ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Pan Aldrin wchodzi do naszego budynku. Puka do moich drzwi i mówi:

— Chodź, proszę. Chcę porozmawiać z wami w sali gimnastycznej.

Żołądek zawiązuje mi się w supeł. Słyszę, jak puka do pozostałych osób. Wychodzą na zewnątrz: Linda, Bailey, Chuy, Eric i pozostali, po czym wszyscy z napięciem na twarzach wkraczamy do sali gimnastycznej. Jest wystarczająco obszerna, by pomieścić nas wszystkich. Staram się nie martwić, ale czuję, że zaczynam się pocić. Czyżby zamierzali rozpocząć kurację natychmiast? Niezależnie od tego, co postanowimy?

— To bardzo skomplikowane — mówi pan Aldrin. — Ktoś inny wyjaśni wam to później, ja jednak chcę powiedzieć o tym teraz.

— Wygląda na wzburzonego i nie tak smutnego, jak kilka dni temu.

— Pamiętacie, jak na samym początku powiedziałem, że moim zdaniem to źle, że próbuje się zmuszać was do podjęcia leczenia? Kiedy do was dzwoniłem?

Pamiętam to, również fakt, że nie zrobił nic, żeby nam pomóc, a później twierdził, że powinniśmy wyrazić zgodę na kurację dla naszego dobra.

— Firma uznała, że pan Crenshaw postępował źle — oznajmia pan Aldrin. — Zarząd chce, abyście wiedzieli, że wasze stanowiska są absolutnie niezagrożone niezależnie od decyzji, jaką podejmiecie. Możecie pozostać takimi, jakimi jesteście, i pracować tutaj, korzystając z tych samych środków wsparcia, jakie macie obecnie.

Muszę zamknąć oczy; zbyt wiele do zniesienia. Na ciemnych powiekach tańczą kolorowe, radosne kształty. Nie muszę tego robić. Jeśli nie zamierzają rozpocząć leczenia, to nie muszę nawet decydować, czy tego chcę, czy nie.

— Co z Cameronem? — pyta Bailey.

— Pan Aldrin kręci głową.

— O ile wiem, już rozpoczął kurację — mówi. — Nie sądzę, żeby mogli przerwać na tym etapie. Otrzyma jednak pełną rekompensatę…

To, co powiedział, uznaję za głupie. Jak można komuś zrekompensować zmianę mózgu?

— Jeśli chodzi o was — ciągnie pan Aldrin — to gdybyście chcieli poddać się leczeniu, nadal jest dla was w pełni dostępne. Zgodnie z obietnicą.

Nic mi nie obiecywano, tylko grożono. Nie mówię tego głośno.

— W czasie trwania kuracji i rekonwalescencji będziecie otrzymywać pełne wynagrodzenie, a także wszelkie podwyżki i awanse, jakie by się wam należały, gdybyście pracowali. Macie także zapewnioną ciągłość pracy. Dział prawny firmy pozostaje w kontakcie z Pomocą Prawną współdziałającą z waszym Centrum i reprezentanci obu organizacji będą gotowi wyjaśnić wam wszystkie prawne aspekty tej sytuacji, jak również pomóc z niezbędnymi dokumentami. Na przykład: gdybyście postanowili poddać się leczeniu, musielibyście zlecić płatność rachunków bezpośrednio z waszych kont i tak dalej.

— A więc… to jest całkowicie dobrowolne? Szukacie prawdziwych ochotników? — pyta Linda, wbijając wzrok w ziemię.

— Tak. Całkowicie.

— Nie rozumiem, dlaczego pan Crenshaw zmienił zdanie — mówi.

— To nie pan Crenshaw — odpowiada pan Aldrin. — Ktoś, to znaczy pewni ludzie na wyższych stanowiskach uznali, że pan Crenshaw popełnił błąd.

— Co stanie się z panem Crenshawem? — chce wiedzieć Dale.

— Nie wiem — mówi pan Aldrin. — Nie jestem uprawniony do dyskusji o tym, co się może stać, poza tym i tak nic mi nie powiedzieli.

Uważam, że jeśli pan Crenshaw nadal będzie pracował w firmie, to znajdzie sposób, żeby narobić nam kłopotów. Skoro firma mogła dokonać takiego zwrotu w zapatrywaniach, to równie dobrze może znowu zmienić zdanie, gdy ktoś inny obejmie władzę; podobnie jak samochód może jechać w dowolnym kierunku, zgodnie z wolą kierowcy.

— W waszym popołudniowym spotkaniu z konsultantami medycznymi będą także uczestniczyć przedstawiciele działu prawnego i Pomocy Prawnej — dodaje pan Aldrin. — Oraz zapewne parę innych osób. Mimo to nie musicie natychmiast podejmować decyzji. — Uśmiecha się nagle i jest to szczery uśmiech, ustami, oczami, policzkami i czołem: wszystkie linie układają się w ten sam sposób, dowodząc, że jest naprawdę szczęśliwy. — Czuję wielką ulgę — mówi. — Cieszę się ze względu na was.

Kolejne wyrażenie, które brane dosłownie nie ma żadnego sensu. Mogę być szczęśliwy albo smutny, albo rozgniewany, nie mogę jednak odczuwać czegoś za kogoś. Tak naprawdę, wcale nie może być szczęśliwy ze względu na mnie; ja sam muszę być szczęśliwy, inaczej nie będzie to prawdziwe. Chyba że chciał powiedzieć, iż jest szczęśliwy, ponieważ uważa, że będziemy szczęśliwsi, jeśli nie poczujemy się zmuszani do poddania się leczeniu, a „Cieszę się ze względu na was” oznacza: „Cieszę się ze względu na korzystne dla was okoliczności”.

Rozlega się dźwięk sygnalizatora pana Aldrina, który przeprasza nas na moment i wychodzi. Chwilę później wsuwa głowę przez drzwi i mówi:

— Muszę lecieć. Do zobaczenia po południu.


* * *

Spotkanie zostało przeniesione do większego pomieszczenia. Pan Aldrin stoi przy drzwiach, kiedy przychodzimy, a pozostali mężczyźni i kobiety w garniturach i kostiumach znajdują się już w środku i kręcą dokoła stołu. W tej sali również ściany wyłożono boazerią, która nie wygląda na imitację, a podłogę zakryto dywanem. Krzesła są takie same, lecz tapicerka ma kolor wyblakłego złota w zielone kropki, układające się w miniaturowe stokrotki. Z przodu umieszczono wielki stół z krzesłami z obu stron, a na ścianie zawieszono olbrzymi ekran. Na stole dostrzegam dwa małe stosy folderów. Jeden tworzy pięć folderów, a w drugim znajduje się ich tyle, żeby starczyło po jednym dla każdego z nas.

Zajmujemy miejsca tak jak poprzednio; pozostali czynią to nieco wolniej. Doktora Ransome’a znam; doktora Handsela nie ma. Pojawił się inny lekarz, starsza kobieta z identyfikatorem „L. Hendricks”. To ona wstaje pierwsza. Mówi nam, że nazywa się Hendricks i że zarządza zespołem badawczym i chce jedynie prawdziwych ochotników. Siada. Wstaje mężczyzna w ciemnym garniturze, który mówi nam, że nazywa się Godfrey Arakeen, jest prawnikiem z działu prawnego firmy i że nie musimy się niczym martwić.

Na razie niczym się nie martwię.

Mówi o przepisach regulujących zatrudnianie i zwalnianie pracowników niepełnosprawnych. Nie wiedziałem, że w zamian za zatrudnienie nas firma otrzymała zwolnienie podatkowe, którego wysokość zależy od procentu niepełnosprawnych w każdym dziale i specjalności. Przedstawia sprawę w ten sposób, że stanowimy wartość dla firmy ze względu na odpis podatkowy, a nie wykonywaną pracę. Mówi, że pan Crenshaw powinien był poinformować nas o prawie do rozmowy z firmowym rzecznikiem pracowniczym. Nie wiem, kim jest rzecznik pracowniczy, jednak mówca od razu wyjaśnia znaczenie tego słowa. Przedstawia innego mężczyznę w garniturze, pana Vanagli, tak chyba brzmi jego nazwisko. Nie jestem pewien, jak je zapisać, a nie jest łatwo wychwycić wszystkie zgłoski. Pan Vanagli mówi, że jeśli niepokoi nas cokolwiek związanego z pracą, to powinniśmy przyjść z nim porozmawiać.

Ma oczy osadzone bliżej siebie niż pan Arakeen, a wzór na jego krawacie rozprasza uwagę — niewielkie diamenciki, złociste i błękitne, ułożone w stopnie, które idą w górę i w dół. Nie sądzę, żebym mógł opowiedzieć mu o swoich troskach. I tak nie zostaje na zebraniu, tylko wychodzi, powtarzając na odchodnym, żebyśmy przychodzili do niego o każdej porze w godzinach urzędowania.

Następnie kobieta w ciemnym kostiumie mówi, że jest prawniczką z Pomocy Prawnej, która współpracuje z naszym Centrum, i zjawiła się tutaj, by bronić naszych praw. Nazywa się Sharon Beasley. Jej nazwisko przywodzi mi na myśl łasicę[6], ale ma szeroką, przyjazną twarz i w ogóle nie przypomina łasicy. Miękkie, kręcone włosy spływają jej na ramiona. Nie są równie błyszczące jak u Marjory. Nosi kolczyki składające się z czterech koncentrycznych kręgów, a w każdym z nich umieszczono kawałek szkła o różnych kolorach: niebieskim, czerwonym, zielonym i fioletowym. Oznajmia, że pan Arakeen jest tutaj, żeby chronić interesy firmy, i choć ona nie wątpi w jego uczciwość i szczerość — dostrzegam, że pan Arakeen porusza się niespokojnie i zaciska usta, jakby się irytował — to jednak musimy mieć kogoś po swojej stronie i ona jest właśnie tą osobą.

— Musimy wyjaśnić waszą obecną sytuację i reguły przeprowadzania badań — mówi pan Arakeen, kiedy kobieta siada. — Jeden z was rozpoczął już leczenie; pozostałym obiecano szansę udziału w eksperymentalnej kuracji. — Znowu myślę, że to była groźba, a nie obietnica, ale nie przerywam. — Firma nie wycofuje się z tej propozycji, jeśli więc którekolwiek z was postanowi wziąć udział w badaniach, może to uczynić. Otrzymacie wówczas pełne wynagrodzenie, lecz nie honorarium ochotnika. Będziecie traktowani jak zatrudnieni w innym miejscu, a wasza praca polegać będzie na uczestnictwie w eksperymencie. Firma gotowa jest ponieść wszelkie koszty związane z leczeniem, choć normalnie nie byłyby pokrywane z waszego ubezpieczenia zdrowotnego. — Przerywa i kiwa głową panu Aldrinowi. — Pete, może rozdasz foldery.

Na okładce każdego folderu widnieje nazwisko wydrukowane na niewielkiej naklejce. Inna naklejka głosi: „Własność prywatna, ściśle tajne: nie wynosić z tego budynku”.

— Jak się przekonacie — mówi pan Arakeen — foldery te szczegółowo opisują, co firma gotowa jest dla was zrobić, niezależnie od tego, czy postanowicie wziąć udział w tym leczeniu, czy nie. — Obraca się i podaje jeden z folderów pani Beasley. Ta szybko go otwiera i zaczyna czytać. Ja otwieram swój. — Jeżeli postanowicie nie brać w nim udziału, to na stronie siódmej w paragrafie pierwszym przeczytacie, że nie będzie to miało żadnych skutków, jeśli chodzi o warunki waszego zatrudnienia. Nie stracicie pracy ani stażu, ani waszego specjalnego statusu. Będziecie po prostu dalej pracować, korzystając z takich samych środków wspomagających…

Rozważam to. A jeśli pan Crenshaw miał rację i naprawdę istnieją komputery zdolne do wykonywania tej samej pracy co nasza, tylko lepiej i szybciej? Pewnego dnia firma może zechcieć to zmienić, nawet jeśli nie zamierza zrobić tego teraz. Inni tracą pracę. Don stracił pracę. Ja też mogę stracić pracę. Nie będzie łatwo znaleźć inną.

— Twierdzi pan, że mamy zapewnioną pracę na całe życie? — pyta Bailey.

Pan Arakeen robi dziwną minę.

— Tego nie powiedziałem — odpowiada.

— Jeśli więc za kilka lat firma uzna, że nie zarabiamy dla niej wystarczająco dużo pieniędzy, możemy zostać zwolnieni.

— Owszem, przyszłe warunki ekonomiczne mogą wymagać ponownej oceny sytuacji — tłumaczy pan Arakeen. — Na razie jednak niczego takiego nie przewidujemy.

Zastanawiam się, ile potrwa to „na razie”. Moi rodzice stracili pracę w wyniku ekonomicznego trzęsienia ziemi, a mama powiedziała kiedyś, że we wczesnych latach dziewięćdziesiątych wydawało im się, że są urządzeni do końca życia. „Życie biegnie meandrami — mówiła — a ty masz pamiętać, żeby nie wypaść z toru”.

Pani Beasley się prostuje.

— Uważam, że należy określić minimalny okres ochrony zatrudnienia — mówi. — Szczególnie w świetle obaw naszych klientów oraz nielegalnych gróźb ze strony waszego menedżera.

— Gróźb, o których zarząd nie miał pojęcia — odpowiada pan Arakeen. — Nie sądzę, żeby można było oczekiwać od nas…

— Dziesięć lat — przerywa mu pani Beasley.

— Dziesięć lat to bardzo długi, a nie minimalny okres. Twarz pana Arakeena czerwienieje. — Nie sądzę…

— Czyli w dłuższym okresie czasu planujecie zakończenie współpracy? — pyta pani Beasley.

— Tego nie powiedziałem — mówi pan Arakeen. — Ale kto zdołałby przewidzieć, co się może wydarzyć? A dziesięć lat to stanowczo za długi okres. Nikt nie mógłby złożyć takiej obietnicy.

— Siedem — targuje się pani Beasley.

— Cztery — rzuca pan Arakeen.

— Sześć.

— Pięć.

— Pięć z dobrą odprawą — kończy pani Beasley.

Pan Arakeen unosi ręce dłońmi na zewnątrz. Nie znam znaczenia tego gestu.

— Zgoda — mówi. — Szczegóły możemy omówić później, prawda?

— Oczywiście — odpowiada pani Beasley. Uśmiecha się do niego wargami, ale jej oczy pozostają poważne. Dotyka włosów z lewej strony szyi i odrzuca je na plecy.

— W porządku — oznajmia pan Arakeen. Porusza głową, jakby kołnierzyk uciskał go w szyję. — Macie zagwarantowane zatrudnienie na tych samych warunkach przez okres co najmniej pięciu lat, niezależnie od tego, czy zechcecie wziąć udział w badaniach, czy też nie. — Spogląda na panią Beasley, po czym z powrotem przenosi wzrok na nas. — Jak więc widzicie, nie stracicie na swojej decyzji, jeśli chodzi o wasze stanowiska. Wszystko zależy wyłącznie od was. Jednakże z medycznego punktu widzenia wszyscy zakwalifikowaliście się do kuracji.

Milknie, ale nikt się nie odzywa. Rozmyślam nad tym. Za pięć lat będę miał czterdziestkę. Trudno będzie znaleźć pracę po czterdziestce, a do emerytury jeszcze daleko. Pan Arakeen kiwa krótko głową i kontynuuje:

— A teraz damy wam chwilę, żebyście zapoznali się z informacjami zawartymi w folderze. Jak widzicie, ze względów prawnych nie wolno wynosić ich z tego budynku. Ja tymczasem omówię z panią Beasley pewne szczegóły, będziemy jednak w pobliżu, żeby móc odpowiadać na wasze pytania. A potem doktor Hendricks i doktor Ransome poprowadzą zaplanowaną na ten dzień konsultację medyczną, choć, rzecz jasna, dzisiaj nie oczekujemy od was żadnych decyzji odnośnie uczestnictwa w eksperymencie.

Czytam folder. Na końcu znajduje się kartka papieru z miejscem na mój podpis. Głosi ona, że przeczytałem i zrozumiałem wszystko, co zawarte jest w niniejszym folderze, i zobowiązałem się, że nie będę rozmawiać o tym z nikim spoza mojej sekcji, z wyjątkiem rzecznika pracowniczego oraz prawnika z Pomocy Prawnej Centrum. Jeszcze jej nie podpisuję.

Doktor Ransome wstaje i ponownie przedstawia doktor Hendricks. Ta zaczyna opowiadać nam o tym, co już wiemy. Trudno jest mi się skupić, ponieważ poznałem już tę część. To, co chcę wiedzieć, pojawia się później, kiedy lekarz opisuje, co dokładnie stanie się z naszymi mózgami.

— Nie możemy dołożyć wam nowych neuronów bez powiększenia czaszek — mówi. — Musimy regulować ich liczbę, aby zapewnić odpowiednią ilość tkanki nerwowej, tworzącej właściwe połączenia. Mózg robi to sam podczas naturalnego procesu dojrzewania: tracicie mnóstwo neuronów z ich pierwotnej liczby, gdy nie tworzą powiązań, a gdyby to czyniły, powstałby chaos.

Podnoszę rękę, a ona kiwa mi głową.

— Regulować… Czy oznacza to, że wyjmujecie część tkanki, by zrobić miejsce na nową?

— Nie fizycznie; w rzeczywistości jest to mechanizm biologiczny, resorpcja…

Cego i Clinton opisywali resorpcję w trakcie rozwoju: zapasowe neurony znikają, wchłonięte przez organizm. Jest to proces regulowany przez mechanizmy kontroli zwrotnej, wykorzystujące częściowo dane zmysłowe. Model intelektualny jest fascynujący; nie zmartwiło mnie, że tyle moich neuronów zniknęło, skoro dowiedziałem się, że to samo dzieje się u innych. Ale jeśli doktor Hendricks ma na myśli to, czego — jak sądzę — do końca nie powiedziała, to proponują wchłonięcie części neuronów, które posiadam obecnie, jako dorosły. To pewna różnica. Posiadane przeze mnie obecnie neurony robią dla mnie coś pożytecznego. Ponownie unoszę rękę.

— Tak, Lou? — Tym razem odzywa się doktor Ransome. W głosie słychać lekkie napięcie. Chyba uważa, że zadaję zbyt wiele pytań.

— Czyli… zamierzacie zniszczyć część naszych neuronów, aby zrobić miejsce dla nowego wzrostu?

— Nie do końca zniszczyć — odpowiada. — To dość skomplikowane, Lou; nie jestem pewny, czy zrozumiesz. — Doktor Hendricks zerka na niego i odwraca wzrok.

— Nie jesteśmy głupi — mruczy Bailey.

— Wiem, co znaczy resorpcja — mówi Dale. — Znaczy, że tkanka znika i jest zastępowana przez inną. Moja siostra miała raka i zaprogramowano jej ciało tak, żeby wchłonęło guza. Jeśli doprowadzicie do resorpcji neuronów, znikną.

— Przypuszczam, że możecie tak to rozumieć — przyznaje z napięciem na twarzy doktor Ransome. Obrzuca mnie wzrokiem. Podejrzewam, że ma do mnie pretensję, że zacząłem.

— Ale taka właśnie jest prawda — mówi doktor Hendricks. Nie sprawia wrażenia spiętej, tylko podekscytowanej, jak ktoś oczekujący wyjazdu na bal karnawałowy. — Wchłaniamy neurony tworzące złe połączenia i hodujemy nowe, które utworzą dobre połączenia.

— Co zniknie, to zniknie — upiera się Dale. — Taka jest prawda. Mówcie nam prawdę. — Zaczyna się denerwować; oko mruga mu bardzo szybko. — Coś zniknie, a właściwe neurony i tak mogą nie urosnąć.

— Nie! — woła głośno Linda. — Nie, nie, nie! Nie z moim mózgiem. Żadnych podziałów. Niedobrze, niedobrze. — Zwiesza głowę, odmawiając nawiązania kontaktu wzrokowego, odmawiając słuchania.

— Nie ma mowy o dzieleniu mózgu — zapewnia doktor Hendricks. — To zupełnie nie tak… Chodzi tylko o regulację: rosną nowe połączenia neuronowe. Poza tym, nic się nie zmienia.

— Tyle że przestaniemy być autystyczni — mówię. — Jeśli terapia podziała.

— Zgadza się. — Doktor Hendricks się uśmiecha, jakbym powiedział absolutnie właściwą rzecz. — Będziecie tacy sami jak teraz, tyle że nie autystyczni.

— Ale autyzm to ja — upiera się Chuy. — Nie wiem, jak to będzie stać się kimś innym, którego teraz nie ma. Muszę zacząć od początku, od dziecka, i ponownie dorosnąć, żeby stać się kimś innym.

— Cóż, nie do końca — wyjaśnia lekarz. — Nie wpływamy na dużą ilość neuronów, tylko na kilka na raz, dzięki czemu dysponujecie pozostałymi. Oczywiście, pewnych rzeczy trzeba będzie nauczyć się na nowo, konieczna będzie rekonwalescencja. Wszystko znajduje się w opracowaniu, wasz doradca wam to wyjaśni, ale cała kuracja zostanie sfinansowana przez firmę. Nie będziecie musieli za nic płacić.

— Dożywocie — rzuca Dale.

— Słucham? — pyta lekarz.

— Jeśli muszę zaczynać od początku, to chcę mieć więcej czasu, żeby być tą inną osobą. Żeby żyć. — Dale jest najstarszy z nas, dziesięć lat starszy ode mnie. Nie wygląda staro. Wciąż ma ciemne i gęste włosy. — Chcę dożywocia — mówi, a ja uświadamiam sobie, że nie chodzi mu o coś dożywotniego, lecz o kurację odmładzającą „Dożywocie”.

— Ależ… to absurd — wtrąca pan Arakeen, ubiegając lekarzy. — To by ogromnie podrożyło cały projekt. — Patrzy po pozostałych przedstawicielach firmy, siedzących w rzędzie za stołem. Żaden nie odwzajemnia jego spojrzenia.

Dale mocno zaciska powieki, mimo to lewa wciąż trzepocze.

— A jeśli ta ponowna nauka zabierze więcej czasu, niż zakładacie? Może całe lata. Chcę mieć czas, by pożyć jako normalny człowiek. Tyle samo, ile żyłem jako osoba autystyczna. Więcej. — Przerywa, a twarz kurczy mu się z wysiłku. — Będzie więcej danych — mówi. — Dłuższa obserwacja. — Odpręża się i otwiera oczy. — Dorzućcie „Dożywocie” i wchodzę w to. Bez „Dożywocia” zabieram się stąd.

Rozglądam się dokoła. Wszyscy wpatrują się w Dale’a, nawet Linda. Cameron mógłby uczynić coś takiego, ale nie Dale. Już się zmienił. Wiem, że sam też już się zmieniłem. Jesteśmy autystyczni, ale się zmieniamy. Może wcale nie potrzebujemy leczenia, nawet żeby się bardziej zmienić, nawet żeby być — a nie tylko wyglądać — jak normalni.

Rozważam to wszystko, zastanawiam się też, jak długo może to potrwać, i przypominają mi się akapity z książki.

— Nie — mówię. Dale odwraca się i patrzy na mnie. Ma nieruchomą twarz. — To nie jest dobry pomysł — dodaję. — Ta kuracja wpływa na neurony, „Dożywocie” także. To metoda eksperymentalna. Nikt nie wie, czy w ogóle działa.

— My wiemy, że działa — wtrąca doktor Hendricks. — To tylko…

— Nie wiecie na pewno, jak wpływa na ludzi — rzucam, przerywając jej, choć przerywanie jest niegrzeczne. Ale to ona przerwała mi pierwsza. — Dlatego właśnie potrzebujecie nas albo ludzi nam podobnych. Próbowanie obu kuracji jednocześnie to nie jest dobry pomysł. W nauce modyfikuje się tylko jedną zmienną na raz.

Pan Arakeen oddycha z ulgą. Dale milczy, lecz pozwala opaść powiekom. Nie wiem, co myśli. Wiem, jak sam się czuję: w środku jestem cały roztrzęsiony.

— Chcę żyć dłużej — woła Linda. Jej dłoń wyskakuje naprzód, jakby obdarzona własnym życiem. — Chcę żyć dłużej i nie zmieniać się.

— Nie wiem, czy chcę żyć dłużej albo się zmienić — mówię wolno, ale nawet doktor Hendricks mi nie przerywa. — A jeśli stanę się kimś, kogo nie polubię, a będę musiał żyć dłużej? Najpierw chciałbym wiedzieć, kim zostanę, a dopiero potem postanowię, czy chcę żyć dłużej.

Dale powoli kiwa głową.

— Uważam, że powinniśmy podjąć decyzję odnośnie samego leczenia. Nie próbują nas zmuszać. Możemy to przemyśleć.

— Ale… ale… — Pan Arakeen sprawia wrażenie, jakby zakrztusił się jakimś słowem i próbuje je teraz z siebie wypluć. Wykonuje gwałtowny ruch głową i mówi dalej: — Chcecie powiedzieć, że się zastanowicie… Jak długo to potrwa?

— Tak długo, ile tylko będą chcieli — mówi pani Beasley. — Macie już jednego ochotnika do leczenia; ostrożniej będzie odczekać i zobaczyć, jak z nim poszło.

— Nie mówię, że to zrobię — uprzedza Chuy. — Ale myślałbym o tym… życzliwiej… gdyby zapewniono „Dożywocie”. Może nie jednocześnie, ale później.

— Przemyślę to — oznajmia Linda. Jest blada, a jej spojrzenie wędruje po otoczeniu.

Przemyślę to, a choć dłuższe życie uczyniłoby propozycję ciekawszą, tak naprawdę wcale tego nie chcę.

— Ja również — mówi Eric. — Nie chcę, żeby ktoś zmieniał mój mózg. Kryminaliści mają zmieniane mózgi, a ja nie jestem kryminalistą. Osoby autystyczne są inne, nie są złe. To nie zło być innym. Czasami to trudne, ale nie jest złe.

Nie odzywam się. Nie jestem pewny, co chcę powiedzieć. To wszystko dzieje się za szybko. Jak podjąć decyzję? Jak postanowić być kimś innym, kogo nie znam i nie potrafię przewidzieć? Zmiana i tak zachodzi, ale to nie moja wina, skoro nie ja o niej decydowałem.

— Chcę tego — oznajmia Bailey. Zamyka oczy i ciągnie napiętym głosem: — To rekompensata za to, że pan Crenshaw nam groził, za ryzyko utraty pracy i pogorszenia warunków. To załatwi sprawę.

Patrzę na doktor Hendricks i doktora Ransome’a; szepczą do siebie, żywo gestykulując. Podejrzewam, że już się zastanawiają, jak te dwie kuracje mogą na siebie wpłynąć.

— To zbyt niebezpieczne — mówi doktor Ransome, podnosząc wzrok. — Prawdopodobnie nie możemy przeprowadzić obu kuracji jednocześnie. — Zerka na mnie. — Lou miał rację. Nawet jeśli przejdziecie kurację odmładzającą później, nie można poddać się im obu jednocześnie.

Linda wzrusza ramionami i wbija wzrok w podłogę. Napina ramiona; zaciśnięte w pięści dłonie złożyła na kolanach. Myślę, że nie zgodzi się na leczenie bez obietnicy przedłużenia życia. Jeśli ja to zrobię, a ona nie, możemy się już więcej nie zobaczyć. Dziwnie się z tym czuję; przyszła do sekcji przede mną. Przez lata widywałem ją w każdy dzień pracy.

— Porozmawiam o tym z zarządem — mówi znacznie spokojniej pan Arakeen. — Potrzebujemy dodatkowych opinii prawnych i medycznych. Jeśli jednak dobrze zrozumiałem, niektórzy z was żądają „Dożywocia” jako elementu pakietu świadczeń, uzależniając od tego swoje przystąpienie do kuracji, zgadza się?

— Tak — odpowiada Bailey. Linda kiwa głową.

Pan Arakeen stoi przed nami, kołysząc się lekko, jakby prze-stępował z nogi na nogę. Światło odbija się od jego identyfikatora, poruszającego się zgodnie z ruchami ciała. Jeden z guzików marynarki pojawia się i znika pod pulpitem, w miarę kołysania. Wreszcie pan Arakeen nieruchomieje i gwałtownie kiwa głową.

— W porządku. Zapytam zarząd. Uważam, że się nie zgodzi, ale mimo wszystko zapytam.

— Proszę pamiętać — mówi pani Beasley — że ci pracownicy nie wyrazili zgody na poddanie się leczeniu, a jedynie zadeklarowali chęć przemyślenia takiej decyzji.

— Zgadza się. — Pan Arakeen ponownie kiwa głową, po czym znowu wykręca szyję. — Oczekuję jednak, że dotrzymacie słowa. Że naprawdę to sobie przemyślicie.

— Ja nie kłamię — oświadcza Dale. — I wy nas nie okłamujcie. — Wstaje, prostując lekko zesztywniałe ciało. — Chodźcie — mówi do pozostałych. — Praca czeka.

Nikt się nie odzywa, ani prawnicy, ani lekarze, ani pan Aldrin. Podnosimy się powoli; czuję się niepewnie, niemal dygoczę. Czy będzie dobrze tak zwyczajnie wyjść? Ale gdy zaczynam się ruszać, z każdym krokiem czuję się lepiej. Jestem wystraszony, a jednocześnie szczęśliwy. Mam wrażenie lekkości, jakby zmniejszyła się grawitacja.

Na korytarzu skręcamy w lewo, w stronę wind. Kiedy docieramy do miejsca, gdzie korytarz się rozszerza i gdzie znajdują się windy, widzimy pana Crenshawa, stojącego z kartonowym pudłem w rękach. Jest pełne przedmiotów, ale nie widzę ich wszystkich. Na samej górze spoczywa para markowych butów do biegania; pamiętam je z katalogu ze sprzętem sportowym, jaki kiedyś przeglądałem. Ciekawe, jak szybko biega pan Crenshaw. Z obu stron, za panem Crenshawem, stoi dwóch mężczyzn w błękitnych koszulach ochrony. Na nasz widok otwiera szeroko oczy.

— Co tutaj robicie? — pyta Dale’a, kroczącego na czele naszej grupy. Obraca się i robi krok w jego stronę, ale mężczyźni w mundurach natychmiast kładą mu ręce na ramionach i zatrzymują. — Do godziny czwartej powinniście przebywać w G-28; to zupełnie inny budynek.

Dale nie zwalnia; mija go bez słowa.

Pan Crenshaw kręci głową jak robot, po czym się cofa. Obrzuca mnie spojrzeniem.

— Lou! Co się tutaj dzieje?

Chcę wiedzieć, co on tutaj robi z tym pudłem w rękach i pod strażą ochrony, ale nie jestem na tyle niewychowany, by o to zapytać. Pan Aldrin powiedział, że nie powinniśmy się więcej przejmować panem Crenshawem, nie muszę więc odpowiadać na jego niegrzeczne pytanie.

— Mam mnóstwo pracy, panie Crenshaw — mówię. Porusza rękami, jakby chciał upuścić pudło i się na mnie rzucić, ale tego nie robi, a ja go mijam, idąc za Dale’em.

Po powrocie do naszego budynku Dale zaczyna powtarzać:

— Tak, tak, tak, tak, tak. — I głośniej: — TAK, TAK, TAK!

— Nie jestem zła — mówi Linda. — Nie jestem złym człowiekiem.

— Nie jesteś zła — zgadzam się. Do oczu napływają jej łzy.

— Źle jest być osobą autystyczną. Źle jest być złą, że jest się osobą autystyczną. Źle jest chcieć nie być — nie chcieć być — osobą autystyczną. Wszystko jest złe. Nie ma dobrego rozwiązania.

— To głupota — oświadcza Chuy. — Kazać nam chcieć być normalnymi, a potem kazać nam kochać siebie takimi Jakimi jesteśmy. Jeśli ludzie chcą się zmienić, to znaczy, że czegoś w sobie nie lubią. Nie ma innej możliwości.

Dale uśmiecha się szeroko. Jeszcze nie widziałem u niego takiego uśmiechu.

— Kiedy ktoś mówi coś niemożliwego, to ktoś jest w błędzie.

— Tak jest — mówię. — To błąd.

— Błąd — powtarza Dale. — Błędem jest też wiara w niemożliwe.

— Tak — zgadzam się. Czuję, że sztywnieję z obawy, że Dale zaraz powie coś o religii.

— Jeśli więc normalni ludzie każą nam zrobić coś niemożliwego, to nie musimy uważać, że wszystko, co mówią normalni ludzie, jest prawdą.

— Ale nie wszystko jest kłamstwem — zauważa Linda.

— To, że nie wszystko jest kłamstwem, nie oznacza, że wszystko jest prawdą — mówi Dale.

To oczywiste, jednak nie pomyślałem wcześniej, że to niemożliwe chcieć się zmienić, a jednocześnie być szczęśliwym z bycia sobą przed zmianą. Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas pomyślało w ten sposób, zanim Dale i Chuy nie powiedzieli tego głośno.

— Zacząłem o tym myśleć, kiedy byłem u ciebie — wyznaje Dale. — Ale wtedy nie mogłem wszystkiego powiedzieć. Jednak pomogło.

— Jeśli coś pójdzie źle — zastanawia się Eric — to jeszcze drożej wyniesie ich to… co wyniknie. Jeśli potrwa dłużej.

— Nie wiem, co z Cameronem — mówi Linda.

— Chciał być pierwszy — przypomina Chuy.

— Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli poddawać się leczeniu pojedynczo i obserwować, co dzieje się z pozostałymi — zauważa Eric.

— Prędkość mroku będzie mniejsza — oświadczam. Patrzą na mnie. Uświadamiam sobie, że nie mówiłem im o prędkości światła i prędkości mroku. — Prędkość światła w próżni wynosi 186 000 mil na sekundę — dodaję.

— Wiem o tym — mówi Dale.

— Zastanawia mnie jedno — odzywa się Linda. — Skoro przedmioty spadają tym szybciej, im bliżej są ziemi, co wynika z grawitacji, to czy światło biegnie szybciej w pobliżu olbrzymiej grawitacji, jak wokół czarnej dziury?

Nie wiedziałem, że Linda interesuje się prędkością światła.

— Nie wiem — odpowiadam. — Ale książki nie mówią nic na temat prędkości mroku. Pewni ludzie powiedzieli mi, że mrok nie ma prędkości, że to po prostu brak światła, że jest tam, gdzie nie ma światła, ja jednak uważam, że jakoś musiał się tam dostać.

Przez chwilę wszyscy milczą.

— Jeśli „Dożywocie” może wydłużyć nam czas, to coś innego może przyspieszyć światło — oznajmia Dale.

— Cameron chciał być pierwszy — mówi Chuy. — Jako pierwszy będzie normalny. To szybciej niż my.

— Idę na salę — oświadcza Eric. Odwraca się.

— Oblicze Lindy się ściąga, na jej czole pojawia się zmarszczka.

— Światło ma prędkość. Mrok powinien mieć prędkość. Przeciwności są takie same, mają tylko odwrotny kierunek.

Nie rozumiem tego. Czekam.

— Liczby dodatnie i ujemne są takie same, z wyjątkiem kierunku — ciągnie powoli Linda. — Duże i małe to określenie rozmiaru, ale o przeciwnych kierunkach. Do i od oznacza tę samą drogę, tyle że w przeciwnych kierunkach. Tak więc światło i mrok są przeciwnościami, ale o takim samym kierunku. — Gwałtownie wyrzuca ramiona w górę. — Lubię w astronomii to, że tam wszystko jest wielkie. Tyle gwiazd, takie odległości. Wszystko, od niczego po wszystko, razem.

Nie wiedziałem, że Linda lubi astronomię. Zawsze sprawiała wrażenie najbardziej zdystansowanej z nas wszystkich, najbardziej autystycznej. Ale wiem, co ma na myśli. Ja także lubię serie od najmniejszych do największych, od bliskich do dalekich, od fotonu światła, który wpada do mego oka, bliżej niż blisko, po miejsce, z którego przybył, lata świetlne stąd.

— Lubię gwiazdy — mówi Linda. — Chcę… chciałam… zajmować się gwiazdami. Odmówili mi. Powiedzieli, że mój umysł nie funkcjonuje we właściwy sposób. Tylko parę osób może to robić. Wiedziałam, że chodzi o matematykę. Wiedziałam, że jestem dobra z matematyki, ale musiałam opanować matematykę adaptacyjną, a kiedy w końcu dostałam się do odpowiedniej klasy, powiedzieli, że jest już za późno. Na uczelni poradzili mi, żebym zajęła się matematyką stosowaną i komputerami.

Można dostać pracę przy komputerze. Powiedzieli, że astronomia jest niepraktyczna. Jeśli pożyję jeszcze jakiś czas, nie będzie za późno.

To najdłuższa przemowa, jaką kiedykolwiek usłyszałem z ust Lindy. Zaróżowiła się na policzkach, a wzrok nabrał ostrości.

— Nie wiedziałem, że lubisz gwiazdy — mówię.

— Gwiazdy są daleko jedna od drugiej — odpowiada. — Nie muszą się dotykać, żeby się znać. Oświetlają się nawzajem z daleka.

Chcę powiedzieć, że gwiazdy nie znają się nawzajem ani nie są żywe, lecz coś mnie powstrzymuje. Czytałem o tym w książkach, że gwiazdy to rozżarzony gaz, a gaz jest nieożywiony. Może książki się mylą. Może to kule płonącego, żywego gazu?

Linda patrzy na mnie, nawiązując kontakt wzrokowy.

— Lou, czy ty lubisz gwiazdy?

— Tak — odpowiadam. — I grawitację, i światło, i przestrzeń, i…

— Betelgezę — mówi. Uśmiecha się i nagle w korytarzu robi się jaśniej. Nie wiedziałem, że przedtem było ciemno. Mrok był tam pierwszy, ale światło go dogoniło. — Rigel. Antares. Światło i wszystkie kolory. Długości fal…-Jej dłonie poruszają się w powietrzu. Domyślam się, że chodzi jej o wzór tworzony przez długość fali i częstotliwość.

— Układy podwójne — podsuwam. — Czerwone karły. Jej twarz się krzywi i odpręża.

— Och, to jest stare — wyrokuje. — Chu i Sanderly przeklasyfikowali mnóstwo tych… — Urywa. — Lou, myślałam, że cały swój czas spędzasz z normalnymi. Udając normalnego.

— Chodzę do kościoła — odpowiadam. — Chodzę na szermierkę.

— Szermierka?

— Szpady — wyjaśniam. Jej zaniepokojony wzrok się nie zmienia. — To… taka zabawa — mówię. — Próbujemy trafić się nawzajem.

— Dlaczego? — Ma zakłopotaną minę. — Jeśli lubisz gwiazdy…

— Szermierkę też lubię.

— Z normalnymi ludźmi — przypomina.

— Tak, lubię ich.

— To trudne… — wzdycha. — Ja odwiedzam planetarium. Próbuję rozmawiać z naukowcami, którzy tam przychodzą, ale… słowa mi się plączą. Widzę, że nie chcą ze mną rozmawiać. Zachowują się, jakbym była głupia albo nienormalna.

— Ludzie, których znam, nie są tacy źli — mówię. Mam poczucie winy, ponieważ Marjory jest kimś więcej niż „nie taką złą”. Tom i Lucia są lepsi niż „nie tacy źli”. — Z wyjątkiem tego, który próbował mnie zabić.

— Próbował cię zabić? — powtarza Linda. Jestem zaskoczony, że o niczym nie wie, przypominam sobie jednak, że nigdy jej o tym nie mówiłem. Może nie ogląda wiadomości.

— Był na mnie zły — wyjaśniam.

— Ponieważ jesteś osobą autystyczną?

— Nie do końca… Cóż… Tak. — Co właściwie leżało u podstaw złości Dona, jeśli nie fakt, że ja, po prostu ktoś niekompletny i tylko udający osobę normalną, odniosłem sukces?

— To chore — oznajmia z naciskiem Linda. Wzrusza ramiona mi i odwraca się. — Gwiazdy — kończy.

Idę do swojego pokoju, rozmyślając o świetle, mroku, gwiazdach i przestrzeni między nimi, pełnej ich blasku. Skąd ma się brać mrok w obecności tylu gwiazd? Skoro widzimy gwiazdy, jest to dowód na to, że istnieje również światło. A instrumenty wykrywające nie tylko światło widzialne dostrzegają wielkie zamglenie — jest wszędzie.

Nie rozumiem, jak ludzie mogą mówić o przestrzeni kosmicznej, że jest zimna i mroczna, niegościnna. To tak, jakby nigdy nie wyszli wieczorem na dwór i nie spojrzeli w niebo. Gdziekolwiek kryje się prawdziwy mrok, pozostaje poza zasięgiem naszych instrumentów, daleko na obrzeżach wszechświata, gdzie mrok jest zawsze pierwszy. Lecz światło go dogania.

Przed moim narodzeniem ludzie myśleli mnóstwo złych rzeczy o dzieciach autystycznych. Czytałem o tym. Były bardziej mroczne od mroku.

Nie wiedziałem, że Linda lubi gwiazdy. Nie wiedziałem, że chciała zostać astronomem. Może chciała nawet polecieć w kosmos, jak ja. Chcę. Nadal chcę. Jeśli kuracja podziała, może będę mógł… Sama ta myśl sprawia, że zamieram, nieruchomieję w zachwycie, ale zaraz muszę się poruszyć. Wstaję i przeciągam się, ale to nie wystarcza.

Kiedy wchodzę do sali gimnastycznej, Eric właśnie zsuwa się z trampoliny. Skakał w rytm Piątej symfonii Beethovena, ale to zbyt mocne do przemyśleń. Kiwa mi głową, a ja zmieniam muzykę, przewijając różne możliwości, aż wreszcie natrafiam na właściwą. Carmen. Suita na orkiestrę. Tak.

Potrzebuję tych emocji. Potrzebuję wybuchowej ekspresji. Podskakuję coraz wyżej, czując cudowną otwartość swobodnego upadku, ściskanie stawów i pracę mięśni, wypychających mnie do jeszcze wyższego wyskoku. Przeciwności są takie same, mają jedynie przeciwny kierunek. Akcja i reakcja. Grawitacja… nie znam przeciwieństwa grawitacji, lecz elastyczność trampoliny takową tworzy. Przez mój umysł mkną liczby i wzory, tworząc się, rozpadając i tworząc na nowo.

Pamiętam swój lęk przed wodą, jej nieprzewidywalną zmiennością, kiedy mnie obmywała. Pamiętam intensywną radość z tego, że nauczyłem się pływać, ze świadomości, że choć woda jest niestała i nie mogę przewidzieć zmiany ciśnienia w basenie, to nadal potrafię utrzymać się na powierzchni i poruszać w wybranym przez siebie kierunku. Pamiętam lęk przed rowerem, jego chwiejną nieprzewidywalnością, i tę samą radość, kiedy zrozumiałem, jak należy jeździć i wykorzystywać wolę do przezwyciężenia wrodzonego owej nieprzewidywalności chaosu. Obecnie znów czuję lęk, jeszcze większy, ponieważ więcej rozumiem — mogę utracić wszystkie wypracowane przez lata przystosowania i pozostać z niczym — jeśli jednak okiełznam tę falę, ten biologiczny rower, zdobędę bez porównania więcej.

Gdy moje nogi się męczą, skaczę coraz niżej i wreszcie przestaję.

Nie chcą zamienić nas w jednostki głupie i bezradne. Nie chcą zniszczyć naszych umysłów; chcą je wykorzystać.

Nie chcę być wykorzystany. Chcę sam korzystać ze swego umysłu, by zrobić to, co chcę.

Myślę, że może zechcę spróbować tej kuracji. Nie muszę. Nie potrzebuję jej: jestem dobry taki, jaki jestem. Ale myślę, że zaczynam tego pragnąć, ponieważ być może — jeśli się zmienię i to na swój sposób, a nie ich — zdołam nauczyć się tego, czego chcę, i zrobić to, co chcę. Nie jest to jedna rzecz, tylko wszystkie od razu, wszystkie możliwości.

— Nie będę taki sam — mówię, poddając się kojącej grawitacji, zamieniając niepewność wzbijania się na niepewność swobodnego spadania.

Kiedy wychodzę, czuję się lekki w dwójnasób: jakby poddany mniejszej grawitacji i pełny światła, a nie mroku. Lecz grawitacja powraca wraz z myślą, że powinienem powiedzieć o swych zamiarach przyjaciołom. Myślę, że im się to nie spodoba, tak jak prawniczce z Centrum.

Загрузка...