ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jak już powiedziano, książę opierał swoje rządy na najbiedniejszych warstwach społecznych kraju. Oczywiście antyfeudalnej polityki Vlada nie zrodziły miłość do prostego ludu i współczucie jego losowi – te uczucia były mu nieznane. Chodziło mu wyłącznie o wzmocnienie władzy państwowej i własnych niepodzielnych rządów.


Na parkingu przy pomniku Majakowskiego Gusiew zatrzymał samochód obok rzędu takich samych niczym się nie wyróżniających maszyn, w każdej z nich siedziało po trzech ludzi.

– Północ się zbliża, a Myszkina nie widać – stwierdził, rozejrzawszy się dookoła. – A, o wilku mowa… Oto i on.

Od strony Sadowego nadjeżdżał ogromny autobus turystyczny. Stojące na parkingu samochody pozdrowiły go przyjaznymi sygnałami. Bus skręcił w Brzeską a za nim ruszyła cała kawalkada.

W ciasnym zaułku bus zatrzymał się na poboczu. Grupa Myszkina jakoś zaparkowała dookoła i wszyscy wleźli do trajlera, którego tylna ścianka otworzyła się zachęcająco i wypuściła krótką pochylnię.

– Ruchomy sztab – oznajmił Gusiew. – Czyli latająca forteca. No, chodźmy, co tak siedzisz?

Wnętrze trajlera okazało się połączeniem sali konferencyjnej z wiejskim klubem: był tam ekran projekcyjny, kilka stanowisk komputerowych i rzędy prostych ławek, na których mogło się pomieścić ze trzydziestu ludzi. Urządzenia dopełniały zamknięte kratami boksy dla klientów w bliższym wyjścia końcu i dwa solidne sejfy. To już nie należało do umeblowania klubowego. Zaintrygowany Waluszek kręcił głową, a Gusiew lekko popychał go z tyłu.

Brakarze rozsiedli się na miejscach, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Na miejscu prezydialnym rozsiadł się ogromny Myszkin, obok którego przycupnął drobny, nierzucający się w oczy człowieczek. Miał tak pospolitą twarz, że Waluszek choćby nie wiedzieć jak bardzo się starał, nie zdołałby opisać jego wyglądu – pan nikt w krawacie. Krawat też zresztą zawiązany był po to, żeby skupiać na sobie uwagę i ostatecznie dopełnić niewidzialności właściciela.

– Osiemnastu – zadudnił Myszkin. – Wszyscy żywi i na miejscu. Można rzec, więcej nas, niż trzeba. Panowie, proszę o uwagę. To, można powiedzieć, nasz stary znajomy, przyjmijmy, że kolega z… No, nieważne skąd.

– Z Pietrowki – rzucił ktoś z przodu. – Jak mu tam… Kapitan Pietrow.

– Major Sidorow – przedstawił się „kolega”. Głos miał słaby i taki sam bezbarwny, jak resztę. „Niezły pewnie z niego spec – pomyślał Waluszek. – Z taką powierzchownością do wywiadu go wziąć powinni. I widać, że niegłupi. Gotów byłbym się założyć, że jest pułkownikiem Iwanowem [10].

– Tambowski bandzior mu kolegą – niespodziewanie i głośno odezwał się Gusiew. Wszystkie głowy w „sali konferencyjnej” natychmiast zwróciły się w jego stronę. Myszkin chrząknął ostrzegawczo. – Opowiedz no nam, majorze, jak tyś mi odebrał Szackiego. Ten drań powinien teraz ryć ziemię w kopalniach uranu. A miast płakać krwawymi łzami i szmatami otwarte rany na rękach i nogach przewiązywać, trzeci już rok u ciebie jest kapusiem. I przy każdym dogodnym wypadku na ASB jadem pluje. A pieniędzy ma, ile dusza zapragnie. Ile mu płacisz, majorze?

– Macie jeszcze jakieś związane z tym tematem pytania, towarzyszu Gusiew? – zapytał grzecznie major.

– W związku ze sprawą mam jeden pocisk z nazwiskiem Szackiego. Tak na nim napisałem: „Mordercy Szackiemu z gorącymi pozdrowieniami od chłopców z Centralnego”.

– Nikogo nie zabijał – odpowiedział łagodnie major. – A my z jego pomocą mnóstwo rozmaitych drani zdemaskowaliśmy…

– Daj mi Szackiego, a ja go w pięć minut zdemaskuję. Najpierw napisze mi szczere przyznanie się do winy, a potem z własnej woli… krawatem się udławi.

– Gusiew, tobie i Dzierżyński do wszystkiego by się przyznał – oznajmił Myszkin.

– Szkoda, że nie dożył – westchnął Gusiew. Członkowie grupy Myszkina parsknęli z aprobatą przyjaznym śmiechem.

– Krótko mówiąc, Pe, zamknij paszczę – poprosił Myszkin.

– Przepraszam, wodzu. Czy można zadać towarzyszowi majorowi jedno pytanie?

– Niedoczekanie twoje! – prawie krzyknął major, odpowiadając na nie zadane jeszcze pytanie. Jego głos nareszcie przybrał bardziej wyrazistą barwę – mściwą i złowrogą.

– Cholera z nim, z tym Szackim, wcześniej czy później na kulę gdzieś się nadzieje – zmienił temat Gusiew. – Znacznie bardziej mnie ciekawi, jak się przedstawia sprawa Bobika?

– A rzeczywiście! – w pierwszych rzędach zapanowało wyraźne ożywienie. – Gdzieś ty Bobika zabunkrował, naczelniku?

– Ukrył się gdzieś w Ameryce – odparł niechętnie major. – Szukamy. Razem z FBI.

– Znaczy, FBI szuka, a wy sobie do nich w gości jeździcie. Whisky z lodem, truskawki ze śmietaną, zielone papierki z portretami…

Teraz major wściekł się nie na żarty. W tej chwili Waluszek mógłby już go opisać – „cholernie wkurwiony człowieczek w krawacie”.

– To wyście go wypuścili – syknął major przez zęby. – A my za was oczami świecić musimy!

Obecni wydali jeden zgodny, ostrzegawczy pomruk. Waluszek rozejrzał się ostrożnie – i stwierdził, że nie było tu jego rówieśników, a ludzie w wieku trzydziestu, czterdziestu lat. Weterani Agencji. Wzmiankowany Bobik mocno im wszystkim dopiekł.

– Dość! – walnął łapą w stół Myszkin. – Czas nie pyta, nie stoi. Wygadaliście się i wystarczy. Myślałby kto, że chcieliście obrazić człowieka. A ten człowiek, mówiąc między nami, podrzucił nam robótkę. Krótko, majorze, opowiedzcie o zadaniu.

– Znów trzeba będzie za mentów w gównie się grzebać – mruknął barczysty gość siedzący na lewo od Waluszka. Waluszek go poznał – był to Kalinin, jeden z myszkinowskich przewodników. Ziewał okrutnie na odprawie w wydziale, czym ściągnął na siebie gniew szefa. A może i nie ziewał, tylko po prostu nie zdążył wyrzucić z siebie zjadliwej uwagi.

Zamiast się obrazić, major uśmiechnął się nagle. Jego uśmiech mówił wyraźnie, w czym będą się chłopcy grzebali. Jedni mają robotę delikatną i wymagającą inteligencji, a innym, którzy uważają się za największych twardzielów – łopatę w łapy i naprzód. Właśnie po to zorganizowano ASB.

– Więc tak, oto co dla was mamy – zaczął major. – Przed siedmiu laty sąd przysięgłych uwolnił pięciu ludzi. Wszyscy byli członkami zorganizowanej nieźle bandy, mieli na koncie przynajmniej jedno zabójstwo, liczne wymuszenia i grabieże. Przyciskaliśmy ich tak i siak, ale w sądzie mimo wszystko sprawa się rypła. Herszt dostał piętnaście lat, a pozostałych uwolniono z braku dowodów. Oczywiście po wyjściu „Sto drugiego” wszyscy się przyczaili. Długo ich szukaliśmy, i proszę, znaleźliśmy naszych orłów. Ponownie hulają po mieście. Najpewniej kombinują, do czego by się tu podessać. Teraz całe towarzystwo wyszło z lokalu i moczy się w saunie, kilka kwartałów stąd. Posiedzą tam jeszcze co najmniej dwie godziny. Nie sądzę, żeby mieli przy sobie broń, ale wszystkiego należy się spodziewać. Ochrona łaźni też ma z pewnością jakieś pukawki. Lokal dawniej był bandycki, a i teraz zbiera się tam dość podejrzana klientela. Ogólnie rzecz biorąc, można się nie certować. Bierzcie wszystkich. I jak najwięcej huku. Żeby ci, których potem wypuścimy, dobrze sobie wszystko zapamiętali i innym mieli co opowiadać. A teraz pokażemy wam twarze naszych ptaszków.

Myszkin kiwnął głową na potwierdzenie i odwrócił się do wideoprojektora.

– Jak zawsze – oznajmił Kalinin – gdy trzeba z bandyty zeznanie wycisnąć, to wy łapki do góry podnosicie. A jak trzeba zastraszyć uczciwych ludzi…

– Surowe prawo, ale prawo – major rozłożył ręce. – Zapisano je literami. I my musimy tych liter przestrzegać. Nie tak, jak niektórzy z tu obecnych.

– Ciekawe, majorze, co ty będziesz robił, jak nas wszystkich pozabijają? – zapytał Gusiew. – Komu ty będziesz mówił: więcej huku, chłopcy, napełnijcie drani bojaźnią bożą… tym swoim omonowcom, których to samo prawo wiąże? I tak samo jak ty, zębami zgrzytają, kiedy adwokaci zabójców przed sądem wybielają i dym w oczy sędziom puszczają? Co warte jest twoje prawo bez ASB, majorze? Co?

– Jeżeli mam być szczery, Pawle, to ja od samego początku byłem przeciwko „Zarządzeniu 102” – stwierdził major. – Teraz też nie umiem się z nim pogodzić. Dwustopniowa sprawiedliwość to rzecz niemożliwa z samej zasady. Gdzie to widziano…

– A gdzie widziano, żeby nocą można było przejść przez ogromne miasto natykając się wyłącznie na przyjaźnie uśmiechniętych ludzi? – odciął się Gusiew. – Gdzie znajdziesz miasto, w którym na każdej ławeczce siedzą zakochani, i żaden bydlak, żaden… – zająknął się i umilkł.

– I żeby zwykły robociarz mógł w ciągu roku zaoszczędzić na samochód? – wtrącił Kalinin. – A butelka żeby trojaka kosztowała?

– Każdy o swoim, a podpity o łaźni – skomentowano z pierwszych rzędów. – I rzeczywiście, majorze, gdzie tak jeszcze żyją?

– W Europie – odparł skromnie major.

– Akurat! – prychnął Kalinin. – I w ogóle, majorze, jeżeli ty taki zasadniczy jesteś, to po cholerę tu do nas przylazłeś?

– No, z własnej woli tu nie przylazłem. Mam rozkaz współpracować.

– No dobrze, a co myślą twoi przełożeni?

– Do diabła! Nie potrzeba was w mieście! – nie wytrzymał major. – Ni cholery nie jesteście potrzebni. I bez was damy sobie radę. Jasne?! Po prostu czekamy na odpowiedni moment. A na razie, dopóki jesteście – korzystamy z waszych usług.

– To jakaś paranoja – pokręcił głową Kalinin. – Dobrze mówię, Pe?

– Uhmm… – zgodził się Gusiew. – Majorze, ty masz rozdwojenie jaźni. Jesteś wprost wzorcowym materiałem dla jednego z naszych ciekawych departamentów. Takiego, w którym drzwi nie mają klamek i wszystkim bez przerwy spać się chce.

– Słuchajcie, więc jak, popatrzycie na fotki? – zapytał Myszkin. – Za piętnaście minut ruszamy. Większy „karawan”„powinien już być na miejscu. I zechciejcie łaskawie, jak to się mówi, kończyć dyskusję.

– Już skończyliśmy – stwierdził Kalinin. – Tylko że… Więc tak, majorze. Dobrze to powiedziałeś – dopóki jesteśmy, trzeba korzystać z okazji. Bo niedługo nas nie będzie. Ty, oczywiście, za bardzo się tym nie przejmiesz. Ale ludzie… Ludzie jeszcze sobie o nas przypomną. Dlatego że wy tego kraju durniów nie utrzymacie. Wspomnisz jeszcze moje słowo, nie utrzymacie. Tu jeszcze trzeba brakować i brakować. Co setnego za łeb i na Kołymę. To tyle.

Major chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale się rozmyślił.

– No to gasimy światło – podsumował Myszkin. – Dalej chłopcy, wbijajcie sobie w pamięć paskudne mordy. Żeby nikogo nie wypuścić z saka…


Siłownia w saunie zajmowała cały niski parter budynku. Dawniej Myszkin otaczał takie lokale ze wszystkich stron, a potem urządzał spektakl z gromko wygłaszanym przez głośniki ultimatum i innymi teatralnymi efektami. W takich przypadkach osaczeni najczęściej ukrywali gdzie popadnie broń oraz inne kompromitujące materiały i przedmioty, a następnie z ponurymi minami maszerowali prosto w ręce brakarzy, zdając się na łaskę losu. Okoliczna ludność zwieszała się z okien i miała nielichą uciechę patrząc, jak jest strzeżona i chroniona. Niekiedy nawet dodawano brakarzom ducha radosnymi okrzykami – sceny wypalania ogniem gniazd występku osobliwie przypadały do serca najmniej wykształconym emerytom.

Oczywiście zdarzały się wypadki, w których kompletnie zaskoczeni podejrzani obiektywnie oceniali swoje szanse przeżycia i stawali okoniem. W takich przypadkach Myszkin wygłaszał swoje słynne: „Krótko mówiąc, jeżeli gadzina nie chce się poddać, to trzeba ją zniszczyć!”, spokojnych obywateli proszono, żeby się odsunęli od okien i rozpoczynano kanonadę. Niestety, nawet najbardziej lojalny i miłujący prawo obywatel strasznie nie lubi patrzeć na krwawe jatki i trupy, choćby i bandyckie. W telewizorni z przyjemnością patrzy, jak rozmaici zbryzgani krwią obrońcy prawa załatwiają łajdaków hurtem i bezwzględnie, ale od prostackiej rzeczywistości odwraca nos. Początkowo ASB nie zwracało uwagi na takie subtelności. Ale od pewnego momentu, w którym się okazało, że stopień społecznej aprobaty dla działań Agencji leci na mordę z powodu okazywanej przez jej ludzi krwiożerczości, zaczęto kłaść nacisk na taktykę kociego podejścia pod ofiary. Zasadzki, skryte przenikanie do wnętrza budynków, żadnych tam porozbijanych szyb i jak najmniej przemocy, która mogła wpaść w oko postronnemu obserwatorowi. W raportach wszystko wychodziło na cacy. W życiu bywało różnie. Ale w minionym roku pracę brakarzy krępowały silnie podkreślane na wszelkich odprawach zasady – jak najmniej niepokojenia osób postronnych. Szczególnie w nocy, kiedy podatnicy powinni realizować swoje konstytucyjne prawo do odpoczynku.

Dlatego też Myszkin, zamiast zablokowania dróg ucieczki i proponowania klientom, żeby poddali się po dobroci, wybrał inną drogę, znacznie bardziej niebezpieczną dla swoich podkomendnych, ale względnie cichą.

Gdy na ekranie ukazał się schemat i plan siłowni, dowódca grupy rozstawienie swoich sił oznaczał literalnie dwoma słowami. Ale bezpośrednio na miejscu Waluszka zdumiało, jak szybko i sprawnie działali jego ludzie. Wszystkie pozycje grupa zajęła w kilka sekund. I niespodziewanie dla siebie samego Waluszek znalazł się w odległości dwóch kroków od paradnego wejścia do klubu sportowego, które zaraz miał szturmować.

Tuż obok za rogiem czekał na swój moment wielki „karawan” – kryta ciężarówka z napisem „Pieczywo” na burcie. Przed chwilą kogoś z niej wyprowadzono, ale Waluszek nie zdążył spostrzec, kto to był.

Obok Myszkina stało czterech z jego sześciu przewodników – pozostali rozprowadzili grupę wzdłuż domu i do tylnego wyjścia. Nieopodal kręcił się major. I był tu Gusiew, który zwrócił się do Waluszka i rzucił tonem rozkazu:

– Zostajesz przy wejściu i wystrzelasz wszystkich, których ci wskażą. W razie czego cię wezwę.

Waluszek, który liczył na jakieś ważniejsze zadanie, westchnął z rozczarowaniem. Wyciągnął igielnik i znieruchomiał ze swoją pneumatyczną zabawką w ręce. W tej samej chwili Gusiew, Myszkin i przewodnicy też wyciągnęli broń. Ale to dopiero były kopyta!

Myszkin miał „berettę”, bardzo podobną do tej Gusiewa, tylko o połowę większą i ze dwa razy cięższą. Coś takiego Waluszek widział tylko na filmach – to już nie był pistolet, a cały automat z wydłużonym magazynkiem i dodatkowym uchwytem pod lufą. A pozostali… Jeden miał „Glocka”, inny wojskowego „Colta”, choć ten też był jakiś podrasowany, gdzieś mignął czarujący „Sig-sauer”, i jeszcze jedna nieprzyzwoicie wręcz wielka armata, którą Waluszek uznał za osławione „Magnum”, choć nie był pewien swego.

Nikt nie przeładował broni. Naboje już w komorach.

„Boże, co oni takiego kombinują” – zdumiał się Waluszek.

– Jazda! – syknął Myszkin.

Zdecydowanym krokiem brakarza wyszedł zza rogu i podszedł do drzwi klubu. Przed samymi drzwiami przestępował z nogi na nogę jakiś niewyraźny typ, a nieopodal przylgnęło do ściany dwóch chłopaków z igielnikami. „Aaa… to jego przywieźli w karawanie… – domyślił się Waluszek. – Członek klubu. Bałwan jestem, wcześniej powinienem na to wpaść, przecież mamy wejść dyskretnie…”

Ciężkie opancerzone drzwi zaczęły się powoli otwierać. Stojący przed nimi mężczyzna cofnął się i natychmiast potem na jego miejscu znalazł się Myszkin.

Kilka następnych sekund na zawsze odbiło się w pamięci Waluszka jako straszliwa i bezładna szamotanina i rozgardiasz – zewsząd słuchać było przytłumione posapy wanie, sypały się rzucane półgłosem komendy i stłumione przekleństwa. Dwa razy cicho chrupnął igielnik. Pod nogami dygotało coś żywego i pojękującego. Żadnego bohaterstwa, zwykła, codzienna i nieco nudna robota.

Brakarze stłumiwszy opór ochrony wdarli się poprzez wąski korytarz do niewielkiego pomieszczenia z barem i kilkoma drzwiami. Na widok przybyszów przenikliwie rozdarła się jakaś wymalowana pannica, a mocno już podpity barczysty dryblas wybałuszył na nich oczy. Barman, który najwyraźniej bywał już w rozmaitych opałach, natychmiast podniósł ręce nad głowę.

– ASB! – zagrzmiał Myszkin. – Macie prawo do stawiania oporu!

Waluszek się obejrzał – na podłodze leżeli dwaj ludzie w uniformach ochroniarzy. Nieco dalej stał niepozorny major, spokojnie palący papierosa.

Przewodnicy kopniakami otwierali drzwi i znikali w znajdujących się za nimi pomieszczeniach. Zaraz potem z głębi dolatywały odgłosy szamotaniny, okrzyki zdziwienia i rozkazy: – „Nie wstawać! ASB”, „Stać! ASB!”, „Cisza! ASB”. Po tym ostatnim rzeczywiście zapadła cisza.

Niezbyt głośny świst. Waluszka ktoś silnie pchnął w ramię. Obejrzał się – to Gusiew kierował go tam, skąd gwizdano. Waluszek dał nura do środka. Okazało się, że to szatnia, w której jeden z przewodników trzymał na muszce trzech na poły rozebranych młodych ludzi.

– Pozwól im się ubrać – polecił przewodnik. – Nie będziemy gołych ciągnąć za sobą.

– Jasne – kiwnął głową Waluszek, podnosząc lufę. Przewodnik natychmiast stracił zainteresowanie dla swoich jeńców, otworzył nieco drzwi do sali ćwiczeń, zajrzał za nie, cofnął się i ruszył w głąb szatni, gdzie widać było jeszcze jedne drzwi do łazienki, za którymi szumiał prysznic.

„Za prysznicami jest sauna” – przypomniał sobie Waluszek.

– Ubierać się, migiem! – rzucił rozkaz. Młodzi ludzie spojrzeli nań tak, że powinien był zadymić i wyparować, ale posłuchali.

W holu toczyła się rozmowa o podwyższonej temperaturze. Potem znów rozległ się kwik pannicy, ale szybko został stłumiony. Ponownie ktoś kilka razy wystrzelił z igielnika. I zaraz potem Waluszek usłyszał kroki za plecami. Obok młodego przeszedł Myszkin, a za nim jego czołowi bojowcy.

– Zrób, co ci kazano i od razu wracaj do wyjścia – przypomniał Waluszkowi Gusiew.

Podopieczni Waluszka trzęsącymi się rękoma wciągali na siebie ubrania. Pod prysznicami głośniej zaszumiała woda. Waluszek ze smutkiem patrzył na chłopaków, których zaraz będzie musiał unieruchomić. „Czy to konieczne? – myślał. – Ludzie jak ludzie. Wyglądają normalnie. Przestraszeni, owszem, nawet bardzo. Może wyprowadzę ich tak, bez strzelania? Przecież to nie ma żadnego sensu. Tak czy owak na górze przejmie ich załoga «karawanu». Nie, nie będę strzelał. Głupio jakoś. I po co? Gusiew chyba znów poddaje mnie jakieś próbie, tylko nie wiadomo, w jakim celu. Takiego wała. W końcu mam prawo…”

Dokończyć myśli już nie zdążył. W saunie rozległy się głośne i drące uszy serie z pistoletów maszynowych. Wszyscy w szatni natychmiast odruchowo odwrócili głowy ku drzwiom. Waluszek też. I w tej chwili skoczyli na niego trzej zatrzymani.

Cokolwiek by o nim myślał Gusiew, Waluszek nie był prawdziwym narkomanem adrenahnowym. Owszem, lubił ekscytację i podniecenie, ale do rozumnych granic. Dlatego stopnia kandydata na mistrza sportu nie zdobywał podczas wysokogórskich wspinaczek, czy w skokach z opóźnionym otwarciem spadochronu, a w zupełnie nieszkodliwej zabawie w wojenkę zwanej paintballem. I to go w tym momencie uratowało. Zachwiawszy się, odstąpił krok w tył. Nie mógł oderwać wzroku od leżących na ziemi ciał, skoszonych jedną, długą serią. „Gdyby ten typ trafił mnie nogą w głowę… uchyliłem się dosłownie o centymetr. O Boże! Gdyby trafił mnie w głowę…”

„Roztrzaskałby ci skroń, mądralo!” – podpowiedział mu usłużnie wewnętrzny głos.

Stąpając niepewnie, Waluszek wyszedł do holu. Na podłodze leżeli bez ruchu widziani niedawno przez niego chłopak i pannica. Barmana gdzieś wcięło. Major siedział na wysokim taborecie i popijał coś z wysokiej, kwadratowej szklanki o ciężkim dnie. Obok na ladzie stała butelka whisky.

– No co, żółtodziobie, popadłeś w opały? – zapytał major. – Sam sobie jesteś winien. Ci tutaj są już tacy…

– Jacy? – zapytał Waluszek siadając obok i usiłując wepchnąć nieposłusznymi palcami igielnik do kabury.

– Jak hieny – wyjaśnił major. – Natychmiast wyczują słabość, czy chwilę zawahania.

Waluszek pokręcił głową, odpędzając głupie myśli. Przed chwilą o mało co go nie zabito i zrozumiał to zbyt dobrze, żeby teraz reagować na uszczypliwości gliny.

– A wy dawno znacie Gusiewa? – zapytał. Zapytał tylko po to, by coś powiedzieć.

– Drań z niego, z tego twojego Gusiewa – rzucił niedbale major.

I ponownie nalał sobie whisky.

Загрузка...