W piątek policja załatwiła, że podwieziono mnie do pracy. Mój samochód został odholowany na policyjną stację diagnostyczną celem dokładnego zbadania; mówią, że oddadzą go w piątek wieczorem. Pan Crenshaw nie przychodzi do naszej sekcji. Robię istotne postępy w swoim projekcie.
Policja przysyła radiowóz, żeby zabrał mnie do domu, najpierw jednak podjeżdżamy do sklepu, aby kupić nowy akumulator do mojego auta, a następnie na parking, gdzie policja przetrzymuje samochody. Nie jest to zwykły posterunek, lecz jednostka zajmująca się konfiskatami. To nowe dla mnie słowo. Muszę podpisać dokumenty, że ten samochód to mój samochód oraz że przejmuję za niego odpowiedzialność. Mechanik montuje w nim akumulator, który właśnie kupiłem. Jeden z policjantów proponuje, że pojedzie ze mną do domu, nie uważam jednak, bym potrzebował pomocy. Mówi, że umieścili moje mieszkanie na liście obiektów pod obserwacją.
W samochodzie jest brudno; wszystkie powierzchnie pokrywa jasny proszek. Chcę go wysprzątać, najpierw jednak muszę pojechać do domu. Trasa jest dłuższa niż zwykle, ale nie gubię się. Parkuję samochód koło wozu Danny’ego i wchodzę na górę, do swojego mieszkania.
W trosce o własne bezpieczeństwo nie powinienem go opuszczać, ale jest piątkowy wieczór i muszę zrobić pranie. Pralnia znajduje się wewnątrz budynku. Myślę, że panu Stacy’emu chodziło o to, że mam nie opuszczać budynku. W środku jest bezpiecznie, ponieważ mieszka tutaj Danny, a on jest policjantem. Nie opuszczę budynku, ale zrobię pranie.
Wkładam ciemne rzeczy do ciemnego kosza, jasne do jasnego, na wierzchu stawiam detergent, a przed wyjściem wyglądam ostrożnie przez wizjer. Nikogo, rzecz jasna. Otwieram drzwi, wynoszę pranie i zamykam mieszkanie na klucz. Ważne, żeby zawsze zamykać za sobą drzwi.
Budynek jest cichy, jak zwykle w piątkowy wieczór. Idąc po schodach, słyszę włączony u kogoś telewizor. Korytarz przed pralnią wygląda dokładnie tak samo jak zazwyczaj. Nie zauważam, żeby ktoś zaglądał do środka z zewnątrz. W tym tygodniu jestem tu wcześnie i w pralni nie ma nikogo. Wkładam ciemne rzeczy do pralki po prawej stronie, a jasne do sąsiedniej. Korzystając z tego, że nikogo nie ma i nikt na mnie nie patrzy, mogę wrzucić monety do obu szczelin i uruchomić pralki jednocześnie. Aby to zrobić, muszę wyciągnąć ramiona, ale tak jest lepiej.
Zabrałem ze sobą Cego i Clintona. Siadam na plastikowym krzesełku przy składanym stoliku. Wolałbym wystawić je na korytarz, ale wisi tutaj tabliczka, który głosi drukowanymi literami, że mieszkańcom absolutnie nie wolno zabierać krzeseł z pralni. Nie podoba mi się to krzesło; ma dziwaczny, brzydki, niebieskawo-zielony odcień, jednak kiedy na nim siedzę, nie muszę na nie patrzeć. Jest niewygodne, ale lepsze to niż brak krzesła.
Zdążyłem przeczytać osiem stron, kiedy do środka wchodzi ze swoim praniem panna Kimberly. Nie podnoszę głowy. Nie mam ochoty na rozmowę. Przywitam się z nią, jeśli do mnie przemówi.
— Witaj, Lou — mówi. — Czytasz?
— Witam. — Nie odpowiadam na jej pytanie, ponieważ widzi, że czytam.
— Co to jest? — pyta, podchodząc bliżej. Zamykam książkę, zaznaczając palcem miejsce, w którym przerwałem, i pokazuję jej okładkę. — Ojej — mruczy. — Jaka gruba. nie wiedziałem, że lubisz czytać, Lou.
Nie pojmuję zasad rządzących przerywaniem Według mnie, przerywanie komuś jest zawsze niegrzeczne, lecz inni nie uważają za niegrzeczne przerywania mi w sytuacjach, gdy ja nigdy bym im nie przeszkadzał.
— Owszem, czasami — odpowiadani. Nie podnoszę głowy znad książki w nadziei, że zrozumie, iż chcę czytać dalej.
— Gniewasz się na mnie o coś? — pyta.
Jestem na nią zły, ponieważ nie daje mi spokoju i nie pozwala czytać, jest jednak osobą starszą i byłoby nieuprzejmie jej to powiedzieć.
— Zazwyczaj jesteś bardzo przyjacielski — ciągnie — ale dzisiaj przyniosłeś tutaj tę wielką księgę… Przecież tak naprawdę nie możesz jej czytać…
— Czytam ją — odpowiadam, ugodzony do żywego. — Pożyczyłem ją w środę wieczór od przyjaciółki.
— Ale… wygląda na bardzo trudną książkę — mówi. — Naprawdę ją rozumiesz?
Przypomina doktor Fornum. W gruncie rzeczy nie wierzy w moje możliwości.
— Owszem — rzucam. — Rozumiem ją. Czytam o tym, jak odpowiedzialne za przetwarzanie bodźców wzrokowych części mózgu scalają przerywane sygnały w zwarty obraz. Jak w telewizorze.
— Przerywane sygnały? — powtarza. — To znaczy wtedy, kiedy ekran migocze?
— Powiedzmy — mruczę. — Naukowcy zidentyfikowali obszary mózgu, które wygładzają migoczące obrazy.
— Cóż, nie widzę zastosowań praktycznych — oświadcza. Wyciąga pranie z kosza i zaczyna ładować je do pralki. — Jestem całkiem szczęśliwa, kiedy pozwalam swoim organom pracować i ich przy tym nie podglądam. — Odmierza detergent, wlewa go do środka, wkłada monety i nieruchomieje przed naciśnięciem guzika START. — Lou, uważam, że niezdrowo jest przejmować się nadmiernie tym, jak pracuje mózg. Wiesz, od tego można zwariować.
Nie wiedziałem o tym. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że nadmierna wiedza o tym, jak pracuje mózg, może doprowadzić mnie do szaleństwa. Nie sądzę, aby to była prawda. Panna Kimberly naciska guzik i woda wlewa się z szumem do pralki. Podchodzi do składanego stolika.
— Powszechnie wiadomo, że dzieci psychiatrów i psychologów są szalone częściej, niż wynosi przeciętna — mówi. — W dwudziestym wieku żył słynny psychiatra, który zamknął własne dziecko w pudle i trzymał je w nim, aż zwariowało.
Wiem, że to nieprawda. Nie sądzę jednak, żeby uwierzyła mi, że to nieprawda, gdybym jej to powiedział. Nie chcę niczego wyjaśniać, więc z powrotem otwieram książkę. Kobieta wydaje z siebie ostry, gwiżdżący dźwięk i słyszę stukot jej oddalających się butów.
Kiedy chodziłem do szkoły, uczono nas, że mózg przypomina komputer, tyle że o wiele mniej wydajny. Prawidłowo zbudowane i zaprogramowane komputery nie popełniają błędów, a mózgi tak. Wyciągnąłem stąd wniosek, że każdy mózg — normalny, a co dopiero mój — jest gorszy od komputera.
Ta książka jasno stwierdza, że mózg jest znacznie bardziej skomplikowany od każdego komputera oraz że mój mózg pod wieloma wzglądami jest normalny — czyli że funkcjonuje tak samo jak mózg normalnego człowieka. Moje postrzeganie kolorów jest normalne. Ostrość wzroku jest normalna. Co nie jest normalne? Najsubtelniejsze rzeczy… jak sądzę.
Żałuję, że nie mam swojej dokumentacji medycznej z dzieciństwa. Nie wiem, czy poddali mnie wszystkim testom, opisywanym przez tę książkę. Nie wiem, na przykład, czy zbadali prędkość transmisji neuronowej. Pamiętam, że moja matka miała harmonijkową teczkę na dokumenty, zieloną na wierzchu i niebieską w środku, wypchaną papierami. Nie przypominam sobie, żebym widział japo śmierci rodziców, gdy pakowałem ich dobytek. Może mama ją wyrzuciła, kiedy dorosłem i zacząłem samodzielne życie. Znam nazwę centrum medycznego, gdzie zabrali mnie rodzice, nie jestem jednak pewny, czy tam by mi pomogli, nawet jeśli przetrzymują kartoteki dzieci, które są już dorosłe.
Książka opisuje odchylenia w zdolności wychwytywania krótkotrwałych bodźców. Sięgam pamięcią do gier komputerowych, które pomogły mi rozwinąć zmysł słuchu, a potem wymawiać spółgłoski, takie jak t i d, zwłaszcza na końcu wyrazów. Wykonywałem także ćwiczenia wzrokowe, ale byłem wtedy tak mały, że już nie pamiętam ich dokładnie.
Przyglądam się ilustracji z dwiema twarzami, sprawdzającej umiejętność odróżniania rysów ze względu na ich układ lub typ. Dla mnie są takie same; tylko dzięki podpisom dostrzegam, że obie mają te same oczy, nos i usta, lecz na jednej zostały one sztucznie od siebie oddalone. Gdyby się poruszały, jak w przypadku prawdziwego ludzkiego oblicza, nigdy bym tego nie dostrzegł. Prawdopodobnie oznacza to, że coś jest nie w porządku z konkretną częścią mojego mózgu, odpowiedzialną za rozpoznawanie twarzy.
Czy normalni ludzie naprawdę to wszystko robią? Jeśli tak, to nic dziwnego, że bez trudu rozpoznają siebie nawzajem, niezależnie od odległości i ubrania.
W sobotę nie mamy w firmie żadnego zebrania. Idę do Centrum, lecz dyżurny doradca jest chory. Rzucam okiem na zamieszczony w biuletynie numer telefonu do działu pomocy prawnej i zapamiętuję go. Nie chcę dzwonić tam sam. Nie wiem, co myślą pozostali. Po paru minutach wracam do domu i dalej czytam książkę, choć tym razem znajduję czas, by posprzątać mieszkanie i umyć samochód, nadrabiając zeszły tydzień. Postanawiam wyrzucić stary pokrowiec z owczego runa, ponieważ od czasu do czasu czuję ukłucia odłamków szkła, i kupić nowy. Nowy mocno pachnie skórą i jest bardziej miękki od starego. W niedzielę idę wczesnym rankiem do kościoła, żeby mieć jak najwięcej czasu na czytanie.
W poniedziałek wszyscy otrzymujemy notatkę informującą nas o datach i godzinach testów wstępnych. Tomografia komputerowa. Rezonans magnetyczny. Badanie internistyczne. Rozmowa z psychologiem. Test psychologiczny. Według notatki, aby pójść na te testy, możemy bezkarnie zwolnić się z pracy. Oddycham z ulgą — nie chciałbym odrabiać tych wszystkich godzin, jakie zajmą badania. Pierwsze badanie — stanu zdrowia — odbędzie się w poniedziałek po popołudnie. Wszyscy udajemy się do kliniki. Nie lubię, kiedy dotyka mnie ktoś obcy, ale wiem, jak należy zachowywać się w klinice. Ukłucie igły do pobierania krwi wcale nie boli, nie rozumiem jednak, co moja krew i mocz mają wspólnego z funkcjonowaniem mózgu. Nikt nie próbuje mi nawet tego wyjaśnić.
We wtorek przechodzę tomografię komputerową. Technik zapewnia mnie w kółko, że nic nie będzie bolało i żebym niczego się nie bał, gdy maszyna wsuwa mnie do wąskiej komory. Nie boję się. Nie mam klaustrofobii.
Po pracy muszę zrobić zakupy spożywcze, ponieważ w poprzedni wtorek poszedłem na spotkanie grupy. Powinienem uważać na Dona, ale nie wierzę, że naprawdę zamierza wyrządzić mi krzywdę. Jest moim przyjacielem. Pewnie jest mu przykro za to, co zrobił… jeżeli to naprawdę on. Poza tym, to mój zwyczajowy dzień zakupów. Rozglądam się po parkingu, ale nikogo nie widzę. Strażnicy przy bramach campusu nie wpuszczają do środka obcych.
Przed sklepem parkuję możliwie najbliżej latarni, na wypadek gdyby się ściemniło, zanim zrobię zakupy. Znajduję szczęśliwe miejsce: jedenaste od końca rzędu. W sklepie jest niewielu ludzi, mam więc czas, żeby odszukać wszystkie pozycje z listy. Choć nie spisałem jej, to wiem, czego potrzebuję, i nie muszę wracać się po coś, czego zapomniałem wziąć z półki. Umieściłem w wózku zbyt wiele artykułów, by skorzystać z kolejki ekspresowej, toteż wybieram najkrótszy z ogonków do zwykłych kas.
Kiedy wychodzę ze sklepu, zmierzcha się, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Powietrze jest chłodne, nawet nad chodnikiem wokół parkingu. Pcham przed siebie wózek, wsłuchując się w turkot jednego z kółek, które tylko od czasu do czasu styka się z chodnikiem. To niemal jak jazz, tylko mniej przewidywalne. Dochodzę do samochodu, otwieram drzwi i zaczynam ostrożnie wkładać do środka torby z zakupami. Cięższe rzeczy, jak detergent do prania i puszki z sokiem, stawiam na podłodze, żeby się nie przewróciły ani nie zgniotły innych zakupów. Chleb i jajka kładę na tylnym siedzeniu.
Za moimi plecami nieoczekiwanie turkoce wózek. Obracam się i w pierwszym momencie nie rozpoznaję twarzy mężczyzny w ciemnej kurtce. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to Don.
— To twoja wina, że Tom mnie wyrzucił — mówi. Ma ściągniętą twarz o napiętych węzłach mięśni i budzące grozę oczy. Boję się w nie patrzeć, więc skupiam wzrok na innych częściach jego oblicza. — To twoja wina, że Marjory kazała mi odejść. To jest chore, jeśli kobiety uganiają się za nienormalnymi. Pewnie masz tuziny doskonale normalnych kobiet, ujętych twoją bezradnością. — Przemawia cienkim, piskliwym głosem i domyślam się, że kogoś cytuje bądź naśladuje. — „Biedny Lou, nie może na to nic poradzić” i „Biedny Lou, on naprawdę mnie potrzebuje”. — Ponownie zaczyna mówić grubszym głosem. — Tacy jak ty nie potrzebują normalnych kobiet — oznajmia. — Dziwadła powinny parzyć się z dziwadłami, jeżeli już w ogóle muszą. Chce mi się rzygać na samą myśl, że robisz to z normalną kobietą. To obrzydliwe.
Nie mogę nic powiedzieć. Przypuszczam, że powinienem być przerażony, ale ja nie czuję strachu, tylko smutek, smutek tak wielki, że przypomina mroczny, bezkształtny ciężar. Don jest normalny. Z taką łatwością mógłby być… mógłby dokonać tylu różnych rzeczy. Czemu to odrzucił, by stać się kimś takim?
— Wszystko zapisałem — dodaje. — Nie mogę zająć się każdym takim jak ty, ale będą wiedzieli, dlaczego to zrobiłem, kiedy przeczytają list.
— To nie moja wina — mówię.
— Akurat — rzuca ironicznie.
Podchodzi bliżej. Jego pot ma dziwny zapach. Nie wiem dlaczego, domyślam się tylko, że zjadł lub napił się czegoś, co daje taką woń. Ma przekrzywiony kołnierzyk koszuli. Spuszczam wzrok. Jego buty są zakurzone, a jedna sznurówka zwisa luźno. Pastowanie butów jest ważne. To wywiera dobre wrażenie. Obecnie Don nie wywiera dobrego wrażenia, ale jakoś nikt tego nie zauważa. Kątem oka widzę innych ludzi, śpieszących do samochodów lub do sklepu i kompletnie nie zwracających na nas uwagi.
— Jesteś dziwadłem, Lou — syczy. — Rozumiesz, co do ciebie mówię? Jesteś dziwadłem i twoje miejsce jest w zoo.
Wiem, że słowa Dona nie mają sensu i nie są prawdziwe, jednak czuję się zraniony siłą jego niechęci. Czuję się też głupio, że nie dostrzegłem w nim tego wcześniej. Był moim przyjacielem; uśmiechał się do mnie, próbował mi pomóc. Skąd mogłem wiedzieć?
Wyciąga z kieszeni prawą rękę i widzę mierzący we mnie czarny otwór broni. Lufa błyszczy lekko w świetle, lecz wnętrze pozostaje ciemne. Podąża ku mnie mrok.
— Ta cała cholerna pomoc socjalna… Do diabła, gdyby nie ty i tobie podobni, reszta świata nie zsuwałaby się teraz w kolejny kryzys. Zrobiłbym karierę, zamiast babrać się w tej parszywej robocie.
Nie wiem, jaką pracę wykonuje Don. Powinienem był się dowiedzieć. Nie uważam, że to ja ponoszę winę za to, na co wydaje się pieniądze. Nie sądzę, żeby zrobił wymarzoną karierę tylko dlatego, że byłbym martwy. Pracodawcy wybierają ludzi w porządnie wyczyszczonych butach i o dobrych manierach, którzy ciężko pracują i dobrze żyją z innymi. Don jest brudny i obdarty, ordynarny i leniwy.
Porusza się gwałtownie, wyciągając w moją stronę rękę z bronią.
— Wsiadaj do samochodu — mówi, ale ja już się poruszam. Jego wzór jest prosty, łatwy do rozpoznania, a on sam nie jest tak silny ani szybki, za jakiego się uważa. Łapię go za wysuwający się naprzód nadgarstek i szarpię w bok. Hałas nie przypomina dźwięku, jaki wydaje broń w telewizji. Jest głośniejszy i brzydszy; odbija się echem od elewacji budynku. Choć nie mam klingi, moja ręka uderza go w brzuch. Don zwija się wpół, wyrzucając z siebie cuchnące powietrze.
— Hej! — krzyczy ktoś.
— Policja! — woła ktoś inny. Słyszę krzyki. Znikąd pojawia się grupka ludzi i rzuca na Dona. Zataczam się i niemal przewracam, gdy inni na mnie skaczą. Ktoś łapie mnie za ramiona i okręca twarzą do samochodu.
— Puść go — rozlega się głos. — To ofiara. — Pan Stacy. Nie wiem, co tutaj robi. Krzywi się. — Panie Arrendale, czy nie mówiliśmy panu, żeby był pan ostrożny? Dlaczego po pracy nie pojechał pan prosto do domu? Gdyby Dan nam nie powiedział, że powinniśmy mieć na pana oko…
— Ja… myślałem… byłem ostrożny — mówię. Trudno rozmawiać w takim hałasie. — Ale potrzebowałem jedzenia; to mój dzień zakupów spożywczych. — Dopiero teraz sobie przypominam, że Don wiedział, że w ten dzień jeżdżę do sklepu i że widziałem go tutaj w któryś wtorek.
— Ma pan cholerne szczęście — komentuje policjant.
Don leży na ziemi, dwaj mężczyźni klęczą mu na plecach; wykręcili mu do tyłu ramiona, które teraz skuwają. Trwa to dłużej i wygląda gorzej niż w wiadomościach. Don wydaje z siebie dziwaczne dźwięki, przypominające łkanie. Kiedy stawiają go na nogi, okazuje się, że naprawdę płacze. Łzy spływają mu po twarzy, żłobiąc kanaliki w pokrywającym ją brudzie. Jest mi przykro. To musi być paskudne uczucie, płakać przed takimi ludźmi.
— Ty draniu! — woła na mój widok. — Wrobiłeś mnie.
— W nic cię nie wrobiłem — odpowiadam. Chcę wyjaśnić, że nie wiedziałem o obecności policji, która zresztą jest na mnie zła za opuszczenie mieszkania, ale już go ze sobą zabierają.
— Mówiąc o ludziach utrudniających nam pracę — odzywa się pan Stacy — nie mam na myśli osób autystycznych. Chodzi mi o tych, którzy lekceważą zwykłe środki ostrożności. — Nadal mówi gniewnym tonem.
— Potrzebowałem zakupów — powtarzam.
— Tak samo jak musiał pan zrobić pranie w piątek wieczorem?
— Tak — odpowiadam. — Ale teraz jest dzień.
— Ktoś mógł zrobić zakupy za pana…
— Nie wiem, kogo mógłbym o to poprosić — mówię. Patrzy na mnie dziwnie, po czym kręci głową.
Nie znam dudniącej mi w głowie muzyki. Nie rozumiem uczucia, które mnie przepełnia. Mam ochotę poskakać, żeby się uspokoić, lecz w okolicy nie ma takiego miejsca, gdzie mógłbym to zrobić — dokoła tylko asfalt, rzędy samochodów, w pobliżu przystanek. Nie chcę wsiąść do auta i jechać do domu.
Ludzie wciąż mnie wypytują, jak się czuję. Niektórzy mają latarki, którymi świecami w twarz. Bezustannie sugerują, że jestem „załamany” i „wystraszony”. Nie czuję się załamany. Załamany kojarzy mi się z „osamotniony”. Czułem się samotny, porzucony, kiedy umarli moi rodzice, teraz jednak tak się nie czuję. Bałem się, kiedy Don mi groził, bardziej jednak czułem smutek i gniew.
To, co czuję teraz, jest bardzo żywe i odrobinę bezładne. Nikt się nie domyśla, że mogę czuć się szczęśliwy i podekscytowany. Ktoś próbował mnie zabić i mu się nie powiodło. Żyję. Czuję się bardzo żywy, świadomy struktury ubrania na skórze, koloru światła i smaku powietrza, którym oddycham. Zwykle byłby to nadmierny napływ bodźców, lecz dziś jest inaczej: to przyjemne uczucie. Chce mi się biegać, skakać i krzyczeć, wiem jednak, że byłoby to niewłaściwie. Gdyby znajdowała się tu Marjory, chciałbym wziąć ją w ramiona i ucałować, lecz to byłoby już wielce nieodpowiednie.
Zastanawiam się, czy gdy normalni ludzie unikną śmierci, czują się załamani, smutni i zdenerwowani. Trudno wyobrazić sobie kogoś, kto w takiej sytuacji nie cieszyłby się i nie czuł ulgi, nie jestem jednak tego pewny. Może uważają, że moje reakcje powinny być inne, ponieważ jestem autystyczny; nie bardzo wiem, więc nie chcę im mówić, jak naprawdę się czuję.
— Uważam, że nie powinien pan prowadzić — mówi pan Stacy.
— Może pozwoli pan, że za kierownicą usiądzie któryś z naszych ludzi, dobrze?
— Mogę sam prowadzić — odpowiadam. — Nie jestem aż tak zdenerwowany. — Chcę być w samochodzie sam na sam ze swoją muzyką. Poza tym, nie grozi mi niebezpieczeństwo. Don nie może mnie już skrzywdzić.
— Panie Arrendale — nalega Stacy, przysuwając ku mnie głowę — może pan uważać, że nie jest pan zdenerwowany, lecz każdy, kto przeżył coś takiego, musi stracić panowanie nad sobą. Nie będzie pan tak skupiony jak zwykle. Niech pan pozwoli poprowadzić komuś innemu.
Wiem, że poradzę sobie z prowadzeniem auta, toteż potrząsam głową. Wzrusza ramionami.
— Ktoś spotka się z panem, żeby spisać zeznania, panie Arrendale. Może ja, może ktoś inny. — Potem odchodzi. Tłum się stopniowo przerzedza.
Sklepowy wózek leży na boku; torby są porozdzierane, a jedzenie porozrzucane po asfalcie. Wygląda to paskudnie; żołądek podchodzi mi do gardła. Nie mogę tak zostawić tego bałaganu. Nadal potrzebuję zakupów — część uległa uszkodzeniu. Nie mogę sobie przypomnieć, które są w wozie, bezpieczne, a które muszę kupić na nowo. Nie mogę znieść myśli o powrocie do gwarnego wnętrza sklepu.
Powinienem to pozbierać. Pochylam się. Co za obrzydliwość: chleb rozdeptany na brudnym chodniku, rozlany sok, powgniatane puszki. Nie musi mi się to podobać; po prostu trzeba to zrobić. Sięgam, podnoszę i przenoszę, starając się możliwie jak najostrożniej tego dotykać. To marnowanie jedzenia, a marnowanie jedzenia jest złe, nie mogę jednak jeść brudnego chleba ani pić rozlanego soku.
— Nic panu nie jest? — pyta ktoś. Podskakuję, a ten ktoś dodaje: — Przepraszam… po prostu nie wyglądał pan najlepiej.
Radiowozy zniknęły. Nie wiem, kiedy odjechały. Zapadł zmrok. Nie wiem, jak wyjaśnić, co się tutaj stało.
— Nic mi nie jest — odpowiadam. — W odróżnieniu od zakupów.
— Może pomóc? — proponuje. To potężnie zbudowany, łysiejący mężczyzna o kręconych włosach wokół nagiej skóry na głowie. Ma na sobie szare, luźne spodnie i czarny T-shirt.
Nie wiem, czy powinienem pozwolić mu pomóc, czy też nie. Nie wiem, jakie postępowanie jest właściwie w takiej sytuacji. Nie uczyli nas tego w szkole. Zdążył już podnieść dwie wgniecione puszki, jedną z sosem pomidorowym, a drugą z pieczoną fasolą.
— Te są dobre — informuje. — Tylko trochę pogięte. — Podaje mi je.
— Dziękuję — mówię. Zawsze dobrze jest podziękować, kiedy ktoś ci coś podaje. Nie chcę powgniatanych puszek, ale to nie ma znaczenia: jeśli chcesz dostać prezent, musisz za niego podziękować.
Podnosi rozwalone pudełko, które powinno zawierać ryż, i wrzuca je do kosza na śmieci. Kiedy już wszystko, co możemy pozbierać, ląduje w koszu lub w moim samochodzie, macha mi ręką i odchodzi. Nie wiem, jak się nazywa.
Kiedy dojeżdżam do domu, nie ma jeszcze siódmej. Nie wiem, o której zjawi się policjant. Dzwonię do Toma, żeby mu opowiedzieć, co się wydarzyło, ponieważ zna Dona, a ja nie znam innych osób, do których mógłbym zadzwonić. Mówi, że przyjedzie do mnie do domu. Nie potrzebuję jego obecności, ale on i tak chce przyjechać.
Po przybyciu sprawia wrażenie zdenerwowanego. Marszczy brwi i czoło.
— Nic ci nie jest, Lou?
— Wszystko w porządku — odpowiadam.
— Don naprawdę na ciebie napadł? — pyta dalej, nie czekając na odpowiedź. — Nie mogę uwierzyć… Powiedzieliśmy o nim temu policjantowi…
— Powiedzieliście panu Stacy’emu o Donie?
— Po tej historii z bombą. Wydawało się oczywiste, Lou, że to musiał być ktoś z naszej grupy. Próbowałem ci powiedzieć…
Pamiętam, jak Lucia mu wtedy przerwała.
— Powinniśmy byli to przewidzieć — ciągnie Tom. — Don był zazdrosny o Marjory.
— Obwinia mnie też o swoją pracę — mówię. — Powiedział, że jestem dziwadłem i że to moja wina, że nie ma takiej posady, jakiej chciałby, a ludzie tacy jak ja nie powinni przyjaźnić się z normalnymi kobietami, takimi jak Marjory.
— Zazdrość to jedno, a niszczenie przedmiotów i krzywdzenie ludzi to coś zupełnie innego — oznajmia Tom. — Przykro mi, że musiałeś przez to przejść. Myślałem, że jest zły na mnie.
— Nic mi nie jest — powtarzam. — Nie zrobił mi krzywdy. Wiedziałem, że mnie nie lubi, toteż nie było tak źle, jak mogło być.
— Lou, jesteś… nadzwyczajny. Nadal jednak uważam, że to częściowo moja wina.
Nie rozumiem tego. Don to zrobił. Tom nie kazał mu tego robić. Jak, choćby w najmniejszym stopniu, mógł ponosić za to winę?
— Gdybym to przewidział, gdybym lepiej traktował Dona…
— Don jest człowiekiem, nie przedmiotem — mówię. — Nikt nie może całkowicie kontrolować drugiej osoby; już sama próba czegoś takiego jest zła.
Jego twarz się rozluźnia.
— Lou, czasami odnoszę wrażenie, że jesteś najmądrzejszy z nas wszystkich. W porządku. To nie była moja wina. Mimo to nadal jest mi przykro, że musiałeś przez to przejść. I rozprawa… To nie będzie dla ciebie łatwe. Rozprawa jest ciężka dla wszystkich, którzy biorą w niej udział.
— Rozprawa? Czemu ma się odbyć przeciwko mnie rozprawa?
— Nie przeciwko tobie; ty będziesz tylko świadkiem w sprawie Dona. Jestem tego pewny. Nic ci nie powiedzieli?
— Nie. — Nie wiem, co robi świadek podczas rozprawy. Nigdy nie miałem ochoty oglądać rozpraw w telewizji.
— Cóż, nie dojdzie do tego zbyt szybko; jeszcze o tym porozmawiamy. A teraz czy jest coś, co Lucia czy ja moglibyśmy dla ciebie zrobić?
— Nie. Nic mi nie jest. Przyjdę jutro na trening.
— Cieszę się. Nie chciałbym, żebyś zrezygnował z obawy, że ktoś inny w grupie zacznie zachowywać się jak Don.
— Nie myślałem w ten sposób — mówię. To głupie, co mi przychodzi do głowy, ale zaczynam się zastanawiać, czy grupa potrzebuje jakiegoś nowego Dona i czy ten ktoś nie wejdzie w jego rolę. Poza tym, skoro ktoś normalny, jak Don, potrafi ukrywać złość i skłonność do przemocy, to może wszyscy normalni ludzie posiadają taką umiejętność. Nie sądzę, żebym ja to potrafił.
— Świetnie. Gdybyś jednak martwił się tym choćby w najmniejszym stopniu w przypadku kogokolwiek, proszę, daj mi natychmiast znać. Grupy bywają różne. Należałem do takich, gdzie jeśli powszechnie nielubiana osoba odchodziła, natychmiast znajdowaliśmy sobie kogoś innego, żeby go nie lubić, i wtedy to on stawał się wyrzutkiem.
— A więc taki jest wzór zachowania w grupie?
— Jeden ze wzorów. — Wzdycha. — Mam nadzieję, że nie w naszej, i postaram się tego dopilnować. Dziwne, ale trochę brakuje nam kłopotów z Donem.
Rozlega się dzwonek do drzwi. Tom rozgląda się dokoła, po czym patrzy na mnie.
— Przypuszczam, że to policjant — mówię. — Pan Stacy powiedział, że ktoś do mnie przyjdzie, by spisać moje zeznania.
— W takim razie już sobie pójdę — oznajmia Tom.
Policjant Stacy siedzi na mojej kanapie. Ma na sobie płowe spodnie i koszulę w kratę z krótkimi rękawami. Buty brązowe, o nierównej strukturze. Po wejściu rozejrzał się dokoła i jestem pewien, że wszystko zauważył. Danny patrzy w ten sam sposób, oceniając otoczenie.
— Mam raporty z wcześniejszych aktów wandalizmu, panie Arrendale — mówi. — Gdyby więc opowiedział mi pan o tym, co zaszło tego wieczoru… — To głupie. Był tam. Zapytał o to wtedy i opowiedziałem mu, a on zanotował wszystko na podręcznym komputerze. Nie rozumiem, po co przyszedł tutaj.
— To mój dzień zakupów spożywczych — wyjaśniam. — Zawsze kupuję w tym samym sklepie, ponieważ łatwiej jest znaleźć potrzebne produkty w sklepie, do którego chodzi się co tydzień.
— Czy jeździ pan tam co wtorek o tej samej porze? — pyta.
— Tak. Jadę po pracy, przed kolacją.
— Robi pan sobie listę?
— Tak. — Myślę: Oczywiście, może jednak pan Stacy uważa, że nie każdy robi sobie listę zakupów. — Niestety, wyrzuciłem ją po powrocie do domu. — Zastanawiam się, czy będzie chciał, żebym wyciągnął ją z kosza.
— Nie szkodzi. Zastanawiałem się tylko, jak bardzo przewidywalne były pana działania.
— Przewidywalność jest dobra — oświadczam. Zaczynam się pocić. — To ważne, żeby opierać się na działaniach rutynowych.
— Tak, oczywiście — zgadza się. — Jednak rutyna sprawia, że staje się pan łatwym celem dla kogoś, kto chce pana znaleźć i skrzywdzić. Pamięta pan o moim ostrzeżeniu z zeszłego tygodnia?
Nie myślałem o tym w ten sposób.
— Proszę jednak mówić dalej — dodaje. — Nie chciałem panu przerywać. Proszę mi wszystko opowiedzieć.
Dziwnie jest siedzieć naprzeciwko kogoś, kto słucha z taką uwagą o kolejności, w jakiej robię zakupy spożywcze. Ale kazał opowiedzieć o wszystkim. Nie wiem, co to ma wspólnego z napaścią na mnie, opisuję mu jednak sposób dokonywania przeze mnie zakupów, dzięki któremu nie muszę się cofać do alejek, które już odwiedziłem.
— Potem wyszedłem na zewnątrz — mówię. — Ściemniało się, a na parkingu świeciły się latarnie. Zaparkowałem w rzędzie po lewej stronie, na jedenastym miejscu. — Lubię parkować na miejscach oznaczonych liczbami pierwszymi, tego mu jednak nie powiedziałem. — Miałem w ręku kluczyki, którymi otworzyłem samochód. Wyciągnąłem z wózka torby z zakupami i wsadziłem je do auta. — Nie sądzę, żeby chciał wiedzieć, że ciężkie zakupy położyłem na podłodze, a lekkie na siedzeniu. — Usłyszałem za sobą dźwięk wózka i obróciłem się. Wtedy odezwał się do mnie Don.
Przerywam, próbując sobie przypomnieć, jakich dokładnie słów użył i w jakiej kolejności.
— Sprawiał wrażenie bardzo rozgniewanego — podejmuję. — Głos miał chrapliwy. Powiedział: „To wszystko twoja wina. To twoja wina, że Tom mnie wyrzucił”. — Znów przerywam. Don wypowiedział bardzo szybko mnóstwo słów i nie jestem pewny, czy wszystkie je zapamiętałem we właściwej kolejności. Nie byłoby dobrze coś poprzekręcać.
Pan Stacy czeka, patrząc na mnie.
— Nie jestem pewien, czy pamiętam wszystko dokładnie — wyznaję.
— W porządku — odpowiada. — Po prostu proszę mi opowiedzieć to, co pan zapamiętał.
— Powiedział: „To twoja wina, że Marjory kazała mi odejść”. Tom zorganizował grupę szermierczą. Marjory to… Mówiłem panu o Marjory w zeszłym tygodniu. Nigdy nie była dziewczyną Dona. — Niezręcznie mi mówić o Marjory. Powinna sama wypowiadać się we własnym imieniu. — Marjory mnie lubi, ale… — Nie mogę tego powiedzieć. Nie wiem, jak Marjory mnie lubi, czy to zwykła znajomość, przyjaźń czy… coś więcej. Gdybym powiedział: „nie jak kochanka”, czy byłaby to prawda? Nie chcę, żeby to była prawda. — Powiedział: „Dziwadła powinny parzyć się z dziwadłami, jeśli w ogóle”. Był bardzo rozzłoszczony. Twierdził, że to moja wina, że jest recesja, a on nie ma dobrej pracy.
— Yhm. — Pan Stacy wydaje z siebie ten nieznaczny dźwięk i dalej siedzi bez ruchu.
— Kazał mi wsiąść do samochodu. Wyciągnął broń w moją stronę. Nie jest dobrze wsiadać do samochodu z napastnikiem; mówili o tym w zeszłym roku w programie informacyjnym.
— Mówi się o tym co roku — koryguje pan Stacy. — Ale niektórzy ludzie i tak to robią. Cieszę się, że pan postąpił inaczej.
— Rozpoznałem jego wzór — mówię. — Więc się poruszyłem… Zablokowałem rękę z bronią i uderzyłem go w żołądek. Wiem, że niedobrze jest kogoś bić, ale on chciał mnie skrzywdzić.
— Rozpoznał pan jego wzór? — powtarza pan Stacy. — Co to znaczy?
— Od lat ćwiczyliśmy w tej samej grupie szermierczej — odpowiadam. — Kiedy wyrzuca do przodu prawe ramię, zawsze przesuwa prawą stopę naprzód, a lewą w bok, po czym wysuwa łokieć. Następnym ciosem jest szeroki zamach z prawej strony. Stąd wiedziałem, że jeśli zablokuję i uderzę go w tułów, to mam szansę trafić, zanim wyrządzi mi krzywdę.
— Skoro fechtował się z panem od wielu lat, to dlaczego tego nie przewidział? — pyta pan Stacy.
— Nie wiem — mówię. — Umiem dostrzegać wzory w posunięciach innych ludzi. Tak właśnie się fechtuję. On nie jest w tym równie dobry. Myślę, że ponieważ nie miałem ostrza, nie przyszło mu do głowy, że mógłbym wykorzystać tę samą kontrę, co podczas szermierki.
— Ha. Chciałbym zobaczyć, jak pan walczy — wyznaje pan Stacy. — Zawsze uważałem to za szczeniacką imitację prawdziwego sportu, całe to białe wdzianko i przewody, ale gdy pan o tym opowiada, zaczyna być interesujące. A więc groził panu bronią, pan odtrącił ją na bok i uderzył go w brzuch, a potem co?
— Potem mnóstwo ludzi zaczęło krzyczeć i kilka osób rzuciło się na niego. Zakładam, że to byli policjanci, ale nie widziałem ich wcześniej. — Urywam. Resztę informacji może uzyskać od policjantów, którzy tam byli. Tak przynajmniej sądzę.
— W porządku. Wróćmy do paru innych kwestii… — Kilkakrotnie prowadzi mnie przez wydarzenia tego wieczoru i za każdym razem przypominam sobie jakiś szczegół. Martwi mnie to. Czy naprawdę wszystko zapamiętałem, czy tylko zapełniam luki, by go zadowolić? Czytałem o tym w książce. Czasem mam wrażenie prawdy, ale czasami jest to kłamstwo. Kłamstwo jest złe. Nie chcę kłamać.
W kółko wypytuje mnie o grupę szermierczą: kto mnie lubi, a kto nie. Kogo ja lubię, a kogo nie. Myślałem, że lubię wszystkich; myślałem, że wszyscy mnie lubią, a przynajmniej tolerują, dopóki nie wyszła ta sprawa z Donem. Wydaje się, jakby chciał, żeby Marjory była moją dziewczyną albo kochanką; ciągle pyta, czy się widujemy. Strasznie się pocę, rozmawiając o Marjory. Mówię prawdę, która jest taka, że bardzo ją lubię i często o niej myślę, ale razem nigdzie nie wychodzimy.
Wreszcie wstaje.
— Dziękuję, panie Arrendale. Na dzisiaj to wszystko. Spiszę pańskie zeznania, a wówczas będzie pan musiał przyjść na posterunek i je podpisać. Potem skontaktujemy się z panem odnośnie rozprawy.
— Rozprawy? — pytam.
— Tak. Jako ofiara napaści będzie pan świadkiem oskarżenia. Czy to jakiś problem?
— Pan Crenshaw będzie zły, jeśli zbyt długo nie będzie mnie w pracy — odpowiadam. O ile do tej pory będę miał jeszcze pracę. A jeśli nie?
— Jestem pewny, że to zrozumie — mówi pan Stacy. Jestem pewny, że nie, ponieważ nie chce rozumieć.
— Istnieje możliwość, że jego prawnik będzie chciał dogadać się z sędzią — tłumaczy pan Stacy. — Przyjmą proponowany wyrok, by nie ryzykować czegoś gorszego w wyniku rozprawy. Damy panu znać. — Idzie do drzwi. — Proszę na siebie uważać, panie Arrendale.
Cieszę się, że złapaliśmy tego gościa i że nic się panu nie stało.
— Dziękuję za pomoc — mówię.
Po jego wyjściu wygładzam kanapę i kładę poduszki z powrotem na swoim miejscu. Jestem niespokojny. Nie chcę już myśleć o Donie i napadzie. Chcę o tym zapomnieć. Chcę, żeby to się w ogóle nie zdarzyło.
Szybko przyrządzam sobie kolację — gotowany makaron z warzywami — i ją zjadam, po czym myję talerz i garnek. Jest już ósma. Biorę książkę i zaczynam rozdział siedemnasty: „Integracja pamięci i kontrola uwagi: lekcje z NP i ADHD”.
Teraz znacznie łatwiej radzę sobie z długimi zdaniami i skomplikowaną składnią. Nie są linearne, lecz spiętrzone lub promieniste. Żałuję, że nikt nie nauczył mnie tego wcześniej.
Informacja, którą autorzy chcą przekazać, jest logicznie uporządkowana. Czyta się to tak, jakbym sam to napisał. Dziwna jest myśl, że ktoś taki jak ja mógłby napisać rozdział książki o funkcjonowaniu mózgu. Czy kiedy mówię, brzmi to jak tekst z podręcznika? Czy to właśnie doktor Fornum określa mianem języka koturnowego? Zawsze wyobrażałem sobie wtedy aktorów w barwnych strojach, tańczących na szczudłach ponad tłumem. To niepoważne. Nie jestem wysoki ani nie ubieram się kolorowo. Jeśli chodziło jej o to, że przemawiam książkowym językiem, mogła to wyrazić tymi właśnie słowami.
Wiem już, że NP to „nerwica pourazowa”, która może wywoływać dziwne zmiany w funkcjonowaniu pamięci. Wszystko jest kwestią pełnej kontroli procesów kontrakcji z otoczeniem, jak również zahamowania i odblokowania transmisji sygnałów.
Wydaje mi się, że sam jestem teraz pourazowy, że bycie ofiarą napaści ze strony kogoś chcącego mnie zabić można określić mianem traumy, urazu, choć nie czuję się nadmiernie zestresowany czy podekscytowany. Może normalni ludzie nie siedzą i nie czytają książek kilka godzin po uniknięciu śmierci, ja jednak uważam to za odprężające. W książce odnajduję fakty, ułożone w logicznym porządku przez kogoś, kto zadał sobie trud, by przedstawić je możliwie jak najjaśniej. Tak samo jak wtedy, gdy rodzice mi powiedzieli, że gwiazdy świecą niezależnie od tego, co dzieje się na naszej planecie. Podoba mi się, że gdzieś istnieje niewzruszony porządek, nawet jeśli wszystko wokół mnie się wali.
Co czułaby normalna osoba? Pamiętam eksperyment naukowy w liceum, kiedy sadziliśmy ziarna w doniczkach ustawionych pod różnymi kątami. Rośliny rosły ku światłu, niezależnie od tego, w którą stronę musiały obracać się ich łodygi. Pamiętam, jak się zastanawiałem, co by było, gdyby to mnie zasadzono w ukośnie ustawionej doniczce, ale nauczyciel powiedział mi wtedy, że to zupełnie inna sprawa.
Nadal mam wrażenie, że to to samo. Jestem ustawiony bokiem do świata i czuję się szczęśliwy, podczas gdy inni uważają, że powinienem być załamany. Mój mózg próbuje rosnąć w stronę światła, ale nie może się wyprostować, gdy ktoś ustawia doniczkę w poziomie.
Jeśli właściwie rozumiem tekst w książce, pamiętam procent niebieskich samochodów na parkingu, ponieważ zwracam na kolory i liczby więcej uwagi niż większość ludzi, którzy nie dostrzegają pewnych rzeczy i nic ich to nie obchodzi. Ciekawe, co widzą, gdy patrzą na parking. Cóż innego można tam zobaczyć, oprócz rzędów pojazdów, tylu niebieskich, tylu beżowych, a tylu czerwonych? Czego ja nie dostrzegam, tak jak oni nie zauważają pięknych relacji numerycznych?
Pamiętam kolory, liczby, wzory oraz rosnące i malejące serie; to właśnie najłatwiej przechodzi przez mój filtr zmysłów, dzielący mnie od świata. Później zamieniają się one w parametry rozwoju mojego mózgu, dzięki czemu widzę wszystko — od procesów produkcyjnych lekarstw po ruchy walczącego ze mną szermierza — w ten sam sposób, jako przejawy jednego rodzaju rzeczywistości.
Rozglądam się po mieszkaniu i zastanawiam nad własnymi reakcjami, potrzebą uporządkowania, fascynacją powtarzającymi się zjawiskami, seriami i wzorami. Każdy potrzebuje uporządkowania; każdy w jakimś stopniu kocha wzory i serie. Wiem to od wielu lat, ale teraz rozumiem o wiele lepiej. My, ludzie autystyczni, znajdujemy się na jednym biegunie ludzkich zachowań i preferencji, ale jesteśmy powiązani. Moje uczucie do Marjory jest zwyczajnym uczuciem, żadnym dziwactwem. Możliwe, że bardziej niż inni jestem świadomy różnych odcieni jej włosów czy oczu, lecz pragnienie bycia blisko niej jest najzupełniej normalnym pragnieniem.
Już prawie pora spać. Wchodzę pod prysznic i oglądam swoje doskonale normalne ciało: normalną skórę, normalne włosy, normalne paznokcie u rąk i nóg, normalne genitalia. Z pewnością istnieją ludzie, którzy też lubią mydło bezzapachowe, stałą temperaturę wody, tę samą fakturę myjki.
Kończę kąpiel, czyszczę zęby i opłukuję umywalkę. Twarz w lustrze wygląda jak moja twarz — oto twarz, którą znam najlepiej. Światło wpada przez źrenicę oka, niosąc informację, która zawiera siew widzialnym dla mnie zakresie, niosąc zarazem świat, lecz kiedy zaglądam tam, dokąd wpada światło, widzę mrok, głęboki i aksamitny. Światło w nim znika, a mrok na mnie patrzy. Obraz znajduje się w moim oku i mózgu, tak samo jak w lustrze.
Gaszę światło w łazience i idę do łóżka, wyłączając lampkę nocną w chwili, gdy siadam na materacu. W mroku jarzy się przez chwilę fantom światła. Zamykam oczy i widzę, jak balansują w przestrzeni przeciwności, unoszące się naprzeciwko siebie. Najpierw słowa, a potem kryjące się za nimi obrazy.
Światło jest przeciwieństwem mroku. Ciężar jest przeciwieństwem lekkości. Pamięć jest przeciwieństwem zapomnienia. Obecność jest przeciwieństwem nieobecności. Słowa nie są dokładnie tym samym, co obrazy: słowo „lekkość”, będące przeciwieństwem ciężaru, zdaje się lżejsze niźli błyszczący balon, który pojawia się jako wizualizacja tego słowa. Światło odbija się od błyszczącej sfery, która unosi się, opada, znika…
Zapytałem kiedyś mamę, skąd bierze się światło w moich snach, skoro śpię z zamkniętymi oczami. Dlaczego moje sny nie toną w mroku?, pytałem. Nie wiedziała. Książka zdradziła mi wiele o przetwarzaniu bodźców wizualnych w mózgu, ale na to pytanie również mi nie odpowiedziała.
Ciekawe dlaczego. Na pewno inni też pytali, dlaczego sny są pełne światła, nawet w kompletnych ciemnościach. Mózg generuje obrazy, owszem, ale skąd pochodzi rozjaśniające je światło? Niewidomi ludzie nie widują już więcej światła, a jednak ich mózg przetwarza najróżniejsze wzory. Czy jest więc tak, że światło we śnie stanowi jedynie wspomnienie światła, czy działa to zupełnie inaczej?
Pamiętam, jak ktoś mówił o innym dziecku:
„Tak bardzo lubi baseball, że gdybyś otworzył mu głowę, zobaczyłbyś w środku boisko…”. To było przed tym, nim się dowiedziałem, że wiele z tego, co mówią ludzie, nie zawsze oznacza dokładnie to, co poszczególne słowa. Zastanawiałem się, co byłoby wewnątrz mojej głowy, gdyby ktoś ją otworzył. Zapytałem mamę, a ona powiedziała: „Twój mózg, kochanie”, po czym pokazała ni zdjęcie szarej, pomarszczonej bryły. Rozpłakałem się, ponieważ mi się nie podobała i nie chciałem, żeby coś takiego wypełniało mi głowę. Byłem pewny, że nikt inny nie ma w swojej czegoś równie brzydkiego. Już prędzej boiska do baseballu, lody lub piknik.
Teraz już wiem, że każdy naprawdę ma w głowie szary, pomarszczony mózg, a nie boiska, baseny czy ukochane osoby. Wówczas jednak był to dla mnie dowód na to, że zostałem nieprawidłowo wykonany.
Mamy, głowie światło i mrok, grawitację, przestrzeń, szpady, zakupy spożywcze, kolory, cyfry, ludzi i wzory tak piękne, że wywołują we mnie dreszcze. Nadal nie wiem, czemu mam takie, a nie inne wzory.
Książki odpowiada na pytania wymyślone przez innych. Ja wymyśliłem pytania, na które nikt nie odpowiedział. Zawsze uważałem swoje pytania za złe, ponieważ nie zadawał ich nikt inny. Może nikt o nich nie pomyślał. Może najpierw dotarł tam mrok. Może jestem pierwszym promieniem światła, padającym na zatokę ignorancji.
Może moje pytania są ważne.