ROZDZIAŁ CZWARTY

Tom obserwował z ulicy, jak Marjory Shaw i Don Poiteau idą przez podwórze. Lucia myślała, że Marjory interesuje się Lou Arrendale’em, a oto spaceruje sobie z Donem. Właśnie wziął od niej torbę ze sprzętem, ale… gdyby go nie lubiła, to czy nie odebrałaby jej z powrotem?

Westchnął, przeczesując rzednące włosy. Kochał szermierkę, kochał towarzystwo ludzi, lecz bezustanny ciężar intryg w grupie z biegiem lat wyczerpywał go coraz bardziej. Chciał, żeby ich dom był miejscem, gdzie ludzie dorastają do swych możliwości, fizycznych i społecznych, lecz czasami odnosił wrażenie, że utknął w gronie wiecznych niedorostków. Wcześniej czy później wszyscy przyłazili do niego ze swoimi skargami, pretensjami i zranionymi uczuciami.

Albo obskakiwali Lucie. Przeważnie kobiety. Siadały obok niej, udając zainteresowanie jej szyciem albo zdjęciami, i zaczynały opowiadać o swoich kłopotach. Spędzali z Lucią wiele godzin na rozmowach o tym, co się dzieje, kto potrzebuje wsparcia i jak najlepiej mu pomóc, nie biorąc na siebie zbyt wielkiej odpowiedzialności.

Gdy podeszli bliżej, Tom przekonał się, że Marjory jest zirytowana. Niczego nieświadomy Don trajkotał w najlepsze, wymachując jej torbą z entuzjazmem wywołanym własnymi słowami. No właśnie, pomyślał Tom. Był pewny, że nim upłynie wieczór, dowie się, czym Don rozwścieczył Marjory, a od Dona usłyszy, że Marjory nic nie rozumie.

— Za każdym razem musi odkładać swoje rzeczy dokładnie na to samo miejsce, nie potrafi położyć ich gdzie indziej — perorował Don, gdy znaleźli się w zasięgu słuchu.

— To schludność — odparowała Marjory. Zabrzmiało to afektowanie, czyli była więcej niż tylko zirytowana. — Masz coś przeciwko porządkowi?

— Mam coś przeciwko obsesji — odrzekł Don. — Ty, moja droga, okazujesz zdrową elastyczność, parkując to po jednej, to po drugiej stronie ulicy, jak również nosząc różne stroje. Lou co ty dzień ubiera się tak samo, czysto, przyznaję, ale tak samo, a już ta historia z miejscem na jego sprzęt…

— Odłożyłeś go na niewłaściwe miejsce i Tom kazał ci go przełożyć, prawda? — domyśliła się Marjory.

— Bo Lou by się zdenerwował — odparł urażonym tonem Don.

— To nie w porządku…

Tom widział, że Marjory miała ochotę nawrzeszczeć na Dona. On też. Ludzie czasami na niego krzyczeli i nigdy nie przynosiło to pożądanego rezultatu. Nic nie skutkowało. Miał porządną, ciężko pracującą dziewczynę, która od ośmiu lat mu matkowała, a on wciąż był taki sam.

— Ja również lubię porządek — wyznał Tom, starając się, by nie zabrzmiało to złośliwie. — Wszystkim jest łatwiej, kiedy każdy wie, gdzie ma swój sprzęt. Poza tym, zostawianie rzeczy gdziekolwiek mogłoby zostać uznane za taką samą obsesję, jak odkładanie ich zawsze w to samo miejsce.

— Daj spokój, Tom. Roztargnienie i obsesja to przeciwności. — Don nawet nie sprawiał wrażenia rozzłoszczonego, tylko rozbawionego, zupełnie jakby Tom był nieświadomym niczego dzieckiem. Tom się zastanawiał, czy Don tak samo zachowuje się w pracy. Jeśli tak, to wyjaśniałoby to zawiłe meandry jego kariery zawodowej.

— Nie miej pretensji do Lou o to, że przestrzega moich reguł — rzucił, zastanawiając się, czy odniesie to jakiś skutek. Don wzruszył ramionami i wszedł do domu po sprzęt.

Parę minut spokoju, zanim się zacznie… Tom usiadł obok Lucii, która właśnie rozgrzewała się, i sięgnął palcami dłoni do stóp. Zwykle było to dość łatwe. Marjory usadowiła się po drugiej stronie Lucii i pochyliła do przodu, starając się dotknąć czołem kolan.

— Wieczorem powinien przyjść Lou — odezwała się Lucia, zerkając na Marjory.

— Zastanawiałam się, czy nie sprawiłam mu kłopotu, prosząc, żeby pojechał ze mną na lotnisko — powiedziała Marjory.

— Nie sądzę — mruknęła Lucia. — Powiedziałabym raczej, że było mu bardzo przyjemnie. Czy coś się stało?

— Nie. Odebraliśmy moją przyjaciółkę, potem podrzuciłam go tutaj. To wszystko. Don mówił coś o jego sprzęcie…

— Och, Tom kazał mu wszystko pozbierać i Don chciał to poutykać byle gdzie. Tom dopilnował, żeby zrobił to właściwie. Powinien wiedzieć, jak się do tego zabrać, widząc to tyle razy, ale Don… on się po prostu nigdy nie nauczy. Teraz kiedy nie jest już z Helen, cofa się do poziomu beztroskiego chłopczyka. Wolałabym, żeby wreszcie dorósł.

Tom tylko się przysłuchiwał, nie wtrącając niczego do rozmowy. Wiedział, co będzie. Za chwilę Lucia poruszy sprawę uczuć Marjory do Lou i Dona, a on wolałby być daleko stąd, kiedy do tego dojdzie. Skończył rozgrzewkę i wstał w chwili, gdy Lou wynurzył się zza narożnika domu.


* * *

Po sprawdzeniu świateł i uprzątnięciu wszystkiego, co groziłoby nabawieniem się kontuzji, Tom zaczął obserwować rozgrzewającego się Lou… metodycznego jak zawsze i jak zawsze dokładnego. Niektórzy ludzie uznaliby, że Lou jest tępy, lecz dla Toma był niezmiennie fascynujący. Trzydzieści lat temu mógłby nigdy tego nie dokonać, pięćdziesiąt lat temu spędziłby życie w zakładzie zamkniętym. Lecz postęp w zakresie wczesnej interwencji, metod nauczania i komputerowo wspieranych ćwiczeń zmierzających do zintegrowania zmysłów umożliwił mu znalezienie dobrej pracy, niezależne życie i funkcjonowanie w świecie na niemal równych warunkach z innymi.

Cud adaptacji, dla Toma nieco przygnębiający. Ludzie młodsi od Lou, urodzeni z tym samym zaburzeniem neurologicznym, mogli być całkowicie uzdrowieni dzięki kuracji genowej przeprowadzonej w ciągu pierwszych dwóch lat życia. Tylko ci, których rodzice odmówili poddania dzieci terapii, musieli się borykać — jak Lou — ze żmudnymi metodami terapeutycznymi. Gdyby Lou był młodszy, nie cierpiałby. Byłby normalny, cokolwiek to znaczy.

A jednak był tutaj, na lekcjach fechtunku. Tom przypomniał sobie jakby szarpane, nierówne ruchy Lou podczas pierwszych zajęć — przez długi czas zanosiło się na to, że szermierka w jego wykonaniu będzie zwykłą parodią. Na każdym etapie szkolenia obserwował ten sam powolny start i mozolny postęp… od floretu do szpady, od szpady do rapiera, od jednego ostrza do floretu i sztyletu, szpady i sztyletu, rapiera i sztyletu, i tak dalej.

Lou dochodził do wszystkiego dzięki wytężonej pracy, nie zaś wrodzonym zdolnościom. A przecież teraz, gdy opanował czysto fizyczne umiejętności, w ciągu kilku miesięcy osiągnął biegłość, co w przypadku innych szermierzy trwało całe lata.

Uchwycił spojrzenie Lou i przywołał go do siebie.

— Pamiętaj, co powiedziałem: potrzebujesz teraz praktyki z najlepszymi w grupie.

— Tak jest… — skinął głową Lou, po czym pozdrowił go formalnie.

Otwarcie wydawało się sztywne, szybko jednak zmienił styl na taki, który dawał mu przewagę dzięki specyficznym dla niego ruchom. Tom krążył, zmieniał kierunek, markował ciosy i udawał, że się odkrywa, a Lou odpowiadał manewrem na manewr, sprawdzając go tak, jak on sprawdzał jego. Czy był w tym jakiś wzór, czy tylko zwykłe reakcje na jego posunięcia? Nie potrafił tego określić. Lecz raz za razem Lou omal go nie trafiał, przewidując jego ruchy… co musiało oznaczać, rozumował Tom, że sam postępuje według jakiegoś wzoru, który zaobserwował Lou.

— Analiza wzorów — odezwał się w tej samej chwili, w której ostrze Lou ominęło jego klingę i trafiło go w pierś. — Powinienem był o tym pomyśleć.

— Przepraszam — powiedział Lou. Zawsze przepraszał, sprawiając wrażenie zakłopotanego.

— Dobre trafienie — pochwalił go Tom. — Próbowałem się domyślić, jak robisz to, co robisz, zamiast koncentrować się na pojedynku. Wykorzystujesz analizę wzorów?

— Tak — przyznał Lou. W jego tonie zabrzmiało lekkie zaskoczenie i Tom się zastanowił, czyjego przeciwnik pomyślał sobie: „A inni nie?”.

— Nie potrafię tego robić w czasie rzeczywistym — powiedział Tom. — Chyba że ktoś działa według naprawdę prostego schematu.

— Czy nie jest to nie fair? — zmartwił się Lou.

— To jest bardzo fair, o ile potrafisz tego dokonać — uspokoił go Tom. — To również oznaka dobrego szermierza… albo szachisty, jeśli już o tym mowa. Grasz w szachy?

— Nie.

— Cóż… Wobec tego przekonajmy się, czy potrafię skupić się na tym, co robię, i zdołam ci się zrewanżować. — Tom skinął głową i zaczęli od nowa, lecz trudno było mu się skupić. Chciał myśleć o Lou: o chwili, w której niezgrabne, gwałtowne ruchy nabrały skuteczności, kiedy po raz pierwszy dopatrzył się w nim prawdziwego potencjału, kiedy Lou zaczął rozpoznawać wzory postępowania wolniejszych szermierzy. Jak świadczyło to o jego sposobie rozumowania? Jak świadczyło to o nim jako o człowieku?

Dostrzegł lukę i zaatakował, lecz natychmiast poczuł uderzenie w klatkę piersiową.

— Trafienie, Lou. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy mogli zgłosić cię do turniejów — powiedział, tylko na wpół żartobliwie. Lou zesztywniał i przygarbił się. — Zmartwiło cię to?

— Ja… nie wiem, czy powinienem walczyć w turniejach — odparł.

— Decyzja należy do ciebie. — Tom ponownie zasalutował. Zastanawiał się, dlaczego Lou wyraził to w taki właśnie sposób. Czym innym jest nie mieć ochoty na występ w turnieju, a czym innym twierdzenie, że „nie powinno się” tego robić. Gdyby Lou był normalny — nienawidził siebie za samo użycie tego słowa, lecz tak właśnie było — występowałby w turniejach od trzech lat. Zacząłby zbyt wcześnie, jak większość ludzi, zamiast zbyt długo ograniczać się do tych prywatnych ćwiczeń. Tom skupił się na pojedynku, z trudem sparował cios i spróbował bardziej chaotycznych ataków.

W końcu zabrakło mu tchu i musiał przerwać zdyszany.

— Potrzebuję przerwy, Lou. Chodź, popatrzymy sobie.

Lou podążył za nim posłusznie i przysiadł na kamiennym murku wokół patio, Tom zaś zajął jedno z krzeseł. Zauważył, że Lou był spocony, nie oddychał jednak zbyt ciężko.


* * *

Tom wreszcie przerywa walkę; sapie i mówi, że jest zbyt zmęczony, by kontynuować. Prowadzi mnie na stronę, a na placu pojawia się kolejna para. Z trudem łapie powietrze; słowa rozdzielają długie przerwy, dzięki czemu lepiej je rozumiem. Cieszę się, że uważa, iż mimo wszystko dobrze sobie radzę.

— No proszę… nawet się nie zadyszałeś. Idź powalczyć z kimś innym, daj mi odetchnąć. Pogadamy później.

Oglądam się na Marjory, która siedzi obok Lucii. Zauważyłem, że obserwowała, jak walczyłem z Tomem. Teraz patrzy w ziemię, a gorąco zaróżowiło jej twarz. Ściska mnie w żołądku, lecz wstaję i do niej podchodzę.

— Cześć, Marjory — mówię. Bije mi serce. Marjory podnosi wzrok. Uśmiecha się szczerym uśmiechem.

— Cześć, Lou — odpowiada. — Jak się masz?

— Świetnie — zapewniam. — Czy… zechcesz… ze mną powalczyć?

— Oczywiście. — Podnosi z ziemi maskę i ją zakłada. Teraz nie widzę już tak dobrze jej twarzy, a ona nie będzie widziała mojej, kiedy ja założę swoją maskę; odpycham tę myśl. Mogę patrzeć, nie będąc widzianym; puls mi się uspokaja.

Zaczynamy od przećwiczenia sekwencji z podręcznika fechtunku Saviola. Krok po kroku, naprzód i w bok, okrążając się nawzajem i wyczuwając. Jest to zarówno rytuał, jak i rozmowa, gdy paruję cios i sam natykam się na zastawę. Czy to znam? Czy ona zna tamto? Jej ruchy są płynniejsze, bardziej nastawione na sondowanie przeciwnika niż u Toma. Kółeczko, krok, pytanie, odpowiedź, rozmowa stali, wtórująca muzyce, która rozbrzmiewa w mojej głowie.

Trafiam ją, gdy wykonuje inny ruch, niżbym oczekiwał. Nie chciałem jej uderzyć.

— Przepraszam — mówię. Muzyka się urywa; gubię rytm. Cofam się, przerywając kontakt i kierując czubek szpady ku ziemi.

— Nie… To był dobry cios — mówi Marjory. — Nie powinnam była opuścić zasłony…

— Nic ci nie jest? — To było mocne uderzenie, aż zabolała mnie dłoń.

— Nic… Walczymy dalej. — Za maską dostrzegam błysk zębów: uśmiecha się.

Salutuję. Odpowiada mi. Wracamy do tańca. Staram się być ostrożny. Po dotyku stali wyczuwam, że Marjory staje się bardziej zdecydowana, skupiona, szybsza. Nie przyspieszam; trafia mnie w ramię. Od tego momentu próbuję się fechtować w jej tempie, przedłużając pojedynek do maksimum.

Jej oddech zbyt szybko staje się chrapliwy. Kończymy walkę. Dziękujemy sobie, ściskając dłonie; jestem jak odurzony.

— Cóż to była za zabawa — mówi. — Muszę skończyć z wymówkami i zabrać się porządnie do roboty. Gdybym ćwiczyła z ciężarkami, nie bolałoby mnie tak ramię.

— Ja podnoszę ciężary trzy razy w tygodniu — odpowiadam. Zaraz sobie uświadamiam, że może uznać, iż mówię jej, co ma robić, albo się przechwalam, ja jednak chciałem tylko wyjaśnić, że to dzięki ćwiczeniom nie bolą mnie ramiona.

— Też tak powinnam — przyznaje. Jej głos jest radosny i zrelaksowany. Ja też się odprężam. Nie popsułem jej humoru tymi ciężarami. — Kiedyś ćwiczyłam. Teraz jednak mam na głowie nowy projekt, który pożera mnóstwo czasu.

Wyobrażam sobie projekt jako coś żywego, przeżuwającego zegar. Musi chodzić o badania, o których wspominała Emmy.

— Rozumiem. Co to za projekt? — Z trudem łapię oddech, czekając na odpowiedź.

— No cóż, zajmuję się przede wszystkim przekaźnictwem nerwowo-mięśniowym — wyjaśnia Marjory. — Opracowujemy metody leczenia niektórych chorób uwarunkowanych genetycznie i niepoddających się terapii genowej. — Patrzy na mnie, a ja kiwam głową.

— Takich jak dystrofią mięśniowa? — pytam.

— Tak, między innymi — odpowiada Marjory. — Prawdę mówiąc, to dzięki niej zajęłam się szermierką.

Czuję, że marszczę czoło — zakłopotanie. Jaki jest związek pomiędzy szermierką a dystrofią mięśniową? Tacy ludzie się nie pojedynkują.

— Szermierką…?

— Tak. Wiele lat temu, idąc na zebranie wydziału, przeszłam przez podwórko, na którym Tom demonstrował fechtunek. Rozważałam prawidłową pracę mięśni z punktu widzenia lekarza, nie uczestnika… Pamiętam, jak tam stałam, obserwując walczących i zastanawiając się nad biochemicznym zachowaniem komórek mięśniowych, gdy nagle Tom podszedł do mnie i spytał, czy nie chciałabym spróbować. Pewnie wyczytał z mojej twarzy zainteresowanie szermierką, podczas gdy ja przypatrywałam się mięśniom nóg.

— Myślałem, że fechtowałaś się na uczelni — mówię.

— To było na uczelni — przyznaje. — Byłam wtedy świeżo po studiach.

— Och… i zawsze zajmowałaś się mięśniami?

— W pewnym sensie. Odniosłam sukces w pewnych terapiach genowych i zwróciłam się bardziej ku nerwom mięśni… czy może powinnam raczej powiedzieć, że zajęli się tym moi przełożeni. Jestem zwykłą szefową projektu. — Długo patrzy mi w twarz. Muszę odwrócić wzrok, gdyż uczucie staje się zbyt intensywne. — Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, prosząc, żebyś mi towarzyszył w drodze na lotnisko, Lou. Z tobą czułam się bezpieczniej.

Robi mi się gorąco.

— Ja nie… chciałem… — Przełknięcie śliny. — Nie jestem zły — mówię, odzyskując kontrolę nad głosem. — Pojechałem z przyjemnością.

— To dobrze — mówi Marjory. Potem milczy; siedzę obok niej i czuję, jak moje ciało się rozluźnia. Siedziałbym tak całą noc, gdyby tylko było to możliwe. Kiedy moje serce zwalnia, rozglądam się wokół. Max, Tom i Susan walczą dwoje na jednego. Don rozwala się w fotelu na patio. Przygląda mi się, ale odwraca wzrok, gdy na niego patrzę.


* * *

Tom pożegnał się z Maksem, Susan i Marjory, którzy wychodzili razem. Rozejrzał się dokoła i zobaczył Lou. Lucia weszła do środka, a za nią ci, którzy jak zwykle chcieli pogadać.

— Są takie badania — odezwał się Lou. — Nowe. Może nawet leczenie.

Tom wsłuchiwał się bardziej w urywany ton głosu, napięcie ujawniające się w wysokości i tonacji, niż w wypowiadane słowa. Lou był przerażony. Przemawiał w ten sposób tylko wówczas, gdy coś go bardzo niepokoiło.

— Nadal w fazie eksperymentalnej czy już dostępne? — Nadal eksperyment. Ale oni… w biurze… chcą… mój szef powiedział… chcą, żebym ja… się temu poddał.

— Eksperymentalnej metodzie leczenia? To dziwne. Zwykle nie są dostępne dla komercyjnych przedsięwzięć medycznych.

— To jest… oni… to zostało opracowane w centrum w Cambridge — wyrzucił z siebie mechanicznym głosem Lou. — Teraz tym dysponują. Mój szef mówi, że jego szef chce, żebyśmy się poddali temu eksperymentowi. Nie zgadza się na to, lecz nie może go powstrzymać.

Tom poczuł gwałtowną chęć, by zdzielić kogoś pięścią po głowie. Lou był przerażony; ktoś go nastraszył. Nie jest moim dzieckiem, upomniał się Tom. Nie miał żadnych praw, ale jako przyjaciel Lou miał określone obowiązki.

— Wiesz, na czym to polega? — zapytał.

— Jeszcze nie. — Lou pokręcił głową. — Pojawiło się w Internecie w zeszłym tygodniu. Lokalne towarzystwo autystyczne zwołało na ten temat spotkanie, ale sami nic nie wiedzieli… Sądzili, że minie jeszcze wiele lat, nim zastosują je wobec ludzi. Pan Aldrin, mój przełożony, powiedział, że może być teraz testowane, a pan Crenshaw chce, abyśmy wzięli w tym udział.

— Nie mogą żądać od ciebie poddania się leczeniu eksperymentalnemu, Lou. To wbrew prawu zmuszać cię…

— Ale mogą odebrać mi pracę…

— Czy grożą ci zwolnieniem, gdybyś się nie zgodził? Nie mogą tego zrobić. — Przynajmniej tak sądził. Na uniwersytecie było to wykluczone, ale w sektorze prywatnym sprawa wyglądała inaczej. Jednak żeby aż tak? — Potrzebujesz prawnika — dodał. Starał się przypomnieć sobie prawników, których znał. Gail chyba byłaby najlepsza, pomyślał. Od dłuższego czasu zajmowała się prawami człowieka. Wolał zastanawiać się nad tym, kto mógł w tym wypadku pomóc, niż podsycać w sobie pragnienie rozbicia komuś głowy.

— Nie… tak… nie wiem. Martwi mnie to. Pan Aldrin powiedział, że powinniśmy zapewnić sobie pomoc jakiegoś prawnika…

— Racja — przytaknął Tom. Rozważał przez chwilę, czy nie byłoby lepiej skierować uwagę Lou na coś innego. — Słuchaj… wspomniałem ci o turnieju…

— Nie jestem wystarczająco dobry — rzucił prędko Lou.

— Prawdę mówiąc, jesteś. Zastanawiam się, czy udział w turnieju nie pomógłby ci w tym drugim problemie… — Bił się z myślami, próbując ustalić, czemu tak uważał. — Jeśli skończy się na tym, że będziesz musiał spotkać się ze swoim pracodawcą w sądzie, to będzie to przypominać pojedynek szermierczy. Twoje umiejętności mogłaby ci się bardzo przydać.

Lou obrzucił go pozbawionym wyrazu spojrzeniem.

— Nie rozumiem, czemu miałoby się to przydać.

— Cóż… Może i nie. Pomyślałem sobie tylko, że mógłbyś wykorzystać nowe doświadczenia.

— Kiedy jest ten turniej?

— Za kilka tygodni — odparł Tom. — W sobotę. Mógłbyś pojechać z nami; ja i Lucia będziemy w pobliżu i dopilnujemy, żebyś spotkał tam miłych ludzi.

— Są też niemili ludzie?

— No cóż, owszem. Niemili ludzie są wszędzie i kilku z nich zawsze zdoła dostać się do grup szermierczych. Lecz większość z nich jest miła. Mogłoby ci się spodobać. — Nie powinien nalegać, choć żywił coraz silniejsze przekonanie, że Lou potrzebował większego kontaktu z normalnym światem, o ile można tak nazwać bandę entuzjastów historycznych sztuk walki. Na co dzień byli najzwyczajniejszymi ludźmi na świecie; po prostu lubili przebierać się w kostiumy i udawać, że zabijają się nawzajem szpadami.

— Nie mam kostiumu — zauważył Lou, patrząc na swoją starą kurtkę bez rękawów.

— Coś ci znajdziemy — zapewnił go Tom. Prawdopodobnie będzie na niego pasował któryś z jego strojów. Miał ich więcej, niż sam potrzebował, więcej od przeciętnych mężczyzn z siedemnastego wieku. — Lucia nam pomoże.

— Nie jestem przekonany — mruknął Lou.

— Cóż, daj mi znać w przyszłym tygodniu, czy chcesz spróbować. Będziemy musieli wpłacić za ciebie wpisowe. Jeśli nie, wkrótce będzie następny turniej.

— Zastanowię się — obiecał Lou.

— Dobrze. A jeśli chodzi o tamto… Być może znam prawniczkę, która mogłaby ci pomóc. Porozmawiam z nią. A co z Centrum, rozmawiali z nimi?

— Nie. Pan Aldrin do mnie dzwonił, ale nikt nie mówi nic oficjalnie i myślę, że też nie powinienem nic mówić, dopóki oni nie zaczną.

— Nie zaszkodzi wcześniej sprawdzić, jakie prawa ci przysługują — zauważył Tom. — Nie jestem pewny… Przepisy ciągle się zmieniają, a ja nigdy nie miałem nic wspólnego z badaniami nad ludźmi, więc nie jestem na bieżąco. Potrzebujesz eksperta.

— To będzie mnóstwo kosztować — powiedział Lou.

— Może — odparł Tom. — To też trzeba sprawdzić. Centrum z pewnością może udzielić ci takich informacji.

— Dziękuję — powiedział Lou.

Tom odprowadzał wzrokiem swojego cichego, zamkniętego w sobie, niekiedy przerażającego na swój niegroźny sposób przyjaciela. Na samą myśl o jakichkolwiek eksperymentach, którym miałby być poddany Lou, robiło mu się niedobrze. Lou to Lou, i był w porządku taki, jaki był.

W środku zastał Dona rozciągniętego na podłodze pod wentylatorem i gadającego jak zwykle o niczym oraz pochyloną nad haftem Lucie, której twarz mówiła: „Ratuj mnie!”. Don odwrócił się ku niemu.

— A więc uważasz, że Lou jest gotowy do zawodów, hę? — spytał. Tom skinął głową.

— Podsłuchałeś? Owszem, tak uważam. Dokonał ogromnych postępów. Fechtuje się z najlepszymi spośród nas i świetnie sobie radzi.

— To wielka presja dla kogoś takiego jak on — zauważył Don.

— Takiego jak on… Masz na myśli autystycznego?

— Tak. Nie radzą sobie zbyt dobrze z tłumami i hałasem, prawda? Czytałem, że to dlatego znakomici wykonawcy muzyki nie dają publicznych koncertów. Lou jest w porządku, ale uważam, że nie powinieneś nakłaniać go do udziału w turnieju. Załamie się.

Tom stłumił pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy, i odparł:

— Pamiętasz swój pierwszy turniej, Don?

— Owszem… Byłem wtedy bardzo młody… To była katastrofa.

Zgadza się. Pamiętasz, co powiedziałeś po pierwszym pojedynku?

— Nie… raczej nie. Wiem, że przegrałem… Posypałem się.

— Powiedziałeś mi, że nie mogłeś się skupić przez tych wszystkich kręcących się dokoła ludzi.

— Tak. No cóż, to będzie o wiele gorsze dla kogoś takiego jak Lou.

— Don, jak Lou mógłby przegrać w jeszcze większym stopniu niż ty?

Don poczerwieniał.

— Cóż, ja… on… dla niego to będzie jeszcze gorsze. Mam na myśli przegraną. Dla mnie…

— Wytrąbiłeś sześciopak piwa i wyrzygałeś się za drzewem — przypomniał mu Tom. — Potem rozpłakałeś się i powiedziałeś, że to najgorszy dzień w twoim życiu.

— Byłem młody — zauważył Don. — Wyrzuciłem to z siebie i przestałem się tym przejmować… a on będzie to rozpamiętywał.

— Cieszę się, że tak troszczysz się o jego uczucia — wtrąciła Lucia. Tom omal się nie skrzywił, słysząc sarkazm w jej głosie, mimo że nie był wymierzony w niego. Don wzruszył ramionami i zmarszczył brwi.

— Oczywiście, że się troszczę — przyznał. — Różni się od nas…

— To się zgadza — potwierdziła Lucia. — Jest lepszym szermierzem od większości z nas i lepszym człowiekiem od niejednego.

— Rany, Luci, ale masz kiepski humor — oznajmił Don żartobliwym tonem, który, jak wiedział Tom, oznaczał, że wcale nie jest mu do śmiechu.

— Nie poprawiasz mi go — rzuciła Lucia, składając robótkę i wstając. Odeszła, nim Tom zdążył coś powiedzieć. Nie znosił, kiedy mówiła głośno to, co sam myślał, a potem zostawiała go, by radził sobie w pojedynkę ze skutkami tej szczerości. Teraz, zgodnie z oczekiwaniami, Don rzucił mu wymowne spojrzenie „między nami mężczyznami”, czym chciał go zachęcić do wyrażenia określonego poglądu na temat kobiet, którego Tom bynajmniej nie podzielał.

— Czy ona… no wiesz… wkracza w kryzys wieku średniego? — zapytał.

— Nie — odparł Tom. — Ona wyraża opinię. — Tak się złożyło, że sam ją wyrażał, ale czy powinien to mówić? Czemu Don po prostu nie dorośnie i nie przestanie sprawiać kłopotów? — Słuchaj, jestem zmęczony, a jutro wcześnie zaczynam zajęcia.

— OK, OK, chwytam aluzję — mruknął Don. Dźwignął się z podłogi z teatralnym grymasem na twarzy i złapał za plecy.

Problem polegał na tym, że właśnie nie pojmował aluzji. Minęło dalszych piętnaście minut, nim wyszedł. Tom zamknął na klucz drzwi wejściowe i pogasił światła, bojąc się, że Don coś wymyśli i wróci, jak to często robił. Tom czuł się źle; dawno temu Don był czarującym, pełnym entuzjazmu chłopcem, a on z pewnością powinien dopomóc mu stać się bardziej dojrzałym mężczyzną. W końcu od czego są starsi przyjaciele?

— To nie twoja wina — odezwała się z holu Lucia. Przemawiała łagodniejszym tonem, a on rozluźnił się nieco; nie miał ochoty uspokajać rozwścieczonej żony. — Byłby gorszy, gdybyś nad nim nie pracował.

— Nie wiem — mruknął Tom. — Wciąż myślę…

— Jesteś urodzonym pedagogiem i nadal uważasz, że powinieneś ich wszystkich ratować przed nimi samymi. Pomyśl tylko: Marcus na uniwersytecie Columbii, Grayson na uniwersytecie Michigan i Vladianoff w Berlinie. Niegdyś to byli twoi chłopcy, a wszyscy stali się lepsi dzięki znajomości z tobą. Don to nie jest twoja porażka.

— Dziś wieczorem mogę to kupić — oświadczył Tom. Oświetlona padającym z sypialni blaskiem Lucia miała w sobie coś magicznego.

— To nie wszystko, co mam na sprzedaż — oświadczyła przekornie, zsuwając z siebie sukienkę.


* * *

Nie rozumiem, dlaczego Tom ponowił zaproszenie na turniej, kiedy opowiadałem mu o eksperymentalnej metodzie leczenia autyzmu. Rozmyślam o tym podczas powrotu do domu. Widać jak na dłoni, że moje umiejętności szermiercze są coraz lepsze i potrafię stawić czoło najlepszym fechmistrzom w grupie. Ale co to ma wspólnego z leczeniem lub moimi prawami?

Ludzie, którzy walczą w turniejach, traktują to bardzo serio. Ćwiczą od dawna. Mają własny sprzęt. Chcą wygrać. Nie jestem pewny, czy chcę wygrać, choć cieszy mnie dostrzeganie wzorów i wyszukiwanie dzięki nim własnej drogi. Może Tom uważa, że powinienem pragnąć zwycięstwa? Może uważa, że powinienem pragnąć zwycięstwa w turniejach, tak abym pragnął wygrać w sądzie?

Te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ktoś chce wygrać pojedynek albo wygrać sprawę w sądzie, niekoniecznie zaś obie te rzeczy na raz.

Może są podobne? W obu przypadkach to zawody. Ktoś wygrywa, ktoś inny przegrywa. Rodzice zawsze podkreślali, że nie wszystko w życiu jest współzawodnictwem, że ludzie mogą ze sobą współpracować, że każdy może wtedy wygrać. Szermierka jest ciekawsza, kiedy ludzie współdziałają ze sobą, czerpiąc z tego radość. Nie traktuję trafienia kogoś jako zwycięstwa, tylko jako wykazanie swych umiejętności w grze.

Obie te sprawy wymagają przygotowań? Wszystko wymaga wcześniejszych przygotowań. Obie wymagają… Skręcam gwałtownie, omijając rowerzystę z zepsutym tylnym światłem; nie zauważyłem go wcześniej.

Przewidywanie. Uwaga. Zrozumienie. Wzory. Myśli przelatują mi przez głowę niczym plansze do nauki przedmiotów, zawierające ustalone pojęcia, ubrane w gładkie, niewyjaśniające wszystkiego słówka.

Chciałbym sprawić Tomowi przyjemność. Był zadowolony, kiedy pomagałem mu przy nawierzchni placyku do walki i stojakach na sprzęt. Czułem się tak, jakbym odzyskał ojca z jego najlepszych dni. Chciałbym znowu sprawić mu przyjemność, nie wiem jednak, czy to osiągnę, występując w tym turnieju. A co będzie, jeśli przegram? Rozczaruję go? Czego ode mnie oczekuje?

Byłoby ciekawie walczyć z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałem. Z ludźmi, których wzorów nie znam. Z normalnymi, którzy nie mają pojęcia, że ja nie jestem normalny. A może Tom im powie? Nie wydaje mi się, by chciał to zrobić.

W najbliższą sobotę idę z Erikiem i Lindą do planetarium. To trzecia sobota miesiąca, a ja zwykle sprzątam wtedy mieszkanie. Turniej odbędzie się w sobotę po tamtej sobocie. Nie mam na ten dzień żadnych planów.

Po powrocie do domu wpisuję przy czwartej sobocie miesiąca „turniej szermierczy”. Rozważam wykonanie telefonu do Toma, ale jest już późno, poza tym mówił, żebym poinformował go o mojej decyzji za tydzień. Naklejam na kalendarz karteczkę z przypomnieniem: „Powiedzieć Tomowi ‘tak’”.

Загрузка...