ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

W niektórych kronikach zapisano, że umarł sam, bez widocznej przyczyny, w siodle. W innych epopeję kniazia przecina miecz lub włócznia. Kronikarze zgadzają się tylko w opisie tego, co nastąpiło potem. Po znalezieniu ciała Drakuli bojarzy porąbali je na kawałki, te zaś porozrzucali dookoła. Nieco później, pamiętający o hojności nieboszczyka, mnisi z klasztoru Sangowskiego zebrali te resztki i oddali je ziemi.


Rankami Irina pisała zwykle końcowe wnioski dotyczące badań, które prowadziła w dniu poprzednim. Za drzwiami gabinetu panowała głęboka, pochłaniająca niemal wszystko cisza, z rzadka tylko przerywana szelestem obleczonych w kapcie stóp i poskrzypywaniem krzeseł. Zwykły roboczy dzień, ogólny spokój i rozleniwienie. Tylko nieprzywykły do tej atmosfery człowiek mógłby spostrzec wiszące w powietrzu lekkie napięcie. Nie było w tym nic dziwnego – na oddziale neurologii nie leczą z grypy, pacjenci są tu szczególni i promieniują od nich nie zawsze miłe fluidy. Sedno sprawy tkwiło też może w ledwo wyczuwalnym zapachu leków, całkowicie innym od tych, jakimi leczą w zwyczajnym szpitalu.

Irina pisała wnioski, od czasu do czasu odrywając się od nich, żeby pomyśleć. W jednej z takich chwil zrozumiała nagle, że coś jej przeszkadza. Na korytarzu, dosłownie pod drzwiami jej gabinetu, pojawiło się źródło niskiego, natrętnego szumu. Gdy Irina się weń wsłuchała, zrozumiała, że składają się nań głosy dwóch kobiet, które coś tam nieustannie omawiały. Im bardziej starała się ich nie słyszeć, tym bardziej jej te głosy przeszkadzały.

Wytrzymawszy jeszcze dziesięć minut Irina zrozumiała, że tak dalej pracować nie można i wyjrzała za drzwi.

No oczywiście. Po obu stronach drzwi do jej gabinetu stały dwa głębokie krzesła i w obu rozsiadły się babunie, którym starość rozmiękczyła już mózgi. Na domiar złego staruszki były jeszcze na poły głuche, więc rozmawiały podniesionymi głosami, nieustannie sobie przerywając pytaniami. Nieopodal była wygodna kanapa, ale babcie jakby jej nie widziały – po prostu nie przyszło im do głów, że można się na nią przesiąść, a te krzesła, pomiędzy którymi odległość wynosiła trzy metry…

Irina wróciła na miejsce, pokręciła głową i spróbowała ponownie zająć się pracą. Okazało się jednak, że nie może nie słuchać rozmowy zza drzwi. Mowa obu staruszek była pełna wieloznacznych intonacji i mogłaby przyciągnąć uwagę każdego człowieka – wyglądało na to, że babcie omawiają problemy wojny i pokoju na świecie. I na domiar wszystkiego czyniły to głośno i dobitnie.

Zmusiła się do stukania w klawisze, ale w pewnej chwili nie wytrzymała i zaczęła słuchać. W tej samej chwili do rozmowy włączyła się trzecia babcia. Która oczywiście usiadła w odpowiedniej odległości od dwu poprzednich, nieopodal cicho szemrzącego telewizora.

– A jak pani ma na imię?

– Lidia Iwanowa.

– Lidia… jakie piękne imię. Lidia… mam wnuczkę Lideczkę… Niechże pani sobie wyobrazi, jest zupełnie maleńka.

– Tak, a mój mąż, co prawda już nieżyjący… Aż żal, jak ciężką miał śmierć… A taki był dobry… Córka bardzo go kochała. Wspaniała dziewczyna! Kiedy dzwoniła do mnie do szpitala, zawsze pytała: co u taty, a ja mówiłam – z ojcem jest tak i tak, nie denerwuj się… A ona: sama do niego zadzwonię. Tak ojca kochała! Bała się, że ukryję przed nią, jak z nim źle. Niepokoiła się.

– Ja też mam wnuczkę, tylko, że już duża jest. Pewnie taka, jak pani córka.

– A ile ma pani lat?

– Ja? Siedemdziesiąt osiem.

– No, jest pani jeszcze młodą osobą. Jak będzie pani miała osiemdziesiąt pięć, jak ja, wtedy pani zrozumie, co znaczy starość.

„Klasyczny przykład salonowej demencji – pomyślała Irina. – Ale to jeszcze może trwać i trwać. Takie babunie potrafią podtrzymywać rozmowę w nieskończoność, dopóki im starczy krewnych i znajomych”.

I rzeczywiście – rozmowa rozwijała się płynnie według takiego właśnie scenariusza. A Irina w gabinecie wpatrywała się tępo w monitor, walcząc z chęcią walenia głową o stół, albo wyjścia i popełnienia wyrafinowanego morderstwa na staruszkach.

Mniej więcej po upływie półtorej godziny staruszki wreszcie umilkły, ponieważ zapomniały, o czym wiodły rozmowę. Albo nie mogły sobie poprzypominać, która ma jeszcze jakichś krewnych. Utknęły w martwym punkcie. Irinie zaczął wracać humor. I wtedy…

– A ten, popatrzcie tylko! Drugi raz dziś rano idzie zapalić. Ależ ci ludzie kopcą! A to szkodzi! Nie, Jelizawieto Markowna, nawet pani sobie nie wyobraża jak bardzo to szkodzi! Byłam w sanatorium, gdzie nam mówiono, jak palenie szkodzi zdrowiu człowieka. Nie ma pani o tym pojęcia! Tak-tak, cierpią i płuca i wątroba!

– Nie? Wątroba także?

– A jakże!

I babunie z niemałym zapałem i satysfakcją zabrały się do kolejnego wdzięcznego tematu – wyliczania wad i niedostatków dzisiejszej młodzieży, która szkodzi sobie paleniem, pijaństwem i innymi formami rozpusty. Irina jęknęła i opuściła głowę na ramiona. „Boże! Za co?! Dobrze, przez jakiś czas nie zwracałam na nie uwagi. Potem okazało się, że przeszkadza mi szum. Potem dociera do ciebie, że słyszysz tę kretyńską rozmowę ze wszystkimi szczegółami. A jak się zaczyna omawianie tego, jak bardzo źle się zachowuje współczesna młodzież… także i ten, co idzie dziś zapalić po raz drugi! I to wszystko idiotki z dziada pradziada, u których obecności mózgu nie wykryje nawet tomografia komputerowa! Oj, jak bardzo chciałoby się wyjść z dębową pałą i powiedzieć im: – Albo powsadzacie sobie swoje durne jęzory w tłuste dupska, albo… Ale tego akurat zrobić nie wolno.

Ale jakie piękne by to było!!!

Dobrze byłoby ustanowić prawo, wedle którego niektóre kategorie staruchów i staruch podlegałyby wybrakowaniu. Tylko że nic z tego nie wyjdzie – mający władzę bardzo się troszczą o stare piernictwo. Nie wiadomo dlaczego uważa się, że takie właśnie babunie są ostoją państwa”.

Irina postanowiła wziąć się w garść i jakoś uporać ze swoimi emocjami. „Są przecież stare, dręczą je rozmaite choroby, cierpią na salonową demencję. Brak im jakichkolwiek zajęć. Drzemać przez całą dobę nie mogą, nie wydano im jeszcze dostatecznej liczby tabletek. Biedne staruszki. Ale tak czy owak… żeby je wszystkie szlag trafił!!!

„Żeby tak wszystkie pozdychały!” – marzyła Irina, zapomniawszy o tym, że przed chwilą usiłowała wzbudzić w sobie współczucie i zrozumienie dla cudzych problemów. – „Żadna cholera nie mogłaby mi mówić o tym, co powinnam robić i co jest dla mnie szkodliwe. Moja przeklęta babunia na przykład, nogę stołową jej w odbyt! Te cholery też przecież kiedyś robiły swoje, a teraz już nie mogą! Nie są już w stanie realizować swoich debilnych pomysłów dotyczących urządzania świata. Więc tylko siedzą i pieprzą jak potłuczone! Tylko do tego są zdolne! Bezmózgie stare krowy!

Dlaczego mnie tak irytują?! Dlatego, że są głupie! Z jakiej racji ludziom w takim stanie pozwala się żyć na świecie?!

A ja – Panie Boże, nie wódź mnie na pokuszenie! – muszę z nimi pracować, być uważną, uprzejmą, wykazywać zrozumienie…

I to właśnie robię, zamiast wyskoczyć do nich i pogonić je z wrzaskiem”.

Staruszki ględziły, a Irina coraz bardziej się wściekała. Potem nastąpiła przerwa na obiad, ale już o wpół do drugiej babki wróciły i ponownie zabrały się do marudzenia.

„Jak by się tu uspokoić? – myślała Irina. Powiedzmy, skoro takie żyją, to znaczy – wola boska. Może mają cierpieć. I może w istocie cierpią, znalazłszy się w takiej sytuacji”?

I wtedy pojawił się stuknięty Pietia, który zgłosił się na psychoterapię. Długo opowiadał Irinie, jak go prześladuje despotyczny ojciec, który celowo go poniża i usiłuje uwieść. Wszystko szło dobrze. Ale w połowie swojego monologu Pietia nagle podskoczył na krześle jak kolnięty igłą i powiedział:

– Albo te stare ropuchy! Już trzecią dobę spać mi nie dają swoimi debilnymi rozmowami!

„Och, jakże ja cię rozumiem! Jak dobrze cię rozumiem, biedny chłopcze!”

– Czemu nikt ich jeszcze nie pozabijał?! – pieklił się Pietia. – Gdzie jest Wybrakówka? Och, jakbym wyszedł, i dał im rurą po łbach, żeby się pozamykały i nigdy ryjów już nie otwierały!

– No, Pietia – stwierdziła Irina siląc się na uśmiech – nie tylko ty chciałbyś dać wielu ludziom po łbie. Ale przecież tego nie robimy.

– Ja też, ale bardzo bym chciał! Takie bydło trzeba zabijać! Siadają daleko jedna od drugiej, niczego cholery nie słyszą…

Wysłuchawszy tyrady chorego młodzieńca Irina pomyślała, że ona chyba jednak jest mądrzejsza i z pewnością bardziej zdrowa. „Starsza też jestem. Więc jakoś trzeba będzie ten problem rozwiązać”.

Nastroiwszy się wewnętrznie na spokojną i konstruktywną rozmowę, wyszła z gabinetu przerywając rozmowę babuń, które bardzo zdziwiło pojawienie się lekarki.

– Wybaczcie panie – odezwała się Irina bardzo spokojnie – ale rzecz w tym, że bardzo was proszę o to, żebyście przeniosły się w tamten kąt i usiadły bliżej jedna drugiej. Będzie wam łatwiej rozmawiać ze sobą i nie będziecie musiały mówić tak głośno. W końcu to godziny ciszy.

Jedna z babuń zamyśliła się na chwilę, po czym oznajmiła radośnie:

– Przecież my to wiemy! I Pieti przeszkadzamy…

„Krwi, krwi!” – zwyła w myślach Irina.

– I przeszkadzacie Pieti. Zechciejcie też zrozumieć, że ja tu za tymi drzwiami pracuję.

– Tak? – zapytała babcia nie bez zdziwienia w głosie.

– Tak, a jeżeli siądziecie nieco dalej i bliżej siebie, to wszyscy będą zadowoleni.

Babcie ze skrzypieniem i chrzęstem zaczęły się wydobywać z krzeseł.

Irina wróciła do gabinetu ukrywając uśmiech. Nagle poczuła śmieszność całej sytuacji. Istotnie – przez długi czas nie mogła pracować, bo dręczyły ją te same myśli, które biednego Pietię prześladują przez cały dzień!

I nie wiadomo jeszcze, kto pierwszy rzuciłby się na babunie z pięściami. Gdyby stuknięty chłopak w porę nie przypomniał lekarzowi, że ten jeszcze jest zdrowym człowiekiem i potrafi rozwiązywać takie problemy bez tracenia człowieczeństwa, to kto wie…


Eskalator był prawie pusty i Irina – spokojna kobieta w spokojnym mieście – weszła na pierwszy ruchomy stopień o niczym nie myśląc.

Kroki, które usłyszała za sobą, wcale nie wzbudziły w niej niepokoju, dopóki przechodzień nie zatrzymał się nieco wyżej i nie odwrócił ku niej twarzą. Był to młody, dość wysoki chłopak, o nieco zgarbionych ramionach i zbyt długim nosie, w bejsbolówce, spod której wysypywały się jasnorude włosy. Ogólnie rzecz biorąc, zwyczajny typ, tylko jakiś taki niesympatyczny.

– Dziewczyno, jesteś piękna! – odezwał się nieco głuchym głosem.

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się. A co miała zrobić?

– Dziewczyno, ty się krępujesz. Ja chcę tylko zawrzeć znajomość.

– A ja nie – ucięła Irina.

– Nie o tym mówię – znów się troszkę przysunął. – Wszystkie dziewczyny kochają romantykę, widzę to z twoich oczu. Jesteś Wenus z Milo. Wywiozę cię samochodem za miasto. Pokażę ci takie miejsca! Zobaczysz, jak diabły i wiedźmy tańczą tam na drutach!

„Mamo! – mimo woli cofnęła się o stopień w dół. – Boże, i nikogo wokół nie ma!” Po raz pierwszy w życiu nagle zapragnęła obecności innych ludzi.

– A wiedźmy są piękne jak ty, choć ty jesteś inna, masz inny rodzaj energii! I ja też. Pozwolisz mi się wykąpać w wannie i poczujesz wielki przypływ energii!

Tego już znieść nie mogła.

– W jakiej wannie! Nie chcę pana znać i nie chcę słuchać! – Irina spojrzała w oczy natręta i przeszył ją dreszcz. Oczy chłopaka były absolutnie czyste i zimne jak dwie bryłki lodu. Osobliwego wyglądu przydawały im źrenice. Idealnie czarne, budziły tylko jedno skojarzenie na poziomie pierwotnego strachu – były jak dwie czarne, zasysające wszystko dziury.

„Jak u naszych pacjentów! Ale dlaczego teraz, kiedy absolutnie nie jestem przygotowana? Czemu nie w klinice? I co mam teraz z nim zrobić?”.

– Masz taką czystą duszę… wszystko widzę. Nie to, co u tamtych – kompletny mrok. – Podniósł głos i przysunął się bliżej.

– U kogo? – zapytała odruchowo.

– Jeszcze tego nie wiesz… – umilkł na chwilę, przechylając głowę na bok. I nagle jego twarz pojaśniała. – Ale ty… Jesteś czysta, moja piękna. Zawsze wiedziałem, że kiedyś spotkam tak cudowną dziewczynę! Jedyny cud na świecie, to człowiek o wzniosłej duszy i wzniosłym umyśle!

– Chyba tak… – Nie można się było z nim nie zgadzać. Za bardzo był podniecony. Ale Irina chciałaby się odsunąć, zerwać zbyt bliski już i natrętny kontakt z nieznajomym człowiekiem. I zrozumiała – nie zdoła w tej sytuacji wykorzystać swoich zawodowych umiejętności, była po prostu na to nieprzygotowana. I bała się, okropnie się bała. „Niech mi ktoś pomoże!”.

– Oczywiście wzniosłym, takim, jaki mają prawdziwi ludzie – nieznajomy nie przestawał tokować. – Budzącym pokorę u innych. Ale i tych sobie podporządkujemy. Później, znacznie później. Nie smuć się. Będę przy tobie. Zatroszczę się o ciebie i zajmę się tobą. Będę ci mył nogi i będę cię kąpał. Nigdy jeszcze w kąpieli nie czułaś takiego strumienia energii. Przekażę ci ją…

„O Boże! Znowu ta kąpiel!”.

W jej głowie zrodziło się niejasne podejrzenie i nawet nie zdążywszy się sformułować, wzbudziło jeszcze większy strach. Wbrew sobie ponownie spojrzała mu w oczy: nieruchome, patrzące bez jednego mrugnięcia w głąb siebie. Irina wyczytała w nich wyrok: „Wyprowadź mnie tylko na zewnątrz, uwolnij mnie – i śmierć!”

„Przecież on jest chory – szaleniec na wolności. I absolutnie już nad sobą nie panujący. Eskalator już się kończy. Co z takimi robi się na otwartej przestrzeni?” – myślała rozpaczliwie, jednocześnie kiwając głową i mówiąc:

– Tak, przejęcie potoku energii drugiego człowieka i oddanie mu części swojej – to przejaw najwyższego zjednoczenia… – nareszcie obudził się w niej zawodowy psychiatra.

Eskalator wyniósł ich już niemal na górę. Przed nimi pojawili się jacyś ludzie, ale wątpliwe było, czy potrafią jej pomóc. Irina wreszcie pojęła, z kim ją postawił twarzą w twarz złośliwy los. Najmniejszy niewłaściwy gest, drobny błąd w rozmowie – i psychol wybuchnie. A co ma w kieszeni, w której trzyma rękę? Nóż?

Nie zdążyła dokończyć tej myśli. Kątem oka spostrzegła tylko, że przed nią i nieco z lewej przy aptecznym kiosku stoi jakiś mężczyzna, który z uwagą przygląda się jej twarzy. Potem czas się jakoś skompresował i w ciągu kilku sekund zdarzyło się bardzo wiele naraz. Mężczyzna przy kiosku błyskawicznie poruszył dłonią, rozległ się dźwięczny trzask i psychol, wytrzeszczywszy puste oczy zaczął powoli padać na plecy. Dwaj młodzi chłopcy, którzy wyłonili się jakby znikąd, podskoczyli i dosłownie zerwali go z eskalatora. A ciemnowłosy mężczyzna znalazł się nagle tuz obok i podał jej rękę. Lewą. W prawej trzymał broń – wielki i jakoś tak śmiesznie wyglądający pistolet.

– Proszę – powiedział i Irina wreszcie zeszła na twardy grunt. Po raz pierwszy podczas tego całego męczącego dnia.

– Loszka! – mężczyzna odwrócił się do obu chłopaków. – Weźcie go w kąt, żeby tak nie leżał na widoku. Ustalcie jego dane personalne. Andriej. Połącz mnie szybko z tutejszymi mentami i załatw z nimi, co trzeba. Wezwij „karawan”. Tak… – schował pistolet.

– Wszystko w porządku – rzucił nadbiegającej, zaniepokojonej dyżurnej.

Odsunął klapę kurtki i na jego piersi mignęła złotymi blaskami jaskrawa oznaka.

„ASB! – pomyślała Irina. – No jasne, któżby inny. Chwała Bogu!” Nigdy wcześniej jeszcze nie widziała z bliska prawdziwego brakarza i znaczek nieznajomego błysnął przed nią jak symbol kompletnego i całkowitego wybawienia od wszelkich wyimaginowanych nieszczęść i opresji.

– Starszy pełnomocnik Agencji Społecznego Bezpieczeństwa, Gusiew – przedstawił się mężczyzna stojący nad drobniutką dyżurną niczym skała. – Oddział Centralny. Może pani wrócić do pracy, nie ma powodów do niepokoju. Teraz pani. Witam. Paweł Gusiew. Zdążyliśmy chyba w porę, prawda? No, niechże się pani uspokoi, nic już pani nie grozi. Jest pani pod ochroną ASB. Czy ten człowiek pani groził?

– Tak… jak się pan domyślił?

– Miała pani… eee… trochę przestraszoną minę. Co konkretnie się stało?

– Chryste! – odezwał się z kąta brakarz Losza.

– Przepraszam panią. – Jego szef odwrócił głowę ku partnerowi. Teraz Irina była już pewna, że ten Gusiew musi być szefem.

Losza pokazał coś błyszczącego, pochwycił wzrokiem pełne strachu spojrzenie Iriny i błyskawicznie wsunął znalezisko w kieszeń.

– Drobiazg – uspokoił Gusiew Irinę. – Proszę, niech pani mówi.

– To wariat – wyjaśniła Irina, czując, jak wraca jej spokój i pewność siebie. – Urojenia, brak kontroli, nie ma wyczucia dystansu. Więcej na razie nie mogę powiedzieć; trzeba by go zbadać, ale niewątpliwie jest niebezpieczny. Widzi pan, jestem… – wyjęła legitymację służbową.

– Ach tak… – brakarz zerknął na dokument i kiwnął głową z zadowoleniem. A Irina wreszcie dokładnie mu się przyjrzała. Niezwykle sympatyczny mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, z początkami siwizny w ciemnych włosach. Bardzo miła twarz… można by rzec, że urodziwy mężczyzna. – No cóż, Irino… Georgiewa.

– Można bez patronimiku [26].

– Bardzo chętnie. Po pierwsze, szczerze pani współczuję. Mnie też niekiedy trafiają się… eee… klienci w bardzo niedogodnych okolicznościach i czasie. Za każdym razem jest to jak grom z jasnego nieba. Dlatego doskonale panią rozumiem. Teraz, co po drugie? A tak, po drugie. Rozumie pani, miła Irino, skoro to niebezpieczny psychol, odpada cała masa niemiłych formalności. Po prostu grzecznie weźmiemy go za rączki i odstawimy na badania. Po czym zajmą się nim lekarze, którzy raz na zawsze oduczą go jeżdżenia metrem. Oczywiście – Gusiew podniósł wskazujący palec – o ile pani nie zechce przedstawić mu oskarżenia. Niech się pani zastanowi. Loszka, co u ciebie?

Długowłosy Losza usiadłszy na piętach pochylił się nad ekranikiem laptopa. Inny przyrząd przycisnął do ucha, podtrzymując go ramieniem. Wariat leżał zupełnie bez ruchu, jak nieboszczyk. Nieliczni schodzący z eskalatora pasażerowie zezowali ostrożnie w jego stronę. A niektórzy po prostu nie zwracali na niego uwagi.

– Załatwione! – oznajmił Losza patrząc na ekran. – A on też jest załatwiony. Trzy ostrzeżenia, wszystkie za molestowanie seksualne. Dwa badania psychiatryczne, ostatnie w tym roku. Ograniczenie praw obywatelskich w zdolności do pracy… No tak, przecież on się ukrywał! Nie zgłosił się na badania kontrolne! No, chłopie, doigrałeś się!

– Może pani zapomnieć o składaniu oskarżeń – zwrócił się brakarz do Iriny. – Ten orzeł jest już trupem, bez żadnych ekspertyz.

I uśmiechnął się zaraźliwie.

„Czyli zniknie – pomyślała Irina. – Zniknie i nigdy go już nie zobaczę. Co za ulga! Mogę o nim już nie myśleć, nie wspominać go i nie bać się. Niełatwo będzie przekonać siebie, że nic się nie stało, ale dam sobie radę, wiem, jak to robić”.

– Dziękuję – wyszeptała. – Dziękuję… Pawle.

Zaczęły nią targać dreszcze i odruchowo chwyciła Gusiewa za ramię.

– Nie ma za co – odezwał się brakarz uprzejmie. -…Iro.

– Szefie! – podbiegł trzeci brakarz, Andriej, zupełnie jeszcze młody chłopak. – Wszystko załatwione, wóz już jedzie, milicję też powiadomiłem.

– Zrozumiałem. Zuch z ciebie. Losza, zwijaj się.

– Jasne – Loszka z kompletnym brakiem szacunku wyrwał przewody z gniazd z boku laptopa. – Ot, zwykły zakup aspiryny…

Gusiew parsknął śmiechem i rzucił Irinie wyraźnie ciepłe spojrzenie.

– Rozbolała mnie głowa – wyjaśnił. – I w samą porę, jak się okazało. W przeciwnym razie musiałaby pani znosić obecność tego psychola aż do wyjścia. Tam stoją menty, też by pomogli. A teraz… Pozwoli pani, że po cichu wyjdziemy na górę. Podjedzie nasz furgon, będzie w nim lekarz, który da pani coś uspokajającego. A potem odwiozę panią do domu. Mieszka pani gdzieś tutaj?

– Tak, dziękuję… – Irinie wydało się nagle, że odwożenie jej do domu to przesadna uprzejmość, na którą nie zasłużyła. Ale bardzo pragnęła, żeby Gusiew choć na krótko pobył z nią razem. Czuła się przy nim dobrze i bezpiecznie. – Mieszkam niedaleko stąd, na Trzeciej Frunzego…

– Zechce pani wybaczyć nieskromne pytanie… Dawno pani tu mieszka?

– Przez całe życie. A czemu pan pyta?

– Bo jesteśmy sąsiadami – uśmiechnął się Gusiew. – Szkoda, żeśmy się wcześniej nie spotkali.

– Może się spotykaliśmy…

– Nie, z pewnością bym zapamiętał – stwierdził stanowczo Gusiew. – No to co, pójdziemy? Świetnie. Loszka, zostań tutaj. Andriej, za mną.

Przy wyjściu stała karetka pogotowia, z której jacyś barczyści młodzieńcy wyjmowali nosze.

– Andriej, pokaż drogę – polecił Gusiew. – Ej, doktorze. Niech pan obejrzy poszkodowaną. Trzyma się bohatersko, ale ja bym nie ryzykował.

Irina pozwoliła usadowić się w karetce. Gusiew został z papierosem na zewnątrz.

Lekarz otworzył drzwi po kilku minutach, wysiadł i wyciągnął rękę, żeby pomóc Irinie, ale Gusiew go uprzedził.

– Wszystko w porządku – powiedział mu doktor. – Całkowicie zdrowa młoda kobieta. Nieco podwyższone ciśnienie, ale w tych okolicznościach to nic niezwykłego. W sumie nic, z czym nie można się uporać odrobiną waleriany i mocnym snem.

– Dobrze się pani czuje? – zapytał Gusiew Irinę.

– Tak – odpowiedziała z uśmiechem. – Chyba puściło. Wie pan, nie trzeba mnie nigdzie odwozić. Z chęcią się przejdę. Taka piękna pogoda…

Obok nich „sanitariusze” przenieśli leżące bezwładnie na noszach ciało. Irina nawet nie spojrzała na niedoszłego napastnika. Przestał dla niej istnieć, został wybrakowany. Patrzyła na Gusiewa, jakby na coś czekała.

– Może ja panią odprowadzę? – zapytał Gusiew. Trochę się przy tym zmieszał – być może powodem było to, że dawno nie składał takiej propozycji żadnej kobiecie, a może mina doktora, który stał obok targany jawną zawiścią. A Gusiew pytał zupełnie szczerze i poważnie.

– A czy pan może… teraz?

– On wszystko może, jest szefem – burknął doktor. – No to do widzenia, zwijamy się.

– Dziękuję… żyj. Tak, Irino, ja mogę wszystko… o ile pani pozwoli.

– Oczywiście – odpowiedziała Irina. – Będę bardzo zadowolona.

– Powiem tylko dwa słowa chłopakom i jestem na pani rozkazy – Gusiew odszedł ku podwładnym, którzy z pełnej szacunku odległości stali i wywracali oczami, szczerząc radośnie kły. Szczególnie zabawnie wyglądał Losza, który z zachwytu niemal wzbijał się w powietrze. „Widać, że ci chłopcy go kochają – pomyślała Irina. – Świetne chłopaki, byle kogo nie obdarzą szacunkiem i miłością, znaczy – jest za co. Zresztą sama wiem, za co. To człowiek nie za bardzo szczęśliwy, ale bardzo dobry. Ze wszystkich sił tłumi w sobie tę dobroć i nic nie może z nią zrobić. Wstąpił do brakarzy pewnie dlatego, że bał się otaczającego go świata, okrutnego i nieprzyjaznego. Postanowił, że sam stanie się potworem i wtedy nie będzie mu tak ciężko żyć w tym świecie. Pewnie jakiś uraz z dzieciństwa. Głuptas. Czemuż ci wszyscy mężczyźni są tacy niemądrzy…”

– Żyjcie! – Gusiew odesłał prowadzonych krótkim machnięciem dłoni. Chłopcy z daleka pozdrowili Irinę ukłonami. A Gusiew wrócił do swej niedawnej rozmówczyni. Irina wzięła go pod rękę i stało się to tak naturalnie, jakby codziennie chodzili razem ze stacji metra do domu. „On pewnie jeździ samochodem. Ciekawe, który należy do niego?” Irina odprowadziła wzrokiem odjeżdżające od trotuaru samochody brakarzy – niski, wtulony jakby w ziemię wiśniowy samochód zagranicznej marki i jakiś osobliwie muskularny i krępy „Żiguli”.

– Długo pracuje pan w ASB? – zapytała Irina. Po prostu tak wypadało. Mogłaby milczeć, i bez tego czuła się z Gusiewem dobrze.

– Długo – westchnął w odpowiedzi. – Zbyt długo. Najwyższy czas zmienić zawód. Tylko jeszcze nie wiem, na jaki. Taki, który mógłby się przydać w Afryce.

– W Afryce?

– A czemu nie? Tu niedługo zrobi się zimno, a ja, wie pani, mam już dość mrozów. Przestałem kochać naszą wieczną zimę.

– Ja też – zgodziła się Irina. – Bez przerwy mam ochotę wyjechać gdzieś, gdzie jest ciepło. Niechby nawet było gorąco. Byleby dalej stąd.

– W obu przypadkach – pani i moim – przyczyną jest nasza praca – stwierdził Gusiew. – Pani widzi w pracy zbyt wielu chorych ludzi. A ja – złych. Mimo woli nastrajamy się wrogo i zaczynamy nienawidzić kraju, w którym żyją tylko dranie, łajdaki, nienormalni i zboczeni. W zasadzie Związek to nie najgorszy kraj. Tylko bardzo chłodny.

– Bardzo chłodny – kiwnęła głową Irina.

Gusiew na chwilę oderwał myśli i wzrok od towarzyszki – naprzeciwko szła bardzo sympatyczna para. Niewysoki, krępy milicjant prowadził za rękę piękną, jasnowłosą sześcio-, może siedmioletnią dziewczynkę. Dziewczynka szczebiotała coś radośnie, a milicjant jak najbardziej poważnie jej potakiwał. Widać było, że rozpływa się z radości i nie wstydzi się pokazać tego całemu światu.

„Klasyczny przykład szczęśliwego ojca – pomyślał Gusiew. – No proszę, jak go radość rozpiera. Czemu ja zawsze bałem się mieć dzieci? Tchórzliwy dureń. Może jeszcze nie jest za późno? Oczywiście, że nie jest! Wyjechać stąd do diabła, ożenić się, postarać o dziecko… Trzeba tylko podjąć decyzję. Choć raz w życiu na coś się zdecydować. Postąpić wreszcie jak mężczyzna. Boże, jak dobrze jest iść obok kobiety, która ci się naprawdę podoba! Chwytaj ją, stary… i choćby do Afryki!”

– Jak pana głowa? – przypomniała sobie Irina.

– Zdążyłem już zapomnieć. Przeszło. Zupełnie. Po prostu jest mi dobrze. Z panią.

– Wie pan… mnie też.

– To wspaniale – stwierdził Gusiew.

Na chwilę się odwrócił, odprowadzając wzrokiem milicjanta i dziewczynkę.

Posterunkowy Muraszkin odwrócił się, posadził sobie Maszeńkę na ramieniu i delikatnie pocałował ją w policzek.

Загрузка...