny do czegoś równie poważnego, ale… któż inny mógłby to zrobić? Zna nazwisko Lou, może ustalić jego adres, z pewnością wie, kiedy Lou trenuje i jakim samochodem jeździ.
— Nie powiedziałeś o tym policji — zauważyła Lucia.
— Nie. Myślałem, że Lou sam do tego dojdzie, poza tym to jego samochód. Uznałem, że nie powinienem o tym trąbić. Teraz jednak… żałuję, że nie wyszedłem za Lou i nie powiedziałem mu wprost, żeby uważał na Dona. Wciąż uznaje go za przyjaciela.
— Wiem. — Lucia pokręciła głową. — Jest taki… cóż, nie mam pojęcia, czy to prawdziwa lojalność, czy tylko przyzwyczajenie. Raz przyjaciel, na zawsze przyjaciel? Poza tym…
— To nie musi być Don. Wiem. Czasami był istnym utrapieniem i zachowywał się jak palant, lecz nigdy wcześniej nie posunął się do czegoś takiego. I nic się nie wydarzyło dzisiaj wieczorem.
— Noc się jeszcze nie skończyła — mruknęła Lucia. — Jeśli usłyszymy o kolejnym zdarzeniu, powinniśmy zawiadomić policję. Dla dobra Lou.
— Oczywiście, masz rację. — Tom ziewnął. — Miejmy nadzieję, że nic się nie wydarzy i wszystko okaże się zbiegiem okoliczności.
Wchodzę po schodach z książką i torbą. Z mieszkania Danny’ego nie dobiegają żadne dźwięki, więc je mijam. Wkładam kaftan szermierczy do kosza z brudnymi rzeczami i zanoszę książkę na biurko. W świetle lampki okładka jest jasnoniebieska, nie szara.
Otwieram ją. Już bez Lucii, która radziła mi pominąć pierwsze strony, czytam je uważnie. Na stronie nazwanej „Dedykacje” Betsy R. Cego napisała: „Dla Jerry’ego i Boba z podziękowaniem”, a Malcolm R. Clinton napisał: „Dla mojej kochanej żony Celii i ku pamięci mojego ojca George’a”. Przedmowa, autorstwa Petera J. Bartlemana, doktora nauk medycznych i doktora filozofii, profesora emerytowanego Uniwersytetu Medycznego im. Johna Hopkinsa, zawiera informację, iż litera R u Betsy R. Cego jest skrótem od „Rodham”, a litera R u Malcolma R. Clintona oznacza „Richarda”, więc R prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z tym, że napisali książkę razem. Peter J. Bartleman uważa, że książka ta jest najważniejszą kompilacją aktualnego stanu wiedzy na temat funkcjonowania mózgu. Nie wiem, dlaczego napisał przedmowę.
Wyjaśnia to wstęp. Peter J. Bartleman uczył Betsy R. Cego, kiedy była na medycynie, i rozbudził w niej trwałe zainteresowanie studiami nad funkcjonowaniem mózgu. Uważam to sformułowanie za niezręczne. Wstęp wyjaśnia, o czym jest książka i dlaczego autorzy ją napisali, po czym następują podziękowania za pomoc dla mnóstwa ludzi i instytucji. Zaskoczony odnajduję na tej liście nazwę firmy, w której pracuję. Konsultowała metody obliczeniowe.
Metodami obliczeniowymi zajmuje się nasz dział. Patrzę ponownie na datę wydania. Kiedy napisano tę książkę, jeszcze tam nie pracowałem.
Zastanawiam się, czy gdzieś jeszcze można znaleźć tamte stare programy.
Przechodzę do słowniczka na końcu i czytam szybko definicje. Znam mniej więcej połowę z nich. Kiedy wracam do pierwszego rozdziału opisującego budowę mózgu, wszystko ma sens. Móżdżek, migdałek, hipokamp, mózg… rozrysowane na kilka sposobów, w przekroju od góry do dołu, od przodu do tyłu i z boku. Jeszcze nigdy nie widziałem diagramu pokazującego funkcje różnych obszarów, więc przyglądam mu się uważnie. Zastanawiam się, dlaczego ośrodek mowy znajduje się w lewej połowie mózgu, skoro to w prawej połowie jest ośrodek słuchu. Czemu służy taka specjalizacja? Zastanawiam się, czy dźwięki dobiegające do jednego ucha są lepiej rozpoznawane jako słowa niż dźwięki dochodzące do drugiego ucha. Etapy przetwarzania bodźców wzrokowych równie trudno zrozumieć.
Na ostatniej stronie rozdziału dostrzegam zdanie tak porażające, że muszę się zatrzymać i pochłaniać je wzrokiem: „Zasadniczo, pominąwszy funkcje fizjologiczne, ludzki mózg istnieje po to, aby analizować i tworzyć wzory”.
Brakuje mi tchu w piersiach. Czuję na przemian zimno i gorąco. Wzory. Tym się właśnie zajmuję. Skoro do tego sprowadza się zasadnicza funkcja ludzkiego mózgu, to nie jestem dziwolągiem, lecz kimś najzupełniej normalnym.
To niemożliwe. Wszystko, co wiem, podpowiada mi, że jestem inny, wybrakowany. Czytam w kółko to zdanie, próbując dopasować je do tego, co wiem.
W końcu odrywam się od niego i czytam pozostałą część rozdziału. „Analiza wzorów lub ich tworzenie mogą być wadliwe, podobnie jak ma to miejsce w przypadku pewnych chorób psychicznych, w wyniku czego powstają błędne analizy lub wzory wygenerowane na podstawie nieprawdziwych »danych«, jednak nawet w przypadku najcięższych zaburzeń kognitywnych, te dwie funkcje — analiza i tworzenie wzorów — są charakterystyczne dla ludzkiego mózgu, a także dla mózgów znacznie mniej skomplikowanych od ludzkiego. Czytelnicy zainteresowani tymi funkcjami u nieludzi powinni skorzystać z niżej zamieszczonych odsyłaczy”.
Może więc jestem normalny i dziwaczny… Normalny w dostrzeganiu i tworzeniu wzorów, może jednak tworzę nieprawidłowe wzory?
Czytam, a kiedy wreszcie przerywam, roztrzęsiony i wyczerpany, jest prawie trzecia nad ranem. Dotarłem do rozdziału szóstego: „Rachunkowe szacunki przetwarzania bodźców wizualnych…”
Już się zmieniam. Kilka miesięcy temu nie wiedziałem, że kocham Marjory. Nie wiedziałem, że mogę walczyć na turnieju z nieznajomymi. Nie wiedziałem, że mogę nauczyć się biologii i chemii. Nie wiedziałem, że tyle mogę zmienić.
Jedna z osób z ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie spędziłem tak wiele godzin w dzieciństwie, zwykła mawiać, że niesprawność jest daną od Boga szansą na okazanie swej wiary. Moja matka zaciskała wtedy usta, ale nie wdawała się w dyskusję. W tym czasie istniał program rządowy, który dostarczał pieniądze na rehabilitację za pośrednictwem kościoła, i z tego właśnie korzystali moi rodzice. Matka obawiała się, że gdyby zaczęła się spierać, mogliby usunąć mnie z programu. A przynajmniej musiałaby wysłuchiwać dalszych kazań.
Nie pojmuję Boga w ten sposób. Nie uważam, aby Bóg powodował nieszczęścia po to, żeby ludzie rozwijali się duchowo. „Tak postępują źli rodzice”, powiedziała moja matka. Źli rodzice utrudniają życie dzieciom, a potem twierdzą, że w ten sposób pomagają im dorosnąć. Dorastanie i życie są wystarczająco trudne; nie należy ich dodatkowo uprzykrzać dzieciom. Myślę, że dotyczy to również normalnych dzieci. Obserwowałem maluchy uczące się chodzić. Wszystkie walczą i wielokrotnie upadają. Po ich twarzach widać, że nie jest to dla nich łatwe. Byłoby czymś głupim przywiązywać im do nóg cegły i dodatkowo utrudniać zadanie. Jeśli jest to prawda w przypadku nauki chodzenia, to uważam, że odnosi się to także do innych funkcji dorastania i uczenia się.
Bóg powinien być dobrym rodzicem, Ojcem. Nie sądzę więc, aby Bóg dodatkowo utrudniał pewne rzeczy. Nie uważam, abym był autystyczny dlatego, że Bóg uznał, iż moim rodzicom potrzeba wyzwania albo że ja potrzebuję wyzwania. To tak jakbym był dzieckiem i głaz upadł mi na nogę i ją złamał. Bez względu na przyczynę, był to przypadek. Bóg nie chroni nas przed przypadkami, ale też ich nie wywołuje.
Przypadki się zdarzają; przyjaciółka mamy Celia mówiła, że większość nie jest bynajmniej przypadkami, tylko wywołana zostaje głupimi działaniami innych, choć osoba poszkodowana nie zawsze jest tą, która zrobiła coś głupiego. Myślę, że mój autyzm był przypadkiem, lecz to, co z nim robię, zależy tylko ode mnie. Tak twierdziła moja matka.
Sam tak często uważam. Tylko czasami nie jestem tego pewny.
Poranek jest szary; chmury wiszą nisko. Niemrawe światło nie przegnało jeszcze ciemności. Pakuję śniadanie. Biorę Cego i Clintona i schodzę po schodach. Poczytam sobie w przerwie na lunch.
W oponach jest powietrze. Nowa przednia szyba cała. Być może osoba, która nie jest moim przyjacielem, zmęczyła się niszczeniem mojego samochodu. Otwieram drzwi, kładę posiłek i książkę na siedzeniu pasażera, po czym wsiadam. W głowie gra mi poranna muzyka, której lubię słuchać, kiedy prowadzę.
Gdy przekręcam kluczyk w stacyjce, nic się nie dzieje. Samochód nie zapala. Słychać jedynie ciche szczękanie obracającego się kluczyka. Wiem, co to znaczy. Wyczerpał się akumulator.
Muzyka w mojej głowie cichnie. Poprzedniej nocy akumulator był w porządku. Poziom naładowania znajdował się w odpowiedniej pozycji.
Wysiadam i otwieram maskę. Kiedy ją unoszę, coś na mnie wyskakuje; zataczam się do tyłu i omal nie potykam się o krawężnik.
To dziecinna zabawka, pajacyk wyskakujący z pudełka. Tkwi w miejscu, gdzie powinien być akumulator. Akumulator zniknął.
Spóźnię się do pracy. Pan Crenshaw będzie wściekły. Zatrzaskuję maskę, nie dotykając pajacyka. Nie lubiłem takich zabawek, kiedy byłem dzieckiem. Muszę zawiadomić policję, firmę ubezpieczeniową, całą tę nudną listę. Patrzę na zegarek. Jeśli się pospieszę, zdążę złapać na stacji odpowiedni pociąg i uniknę spóźnienia.
Biorę torbę z posiłkiem i książkę z siedzenia pasażera, zamykam samochód i idę szybko na stację. Mam w portfelu wizytówki policjantów. Zadzwonię do nich z pracy.
W zatłoczonym pociągu ludzie patrzą przed siebie, unikając kontaktu wzrokowego. Nie wszyscy są autystyczni; wiedzą skądś, że w pociągu nie należy nawiązywać kontaktu wzrokowego. Niektórzy czytają faksy z wiadomościami. Inni patrzą w monitor na końcu wagonu. Otwieram książkę i czytam, co Cego i Clinton twierdzili o przetwarzaniu sygnałów wzrokowych przez mózg. W czasach kiedy to pisali, roboty przemysłowe potrafiły wykorzystywać jedynie proste dane wizualne, by kierować swoimi ruchami. Nie opracowano jeszcze dla nich obuocznego widzenia, z wyjątkiem namierzania laserem większych pocisków.
Fascynują mnie wzajemne powiązania między etapami przetwarzania bodźców wizualnych; nie miałem pojęcia, że w głowach normalnych ludzi zachodzi coś tak interesującego. Myślałem, że po prostu patrzą na przedmioty i rozpoznają je automatycznie. Uważałem własne przetwarzanie za wadliwe, podczas gdy — o ile prawidłowo zrozumiałem — jest jedynie powolne.
Po przyjeździe na przystanek campusu wiem już, którędy iść, i dotarcie do naszego budynku zajmuje mi mniej czasu. Jestem trzy minuty dwadzieścia sekund przed czasem. W holu znowu stoi pan Crenshaw, lecz się do mnie nie odzywa. Odsuwa się na bok w milczeniu, dzięki czemu mogę dostać się do swojego pokoju. Mówię: „Dzień dobry, panie Crenshaw”, ponieważ jest to właściwe, a on mamrocze coś, co można by uznać za „dobry”. Gdyby odwiedzał mojego terapeutę mowy, wysławiałby się bardziej zrozumiale.
Kładę książkę na biurku i wychodzę na korytarz, żeby zanieść śniadanie do aneksu kuchennego. Pan Crenshaw stoi w drzwiach, wyglądając na parking. Odwraca się i dostrzega mnie.
— Gdzie jest twój samochód, Arrendale? — pyta.
— W domu — odpowiadam. — Przyjechałem pociągiem.
— Czyli potrafisz korzystać z komunikacji — mówi. Twarz mu się lekko błyszczy. — Tak naprawdę, wcale nie potrzebujesz specjalnego miejsca parkingowego.
— Komunikacja jest bardzo hałaśliwa — tłumaczę. — Zeszłej nocy ktoś ukradł mi akumulator.
— Dla ludzi takich jak ty samochód jest tylko problemem — oznajmia, podchodząc bliżej. — Ludzie, którzy nie mieszkają w bezpiecznych osiedlach ze strzeżonymi parkingami, nie powinni chwalić się posiadaniem aut.
— Do niedawna nic się nie działo — wyjaśniam. Nie rozumiem, czemu chcę się z nim spierać. Nie lubię się kłócić.
— Miałeś szczęście. Wygląda jednak na to, że ktoś cię namierzył, co? Trzy przypadki wandalizmu. Przynajmniej tym razem nie spóźniłeś się do pracy.
— Tylko raz spóźniłem się z tego powodu — mówię.
— Nie o to chodzi — odpowiada. Zastanawiam się, o co w takim razie chodzi, chyba że o jego niechęć do mnie i pozostałych. Spogląda na drzwi do mojego pokoju. — Pewnie chcesz wrócić do swoich zajęć — dodaje. — Albo zacząć… — Patrzy na zegar w holu. Od chwili rozpoczęcia pracy minęły dwie minuty i osiemnaście sekund. Chcę powiedzieć: „Spóźniam się przez pana”, ale milczę. Wchodzę do pokoju i zamykam za sobą drzwi. Nie zamierzam odrabiać tych dwóch minut i osiemnastu sekund. To nie moja wina. Czuję w związku z tym lekkie podniecenie.
Wywołuję na komputerze wczorajszą pracę i w mojej głowie na nowo formują się przepiękne wzory. Jeden po drugim pojawiają się kolejne parametry, płynnie zmieniając wzory. Przekształcam parametry w dozwolonym zakresie, zawsze sprawdzając, czy nie doszło do niepożądanej mutacji. Kiedy podnoszę wzrok, jest godzina i jedenaście sekund później. Pana Crenshawa nie będzie już w naszym budynku. Nigdy nie zostaje tak długo. Wychodzę na korytarz po wodę. Hol jest pusty, lecz na drzwiach do sali gimnastycznej umieszczono wywieszkę. Ktoś jest w środku. Nie dbam o to.
Zapisuję sobie potrzebne słowa, dzwonię na policję i proszę o połączenie z oficerem śledczym prowadzącym pierwszą sprawę, panem Stacym. Kiedy podnosi słuchawkę, w tle słyszę hałasy. Ludzie rozmawiają ze sobą, słychać też jakieś dudnienie.
— Mówi Lou Arrendale — przedstawiam się. — Zajmował się pan moim samochodem z przeciętymi oponami. Mówił pan, żeby zadzwonić…
— Tak, tak — przerywa zniecierpliwiony, jakby wcale mnie nie słuchał. — Isaka powiedziała mi o przedniej szybie w zeszłym tygodniu. Nie mieliśmy jeszcze czasu, żeby się tym zająć…
— Zeszłej nocy skradziono mi akumulator — mówię. — Ktoś włożył w jego miejsce dziecięcą zabawkę.
— Co?
— Kiedy rano wyszedłem do pracy, samochód nie chciał zapalić. Zajrzałem pod maskę i coś na mnie wyskoczyło. To był taki pajacyk na sprężynie. Pozostawiono go w miejscu, gdzie powinien znajdować się akumulator.
— Proszę tam zostać, a ja zaraz kogoś podeślę… — mówi.
— Nie ma mnie w domu — odpowiadam. — Jestem w pracy. Mój szef byłby zły, gdybym się spóźnił. Samochód stoi pod domem.
— Rozumiem. Gdzie jest zabawka?
— W aucie — odpowiadam. — Nie dotykałem jej. Nie lubię pajacyków w pudełkach. Po prostu zatrzasnąłem wieko. — Miałem na myśli „maskę”, ale użyłem złego słowa.
— Nie podoba mi się to — mówi. — Ktoś naprawdę pana nie lubi, panie Arrendale. Raz to mógł być przypadek, ale… Domyśla się pan, czyja to robota?
— Jedyna osoba, o której wiem, że się na mnie gniewa, to mój przełożony, pan Crenshaw — odpowiadam. — Po tym jak spóźniłem się poprzednim razem. Nie lubi osób autystycznych. Chce zmusić nas do poddania się leczeniu…
— Nas? Czy tam, gdzie pan pracuje, jest więcej takich osób?
Uświadamiam sobie, że o niczym nie wie. Nie pytał o to wcześniej.
— Nasza sekcja składa się wyłącznie z pracowników autystycznych — wyjaśniam. — Nie sądzę jednak, żeby pan Crenshaw robił takie rzeczy. Chociaż… nie podoba mu się, że mamy specjalne prawa jazdy i miejsca na parkingu. Uważa, że wszyscy powinniśmy poruszać się komunikacją miejską, jak inni ludzie.
— Hmm. I zawsze niszczono tylko pański samochód.
— Tak. Ale on nie wie o moich treningach szermierki. — Nie potrafię wyobrazić sobie pana Crenshawa, który jeździ po mieście i szuka mojego auta, żeby wybić w nim przednią szybę.
— Coś jeszcze? Cokolwiek?
Nie zamierzam rzucać niesłusznych podejrzeń. Fałszywe oskarżenia są bardzo złe. Nie chcę jednak, żeby mój samochód doznawał dalszych uszkodzeń. Zabiera mi to czas, który mógłbym poświęcić innym sprawom. Rujnuje mój plan dnia. I kosztuje pieniądze.
— Znam jedną osobę w Centrum, Emmy Sanderson, która uważa, że nie powinienem mieć normalnych przyjaciół — mówię. — Ale ona nie wie, gdzie odbywają się lekcje szermierki. — Nie wydaje mi się, żeby to była Emmy, lecz tylko ona, poza panem Crenshawem, była ostatnio na mnie o coś zła. Wzór nie pasuje ani do niej, ani do pana Crenshawa, ale musi być nieprawidłowy, skoro nie doprowadził mnie do prawdopodobnego nazwiska.
— Emmy Sanderson — powtarza. — I jest pan pewien, że ona nie wie, gdzie odbywają się treningi?
— Nie. — Emmy nie jest moją przyjaciółką, ale nie wierzę, że to zrobiła. Don jest moim przyjacielem i nie chcę wierzyć, że on to zrobił.
— Czy nie jest bardziej prawdopodobne, że to ktoś z pańskiej grupy szermierczej? Czy jest tam ktoś, z kim nie układa się panu najlepiej?
Oblewa mnie nagły pot.
— To są moi przyjaciele — wyjaśniam. — Emmy twierdzi, że nie mogą być prawdziwymi przyjaciółmi, ale są. Przyjaciele nie krzywdzą przyjaciół.
Chrząka. Nie wiem, co to może oznaczać.
— Są przyjaciele i przyjaciele — mówi. — Proszę mi opowiedzieć o tej grupie.
Zaczynam od Toma i Lucii, potem opisuję pozostałych; notuje sobie nazwiska, dopytując się, jak się pisze niektóre. — I przez ostatnie tygodnie wszyscy tam byli?
— Nie co tydzień — odpowiadam. Mówię mu, co pamiętam: kto wyjechał służbowo, a kto uczęszczał na zajęcia. — A Don przeniósł się do innego instruktora, bo pokłócił się z Tomem.
— Z Tomem. Nie z panem?
— Nie. — Nie wiem, jak to powiedzieć, nie krytykując przyjaciół, gdyż krytykowanie przyjaciół jest złe. — Don czasami mi dokucza, ale jest moim przyjacielem — mówię. — Obraził się na Toma, ponieważ Tom opowiedział mi o czymś, co Don zrobił bardzo dawno temu, a Don nie chciał, żeby Tom mi o tym opowiedział.
— Kiedy to było? — pyta Stacy.
— Podczas turnieju — odpowiadam. — Don podszedł do mnie po pojedynku i zaczął wyliczać, co zrobiłem źle, a Tom, mój nauczyciel, kazał mu zostawić mnie w spokoju. Don próbował mi pomóc, lecz Tom myślał, że mi nie pomaga. Tom powiedział, że spisałem się lepiej niż Don na swoim pierwszym turnieju, a Don usłyszał to i wściekł się na Toma. Potem opuścił grupę.
— Ha. W takim razie prędzej przedziurawiłby opony w samochodzie pańskiego instruktora. Mimo to go sprawdzimy. Proszę dać mi znać, gdyby coś jeszcze przyszło panu do głowy. Przyślę kogoś po tę zabawkę. Może uda się nam zdjąć z niej odciski palców albo jakieś inne ślady.
— Po odłożeniu słuchawki siedzę i rozmyślam o Donie, ale nie jest to przyjemne. Wobec tego zaczynam myśleć o Marjory, a potem Marjory i Donie. Trochę mnie ściska w żołądku na myśl o Marjory i Donie jako… przyjaciołach. Zakochanych. Wiem, że Marjory nie lubi Dona. Czy on ją lubi? Pamiętam, jak siadał obok niej stawał pomiędzy nią a mną, aż Lucia musiała go przeganiać.
Czy Marjory powiedziała Lucii, że mnie lubi? To kolejna rzecz, którą robią normalni ludzie, jak mi się wydaje. Wiedzą, kiedy ktoś kogoś lubi i jak bardzo. Nie muszą się zastanawiać. To zupełnie jak czytanie w myślach — orientują się, kiedy ktoś żartuje, a kiedy jest najzupełniej poważny, kiedy słowo użyte jest we właściwym znaczeniu, a kiedy jako żart. Chciałbym wiedzieć na pewno, że Marjory mnie lubi. Uśmiecha się. Mówi miłym tonem. Ale może się tak zachowuje, bo nie czuje do mnie niechęci. Jest miła dla ludzi; zaobserwowałem to w spożywczym.
Przypominają mi się oskarżenia Emmy. Jeśli Marjory naprawdę widzi we mnie interesujący przypadek, obiekt badań — mimo że nie z jej zakresu — to może dalej się do mnie uśmiechać i miło rozmawiać. Nie będzie to znaczyło, że mnie lubi. Będzie to znaczyło, że jest osobą sympatyczniejszą od doktor Fornum, która też uśmiecha się odpowiednio, mówiąc „dzień dobry” i „do widzenia”, choć ten uśmiech nigdy nie dociera do jej oczu, jak w przypadku Marjory. Widziałem, jak Marjory uśmiecha się do innych ludzi i zawsze jest to uśmiech szczery. Jeśli jednak Marjory jest moją przyjaciółką, to mówi mi prawdę o prowadzonych przez nią badaniach, a jeśli ja jestem jej przyjacielem, to powinienem jej wierzyć.
Potrząsam głową, by przegnać te myśli z powrotem w mrok, gdzie ich miejsce. Włączam wiatrak, żeby zawirowały moje spirale. Potrzebuję ich; oddycham zbyt szybko i czuję pot na szyi. Wszystko z powodu pana Crenshawa, samochodu, konieczności powiadamiania policji. Nie z powodu Marjory.
Po kilku minutach mój mózg wraca do analizy i generowania wzorów. Nie pozwalam sobie uciekać myślami do Cego i Clintona. Przepracuję część przerwy na lunch, by nadrobić czas strawiony na rozmowie z policją, ale nie dwie minuty i osiemnaście sekund, które zabrał mi pan Crenshaw.
Zanurzony w złożoności i pięknie wzorów, pojawiam się na lunchu dopiero o 13:28:17.
Muzyka w mojej głowie to Koncert na wiolonczelą nr 2 Brucha. W domu mam nagrane cztery wersje: bardzo starą w wykonaniu dwudziestowiecznego solisty nazwiskiem Perlman, moją ulubioną. Trzy są nowsze, dwie całkiem udane, lecz niezbyt interesujące, oraz jedna w wykonaniu młodziutkiej zwyciężczyni zeszłorocznego konkursu imienia Czajkowskiego, Idris Vai-Kassadelikos. Gdy dorośnie, Vai-Kassadelikos może być równie znakomita jak Perlman. Nie wiem, jak dobry był w jej wieku, lecz ona gra z pasją, wyciągając długie nuty w gładkich, zapierających dech frazach.
To muzyka, która ułatwia dostrzeganie pewnych wzorów. Bach wzmacnia większość z nich, pomijając… eliptyczne — to najlepsze określenie, jakie przychodzi mi na myśl. Rozmach tej muzyki, przesłaniający rozetowe wzory uwypuklane przez Bacha, pozwala mi odszukać i zbudować długie, asymetryczne elementy, pogrążone w nieruchomym fluidzie.
To ciemna muzyka. Słyszę ją jako przeciągłe, matowe smugi mroku, przypominające granatowo-czarne wstążki, które powiewaj ą na wietrze w nocy i co chwila zasłaniają i odsłaniają gwiazdy. Raz cicho, raz głośniej, raz pojedyncza wiolonczela z cichutką orkiestrą w tle, a raz głośna, unosząca się na dźwiękach orkiestry niczym wstążki w strumieniu powietrza.
Myślę, że to będzie dobra muzyka do czytania Cego i Clintona. Szybko zjadam lunch i ustawiam włącznik czasowy wentylatora. W ten sposób odbłyski światła dadzą mi znać, kiedy przyjdzie pora, by wrócić do pracy.
Cego i Clinton opisują sposób, w jaki mózg przetwarza dane o krawędziach, kątach, strukturach i barwach oraz jak informacje przepływają między poszczególnymi etapami przetwarzania bodźców wizualnych. Nie wiedziałem, że istnieje osobny obszar, odpowiedzialny za rozpoznawanie twarzy, choć dzieła, na które powołują się autorzy, zostały napisane jeszcze w dwudziestym wieku. Nie wiedziałem, że umiejętność rozpoznawania obiektu w różnych położeniach jest zachwiana u ludzi, którzy urodzili się niewidomi, a wzrok odzyskali później.
Raz za razem wspominają o rzeczach, z którymi sam miałem problemy. Poruszają te kwestie w kontekście ślepoty od urodzenia, urazu mózgu bądź tętniaka. Kiedy moja twarz nie zmienia się pod wpływem silnych emocji, czy oznacza to, że mój mózg nie dokonuje procesu, jakim jest zmiana jej kształtu?
Cichutki szum: włącza się wentylator. Zamykam oczy, czekam trzy sekundy i otwieram je. Pomieszczenie skąpane jest w barwach i ruchu; poruszają się wszystkie spirale i wiatraczki, odbijając światło. Odkładam książkę i wracam do pracy. Miarowa oscylacja błysków uspokaja mnie. Słyszałem, jak normalni ludzie określali ją jako chaotyczną, ale wcale tak nie jest. To wzór, regularny i przewidywalny; całe tygodnie zajęło mi jego odpowiednie ułożenie. Myślę, że istnieje jakaś prostsza metoda, by tego dokonać, ja jednak musiałem wyregulować każdy ruchomy element, aż poruszał się z właściwą prędkością w stosunku do pozostałych.
Dzwoni mój telefon. Nie lubię, kiedy dzwoni; odrywa mnie od tego, co w danej chwili robię, a po drugiej stronie zwykle jest ktoś, kto oczekuje ode mnie, że będę w stanie natychmiast rozmawiać. Biorę głęboki wdech. Dociera do mnie tylko hałas, kiedy mówię:
— Lou Arrendale, słucham.
— Ach… tu detektyw Stacy — odzywa się głos. — Wie pan… posłaliśmy kogoś do pańskiego mieszkania. Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, jaki jest numer rejestracyjny pańskiego wozu.
Recytuję go z pamięci.
— Uhm. Cóż, będę musiał osobiście z panem porozmawiać. — Urywa i wydaje mi się, że czeka, aż coś powiem, ale nie mam pojęcia, co by to miało być. Wreszcie się odzywa: — Uważam, że może grozić panu niebezpieczeństwo, panie Arrendale. Ktokolwiek to robi, nie jest grzecznym chłopcem. Kiedy nasi ludzie próbowali wyciągnąć zabawkę, nastąpił niewielki wybuch.
— Wybuch!
— Tak. Na szczęście byli ostrożni. Coś im się nie spodobało i wezwali saperów. Gdyby to jednak pan podniósł zabawkę, mógłby pan stracić palec albo dwa. Niewykluczone, że całe to urządzenie trafiłoby pana w twarz.
— Rozumiem. — Potrafiłem to sobie wyobrazić. Niemal wyciągnąłem ręce i złapałem zabawkę… a gdybym to uczynił… Przeszywa mnie chłód, a moje dłonie zaczynają się trząść.
— Naprawdę musimy znaleźć tę osobę. W domu pańskiego instruktora fechtunku nikt nie odbiera…
— Tom wykłada na uniwersytecie — mówię. — Inżynierię chemiczną.
— To nam pomoże. A jego żona?
— Lucia jest lekarzem — odpowiadam. — Pracuje w centrum medycznym. Naprawdę pan sądzi, że ta osoba próbuje mnie skrzywdzić?
— Z pewnością chce panu narobić kłopotów — mówi policjant. — Poza tym, te akty wandalizmu są za każdym razem coraz brutalniejsze. Może pan przyjść na stację?
— Nie dam rady się stąd wyrwać, dopóki nie skończę pracy — wyjaśniam. — Pan Crenshaw rozgniewałby się na mnie. — Nie chcę, żeby ktoś jeszcze się na mnie złościł, skoro jest już ktoś, kto chce wyrządzić mi krzywdę.
— Wyślemy kogoś po pana — oznajmia Stacy. — W którym budynku pan przebywa? — Mówię mu, a także tłumaczę, którą bramą należy wjechać i gdzie skręcić, żeby dotrzeć na nasz parking. Policjant ciągnie: — Nasz człowiek powinien tam być za jakieś pół godziny. Mamy odciski palców; będziemy musieli zdjąć pańskie, żeby je porównać. Powinny być w całym samochodzie… Ostatnio oddał go pan do naprawy, będą więc także inne. Jeśli jednak znajdziemy takie, które nie będą pasowały do pańskich ani do mechaników… To będzie to solidny trop, którym podążymy.
Zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć panu Aldrinowi albo panu Crenshawowi o tym, że przyjedzie tu policja, żeby ze mną porozmawiać. Nie wiem, co bardziej rozzłości pana Crenshawa. Pan Aldrin nie gniewa się tak często. Dzwonię do jego gabinetu.
— Przyjeżdża tutaj policja, żeby ze mną porozmawiać — mówię. — Odrobię to.
— Lou! Co się stało? Coś ty narobił?
— Chodzi o mój samochód — odpowiadam. Zanim zdążę coś dodać, przerywa mi szybko.
— Lou, nic im nie mów. Zapewnimy ci prawnika. Czy ktoś doznał obrażeń?
— Nikt — mówię. Słyszę, jak oddycha z ulgą.
— Cóż, Bogu dzięki — wzdycha.
— Nie dotknąłem tego urządzenia, kiedy podniosłem maskę.
— Urządzenia? O czym ty mówisz?
— Tego… przyrządu, który ktoś włożył do mojego auta. Wyglądał jak zabawka, jak pajacyk wyskakujący z pudełka.
— Czekaj… czekaj. Chcesz mi powiedzieć, że policja przyjeżdża w związku z tym, co przytrafiło się tobie, a co uczynił ktoś inny? Ty nic nie zrobiłeś?
— Nie dotknąłem tego — odpowiadam. Wypowiedziane przez niego słowa docierają do mnie powoli, jedno po drugim; emocje w jego głosie utrudniają ich zrozumienie. Początkowo myślał, że zrobiłem coś złego, co sprowadziło tutaj policję. Ten człowiek, którego znam od początku mojej pracy tutaj, uważa, że mógłbym zrobić coś tak złego. Robi mi się ciężko na sercu.
— Przepraszam — mówi, uprzedzając mnie. — To brzmi tak… Musiało tak zabrzmieć, jakbym wyciągnął wniosek, że zrobiłeś coś złego. Przepraszam. Wiem, że nie byłbyś do tego zdolny. Nadal jednak uważam, że podczas rozmowy z policją przydałby ci się któryś z naszych prawników.
— Nie — odpowiadam. Zmroziło mnie i czuję gorycz; nie chcę być traktowany jak dziecko. Myślałem, że pan Aldrin mnie lubi. Skoro on mnie nie lubi, to pan Crenshaw, który jest o wiele gorszy, musi mnie nienawidzić. — Nie chcę prawnika. Nie potrzebuję go. Nie zrobiłem nic złego. Ktoś niszczy mi samochód.
— To zdarzyło się kilka razy? — pyta.
— Tak — odpowiadam. — Dwa tygodnie temu ktoś pociął mi wszystkie opony. Dlatego się spóźniłem. Potem, w następną środę, kiedy byłem u przyjaciół, wybito mi przednią szybę. Wtedy także wezwałem policję.
— O niczym mi nie mówiłeś, Lou — ma pretensje pan Aldrin.
— Nie… Myślałem, że rozgniewałoby to pana Crenshawa. A dzisiaj rano mój samochód nie zapalił. Akumulator zniknął, a na jego miejscu znalazłem zabawkę. Przyszedłem do pracy i zadzwoniłem na policję. Kiedy ją obejrzeli, okazało się, że pod zabawką umieszczono ładunek wybuchowy.
— Mój Boże, Lou, to jest… Mogło ci się coś stać. To okropne. Masz jakieś domysły…? Nie, oczywiście, że nie masz. Słuchaj, zaraz do ciebie przyjdę.
Odłożył słuchawkę, nim zdążyłem go poprosić, żeby teraz nie przychodził. Jestem zbyt poruszony, żeby pracować. Nie dbam o to, co myśli pan Crenshaw. Potrzebuję chwili w sali gimnastycznej. Nie ma tam nikogo. Nastawiam odpowiednią muzykę i zaczynam podskakiwać na trampolinie. Początkowo nie mogę dostosować się do muzyki, po chwili jednak moje ruchy stają się bardziej miarowe. Muzyka unosi mnie i ściąga w dół; czuję rytm w nacisku na stawy, gdy opadam na sprężynującą tkaninę i ponownie wzbijam się w górę.
Odprężam się, nim przychodzi pan Aldrin. Jestem spocony i czuję swój zapach, lecz muzyka wciąż we mnie rozbrzmiewa. Nie jestem roztrzęsiony ani przestraszony. To miłe uczucie.
Pan Aldrin ma zaniepokojoną minę i chce podejść do mnie bliżej, niżbym sobie życzył. Nie chcę, żeby poczuł mój pot i obraził się. Nie chcę także, by mnie dotykał.
— Wszystko w porządku, Lou? — pyta. Wyciąga rękę, jakby chciał mnie poklepać.
— Czuję się świetnie — odpowiadam.
— Jesteś pewny? Naprawdę uważam, że przydałby się nam tutaj prawnik, może powinieneś też udać się do kliniki…
— Nic mi się nie stało — mówię. — Wszystko w porządku. Nie muszę iść do lekarza i nie chcę prawnika.
— Zostawiłem wiadomość dla policji przy bramie wjazdowej — informuje mnie pan Aldrin. — Musiałem także powiadomić pana Crenshawa. — Opuszcza brwi. — Był na naradzie. Przekażą mu, jak tylko wyjdzie.
Odzywa się dzwonek do drzwi. Pracownicy uprawnieni do przebywania w budynku mają własne karty-klucze. Tylko goście muszą dzwonić.
— Pójdę otworzyć — mówi pan Aldrin. Nie wiem, czy wracać do siebie, czy stać w holu. Zostaję w holu i patrzę, jak pan Aldrin idzie do drzwi. Otwiera je i mówi coś do czekającego na progu mężczyzny. Nie widzę, czy to ten sam człowiek, z którym rozmawiałem wcześniej, dopóki nie podchodzi bliżej. Dopiero teraz poznaję, że to on.