ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

…tragiczna i okrutna postać prawdziwego Drakuli, księcia Vlada III, nie powinna się zatrzeć w ludzkiej pamięci. Przecież cała jego historia jest jaskrawym przykładem na to, do jakich przestępstw przeciwko ludzkości prowadzi postępowanie zgodne ze znaną i w naszych czasach dewizą: „Cel uświęca środki”.


Człowiek o ksywie Pismak pojawił się w Moskwie nagle, jakby wyłonił się spod ziemi. Na długo przed pojawieniem się Wybrakówki nieraz zatrzymywali go milicjanci i za każdym razem puszczali, zgrzytając zębami. I to uwzględniając fakt, że zapytany o zawód Pismak zawsze odpowiadał szczerze: „Jestem złodziejem w swoim prawie” [12]. Wraz z nadejściem nowej epoki i pojawieniem się realnej możliwości natychmiastowego dostania kuli w łeb za takie odzywki, Pismak rozpłynął się w powietrzu. Szukali go długo i bezowocnie, a potem machnęli ręką, na podstawie słusznego przypuszczenia, że łajdak opuścił kraj w poszukiwaniu państw bardziej demokratycznych, gdzie z takimi jak on certowano się przy pojmaniu i żadną miarą ich nie deportowano do ojczyzny, jęczącej pod butem faszystowskiej dyktatury.

Ale nagle do nudzącego się przeraźliwie z braku zajęcia pewnego oficera milicji dotarły słuchy, że Pismak ladą dzień nawiedzi stolicę. Kapitan momentalnie zagryzł uzdę i zaczął grzebać ziemię kopytem. Podsumowując, informator wskazał dokładny czas i konkretne miejsce, w którym będzie można Pismaka wybrakować. Operacyjny pojawił się w ASB osobiście i Gusiew natychmiast zauważył, że dawno już nie widział tak zadowolonego z siebie i szczęśliwego człowieka.

Grzech takiego rozczarować.

– Ty masz dwójkę, to idź ty – polecił szef Gusiewowi. – Typ jest cwany i lepiej go przedwcześnie nie płoszyć. A z ulicy będą was ubezpieczać.

– Przy okazji sobie podjemy – nie wytrzymał Gusiew. Pismaka należało brać w restauracji, gdzie miał spotkanie w interesach. – Co to za ksywa – Pismak? Pisiak? Pijak? Jebak?

– Takie ma nazwisko – Pipija – powiedział kapitan, spoglądając z wrogością na Gusiewa. Gusiew od razu mu się nie spodobał – za mało wykazywał entuzjazmu, zważywszy na honor, jaki miał go spotkać.

Gusiew obrócił w palcach fotografię Pismaka, który wyglądał na niej jak absolutnie przeciętny Rosjanin i rzucił ją na stół. Pożytku z niej zbyt wielkiego nie było, bo Pismak z pewnością zmienił swój wygląd.

– Gotów jestem się założyć, że dopóki ten zboczek nie kupił sobie tytułu złodzieja, był najpewniej tylko Pipusiem – oznajmił.

– Skąd znacie szczegóły? – najeżył się kapitan.

– Powiedzmy, że mam nosa. Widziałem już całe stada takich szakali. Nawet ci się nie śniło, ilu ich rozchodowałem.

– Dobra, Pe, nie zalewaj – obciął go szef. – Nikogo nie rozchodowałeś. Co o nas sobie ludzie pomyślą…

– No co? – uniósł się Gusiew.

– To tylko taka figura stylistyczna – zapewnił szef kapitana.

– Wy, tego… – milicjant pogroził Gusiewowi palcem. – Wy, towarzyszu starszy pełnomocniku, nie próbujcie tylko zaczynać rozróby w miejscu publicznym.

– No, jakżeby inaczej, porządek społeczny najważniejsza rzecz – kiwnął głową Gusiew. – Kolego, pozbądźcie się niepokoju. Głowę położę, ale wrzasków i krwi nie będzie!

– Lepiej, żeby nie było – mruknął kapitan z pogróżką w głosie.

– A czemu miałaby wybuchnąć jakaś wrzawa? – niewinnym tonem spytał Gusiew. – Sytuacja jest cicha i spokojna. No, spróbujcie to sobie tylko wyobrazić, zachodzi dwóch durniów do knajpy. Podchodzą do tego Pismaka, który ma przy sobie ze dwóch ochroniarzy. I oczywiście żadnych przyjaciół przy otaczających go stolikach. Z przeciwnych końców sali nikt nie obserwuje podejrzanego rejonu, jak to się zwykle robi w takich wypadkach, żeby mieć dobre pole ostrzału i w razie czego podziurawić durniom dupska. Po cholerę panu Pismakowi takie zabezpieczenia? Kogo miałby się bać? Brakarzy? Więc nasi durnie podchodzą, wyciągają igielniki… Pismak radośnie się uśmiecha i z własnej inicjatywy wyciąga kopyta. Ochroniarze nieboszczyka z entuzjazmem biją brawa. Partner nieboszczyka w interesach sięga po komórę i dzwoni do państwowego przedsiębiorstwa pogrzebowego „Świetlana Przyszłość”, żeby zamówić wieńce. Wszystko to bardzo proste, kolego. Jak zawsze.

– Nie rozumiem waszego poczucia humoru – warknął operacyjny. – Koniec końców to wasza robota.

– Aha. We dwóch na przynajmniej czterech. Z igielnikiem na pistolety. Wiecie, robię to niemal codziennie. Dobrze choć, że zrobiło się chłodniej…

Milicjant nagle się uspokoił.

– Kolego, przestańcie udawać Greka – poprosił. – Po pierwsze, będzie ich trzech. Czwarty nie kiwnie palcem, to nasz człowiek. Powiedzmy, że niejawny współpracownik. Po drugie, przestępcy i kryminaliści to z definicji klientela ASB. Nasza sprawa, to nadać wam robotę, a reszta to już wasza rzecz. My zwabiliśmy Pismaka w konkretne miejsce, ryzykując przy okazji życiem informatora. Co więcej, posadziliśmy informatora z Pismakiem przy jednym stole. Nie będzie mógł zbyt długo przeciągać rozmowy. Powinniście wejść w przeciągu najwyżej pięciu minut i zneutralizować klienta, zanim się zorientuje, że został wystawiony.

– To znaczy, że wziąć go przy wejściu do restauracji nie zdążymy, a przy wyjściu będzie za późno – uściślił szef. – Zrozumiałeś?

– I w ogóle nie ja wymyśliłem „Zarządzenie 102” – wtrącił milicjant. Zrobiło mu się chyba trochę wstyd z tego powodu, że przeciwko doświadczonym bandytom wysyła dwóch czajników wiążąc ich jeszcze poleceniami, żeby nie straszyli porządnych obywateli. I uznał, że to go jakoś usprawiedliwia.

– Niechże mi kto powie, dlaczego rozpuszczono jednostkę naszych snajperów? – westchnął Gusiew. – Wsadziliby draniowi igiełkę w ucho z najbliższego dachu, i byłoby po zawodach.

– Pe, po co nam teraz snajperzy? Darmozjadów chciałbyś trzymać?

– Oczywiście, że nie, skoro mamy frajera Gusiewa gotowego na wszystko… No dobra, cieszmy się choć ze sprzyjającej pogody. Szefie, niech pan wyda polecenie, żeby księgowość sypnęła trochę pieniążków. Potrzebne będą jakieś dwa przyzwoite garnitury, krawaty, porządne buty… I dwa drogie płaszcze. Co zostanie, zdamy do magazynu. Aha?

Niewiele brakowało, a szef by Gusiewowi odpowiedział, a z wyrazu jego twarzy można było łatwo wyczytać, jaka byłaby odpowiedź. Gusiew jednak go uprzedził, zwracając się do martwiejącego milicjanta.

– A co się tyczy porządku publicznego – powiedział – to już będzie zależeć od sytuacji. Zechciejcie wybaczyć, ale żadnych gwarancji dać nie mogę. Postaramy się go uprzedzić, daję słowo, że się postaramy. Ale sami wiecie, jak szybko może zwęszyć niebezpieczeństwo bandyta, który tyle lat żyje poza prawem. Nie możemy nawet postawić „karawanu” koło tej knajpy. A czekać nie możemy w samochodzie obok, tylko w bramie po drugiej stronie ulicy. Która to pozycja też nie należy do wymarzonych. Dobrze będzie, jak znajdziemy jakiś zakładzik albo firmę, ale jak wokół będą same domy mieszkalne? Babcie rencistki są bardzo czujne, wezwą po cichutku milicję, a ta owszem, szybko się zjawi. I co, idzie sobie Pismak, rozgląda się uważnie…

– Nic lepszego nie możemy wam zaproponować. On naprawdę zjawił się znikąd. Zadzwonił do naszego człowieka, poprosił o spotkanie, ale o celu spotkania nawet się nie zająknął.

– Może przyjechał go wykończyć, tego waszego kapusia?

– Przecież nie w restauracji!

– Sypnie truciznę i po weselu…

– Nie dramatyzujcie. I w ogóle, co mamy robić? Jest szansa, trzeba go brać. A brać macie wy, nie my. Zresztą, róbcie co chcecie. Słowo honoru, ja was nie rozumiem. – Milicjant zerknął na szefa, który utkwił zamyślone spojrzenie w suficie. – Swoje zrobiłem. Czy ASB zamierza zrobić, co do niej należy? Nie macie innych agentów? Mniej… eee…

– Inteligentnych – podsunął mu Gusiew. – A co, według was u nas sami psychopaci i stuknięci? Nie jedzą, nie piją, tylko siedzą i z utęsknieniem czekają na takie niebezpieczne zadanie, jak to?

– Zamknij się, Pe – polecił szef, wracając ze swojego psychicznego odosobnienia. – A wy się pozbądźcie obaw, kapitanie. Przejęliśmy od was klienta. Klient zostanie poddany odpowiedniej formie socjalnej samoobrony. Podpisałem już wszystkie papiery. Gusiew, masz jeszcze jakieś pytania do kapitana? Tylko nie retoryczne.

– Ależ wszystko jest jasne – upewnił go Gusiew. – Jutro zajdziemy na miejsce i się rozejrzymy. Najemy się jak należy, żeby zrobić dobre wrażenie na obsłudze. A pojutrze…

– Do widzenia, kapitanie – westchnął szef. – Jak widzicie, on już nie ma więcej pytań.

Kapitan pożegnał się chłodno, zebrał dokumenty i wyszedł.

– Pe, co ty wyrabiasz? – rzucił się szef na Gusiewa. – Po jaką cholerę urządzasz taki spektakl?!

– Niech sobie myślą, że u nas jest burdel i bezhołowie – stanowczo odpowiedział Gusiew.

– A co to jest, jak nie burdel?! – ryknął szef.

– No właśnie, niech tak myślą. A my zobaczymy, co będzie dalej.

– Wynoś się! – zagrzmiał szef. – Precz mi z oczu! Aktorzyna się znalazł! Płaszcz mu dajcie lepszy, widzicie go! A cztery deski nie łaska?

– No, z tym to się zawsze zdąży. A przy okazji, właśnie że włożę płaszcz. Człowiek, który łazi po drogich knajpach w skórzanej kurtce od razu budzi podejrzenia – a nuż ma pistolet za pazuchą?

– Jak chcesz – szef machnął ręką. – Ale pchać się tam przed czasem, ani mi się waż! Wezwałem już chłopaków z Południowego, nikt ich tu nie zna, oni przeprowadzą zwiad wedle wszelkich reguł.

– Sto lat nie byłem w restauracji – poskarżył się Gusiew. – A po wybrakowaniu klienta nie będzie tam można choć chwilkę posiedzieć?

W odpowiedzi szef zamierzył się na niego popielniczką.


Okazało się, że bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności naprzeciwko restauracji znajdował się oddział inspekcji skarbowej. Wystarczyło tam miejsca, by z całym komfortem ulokować nie tylko Gusiewa i Waluszka, ale i ponad połowę grupy wsparcia. Młodsi służbą i rangą brakarze zajęli się prowadzeniem obserwacji, a Gusiew, Waluszek i starszy grupy zaczęli na rozmaite sposoby zatruwać życie inspektorom podatkowym. Łazili po całym biurze, otwierali drzwi nogami, przystawiali się do pracujących tu dziewcząt i zadawali idiotyczne pytania w rodzaju „A jeżeli zabiję kogoś poza godzinami pracy, to powinienem to wpisać do deklaracji podatkowej, czy nie?”

Inspektorzy się wściekali, ale zachowywali kamienne twarze. Wielu z nich doskonale pamiętało czasy, kiedy do wizyt u niektórych uchylających się od płacenia podatników trzeba było zamawiać asystę kilku brakarzy. Mówiono wtedy o „wzmocnieniu”. Doskonale więc wiedzieli, jak to jest z Wybrakówką i woleli się nie narażać. Oni nas grubą szpilą – a my udajemy, że to pieszczoty. Do tego zresztą, że nikt poza członkami najbliższej rodziny ich nie kocha, skarbowcy dawno już przywykli.

Na pół godziny przed wyznaczonym przez Pismaka terminem Gusiew się uspokoił, wziął lornetkę i przystanął przy okiennych żaluzjach.

I niemal natychmiast podskoczył jak oparzony.

– Kurwa jego mać! – zaklął. – Przecież to… Cholera!

– Co, zobaczyłeś przyjaciela? – zapytał leniwie starszy grupy.

Gusiew odwrócił się ku niemu z błyskiem w oku.

– Mało powiedziane! Słyszałeś o Szackim?

– Mmmm…

– No, ten… działa w showbiznesie. Producent. Całą czołówkę pieprzonej estrady w narkotykowy kanał wpuścił. A przed trzema laty naćpał się jak świnia, przedawkował i żonę wypatroszył stołowym nożem.

– A, ten długowłosy kudłacz? Pamiętam. Rzadki skurwysyn. Przecież go… Poczekaj, on sam?!

– Nie inaczej. Osobiście i własnymi rękami. Tępym stołowym nożem. Ciężarną kobietę.

– Nie truj!

– Nie truję. Ech… wziąć to go ja wziąłem. Szkoda, że na miejscu skurwysyna nie zastrzeliłem. Dlatego, że zaraz menty go sobie zabrali. I wypuścili. Powiedzieli, że może być niepożądany rezonans społeczny. Artyści Związku, powiedzieli, powinni wąchać wyłącznie kwiatki i zażywać witaminki.

– Współczuję – westchnął dowódca grupy. – Czekaj, przed trzema laty, mówisz? Ja to przecież pamiętam! Pogonili nas wtedy do „Olimpijskiego”, żebyśmy przewietrzyli jakieś biura. Zwinęliśmy ze dwudziestu drobnych dealerów. To Szacki ich wydał?

– Oczywiście.

– I co, myślisz, że Pismak idzie się z nim spotkać?

– A z kim? Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności – powiedział zdecydowanie Gusiew. – Co mamy na Pismaka, oprócz rozbojów i innych przestępstw? Organizuje przerzuty narkotyków na wielką skalę. A czym jest Moskwa? Rynkiem zbytu, który czeka na nowe dostawy. Kim jest pan Szacki? Nabywcą, mającym spore pieniądze. I nieźle zorientowanym w koniunkturze!

Dowódca grupy odchylił się na krześle i założył ręce za głowę.

– Logiczne – stwierdził. – Ale gdybym był na miejscu Pismaka, tobym się z Szackim nie wiązał. Załóżmy, że Pismak się nie orientuje, iż Szackiego zwerbowali. Menty potrafią przeprowadzać takie rzeczy bezpiecznie i bez rozgłosu. A przecież on sam jest narkomanem! To potencjalne zagrożenie!

– Po tragicznej śmierci swojej żony Szacki przestał brać – stwierdził Gusiew, ponownie patrząc w lornetę. – Porażony nieszczęściem mąż, którego ukochana żona została zarżnięta w bramie przez pijanego chuligana… Naszemu wydziałowi PR należałoby postawić pomnik. I menty się postarali. Wiesz, ja przecież byłem na miejscu, wszystko widziałem.

– Mogę sobie wyobrazić. Draństwo…

– On ją wypatroszył. Nie mówię tego, żeby się popisać krasomówstwem – ciągnął Gusiew drewnianym głosem. – Nie myśl, że mam z Szackim jakieś osobiste porachunki. Po prostu czegoś takiego nie wolno puścić płazem. Nie mówię już o tym, ilu porządnych ludzi ten drań posadził na igle, a potem trzeba ich było wysyłać do obozu. Wiadomo, jeżeli człowiekowi potrzeba hery, zawsze ją znajdzie, nie tu, to tam. Ale przecież dobry producent jest dla artystów jak ojciec… A Szacki jest dobrym producentem.

Starszy grupy westchnął ciężko i usiadł prosto.

– Co proponujesz? – zapytał.

– Obawiam się, że Pismak zbije nam Szackiego.

Rozmówca milczał przez pewien czas. Członkowie jego grupy ucichli, że nie było słychać nawet ich oddechów. Waluszek, który siedział w rogu i czekał na rozkazy, też mimo woli znieruchomiał.

– A jak to miałoby się stać? – zapytał starszy grupy sucho i rzeczowo.

– Widzę trzy możliwości. Albo się spóźnimy, albo ujawnimy się przy podejściu. Albo coś zaimprowizuje się na miejscu, choć jeszcze nie wiem, co…

Waluszek nerwowo przełknął ślinę. Ani razu jeszcze nikt go nie trafił prawdziwą kulą i nie był za bardzo pewien niezawodności swojego kombidresu. Co prawda Gusiew go zapewniał, że pancerz brakarza dobrze wytrzymuje trafienie pociskiem z dziewiątki, tylko potem boli i zostaje paskudny siniak.

W ciągu kilku dosłownie sekund cały wymyślny psychiczny pancerz, w który Waluszka oblekli drogą żmudnego treningu na kursie przygotowawczym, rozleciał się w cholerę.

– Ty idziesz, więc ty decyduj – stwierdził starszy. – Tylko czy Pismak ma przy sobie broń?

– Pismak żyje poza prawem. Każde zetknięcie z mentami lub ASB to dla niego pewna śmierć. On musi mieć przy sobie broń. To jego jedyna szansa, by się wyrwać z pułapki i uciec.

– Ty jednak jesteś maniakiem, Gusiew – stwierdził rozmówca uprzejmie.

– I ciebie to dziwi? – zapytał Gusiew, jak przedtem patrząc w okno.

– Hmm… Nie, to twoja sprawa. Mnie dziwi co innego. Nie bierzesz pod uwagę możliwości, że w restauracji może być obserwator mentów – to po pierwsze. I że co najmniej trzecia część stolików będzie już zajęta – to po drugie.

– No, mentami przejmować się nie powinieneś…

– Nie przejmuję się. Moja rzecz to osłona.

– …a uczciwym obywatelom nic nie grozi, daję ci na to moje słowo.

– Ciałem ich będziesz osłaniać? – zapytał starszy wyjątkowo zjadliwym tonem.

– Oczywiście – odpowiedział Gusiew jak najbardziej poważnie, i Waluszek poczuł ssanie w dołku.

– No, jak chcesz, Pe… – Starszy grupy podniósł ręce na znak kapitulacji. – Jedno ci mogę obiecać. Będę milczał jak grób. Chłopcy też, prawda? – zwrócił się do swoich podwładnych.

„Chłopcy” odpowiedzieli twierdzącym pomrukiem.

– Święta sprawa – odezwał się surowo i poważnie wyglądający pełnomocnik, stary wyjadacz w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat. – Miejsce gada jest w piachu, sążeń pod ziemią. Dawno już tak trzeba było. A przecież znów się pchają, złażą ze wszystkich stron jak karaluchy! Iluż ich wybrakowaliśmy, a oni znów się pchają…

– Poczuli, że wymiękamy – rzucił starszy grupy, a Waluszkowi wydało się, że słyszy to nie po raz pierwszy. Oczywiście, że słyszał. W Centralnym.

– Jest! – sapnął jeden z obserwatorów. – Widzę! Ani chybi to on!

W pomieszczeniu wszczął się nagły ruch. Starszy rzucał do radiotelefonu jakieś urwane rozkazy, wydając je drugiej części grupy, która ryglowała tylne wyjście z restauracji. Kilku brakarzy kopnęło się do drzwi. Waluszek po raz kolejny sprawdził swój igielnik.

Nigdy jeszcze w życiu tak się nie bał.


Klient podjechał do restauracji rozklekotanym „Moskwiczem”. Towarzyszyła ma para goryli, na widok których Gusiew odetchnął z ulgą. Bał się, że w orszaku Pismaka zobaczy ochroniarzy nowego typu – sympatycznych ludzi o gustownych i kosztownych fryzurach, bez nadmiernie rozwiniętej muskulatury, spostrzegawczych i bystrych, którzy w lot wyczuwali każde niebezpieczeństwo, a w walce byli bezwzględni i zdecydowani. Ci dwaj wyglądali i poruszali się jak krowy na lodzie.

Sam Pismak pasował zresztą do nich jak ulał. Jakby przybył na machinie czasu wprost ze strasznych lat dziewięćdziesiątych, kiedy Moskwa pełna była łysogłowych bandziorów. Gdyby miał przy sobie współczesnych ochroniarzy, ci nie mogliby się nawet upodobnić wyglądem do ochranianego, co było jedną z podstawowych zasad ich zawodu.

Wbrew temu, czego się po nim spodziewano, Pismak nie zrobił sobie plastycznej operacji twarzy. Zapuścił tylko brodę, rozjaśnił ją razem z włosami i włożył na nos okulary. Ale Gusiew i Waluszek byli pewni, że mają przed sobą właściwego klienta.

Trójka operacyjna weszła do restauracji. Gusiew spojrzał pytająco na dowódcę grupy.

– Czysto – stwierdził starszy. – Nie zauważono, żeby oprócz nas ktoś jeszcze obserwował to miejsce. Moi chłopcy zajmą miejsca, kiedy ty zaczniesz. Jedna sprawa. Klienta pasą [13] jednak menty. Ze sporej odległości i do restauracji nie będą się pchali.

– A przecież zapewniali, że nie mają pojęcia, skąd się zjawi – mruknął Gusiew. – Może to nie menty? Sprawdź.

– Samochód jest na mentowskich numerach.

– A… pieprzyć ich. Loszka, gotów?

– Uhmm… – wydusił z siebie Waluszek, czym zasłużył sobie na taksujące spojrzenie starszego grupy wsparcia.

– No to za mną! – rozkazał Gusiew.

– Żyjcie, chłopaki! – pożegnał ich starszy.


Gusiew i Waluszek już wcześniej omówili wszelkie możliwe warianty zachowań swoich i wroga. Co więcej, przećwiczyli je w sali taktycznej, gdzie ze dwadzieścia razy powtórzyli rozmaite ewolucje wokół ławki, która imitowała stół restauracyjny. Teraz jednak Waluszek nie miał pojęcia, czego odeń zażąda Gusiew. Postanowił więc nie miotać się bez potrzeby, a czekać.

Dziwne było to, że jego zwierzęcy strach jakby się rozpłynął po kościach w nicość.

U wejścia Gusiew zatrzymał prowadzonego i obejrzał go fachowym okiem.

– Nieźle – ocenił. – Godnie odziany i nie widać broni. I wspaniale leży ci ten krawat! Nie to, co u mnie. Loszka, czemu ty nie przychodzisz do pracy w krawacie?

– A cholera z nim… – zaprotestował słabo Waluszek. Miał na sobie piękny długi płaszcz, garnitur, śnieżnobiałą koszulę i krawat, który długo dobierała mu dziewczyna, przekonana, że jej Loszka z Gusiewem idą odstawiać durni na jakiejś oficjalnej ceremonii.

Sam Gusiew „odział się” w eleganckie czarne palto, które upodobniło go do najemnego zabójcy z lat trzydziestych Chicago ubiegłego wieku – brakowało mu tylko czarnego kapelusza z białą wstążką. Uwzględniając siwiznę we włosach, Gusiew mógłby śmiało i z powodzeniem pracować dla jednej z tamtych rodzin.

– No dobra. Działamy ściśle według planu. Załatwiamy najpierw goryli. Jeden drobiazg. Rezygnujemy ze sztuczki z rozmową między nami. Wszystko biorę na siebie. Strzelaj po słowach „Bardzo przepraszam”. Jasne? Potem ty przytrzymaj Szackiego, a ja porozmawiam z Pismakiem. To wszystko – naciągnął na ręce cieniutkie rękawiczki z lateksu.

– Zrozumiałem. – Waluszek w istocie zrozumiał, że jego zadanie w zasadzie pozostaje takie samo, co mocno go podniosło na duchu.

– I nie pytaj mnie, po kiego wała to komu potrzebne – surowo przykazał Gusiew. – Potrzebne i tyle!

– Rozumiem.

Zadzwoniła komórka. Gusiew wyjął aparat. Przydziałowy transiver zostawił dziś w Centralnym.

– Tak? Zrozumiałem. Świetnie. Dziękuję. Jak tylko wejdziemy do środka, zrób mi przysługę i zadzwoń jeszcze raz. Zwyczajnie. Wszystko, wchodzimy.

Gusiew dał znak ręką, Waluszek otworzył drzwi i wyszedł na ulicę.

– Mamy szczęście – stwierdził Gusiew. – Obok tamtych zwolnił się stolik. Skierują nas właśnie do niego. Chłopcy jakoś dotarli do kierownika sali. A powiadają, że w ASB same matołki pracują…

Restauracyjka była niewielka, przytulna, z głośników sączyła się miła i niezbyt natrętna muzyka, a w powietrzu unosiły się dyskretnie smakowite zapachy. Stoliki poustawiano w niewielkich niszach, przy których umieszczono stojaki na ubrania. Kwestię wieszaków Gusiew wyjaśnił na samym początku – przecież nie pchałby się do stolika w płaszczu!

Przy wejściu powitał ich ktoś dostojny, obleczony w smoking.

– Zechciejcie pójść za mną, panowie! – polecił bezdyskusyjnie i nawet się nie oglądając majestatycznie ruszył w głąb sali.

W tej chwili kieszeń Gusiewa rozśpiewała się melodyjnym dźwiękiem polifonicznej komórki. Gusiew natychmiast wyjął aparat i pogrążył się w rozmowie, patrząc uważnie pod nogi, żeby się nie potknąć.

– A ona co? – dopytywał się z ciekawością w głosie. – A ty? Nie może być! No, ogromnie się cieszę. Więc kiedy? A czemu nie w „Pradze”? Co z tego, że drogo, ja dopłacę, Miszka, bądź pewien, dla takiej sprawy…

Idący za Gusiewem Waluszek zza pleców przewodnika widział już Pismaka i jego kompana. Przesunął obojętnym spojrzeniem po Szackim – nerwowo wyglądającym mężczyźnie około czterdziestki, z długimi, kręconymi włosami – i skupił się na jakiejś pięknotce, która szczęśliwym trafem siedziała tuż obok. Odwrócił nawet głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć.

– Ale numer! – ryknął nagle Gusiew i roześmiał się znacznie głośniej, niż nakazywały normy zachowań w miejscach publicznych. „Goryle” natychmiast zwrócili nań uwagę, choć Pismak i Szacki rozmawiali w najlepsze. Dwójkę brakarzy dzieliło teraz od nich pięć, najwyżej sześć kroków.

Gusiew rżał jak koń, a goryle wiercili go niechętnymi spojrzeniami. Przeszkadzał ich szefowi w rozmowie. I całkowicie ściągnął na siebie ich uwagę. Waluszek przeżegnał się w duchu. Wyszli na pozycję, czas było zaczynać.

Gusiew wreszcie się zorientował, że jego goryl patrzy nań niczym lew na leżące pośrodku ścieżki guano.

– Och, bardzo przepraszam – zmieszał się szczerze.

Waluszek szybko i sprawnie, jak podczas treningu na strzelnicy, wyrwał igielnik z kabury i wsadził dwie igiełki w wystające zza stołu masywne biodro ochroniarza. Ale Gusiew i tak zdążył zrąbać swojego wcześniej.

„Goryle” powoli osuwali się na podłogę. Waluszek wparł igielnik w pierś Szackiego.

– ASB! – rzucił niegłośno, ale stanowczo.

Szacki natychmiast i bardzo naturalnie zbielał na twarzy.

Z kolei Pismak poczerwieniał jak burak.

– Czemuś trzymał ręce na stole, bałwanie jeden? – zapytał go Gusiew. Dawno już rzucił komórkę na podłogę i teraz ręką przytrzymywał stolik, z którego wciąż jeszcze zsuwał się na podłogę jeden z goryli. Igielnikiem niedbale wymachiwał przy brzuchu Pismaka, nie dając mu żadnej szansy na wzięcie się w garść i wyciągnięcie broni. – A mówili o tobie: „złodziej we własnym prawie, król porwań i wymuszeń”.

– To jakaś głupia pomyłka – odezwał się głucho Pismak. Bandyta mówił z pozamoskiewskim akcentem, choć Waluszek nie umiałby określić, z jakim właściwie.

– Stanowczo protestuję! – odezwał się z godnością Szacki, wczuwając się w swoją rolę. – Jestem producentem filmów, dyrektorem studia… – i nagle go zatkało. Waluszek pojął, w czym rzecz – Szacki poznał Gusiewa.

– ASB! Operacja specjalna! – zagrzmiało od wejścia. – Wszyscy niech zostaną na swoich miejscach. Nic nikomu nie grozi, od tej chwili znajdujecie się państwo pod naszą ochroną!

Postrzelony przez Gusiewa goryl spłynął nareszcie na podłogę, gdzie zajął całą niemal wolną okoliczną przestrzeń, układając się u nóg Pismaka. Była to niebezpieczna gra – ale rozgrywał ją Gusiew, który wszystko sobie musiał przemyśleć.

– Chcesz, to ci powiem, kto cię wydał – zaproponował Pe, zwracając się do bandyty. – Masz ochotę porachować się przed śmiercią ze sprzedajnym mentowskim skurwysynem?

Pismak zamrugał powiekami. Coś tam odbywało się pod stołem, pomiędzy nim i Gusiewem. Najpewniej Pismak poczuł napór wgniatającej mu się w sekretne miejsce „beretty”. Wokół stolika nie działo się nic szczególnego, jedynie napięte twarze i usztywnione grzbiety wskazywały na to, jak klienci restauracyjki przeżywają groźny moment. Po sali spacerowali już nie wiadomo skąd przybyli ludzie z igielnikami w rękach. Wyjścia z restauracji były zamknięte. Kilku barczystych mężczyzn zasłaniało fatalny stolik przed wzrokiem pozostałych gości. Jednym z nich był starszy grupy, który zgodnie z instrukcją powinien był dowodzić z zewnątrz. Obok niego zjawił się stary wyjadacz, który wbił posępne spojrzenie w kark Szackiego.

„A przy podjeździe stoi już «karawan» – pomyślał Waluszek. – Ciekawe, czy dziś powiezie prawdziwe trupy?”

– Zabij tego kudłatego pedała! – półgłosem zażądał od Pismaka Gusiew. – Na razie jeszcze ci na to pozwolę. A potem cię szybko wykończę. Przecież nie chcesz zdychać na katordze?

– A idź ty w chuj!

– Nie wierz mu! – kwiknął Szacki. – Komu wierzysz?!

– Zabijesz go? – nalegał Gusiew.

– Zrób mi laskę, frajerze!

Szacki zaczął się rozglądać, jak zaszczuty królik. Wyglądało na to, że spektakl w reżyserii Gusiewa zupełnie nie przypadł producentowi do gustu.

– No to kładź kopyto na stole. Bardzo powoli.

– A jeb się! Sam sobie weź!

– Szkoda, że oceniłem cię za wysoko – stwierdził beznamiętnie Gusiew.

Waluszek nadal trzymał Szackiego na muszce i nie zdążył się zorientować, co jest grane. A Gusiew po prostu wpakował Pismakowi igłę w brzuch i bandzior natychmiast sflaczał.

Szacki westchnął z ulgą, jak skazaniec, któremu zdjęli z karku sznur.

Jak się okazało, była to ulga przedwczesna.

Gusiew błyskawicznie wyrwał igłę z brzucha Pismaka, wetknął ja sobie w klapę marynarki, szybko wsunął igielnik w kaburę i równie szybko wyjął Pismakowi „makara” zza pazuchy. Potem wysunął spod stołu rękę, w której miał „berettę”. Trzymając oba pistolety w dłoniach, skrzyżował ręce w nadgarstkach, jak to robili z parą „Uzi” wszelkiego rodzaju asy oddziałów specjalnych na zapomnianych już w Związku amerykańskich filmach akcji.

– Co wy… – pisnął przerażony Szacki.

– Panowie, proszę się nie ruszać, ja wszystko bardzo dobrze widzę – uprzedził Gusiew „obu” rozmówców.

I zaczął strzelać.

Szacki dostał dwie kule z „Makara” w okolicę serca i runął na ręce brakarzy. Nieruchomy Pismak został zabity dwoma strzałami z „beretty” w brzuch i środek czoła, a potem Gusiew rzucił broń Pismaka na stół.

W sali rozległy się niezbyt głośne okrzyki i piski kobiet.

– Niechże cię… – zaczął dowódca grupy, ale się rozmyślił i tylko splunął pod nogi.

– Powiedziałem, że wszystko doskonale widziałem. – Gusiew schylił się nad Pismakiem. Nieco oszołomiony i trochę ogłuszony bliskimi wystrzałami Waluszek zrozumiał, że Gusiew robi martwemu bandycie zastrzyk neutralizujący. Za kilkanaście minut nie da się wykryć obecności paralizatora we krwi nieboszczyka. A dziurkę po igle Gusiew usunął, trafiając w nią kulą.

– A gdybyś ty go na wylot?

– Z „makarowa”? Boże broń. No co, panowie? Nasza umowa nadal obowiązuje? Wszyscy za jednego, a Bóg za wszystkich?

– Nie inaczej – poświadczył dowódca grupy. – Ten morderca ukrył lufę w bucie. Buty ma w sam raz. Co miałeś robić, skoro zaciął ci się igielnik?

– Nad wyraz kiepska broń – potwierdził stary wyjadacz. – Dwa razy mi się zacinał w krytycznych momentach.

– Pech to pech – wtrącił się ktoś jeszcze. – A przy okazji, twój drugi klient… też jest gotów.

Gusiew podniósł z podłogi komórkę i z nieudawaną sympatią uśmiechnął się do brakarzy. Do Waluszka też, choć ten wciąż jeszcze stał nachmurzony.

– Dziękuję, koledzy – raz jeszcze uśmiechnął się Gusiew. – Pomogliście mi zrzucić ciężar z duszy. Nigdy wam tego nie zapomnę. No, to pojadę pisać raport. W razie czego wiecie, gdzie mnie znaleźć.

– Żyj – pozdrowili go brakarze.

Na ulicy Gusiew zapalił z widoczną przyjemnością. I klepnął po ramieniu wciąż jeszcze nabzdyczonego Waluszka.

– Jeżeli chcesz mnie sądzić, to mogę ci ze szczegółami opowiedzieć, jak Szacki pociął swoją żonę. Loszka, ona miała dwadzieścia trzy lata. Zaledwie dwadzieścia trzy. Zwykła, młodziutka i głupia dziewczyna – normalna kobieta za takiego by się nie wydała – ale w danym przypadku wcale nie zmienia to istoty rzeczy. Nie można z kuchennym nożem brać się do brzemiennej kobiety, rozumiesz? I nie ma takich wyższych interesów, w imię których można zostawić przy życiu człowieka, co się czegoś takiego dopuścił.

Waluszek milczał.

– A tego, że w Agencji starzy towarzysze kryją się wzajemnie, mógłbyś się sam domyślić.

– No nie!!! – nie wytrzymał wreszcie Waluszek. – Nie!

– Co „Nie”? – zapytał Gusiew.

– Ty… ty… Niewiele brakowało, a trafiłbyś mnie w rękę! Ledwo zdążyłem ją cofnąć!

– Loszeńka! – Gusiew ponownie trzepnął Waluszka po ramieniu. Wyglądało na to, że spodziewał się czegoś gorszego. – Kochany ty mój! Osądź sam – gdyby istniała możliwość, że trafię w twoją rękę, z pewnością bym cię uprzedził!

W odpowiedzi Waluszek tylko splunął – jak niedawno starszy grupy.

Z pewnością obaj przeżyli bardzo podobny stres.

Загрузка...