ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kraj ogarnęła zgroza, ale – jakkolwiek było to paradoksalne – popularność Vlada rosła, przybierając charakter masowej psychozy. Taki stan rzeczy – połączenie strachu i miłości – znakomicie odpowiadał jego planom.


Trzej młodzi ludzie, którzy usiłowali uciec Waluszkowi, na wstępnym przesłuchaniu milczeli jak zatwardziali rewolucjoniści. Tyle że odsłonili się i zdradzili głupią próbą ucieczki – uczciwy i spokojny obywatel nie ma powodu, by się rzucać na pracownika ASB. Agencja bardzo rzadko zatrzymywała niewinnych, a już szczególnie rzadko zatrzymywała ich na dłużej. Jeden zastrzyk – i od razu wiadomo, czy masz trupa w szafie, czy trzeba cię będzie przepraszać i płacić odszkodowanie za straty moralne i fizyczne. Od pewnego zresztą czasu towarzystwa ubezpieczeniowe zaczęły w swojej ofercie usług zamieszczać „moralny uszczerbek od przypadkowego zatrzymania” i szeregowi pracownicy Agencji przestali bać się na zapas – byle spać nie przeszkadzało. ASB z kolei dołożyło starań, by swoje działania uczynić jak najbardziej dyskretnymi. Okres głośnej i demonstracyjnej walki z tymi, „którzy przeszkadzali nam w życiu” dawno już minął.

Trzem zuchom wstrzyknięto jakąś diabelską mieszankę, która szybko rozwiązywała im języki. I wkrótce przedstawiciele jekatierynburskiej ferajny, którzy przyjechali do stolicy na zwiady, wrócili do domu, na Ural – ale nie po to, by gromadzić pieniądze, tylko kamienie w kopalniach. Za niedbały stosunek do obowiązków, który doprowadził Waluszka do narażenia swojego życia, początkowo chciano udzielić mu nagany, ale ponieważ był to pierwszy raz – wszystko rozeszło się po kościach.

Szef Wydziału Centralnego chodził ponury jak burzowa chmura. Po pierwsze, zaczęły się sprawdzać mroczne podejrzenia, że do stolicy ściągają zewsząd kryminaliści, którym udało się ocaleć z wcześniejszych pogromów. Po drugie, radosne przypuszczenia o niedalekim uzupełnieniu stanu osobowego młodymi stażystami zostały rozwiane kategorycznym zapewnieniem przełożonych, że nie ma co liczyć na dodatkowe przydziały sił poza trzema, czterema bojowcami. Gusiew nie wytrzymał i powiedział szefowi wszystko, co mu było wiadome o liczbie młodzików szkolonych na kursie Waluszka i naczelnik wydziału zaczął się zastanawiać, na co komu potrzebna jest taka chmara młodych brakarzy. I sądząc po jego minie doszedł do niezbyt pocieszających wniosków.

Sam Gusiew postanowił nie przyspieszać biegu wydarzeń i poczekać na ich samoistny rozwój. Tym bardziej, że w powietrzu zapachniało jesienią, a on, który kochał tę porę roku, rwał się wprost na patrol. Obsypana złotym listowiem Moskwa była w te dni szczególnie piękna i większą przyjemność, niż przemierzanie jej na piechotę, trudno było sobie wyobrazić. Czyste powietrze ulic, spokojne twarze przechodniów, dobiegające zewsząd głosy dzieci, za którymi Gusiew też się stęsknił… I niepowtarzalne uczucie spokoju, fizycznego i psychicznego, którym tchnęło jedno z najbardziej czystych i bezpiecznych miast planety.

Dla tego samego warto było zostać brakarzem.

Kolejny tydzień okazał się nad wyraz spokojnym, i nie działo się w nim nic, co pełnomocnikowi Aleksiejowi Waluszkowi miałoby przypomnieć wydarzenia pierwszego, burzliwego dnia pracy.

Spacerowali z Gusiewem po centrum miasta, nie niepokojeni i początkowo nawet szczęśliwi z tego, że wszystko wokół jest ciche i spokojne. Szczególnie cieszyło to Gusiewa. Wkrótce jednak Waluszek zaczął dostrzegać rosnące w jego przewodniku wewnętrzne napięcie i przypomniał sobie to, co Gusiew był powiedział: że czasami brakarz z nudów sam zaczyna szukać kłopotów. Gusiew dojrzewał do dokonania kolejnego bohaterskiego czynu. A na razie odnaleźli malca, który zabłąkał się na własnym podwórku, zdjęli z drzewa przestraszonego kotka i pomogli sympatycznej dziewczynie uruchomić samochód. Gusiew za każdym razem mówił, że takie szlachetne, a niezbyt wielkie czyny są w istocie udziałem tych, którzy przysięgali „bronić i służyć”, ale z każdym dniem miał coraz bardziej ponure i gniewne spojrzenie. Szczególnie się zirytował, kiedy mu powiedziano, że dosłownie o dwa kroki od jego marszruty zdarzyła się bójka kilkunastu pijaków, którą uśmierzyli miejscowi milicjanci, zabierając za kratki rozżartych chwatów.

– Spod nosa łup nam zabrali! – wściekał się Gusiew.

– To przecież nie leżało w naszym profilu działalności – pocieszał go Waluszek. – I tak trzeba by było oddać ich mentom.

– Ale moglibyśmy się przynajmniej wyżyć! Wrzaski strachu, palba w powietrze, skrzywione gęby? Nie wiadomo, kiedy zdarzy się następna okazja…

W takich chwilach Waluszek nijak nie mógł zrozumieć, czy Gusiew mówi poważnie, czy żartuje. I dlatego przestraszył się nie na żarty, kiedy w ręce trafił im młody złodziejaszek.

Spocony i potargany klient wypadł zza rogu na brakarzy, gdy ci leniwie spacerowali sobie po jednej z bocznych uliczek Arbatu. Waluszek nawet nie zdążył drgnąć, kiedy Gusiew już ocenił sytuację – dostrzegł nawet korzyści płynące z tego, że obok stoi kosz na śmieci. Gdy chłopak ich mijał, podciął go jak zawodowy hokeista, i biegnący wywinął orła potykając się o urnę kosza, która zadzwoniła z urazą.

Waluszek dość już nałaził się z Gusiewem, żeby nie wybałuszać oczu i nie pytać: „Pe, o co chodzi?”. Pokornie wyjął igiełnik, ubezpieczając przewodnika.

Chłopak z jękiem potoczył się po asfalcie, obiema rękoma trzymając się za kostkę. Wyrazem twarzy przypominał piłkarza przegrywającego zespołu, który w finałowym meczu o mistrzostwo świata został sfaulowany na polu karnym przed pustą bramką. Obok niego leżała na ziemi damska torebka, która wypadła mu zza pazuchy.

„Nos – pomyślał Waluszek, oglądając się z szacunkiem na zadowolonego z siebie Gusiewa. – To się nazywa mieć nosa. Ja bym gapił się za uciekającym smarkaczem i długo bym się zastanawiał, gdzie go tak niesie?”

A Gusiew się uśmiechał. Nawet broni nie wyciągnął.

Zza rogu wyskoczyła potężnie zasapana kobieta w średnim wieku.

– ASB! – rzucił jej Gusiew. – To pani torebka? Zechce pani sprawdzić, czy niczego nie brakuje.

Kobieta, nadal sapiąc zaciekle i mamrocząc podziękowania, zaczęła grzebać w torebce. Złodziejaszek, nadal trzymając się za kostkę usiłował odczołgać się na bok, ale Waluszek kopnął go lekko i młodzian znieruchomiał.

– Dokumenty!

– Nie maaam…

– Ach, nie masz… – Waluszek wyjął zza pasa skaner odcisków palców i wziął chłopaka za rękę.

– Oj chłopcy… – stękała wciąż jeszcze zdyszana kobieta. – Ale z was chwaty! Z ramienia mi zerwał, łobuz jeden! I pchnął tak, wyobraźcie sobie, że prawie upadłam… Oj, chłopcy…

– Jestem starszym pełnomocnikiem Centralnego Wydziału ASB. Paweł Gusiew. A to młodszy pełnomocnik, Waluszek. Czy jest pani gotowa oskarżyć tego młodego człowieka o napaść z zamiarem grabieży?

Kobieta nagle się zmieszała i spojrzała na młodzika z nieukrywaną pogardą we wzroku.

– Ałe to jakiś smarkacz… – wymamrotała. – A wy go…

Waluszek skończył ze zdejmowaniem odcisków i plącząc z przejęcia przewody zmontował system – połączył skaner z notebookiem, ten z kolei z transiverem, wszedł do serwera Centralnego i zaczął grzebać w sieci ASB.

„Smarkacz”, potwierdzając trafność diagnozy poszkodowanej, tylko pociągał nosem.

– Zaraz się dowiemy, co z nim zrobić – zwrócił się Gusiew do kobiety.

Waluszek ze skupieniem wciskał klawisze.

– Czysty – stwierdził wreszcie. – Smark ma siedemnaście lat. To jak, spisujemy akt?

– Poczekaj… – Gusiew znów zwrócił się do kobiety. – W torebce niczego nie brakuje?

– Chyba niczego. Oj, chłopcy, może się nad nim ulitujecie?

– Rezygnuje pani z oskarżenia?

– A niech go cholera…

– Jak pani chce. Ale przy okazji, niech pani sprawdzi portmonetkę – Gusiew wymawiał słowa bardzo łagodnie, uprzejmie… nawet z przesadną grzecznością i coś w jego głosie powiedziało Waluszkowi, że sytuacja jeszcze nie jest zamknięta.

– Dokładnie… wszystko jest. Dziękuję wam.

Gusiew zajrzał do portmonetki.

– Widzę, że ma pani sporo drobnych – stwierdził ze znawstwem. – Pożyczy mi pani te drobne?

Kobieta podniosła na niego zdziwione spojrzenie i zaraz potem w jej wzroku pojawiła się ciekawość. Jak każdy poszkodowany wzięty pod obronę przez ASB, kobieta czuła się teraz zupełnie bezpiecznie. Co więcej, na krótką chwilę stała się częścią wielkiej i tajemniczej siły. Powie tylko słowo, i koniec z drobnym złodziejaszkiem!

– Weźcie choćby wszystkie! – oznajmiła zdecydowanie.

– Nie, potrzebuję tylko trochę – Gusiew wsunął dłoń w portmonetkę.

Zatrzymany wydał z siebie ni to jęk, ni to stęknięcie.

– A teraz żegnam panią – zwrócił się Gusiew do kobiety.

– Dziękuję. Bardzo panom dziękuję… Tylko wy go nie za bardzo… Dajcie mu nauczkę, żeby zapamiętał, ale nie na śmierć.

– Żegnam panią – powtórzył Gusiew.

Zatrzymany znieruchomiał z przerażenia i gapił się na Gusiewa, który podchodził do niego niespiesznym krokiem.

– Wstawaj, synku – powiedział brakarz spoglądając na ekran notebooka, na którym wyświetliła się krótka biografia złodziejaszka. – Taaaak, za wiele tu nie mamy. I niczego dokonać w życiu jeszcze nie zdążyłeś, chłoptysiu, ale owszem, w każdej chwili gotów jesteś je zaprzepaścić. I nawet dość przyzwoicie jesteś odziany. Po co więc kraść?

Chłopak się potknął, ale wstał i chlipnął bezradnie.

– Do wojska idę – wymamrotał. – Czekam na wezwanie…

– I co, w komendzie uzupełnień ci powiedzieli – kradnij, gwałć, rabuj… armia wszystko weźmie na siebie? Hę?! – N-n-nie…

– Wiesz, co teraz będzie? – zapytał go Gusiew. – Zasadniczo możemy sformułować akt oskarżenia i bez podpisu poszkodowanej. Wystarczy tego, co sami widzieliśmy. A ty znikniesz na zawsze. Popełniłeś poważne przestępstwo, chłopcze…

– Ja… ja… nie chciałem…

– Czego nie chciałeś? Napaść na człowieka i odebrać mu jego własność? No, no, ciekawe… A wiesz ty, chłoptysiu, że za coś takiego należy ci się wybrakówka? Świadomie postawiłeś się poza granicami prawa. Wszem i wobec oznajmiłeś, że nie jesteś człowiekiem. Ludzie nie napadają na ludzi i nie odbierają im ich własności. Wychodzi na to, żeś nieludź. Wróg ludzkiego rodzaju. Wróg narodu. Czy nie tak? Co, nie mam racji?

Złodziejaszek zapłakał. Sam zaś przez cały czas zezował na boki kombinując, jakby tu się chyłkiem zmyć. W zaułku było jednak pusto – za nikim nie mógłby się ukryć. A igielnik – co wiedzieli wszyscy – doskonale bije do pięćdziesięciu metrów. Zresztą położy cię i na sto metrów, o ile igła trafi w jakieś niechronione miejsce – na przykład w kark lub tył głowy.

– Ukradłeś, bo chciałeś ukraść – ciągnął Gusiew. – Wspaniale. Oto one, pieniądze. Popatrz… – podsunął wyrostkowi pod nos otwartą dłoń, na której błyszczała garść monet. – Widzisz? No, pytam się, widzisz?

– Uhmm…

– Dam ci szansę, chłopcze. Pozwolę ci poznać, jakie są te pieniądze, których tak bardzo pożądałeś. Kochasz pieniądze, prawda? Nie możesz bez nich żyć? Tak? Odgadłem? Odpowiadaj!

– Uhmm…

– No to spróbuj, jakie one są – powiedział łagodnie Gusiew.

Waluszek i zatrzymany spojrzeli na Gusiewa ze zdumieniem w oczach. A Gusiew podszedł blisko do chłopaka i mocno wziął go za kark. A potem podsunął mu otwartą dłoń pod nos.

– Jedz – powiedział tak samo łagodnie, jak przedtem. – Spróbuj, jak smakują.

Wałuszek chciał krzyknąć: „Pe, ty chyba zwariowałeś!” – ale się powstrzymał. W tej chwili obaj, prowadzony i przewodnik, byli związani szczególną sytuacją i szczególnym układem, w których nie kwestionuje się decyzji przełożonego. Przeciwnie, przełożonego trzeba wspierać we wszelkich jego działaniach. Zrobiło mu się jednak straszno. Nawet nie straszno – ale jakoś tak… niedobrze.

Wszystko było jak w filmie Greenawaya – nierealne i jakby w innym wymiarze. Złodziejaszek nawet nie próbował stawiać oporu – dławił się tylko i charczał. A Gusiew karmił go monetami z ręki.

– A teraz zmiataj – odezwał się jak przedtem obojętnie, odwracając się do winowajcy plecami i wyciągając papierosy. – Dzięki, Loszka, chowaj rurę. Chodźmy, przyjacielu, napijmy się piwka.

Waluszek patrzył nad ramieniem Gusiewa wprost w wytrzeszczone oczy złodzieja. Ten stał jak skamieniały, ni żywy, ni martwy. A Gusiew patrzył na Waluszka i się uśmiechał.

– Chodźmy, Loszka – powtórzył łagodnie. – Koniec przedstawienia.

Waluszek powoli schował broń i zerknął na skaner.

– Wymaż to i anuluj zapytanie – machnął ręką Gusiew. – Fałszywy alarm. Po prostu fałszywy alarm.

Mocno objął Waluszka ramieniem, odwrócił i pociągnął ku Arbatowi.

Z tyłu rozległ się krzyk. Waluszek się szarpnął i wyrwał z objęcia Gusiewa. Złodziej leżał na asfalcie miotając się konwulsyjnie i wyjąc, jakby go diabeł opętał.

– Loszka, uspokój się. Niewiele zżarł, nie będzie nawet dwóch rubli. Na razie nic strasznego się nie dzieje. To tylko histeria.

– A co potem? – zapytał przerażony Waluszek.

– A skąd mam wiedzieć, przyjacielu? – wzruszył ramionami Gusiew. – Choć to rzeczywiście ciekawe. Wrócimy do Centralnego, to zapytamy lekarza. Obowiązkowo zapytamy. No chodź, strzelimy sobie po kufelku. Na taką pogodę szczególnie dobrze idzie „Specjalne oczakowskie”. Wspaniale smakuje.

Złodziej walił głową w asfalt. W oknach pojawiły się przestraszone twarze, ktoś wybiegł z bramy i pochylił się nad wstrząsanym drgawkami ciałem.

– No widzisz, wszystko w porządku – stwierdził Gusiew ciągnąc prowadzonego za sobą. Jednocześnie naciskał klawisze skanera, odwołując żądanie przekazania danych osobowych.

I rzeczywiście, po co one komu? Przecież nikt złodzieja o nic nie oskarżył.

Загрузка...