ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kroniki zaświadczają, że za jego rządów można było rzucić na ulicę złotą monetę i po tygodniu znaleźć ją nietkniętą w tym samym miejscu. Nikt nie ośmieliłby się nie tylko przywłaszczyć sobie cudzego złota, ale nawet go dotknąć. A wszystko to działo się w kraju, gdzie przed dwoma jeszcze laty złodziejów i włóczęgów było nie mniej, niż uczciwie pracujących mieszczan lub rolników! W jaki sposób dokonał takiej metamorfozy? Bardzo prosto – było to wynikiem planowego i systematycznego oczyszczania przezeń społeczeństwa z tak zwanych „elementów aspołecznych”.


Dzielnicowy Muraszkin leniwym krokiem przemierzał powierzony jego nadzorowi teren. Podwórka Drugiej Francuskiej zawsze były uważane za względnie spokojne miejsce, a teraz to już w ogóle można tu było zdechnąć z nudów. Szczególnie wtedy, kiedy do twoich obowiązków należy obrona porządku publicznego. Muraszkin grzecznie wymieniał pozdrowienia z siedzącymi na ławeczkach babuniami i uśmiechał się do dzieci, wesoło machających mu rączkami z wnętrz jaskrawych, miniaturowych miasteczek na placykach zabaw. W pewnej chwili los spojrzał nań przychylniejszym okiem – znany mu jegomość grzebał w silniku „Moskwicza” – ale okazało się, że usterka jest nieznaczna i nawet pogadać porządnie się o niej nie dało.

Pokryty zeschniętą oliwą pistolet, wiecznie milczący radiotelefon i skórzany mapnik z wyblakłymi blankietami protokołów wydawały mu się absolutnie niepotrzebnymi i mocno go irytowały. Otaczający go świat był sterylny, czysty i na pierwszy rzut oka absolutnie bezpieczny – wypucowany asfalt, równo poprzycinane klomby i spokojne twarze przechodniów. Muraszkin zajrzał do kilku sklepów, porozmawiał z ospałymi dla zwykłego okołopołudniowego braku klientów sprzedawczyniami i ostatecznie upadł na duchu. Usiadłszy na ławeczce przy skwerku zapalił papierosa i nie bez smutku stwierdził, że znów nie ma absolutnie nic do roboty.

Inny na jego miejscu cieszyłby się, ale dzielnicowy Muraszkin był, na swoje nieszczęście, człowiekiem obowiązkowym. Już w dzieciństwie doszedł do wniosku, że dobro musi mieć mocne pięści, i jeżeli opowiadasz się po stronie dobra, a przeciwko wszelkiemu złu – trzeba coś robić. Ponieważ nie posiadał żadnych szczególnych zdolności, pociąg do naprawiania świata zrealizował w najbardziej prosty z możliwych sposobów – po odbyciu służby wojskowej wstąpił do milicji. I zaledwie poczuł się na swoim miejscu, kiedy w całym kraju nastąpiły gwałtowne zmiany. Podczas pierwszych dni okazało się, że nowa władza swoim słynnym „Zarządzeniem nr 102” wylała na ulice falę przemocy. Fala jednak szybko spłynęła porywając ze sobą niemal wszystkich tych, którzy przeszkadzali i uniemożliwiali spokojne życie pozostałym obywatelom, uczciwie płacącym podatki. A w ich liczbie i dzielnicowemu Muraszkinowi.

Trzeba tym przeklętym brakarzom oddać to, co im się należy – przeczesali miasto bardzo drobnym grzebieniem.

Z tych, których wybrakowali, nie wrócił ani jeden osobnik. Brakarze nie bez powodu nazywali swoje ciężarówki „karawanami”. Nieważne, czy cię zabrano z brudnego mieszkania komunalnego (a przecież znikły te „komunałki” w ciągu roku!), czy z rozkosznego apartamentu na szczycie luksusowego wieżowca – o, stoją tu na bulwarze – wyrodek znikał, zwalniając miejsce dla normalnego, uczciwego, porządnego człowieka.

I jakkolwiek nieprzyjemne byłoby przyznanie, że tuż pod twoim nosem operuje siła, której nie krępuje prawo, skuwające same siebie żelaznymi okowami – Muraszkin nie wściekał się na brakarzy. Rozumiał, że są to działania przejściowe. W „Zarządzeniu 102” tak zresztą napisano, czarno na białym. Jeszcze dwa, góra trzy lata… Dlatego Muraszkinowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby zaciągnąć się do ASB. Jego obecna bezczynność dostatecznie wyraźnie mu mówiła, czym jest wykluczenie poza nawias życia społecznego. A przecież to właśnie czeka każdego z tych, którzy teraz, zamiast Muraszkina, narażają się na bandyckie kule. Co prawda, jacy tam teraz są bandyci… Wszystkich pozabijali. A tych, których nie zabili, zesłali na dożywotnią katorgę. Zupełnie zresztą słusznie. Pohulaliście, chłopaki, na nasz rachunek, to teraz popracujcie dla wspólnego dobra…

Mimo wszystko ciekawe, czym zajmą się chłopaki z ASB, kiedy praworządność wróci na zwykłe tory i milicja ze służby profilaktycznej znów zacznie zajmować się tym, czym powinna. Dziwni ludzie są w tej Agencji. Szczególni – by nie powiedzieć za wiele. „Niektórzy zresztą wcale nie krępują się mówić” – pomyślał Muraszkin. I natychmiast sobie przypomniał, jak w zeszłym tygodniu na posterunek zaszedł brakarz. Czegoś tam potrzebował od komendanta. Muraszkin, który akurat nie miał niczego do roboty i siedział na dziedzińcu, czekając, kiedy chłopaki wrócą z obchodu i będzie można razem skoczyć na piwko, od razu zwrócił na niego uwagę. Niewysoki, około czterdziestki, szczupły i z widocznie przerzedzonymi czarnymi włosami… „Skromny taki. Z pieszczotliwymi oczami zabójcy”. Jeden z oficerów, najwyraźniej znający brakarza osobiście, niemal od progu zawołał: „Ale gość… i bez kajdanek! Popatrzcie tylko, kto przyszedł! Przecież to Pe Gusiew we własnej osobie, herszt oprawców!”.

Muraszkina aż skręciło od środka. A ten Gusiew po prostu kiwnął oficerowi głową, jakby akurat tak należało go witać. Pokazał dyżurnemu swoją oznakę i poszedł do komendanta.

Tak, kiepsko będzie z brakarzami, kiedy ich usługi przestaną być komukolwiek potrzebne. A przecież milicjanci w zasadzie powinni im się nisko kłaniać. Muraszkin doskonale pamiętał czasy, kiedy jego samego, człowieka w szarym mundurze, ludzie unikali jak trędowatego. Teraz go lubili. Maluchy same w ręce mu się pchają, dorośli nie kręcą mordami, ale pierwsi uprzejmie pozdrawiają…

Muraszkin palił i zastanawiał się, co on właściwie tu do cholery robi. Mógłby pójść do punktu oporu i pograć sobie do woli na kompie. Mógłby wpaść do domu i sprawiając przyjemność żonie, przygotować coś na obiad… W telewizor za dnia nie ma się co gapić – pokazują radzieckie filmy albo walą po oczach propagandówkami na temat, jak dobrze się żyje w Związku. Żyje się w rzeczy samej nieźle, ale nudno. Dzielnicowy zajrzał za pazuchę w nadziei, że może przypadkiem wyłączył radio. Ale dioda zasilania płonęła czerwonym światełkiem, a z głośnika dochodził cichutki szum.

A może złożyć jedną czy dwie profilaktyczne wizyty? Sprawdzić na przykład, czy ta idiotka Tatiana znów nie nawaliła się jak autobus… Albo po raz setny wyjaśnić staremu złośliwcowi i nudziarzowi Dundukowowi – cholera, co za nazwisko! – żeby dał sobie spokój z pisaniem na nią anonimów, bo papierki z podpisem: „Bojownik o obyczajność” i tak natychmiast lądują w koszu…

Od niedalekiej szkoły doleciało przeraźliwe wycie, jakby tam kogoś rżnęli bardzo tępym nożem. Muraszkin nawet nie odwrócił głowy – wiedział, że w szkole zaczyna się długa przerwa. Ale jego myśli wędrowały już w określonym kierunku. Faktycznie trzeba zajrzeć do Tatiany. Kiedy się narąbie, przesiadują u niej rozmaite typki. Zachowują się zwykle spokojnie, nic nie dzieje się wbrew prawu, ale dwóch niezrównoważonych ludzi w jednym pomieszczeniu, to już powód do jakiegoś zajścia. A jak się jeszcze napakują po uszy? Żeby tylko nie skrzywdzili córki.

Bezdzietny Muraszkin mocno brał sobie do serca kłopoty, jakie sympatycznym dzieciom sprawiali źli, nieprzystosowani społecznie rodzice. Gdyby tylko mógł, siłą odebrałby Tatianie jasnowłosą, sześcioletnią Maszeńkę i sam by ją adoptował. Prędzej czy później jej matka schleje się i albo trafi na przymusowe leczenie, albo do łagru. Do tego czasu zdąży jednak dziecko zepsuć. Szkoda.

Więc do Tatiany, od razu. Muraszkin cisnął niedopałek do popielniczki, wstał i szybkim krokiem ruszył w głąb dzielnicy.

Już wchodząc na piętro dzielnicowy poczuł niejasny niepokój. A gdy podnosił rękę do dzwonka, usłyszał osobliwy, przytłumiony dźwięk zza drzwi. Ni to jęk, ni to płacz. Za szerokimi drzwiami działo się coś niedobrego. Muraszkin zadzwonił. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił ponownie. Wewnątrz ktoś poruszył się niespokojnie, ale zaraz wszystko ucichło.

– Otwierać! Dzielnicowy! – zawołał Muraszkin.

Ponownie usłyszał ten sam dźwięk. Teraz już wiedział – płakało dziecko.

Nie miał już żadnych wątpliwości – tam w środku działo się coś złego. Cofnął się pod przeciwległą ścianę, odepchnął od niej i runął przed siebie, uderzając w drzwi ramieniem. Wpadł do mieszkania razem z nimi, przewrócił się, zerwał na nogi i skoczył przed siebie.

Gospodyni leżała w korytarzu. Niewiele brakowało, a Muraszkin by na nią wleciał razem z drzwiami. Zresztą, w pierwszej chwili dzielnicowy uznał ją za martwą. Tatiana jednak nagle otworzyła oczy, przez chwilę tępo gapiła się na Muraszkina, a potem wymamrotała:

– Jeszcze i ty? A idźże w chuj!

Po czym z głośnym stuknięciem opuściła głowę na podłogę i chyba zasnęła.

Muraszkin pchnął drzwi i skamieniał. Przed nim stał jakiś nieznajomy, podpity mężczyzna i pospiesznie wpychał koszulę w spodnie. A w kącie pokoiku skulona Maszenka zalewała się łzami, rozmazując coś białego i lepkiego na ubrudzonej gębusi.

Dzielnicowy przestał się wahać. Od tej chwili działał szybko i zdecydowanie.

I z taką zimną krwią, jak jeszcze nigdy wcześniej.


Dzwonek telefonu obudził Gusiewa w południe. Nie otwierając oczu zwiesił się z łóżka i zaczął macać ręką po podłodze. Dziwna rzecz, słuchawki znaleźć się nie udało, a pozycja okazała się bardzo niewygodna – jakiś wałek uciskał mu brzuch. Po chwili dłoń zahaczyła o coś szklanego, co natychmiast się przewróciło i gdzieś potoczyło. Zwęszywszy jakiś spisek Gusiew otworzył oczy i odkrył, że leży w poprzek swojego ulubionego fotela w saloniku, a na podłodze w malowniczym nieładzie walają się puste butelki po piwie.

Charcząc i postękując, Gusiew zsunął się na podłogę i zaczął trącać nosem butelki, hołubiąc skrytą nadzieję, że choć jedną wczoraj oszczędził. Odrobinę płynu, żeby spłukać mózg. I odzyskać zdolność mowy, ponieważ telefon, sądząc po uporczywym brzęczeniu, zamierzał jednak mu dopiec i wezwać do odpowiedzi.

Okazało się, że butelki są puste. Gusiew nie bez trudu podniósł się na nogi i powlókł do kuchni. Przechodząc przez drzwi zdjął słuchawkę bezprzewodowego telefonu i obiema rękoma przycisnął ją do piersi, starając się choć tak stłumić sygnał.

Słuchawka chrząkała z uporem godnym lepszej sprawy. Albo pomylił numer właściciel jakiegoś faksu z modemem, albo dzwonił człowiek znający zwyczaje oraz bałaganiarstwo Gusiewa i absolutnie pewien, że zastał abonenta w domu. Gusiew wolałby pierwszą z możliwości, ale w cuda nie wierzył. Z zasady. Uporczywe dzwonki najpewniej wieszczyły kolejną nowiutką, prosto z pieca, nieprzyjemność.

Telefon umilkł na progu kuchni i to tak nieoczekiwanie, że Gusiew aż się zatrzymał i podejrzliwie łypnął okiem na słuchawkę. A potem, oprzytomniawszy chwilowo, wetknął ją gdzieś (okazało się, że był to zapchany brudnymi naczyniami zlewozmywak) i skoczył ku lodówce.

Na półeczce znalazł skarb ukryty na czarną godzinę – dwie butelki „Bałtiki” nr 3. Gusiew rozejrzał się, szukając wzrokiem otwieracza, doszedł do wniosku, że przyrząd po wczorajszym pijaństwie z pewnością jest w pokoju, i nie namyślając się długo, wcisnął kapsel w brzeg zlewozmywaka. Trzasnął lekko z góry otwartą dłonią (kapsel w dźwięcznym cmoknięciem spadł mu pod nogi) i łapczywie przypiął się do butelki.

Po kilku sekundach butelka opróżniła się do połowy, a w oczach Gusiewa pojawił się błysk, który przy odrobinie dobrej woli można by uznać za rozumny. Brakarz ciężko westchnął, usiadł przy kuchennym stoliku i w myślach sklął od ostatnich bydlaka, który obudził go przed czasem. Gusiew nie odczuwał dolegliwości kaca, ani nie był rozbity fizycznie. Był po prostu jeszcze solidnie pijany. Powinien dopić piwo, rozebrać się i walnąć do łóżka. Choć na trzy, cztery godzinki. Instruktaż przed nocką o siedemnastej. Choć co to za nocka – tylko zajść i wpisać się do grafika… Nie ma już trójki Gusiewa. I diabli wiedzą, kiedy mu dadzą choć jednego stażystę. A samego brakarza nikt na robotę nie puści. Różne rzeczy mogą mu do łba strzelić.

Instrukcja bardzo dokładnie wyjaśniała, czemu trzeba chodzić trójkami. I jak się zachowywać w tych wyjątkowych sytuacjach, kiedy można iść we dwójkę. Gusiew jednak uważał, że wszystkie te chytre odstępy i odległości, obliczone specjalnie dla każdej trójki na podstawie balistycznych charakterystyk broni i indywidualnej odporności psychologicznej bojówkarzy, wprowadzono tylko po to, żeby zamącić ludziom w głowach. On sam doskonale wiedział, dlaczego agenci ASB powinni chodzić grupami. Gdyby to od niego zależało, swoich kolegów nie tylko na patrole, ale do sklepu po chleb samych by nie wysłał.

A siebie, oczywiście, przede wszystkim.

Samotny brakarz, zastraszony, podejrzliwy, niezbyt pewny siebie, wlokący po asfalcie długi ogon licznych kompleksów, jest dla spokojnych obywateli znacznie większym niebezpieczeństwem, niż cała grupa przestępców. A ponieważ szajki, bandy i rodziny mafijne na obszarze Związku zostały przez brakarzy skutecznie wytępione…

Właśnie na tym zdaniu wczoraj Gusiewowi przerwano. Naczelnik Wydziału Centralnego uprzejmie go poprosił, żeby zamknął pysk. Gusiew zamknął pysk i usiadł na miejscu, czując wbite w swój kark nieprzyjazne spojrzenia kolegów. Jak zwykle nie został zrozumiany. W ogóle nikt go nigdy nie rozumiał. Nikt. Przez całe życie.

Co prawda, tym razem aluzja była może zbyt subtelna. Ale jak przekazać kolegom swoje obawy o ich bezpieczeństwo? Jak wyjaśnić, że dosłownie całym ciałem Gusiew przeczuwał nieszczęście? A przecież jest w ASB od sześciu lat – niemal od samego początku służby – i któż jeżeli nie on, miałby wziąć na siebie niewdzięczną rolę wyroczni i zwiastuna? Gdy prawda dotrze do pozostałych, będzie już za późno. Jeden jedyny rozkaz z góry i znudzeni przedłużającą się bezczynnością chłopcy z OMON-u i SORB-u wytłuką brakarzy jak ślepe kocięta. I zrobią to z dziką rozkoszą. Takich jak Gusiew, wypalonych weteranów, wyłowią po kolei i każdy na miejscu zostanie „powieszony podczas próby ucieczki”. A drobnicę wytłuką hurtem i żaden się nawet nie zająknie.

„Jest nas w Moskwie niewielu ponad tysiąc chłopaków. I może z dziesięć tysięcy w całym kraju. Jesteśmy niczym… Jesteśmy żałosnymi insektami, które bez trudu strącą rękawem ze stołu. A potem nakryją stół od nowa”.

Oddając się niewesołym rozmyślaniom Gusiew dokończył piwo i w zadumie zerknął na lodówkę. Nie inaczej – dopić drugą i lulu. Jeżeli oczywiście ten bydlak…

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Spośród talerzy i kubków rozległ się pełen urazy brzęk.

Gusiew wstał, dwoma palcami chwycił słuchawkę za ogryzek anteny i wyciągnął ją z muszli. Wziął ręcznik i starannie wytarł aparat. Nacisnął guzik odbioru i ponurym głosem, starając się, żeby ten absolutnie nie zdradził przepełniających go uczuć, rzucił do mikrofonu:

– Czemu mnie obudziliście?

Na drugim końcu linii rozległo się pełne ulgi westchnienie.

– Pasza, jak to dobrze, że cię złapałem! Ratuj, chłopie! Oprócz ciebie…

– A, towarzysz podpułkownik… No no…

Słychać było, jak podpułkownik Łarionow, komendant leżącej nieopodal jednostki milicji, walczy z wyrzutami sumienia. Ilustracją tego było posapywanie i chrząknięcia.

– Pasza…

– Nie wiadomo czemu, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to mnie przed dwoma dniami nazwano oprawcą… – rozmyślał głośno Gusiew.

– Ależ co ty! – zdumienie w głosie Łarionowa było równie prawdziwe, jak trójkątny kwadrat.

– A wiesz ty, towarzyszu podpułkowniku, że ja nie cierpię, kiedy mi ot tak, prosto w oczy, rżną prawdę mateńkę…

– Pasza, no dobra, wystarczy…

– Prawda mnie w oczy kole, rozumiesz?

– Dobra, powiem im…

– Bardzo słusznie, powiedz im.

– I powiem! Tak powiem, że przez tydzień żaden nie usiądzie!

– No to od razu idź, i powiedz. Temu… jak go tam… No, ten taki cwaniaczek mordziasty. Z wąsami.

– Pasza, może najpierw dokończymy rozmowę, a dopiero potem pójdę i mu powiem?

Gusiew uśmiechnął się do słuchawki.

– Oni się mnie boją – oznajmił scenicznym szeptem. – Wszyscy się mnie boją. Posłuchaj, podpułkowniku, a ty się mnie boisz?

– Wybacz, ale nie za bardzo.

– A to czemu?

– Śmiały człowiek ze mnie. Taki się już urodziłem, odważny. Posłuchaj, Paszka, mamy tu spory pasztet. Pomóż nam jeszcze raz. No, bardzo cię proszę.

– Twoi psychopaci znów zabili jakiegoś aresztowanego?

– Jakby on był aresztowany, to ja bym do ciebie nie dzwonił.

– No to kogo?

– Wiesz… taka sprawa… Muraszkin z piątego komisariatu, wspaniały chłop, wziął i zastrzelił jednego zboczeńca. W afekcie go zastrzelił.

– Niczego nie rozumiem – zdziwił się Gusiew. – Wasze chłopaki przynajmniej raz dziennie muszą kogoś zastrzelić w afekcie. I w obronie własnej. Narąbie się jeden z drugim do stanu silnego afektu, a tu naprzeciwko człapie porządny obywatel, też w stanie afektu, i zaczyna się obrona własna na cały gwizdek i z czego tam kto ma… Dziwne, żeście jeszcze sami siebie nie pozastrzeliwali. Przecież wy wszyscy od rana do wieczora jesteście w stanie silnego afektu…

Mógłby tak jeszcze długo, ale Larionow mu przerwał.

– Pasza – powiedział – słucham cię i dyszę zachwytem. Mógłbym tak przez całe życie. Wezwij jakiegoś smarka z „Moskiewskiego Komsomolca”, podzielicie się potem honorarium. Ale ja rzeczywiście potrzebują twojej pomocy.

– Znaczy, ten wspaniały chłop, dzielnicowy Gówniaszkin, nie umie pisać i nie potrafi podciągnąć przypadku pod obronę własną…

– Przecież leży w szpitalu! – warknął Łarionow.

– Czemu? W jakim?

– W Aleksiejewskim, bałwanie!!!

Gusiew się zamyślił.

– No, nieźle… – mruknął. – Wariatkowo, znaczy… No dobra, szefie, uważaj, że ci darowałem. Melduj, co i jak.

– Melduję – zgodził się Larionow. – Mamy dwa trupy…

– Ale mówiłeś…

– Nie, on jeszcze stuknął jedną babę.

– Aaa… napad zazdrości…

– Gusiew, zamknij się. Ja ci mówię, co i jak. Są wybite drzwi, za nimi dwa trupy, mężczyzny i kobiety. Kobieta jest właścicielką mieszkania, a mężczyzna żył razem z nią. Jest jeszcze pięcioletnia dziewczynka, córka właścicielki, żywa, ale w głębokim szoku… sądząc ze wszystkiego, zgwałcona…

Gusiew chciał już rzucić w słuchawkę: „No, nieźle sobie pohulał dzielnicowy Gówniaszkin”, ale ugryzł się w język. Domyślał się już, o co chodzi. Wypadek był w zasadzie typowy.

Przez coś takiego przechodził kiedyś chyba każdy brakarz – na twoich oczach ktoś odrażający popełnia jakiś wyjątkowo obrzydliwy czyn. I w tejże chwili po raz pierwszy w życiu naprawdę cię „ponosi”. Oto dlaczego pełnomocnicy ASB nie noszą ze sobą prawdziwej broni. Mają tylko niezbyt poręczny pneumatyczny igielnik – pistolet strzelający igłami o natychmiastowym działaniu paraliżującym. Co prawda, ubocznym efektem tego paraliżu jest piekielny ból. Chemicy trochę przesadzili – albo któryś z nich miał osobiste porachunki z wrogami narodu.

– Fakt, że gwałciciel jest kochankiem właścicielki mieszkania nie budzi wątpliwości – wyjaśniał tymczasem Łarionow. – Muraszkina znaleźli w stanie kompletnego szoku i długo jeszcze nie będzie mógł niczego opowiedzieć. Co tu zresztą opowiadać – i tak wszystko jasne. Zajrzał, żeby przeprowadzić rozmowę profilaktyczną, coś usłyszał, zadzwonił, tamci nie otworzyli, wybił drzwi… I tak dalej. Nerwy mu puściły. Przysięgam, że bardzo dobrze go rozumiem. No, nic… podleczy się i jeszcze posłuży…

Gusiew chrząknął, ale wstrzymał się od komentowania. Widać było, że Łarionow będzie bronił podwładnego, tym bardziej, że uznał go za niewinnego człowieka, który przypadkowo wdepnął w nieszczęście. Ale ponownie dać takiemu w ręce broń i władzę… „Gusiew, przestań się nadymać! Sam nie jesteś lepszy”.

– Krótko mówiąc, był telefon o strzelaninie – ciągnął Łarionow. – Sąsiedzi zadzwonili do oficera operacyjnego Komendy Głównej. Przyjechała grupa, i owszem, wszystko formalnie zarejestrowano i wciągnięto na ewidencję. Chwała Bogu, chłopaki mieli dość oleju we łbach, żeby na miejscu się zorientować, co i jak. Chwilowo nie nadali sprawie dalszego biegu. Gusiew, brachu, weź to na siebie, co? Wyobraź sobie, jak paskudny „głuszec” [3] z tego wszystkiego wyjdzie! W zasadzie nie ma komu przypiąć tych dwóch trupów!

– Oprócz mnie – stwierdził sucho Gusiew. – Żaden normalny złodziej nie weźmie na siebie gwałtu nieletniej i podwójnej mokrej. Zresztą, nie masz teraz u siebie żywego złodzieja. Z pewnością zapomniałeś nawet, jak oni wyglądają. A Gusiew, porządny chłop z jajami, podpisze się pod wszystkim, co będzie potrzebne, prawda?

– Co ma do tego gwałt? Sprawa gwałtu jest zamknięta, wiadomo, kto zrobił. Pasza, przecież to twoja działka! Wystawię ci zamówienie ze wsteczną datą. Świadków też będziesz miał takich, jak należy.

– Wiesz, podpułkowniku… – odezwał się Gusiew niezbyt głośno. – Ja nie mam zbyt wysokiego zdania ani o sobie, ani o tobie, ale akurat w takich chwilach nie mogę się powstrzymać od zapytania samego siebie: dlaczego nam obu jeszcze skrzydełka nie powyrastały? Nad twoją głową co, aureola przypadkiem jeszcze się nie pojawiła? Booooże! Wśród jakich potworów i zboczeńców żyć nam przyszło! To po prostu nie do pomyślenia!

– No to jak, bierzesz? – zapytał Łarionow ze źle skrywaną nadzieją w głosie.

– Oprócz twoich ludzi nikt tego Muraszkina nie widział? – zainteresował się rzeczowo Gusiew.

– A skądże, jak opróżnił magazynek, to z miejsca się nie ruszył. Miotał się z kąta w kąt i coś tam mamrotał do siebie. Grupa podjechała dosłownie po trzech minutach. Wyprowadzili go po cichutku… Nawet jeżeli ktoś na podwórku zauważył, że grupa zwiększyła liczebność o jednego człowieka, to sam wiesz, menty są jak Chińczycy – wszyscy do siebie podobni. A w szpitalu mam zblatowanych ludzi, tam wszystko załatwiono legalnie.

– Do teścia, co? – przypomniał sobie Gusiew.

– No.

– Dobra – westchnął brakarz. – Zajdę za pół godziny. Szykuj zamówienie i eskortę. Jak dasz tego wąsatego lejtnanta, będę ci osobiście zobowiązany. No i stawiasz butelkę.

– Choćby skrzynkę! – radośnie ryknął Łarionow.

– Znaczy, w łapę jednak bierzesz! – ucieszył się Gusiew.

– Skąd takie przypuszczenie?

– Ha! A ty skąd masz forsę na skrzynkę wódy, podpułkowniku?

– Powinieneś wiedzieć, że w zeszłym miesiącu była kolejna regulacja uposażeń i dostaliśmy podwyżkę. A zresztą ja dla porządnego człowieka – stwierdził stanowczo Łarionow – ostatnią koszulę z grzbietu zdejmę!

– Czyli ja jestem ten porządny? – zdumiał się Gusiew.

– Oczywiście – przytaknął Łarionow. – A jak się zjawisz za dwadzieścia minut, to cię jeszcze wycałuję.

– Obejdzie się. Znaczy, za pół godziny.

– No, Paszka… pomogłeś! Dziękuję!

– Na razie jeszcze nie ma za co – odpowiedział Gusiew i przerwał połączenie.

Przez jakiś czas jeszcze stał pośrodku kuchni, przekładając słuchawkę z ręki do ręki i zastanawiając się, jak narzuconą mu przez Łarionowa sfingowaną wybrakówkę przeprowadzić przez dokumentację Centralnego Oddziału ASB. Z formalnego punktu widzenia starszy pełnomocnik Agencji Społecznego Bezpieczeństwa Paweł Gusiew istniał tylko de iure. Defacto powinien był regularnie meldować się na instruktażu, a potem iść na cztery wiatry, zamiast zajmować się robotą. Przewodnik, który w ciągu miesiąca stracił dwóch ze swojej trójki. I jednocześnie stracił resztki zaufania w wydziale… Ze wszystkich stron otaczały go wyłącznie wrogość i strach. Co prawda nic z tego nie było mu pierwszyzną. Jak do tej pory zawsze towarzyszyły mu dwa uczucia. On się bał i jego się bano. On nienawidził i jego nienawidzono. Obydwie strony zwykle umiejętnie te uczucia ukrywały. Gusiew się kontrolował – bo wiedział, że może zabić. Wszyscy pozostali uważali – bo wiedzieli: w istocie, może.

Gusiew był normalnym człowiekiem tylko w obrębie trójki, która odeszła już w niebyt. Miał szczęście do pomocników. Atmosfery, jaka zrodziła się w drużynie, nie można było raczej nazywać wzajemnym zrozumieniem. Ale zaufanie, gotowość do osłony pleców towarzysza, a niekiedy do zasłonięcia go własną piersią – te uczucia ożywiały trójkę nie raz i nie dwa. Wychodząca na miasto trójka Gusiewa przekształcała się w jeden organizm.

Był to zespół nie do pokonania. I przetrwałby bardzo długo, gdyby dwaj spośród trzech jego członków sami nie zostali wybrakowani.

Загрузка...