ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Walczył o wyzwolenie swojej ojczyzny, pozostając tyranem i ludobójcą.


Kiedy obaj ukończyli pisaninę, Gusiew wysłał dokumenty do archiwum, a swoją notatkę nie tylko gdzieś wysłał, ale jeszcze wpisał ją do rejestru dokumentów. Potem burknął Waluszkowi „Siedź tu, pal i używaj życia”, a potem zebrał papiery i gdzieś poszedł. Waluszek przesiadł się za biurko Gusiewa i z ogromną ciekawością zbadał zawartość komputera swojego przewodnika. Już na pierwszy rzut oka stwierdził, że blaszak szefa jest znacznie szybszy od tego, na którym sam pracował przed chwilą i znacznie bardziej rozbudowany, niż tego wymagało zwykłe stanowisko biurowe. Przypomniawszy sobie niezbyt skomplikowane polecenia Waluszek zaznajomił się z konfiguracją i aż świsnął przez zęby. Był tu potężny akcelerator wideo i ogromna ilość pamięci operacyjnej. Zaintrygowany Waluszek zajrzał pod stół i stwierdził, że plomba na obudowie została zerwana. Gusiew prawdopodobnie łamał wszelkie zasady. I wyglądało na to, że spędza w pracy znacznie więcej czasu, niż wymagał tego regulamin. „No to teraz się pobawimy!” – ucieszył się Waluszek, nie bez podstawy założywszy, że utworzony przez Gusiewa na dysku folder z grami pełen jest dobrych, trójwymiarowych „strzelanek” – krew, bieganina i palba. Ale i w tym względzie Gusiew zdołał zadziwić swojego prowadzonego. Gier rzeczywiście był cały worek, wszystkie jednak należały do strategicznych albo rolplejów z angielskimi, bardzo rozwiniętymi dialogami i tekstami – żadna nie była lokalizowana. Waluszek w pierwszej chwili zaklął sążniście, ale potem znalazł jakąś samochodową ścigałkę i rozpoczął jazdę.

Nieobecność Gusiewa trwała niemal godzinę. W sali panowała prawie absolutna cisza. Tylko Waluszek od czasu do czasu skrzypiał fotelem na zakrętach. Pracownicy Centralnego patrolowali ulice i sądząc z braku sygnałów alarmowych, nikogo na razie nie zabito. Porozwieszane tu i tam wielkie monitory też były martwe, a głośniki powiadamiania zachowywały ciszę. Nic nie przypominało codziennej zawieruchy i zgiełku, jaki panował tu w minionych latach i o którym z nostalgicznymi westchnieniami opowiadali instruktorzy na kursie przygotowawczym. Wyglądało na to, że miasto wyczerpało swoje przestępcze możliwości. Jak i pozostała część kraju. Drakońskie metody i niezwykle surowe egzekwowanie prawa zbiły temperaturę prawie do zera – przestępstwa dotyczyły głównie spraw socjalnych – i wyglądało na to, że pracownicy ASB niedługo rozpłyną się w tłumie milicjantów i agentów agencji antynarkotykowych. Instruktorzy i o tym ich uprzedzali – powojujecie, mówili, troszeczkę, a potem upodobnicie się do innych stróżów prawa. Stracicie niezwykłe przywileje socjalne, wysokie zarobki z jeszcze wyższymi premiami, a najważniejsze, że odbiorą wam prawa, które wy, smutne łosie, nazywacie „Licencją na zabijanie”.

I przespacerowawszy się po ulicach, łatwo było w to uwierzyć. Waluszek doskonale pamiętał jeszcze nieprzyjemne wrażenie, gdy w moskiewskim powietrzu niczym ciężki, dławiący inne uczucia smog, wisiała nienawiść. Długo wisiała, przez całą jego młodość – dziesięć lat – a potem nagle znikła.

Przyczyną było niewątpliwie to, że kiedyś na jednego brakarza przypadało stu bandytów, a teraz, nawet przy zmniejszonym stanie osobowym ASB, dziesięciu pełnomocników z trudem znajdzie dla siebie jednego klienta. A przy okazji – ostatnio znowu wszczęto nabór. Ciekawe po co?

„Faktycznie – pomyślał Waluszek – na cholerę komu potrzebnych jest tylu rekrutów? Ależ się Gusiew zdziwił, kiedy mu powiedziałem o tym, ilu nas było na kursie. Aż oczy wytrzeszczył…”

Wybrakówka od dawna już nie pracowała na cały gwizdek. Kiedyś Centralny codziennie przeprowadzał specjalne operacje, ale od tamtej pory bandyci, którzy uniknęli pogromu, gdzieś się poukrywali, przestępczość uliczna zmalała niemal do zera, a uwolnieni z miejsc odosobnienia przestępcy wrócili do dawnych, „cywilnych” zawodów i bali się nawet westchnąć bez przyczyny. Po uchwaleniu słynnego „Zarządzenia 102”, wedle którego każde trzecie przestępstwo automatycznie pociągało za sobą zsyłkę na katorgę do końca życia, w ciągu sześciu lat wszystko w kraju jakby samo wróciło do normalności. Uproszczona procedura dochodzeń i sądów doprowadziła do tego, że prawo zaczęło działać niemal natychmiastowo, a kara stała się nieunikniona. I Agencja Społecznego Bezpieczeństwa – organizacja, którą można byłoby porównać do leninowskiej Czeka, tylko nastawionej na walkę przeciwko przestępstwom wymierzonym w zwykłego obywatela – po cichutku zaczęła więdnąć, jako pozostałość ciężkich i skomplikowanych czasów. Dzięki niewolniczej pracy wielomilionowej armii niedawnych gwałcicieli, wszelkiej maści bandziorów, oszustów i morderców, bez rozgłosu i hałasów wykuwano miejscowy cud ekonomiczny, a sternicy państwowej nawy powoli przymierzali ekonomikę państwa do przejścia na bardziej cywilizowane tory, dlatego że szeregi katorżników systematycznie topniały, a nowych wrogów narodu po prostu nie było skąd brać. „Jakże rozumnie dobrany termin «wróg narodu» – myślał Waluszek, wyprowadzając swój wirtualny samochód na prostą i dodając gazu. – W istocie rzeczy, ten kto narusza prawo własności, czy prawa osobiste – to wróg narodu, całego narodu. Nieważne, czy to kradzież czy grabież, w każdym przypadku przemoc, naruszenie prywatności i wewnętrznego terytorium człowieka. A ten, kto decyduje się na popełnienie przestępstwa… Oczywiście ktoś go nauczył, że tak można. Jakiś zboczeniec i łajdak. Drań. Bardzo słusznie podjęto tę decyzję – tępić plugawców, tępić, żeby nie mogli się rozmnażać i płodzić takich jak oni. Ciekawe, kto wymyślił owo „Zarządzenie 102”. Uważa się, że „Sto drugi” i „Sto szósty” są dziełem kolektywnym, ale przecież musiał być ktoś, kto pierwszy podsunął ideę… Chciałbym zobaczyć tego człowieka. Nawet dureń pojmie, że musiał mieć bardzo chory umysł. Ale ideę podsunął wspaniałą”.

– Ocknij się, mistrzu kierownicy – ofuknął go Gusiew. – Bo nie pozwolę ci nigdy usiąść za prawdziwą kierownicą. Może pójdziemy coś zjeść?


W stołówce nakarmili ich jak zwykle smacznie i bezpłatnie. Waluszek spodziewał się, że teraz wrócą na trasę, Gusiew jednak znów skierował się do sali roboczej. Wyjąwszy z szuflady jakieś szmatki, buteleczki i przyrządy, łaskawym skinieniem głowy wskazał Waluszkowi kompa, a sam usiadł obok i zabrał się do czyszczenia „beretty”. Czynił to szybkimi i pewnymi ruchami, jak człowiek, który robi to codziennie od wielu lat. Waluszek zdumiał się szczególnie wtedy, gdy na stole pojawił się specjalny przyrząd, w którym Gusiew podkalibrował wszystkie naboje, nawet te znajdujące się w zapasowym magazynku.

„Tego tylko jeszcze brakuje, żeby je w piaskarce wypolerował” – pomyślał Waluszek.

Gusiew wziął jeden nabój i podniósł go do oczu.

– Do piaskareczki by cię, brudasku – wymamrotał prawie pieszczotliwie.

Zaskoczony trafnością swojego domysłu Waluszek niemal się zakrztusił. Gusiew rzucił mu krótkie spojrzenie, nic nie powiedział i zajął się ładowaniem nabojów do magazynków.

– A mnie kiedyś dadzą coś takiego? – zapytał Waluszek, wskazawszy berettę.

– Nie dadzą – uciął Gusiew akcentując słowo „dadzą” i Waluszek stracił nagle ochotę na zadawanie pytań.

Na parterze Gusiew bez słowa wsunął rękę w okienko dyżurki.

– O co chodzi? – zapytał siedzący za pulpitem pomocnik dyżurnego, młody chłopak w wieku Waluszka.

– Zgaduj do trzech razy – zaproponował Gusiew.

Młodzik już się nadął, ale nagle zasłonił go starszy brakarz, który położył na otwartej dłoni Gusiewa jakiś klucz.

– Zapisz – zwrócił się do młodzika – Gusiew wziął „piętnastkę”.

Wbrew oczekiwaniom Gusiew nie cofnął dłoni.

– Bierz, co ci dają – padło polecenie z drugiej strony.

– A rano miałem czkawkę i nie mogłem znaleźć kogoś, kto by mnie przestraszył… – skrzywił się Gusiew.

– Zostały już tylko same straszaki.

– Nawet dla mnie?

– Szczególnie dla ciebie. Pe, nie irytuj się, przecież jesteś w rezerwie.

– W jakiej, do kurwy nędzy, rezerwie?!

– A co, nie?

– O co właściwie chodzi? – wtrącił młodzik.

– Na Powarską ty wysyłałeś grupę wsparcia?

– No, ja…

– A wiesz ty, kto stamtąd prosił o wsparcie? Wiesz ty, kto tam omal kuli nie zarobił, na tej zasranej ulicy Powarskiej?

– Stop, stop, stop. Time out. – Dyżurny odsunął pomocnika, zasłaniając go przed wybuchem jak najbardziej usprawiedliwionego gniewu Gusiewa i zaczął przeglądać nieco już sterany dziennik służb leżący na pulpicie. – Spokojnie, Pe. Nie ma cię w spisie. W każdym razie nas nie uprzedzono.

– WAS NIE POWIADOMIONO! – warknął Gusiew. – Słusznie – zgodził się dyżurny. – Prawidłowo się mówi „Nas nie powiadomiono”. Hej, a to co? Czemuś ty, bałwanie jeden, zlecenia nie uzgodnił? O, tu masz dodatkowy spis!

– Ależ ja… zaczął pomocnik, ale nie zdążył już niczego powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, bo Gusiew bardzo celnie i boleśnie cisnął mu klucze w oko. Pomocnik jęknął i chwycił się za twarz.

– To pierwsze wewnętrzne ostrzeżenie – oznajmił Gusiew. – Zwracam się z oficjalną prośbą do dyżurnego, żeby zanotował to w dzienniku służb.

– Za co?! – wrzasnął pomocnik, zrywając się na równe nogi.

– Zaraz, bratku, zarobisz drugie – uprzedził go Gusiew.

Dyżurny chwycił pomocnika za kołnierz i jednym silnym pchnięciem rzucił go ponownie w fotel.

– Wybacz, Pe – zwrócił się do Gusiewa. – Nie dopatrzyłem…

– Przez takie niedopatrzenie ludzie przechodzą obok sekcji finansowej! – prychnął Gusiew.

– No coś ty! Chcesz, to sprawdzę osobiście! – zamachał rękami dyżurny.

– Powiedzmy, że chcę.

– Obowiązkowo. Słowo honoru. Weź kluczyki, Pasza. Od „dwudziestej siódmej”.

– Hm…

– Spod serca sobie wyrywam.

Gusiew trochę się krzywił, ale kluczyki wziął.

– Nie zapomnij temu bałwanowi wpisać ostrzeżenie – rzucił na odchodnym.

Dyżurny skwitował to westchnieniem.

Na dziedzińcu Gusiew obrzucił uważnym spojrzeniem rząd samochodów i pewnym krokiem skierował się ku „dwudziestej siódmej”, którą znalazł kierując się jakimś szóstym zmysłem.

– Mógłbyś jeszcze tego biedaka walnąć mordą o pulpit – mruknął Waluszek, kierując tę uwagę do pleców swojego przewodnika.

Gusiew zatrzymał się tylko na ułamek sekundy. Po to – jak się okazało – żeby z całej siły kopnąć prowadzonego w brzuch. I nawet się przy tym nie obejrzał, trafił kierując się słuchem.

Uderzenie było tak niespodziewane, że Waluszka zgięło wpół i rzuciło na ziemię.

– Zgłupiałeś? – wystękał, leżąc na asfalcie i patrząc w zmierzchające już niebo.

Gusiew nie odpowiedział. Gdzieś przed Waluszkiem trzasnęły drzwi. Stażysta ciężko stęknął i wstał. Machinalnie otrzepał kurtkę, która została czysta nawet w tym miejscu, gdzie wgniótł ją nieco but Gusiewa. Podziękowawszy w duchu śmieciarzom za utrzymanie porządku, a projektantom kombinezonu bojowego za to, że nic mu się nie stało, poszedł za swoim prowadzącym.

– Nasza służba jest trudna i niebezpieczna – mruknął cicho sam do siebie. – A będzie jeszcze… ojojoj…

Загрузка...