ROZDZIAŁ SZESNASTY

Żal po tysiącach skazanych wyrażał się tylko w modlitwach, okazywano go zaś jedynie podczas pogrzebów, i nie zmieniał się w gniew skierowany przeciwko tyranowi – władzę Vlada uświęcała przecież cerkiew, a cele miał dobre i szlachetne.


Kolejną próbę wytrzymałości los podrzucił dwójce Gusiewa pewnego zwyczajnego wieczoru. Zaczęło się wszystko też jak najbardziej zwyczajnie – na pulpicie leżało zgłoszenie, które Gusiewowi przekazał dyżurny zmiany. Gusiew, jak zwykle niezadowolony i znudzony, spojrzał na papier i od razu zerknął na Waluszka. Jego prowadzony obracał na palcu kluczyki „dwudziestki siódemki”, nucił sobie cichutko jakąś piosenkę i sądząc z pozorów, miał doskonały nastrój. „No, zaraz się przekonamy, jakim jesteś obywatelem, agencie Waluszek – westchnął w duchu Gusiew. – Paskudne zgłoszenie. Ostatni raz widziałem takie przed dwoma laty. Wiadomo, czemu podrzucono je akurat mnie – Gusiewa przecież nie ma co żałować. A Waluszka? Hmm… Mimo wszystko nie stracili nadziei, że nastawią chłopaka przeciwko mnie. Co za świnia mąci tam wodę na górze? Wiadomo, że nie szef. Więc kto? W każdym przypadku trzeba będzie na Loszkę uważać. Bo jeszcze z przesadnej dobroci serca załatwi starego Gusiewa. Podczas ostatniego miesiąca trochę się otrzaskał, nie pęka już przed byle robotą, ale coś takiego… Hm…”

– Skocz do samochodu i uruchom silnik – polecił podwładnemu. – Ja zaraz zejdę, tylko zamówię „karawan”. Dziś będzie nam potrzebny specjalny…

Przyszło im jechać na samą granicę strefy odpowiedzialności Oddziału Centralnego. Waluszek prowadził jak zwykle szybko i pewnie, nie gorzej od Gusiewa. Wraz ze zniknięciem słynnych na cały kraj moskiewskich korków ulicznych średni poziom umiejętności miejskich kierowców nieustannie się obniżał i Gusiew był rad, że choć jego prowadzony nie uległ powszechnemu trendowi.

„Dwudziestka siódemka” idealnie zaparkowała przy właściwej bramie – blisko, ale nie tak, by przyciągać niepotrzebną uwagę. Gusiew wyjął transiver i wezwał „karawan”.

– Jak przyjedziecie, nie pchajcie się na podwórko – polecił kierowcy. – Zatrzymajcie się na ulicy. Bo okoliczne babunie od razu zaczną kombinować, do kogo karetka przyjechała.

Z „karawanu” odpowiedziano, że wszystko już wiedzą, głęboko współczują i postarają się nikomu nie rzucać w oczy. Gusiew odwrócił się do Waluszka. Ten palił i czekał na polecenia, starając się ze wszystkich sił udawać, że przychodzi mu to bez wysiłku. Zgodnie z instrukcją Gusiew powinien był poinformować go o treści zamówienia jeszcze w biurze albo przynajmniej po drodze.

– Znaczy tak, Loszka – zaczął Gusiew. – Czy tyś kiedykolwiek się zastanawiał nad tym, gdzie w naszym kraju podziewają się dzieci z patologią rozwoju?

Waluszek już chciał prychnąć – któż tego nie wie! – ale się powstrzymał. Gusiew zadał mu to pytanie nie bez powodu. Większość patologii medycyna wykrywała już na etapie ciąży i potworki w Związku zwyczajnie na świat nie przychodziły. W tych nielicznych przypadkach, w których odchyłki od normy wykrywano już po porodzie, niemowlaka albo za zgodą matki usypiano, albo przepadał gdzieś w czeluściach systemu internatów i domów dziecka. Bardziej skomplikowana sprawa była z nieco już podrośniętymi dziećmi, u których wykrywano odchyłki od normy psychicznej, ale i te udawało się zwykle usuwać ze społeczeństwa. Jeżeli stwierdzono przy tym, że odchyłka jest dziedziczna – dziecko zabierano razem z rodzicami. A jeżeli nie… Wtedy postępowano zależnie od okoliczności. Wszystko to Waluszkowi szczegółowo wyjaśniono na kursie przygotowawczym, ilustrując przykładami z praktyki. Ale skoro są tutaj i skoro Gusiew zadaje mu takie pytania, czyli coś w systemie nie zaskoczyło jak należy. Gdzieś na tym podwórku żyje nienormalny dzieciak. Waluszek się najeżył.

– Zrozumiałeś? – zapytał Gusiew. – Widzę, że tak. Ciężki przypadek, Loszka. Sąsiedzi donieśli, gadziny jedne… Dzielnicowy założył obserwację i potwierdził doniesienie. Chłopak ma dziesięć lat. Tylko nocami pojawia się na balkonie. Matka jest nauczycielką. Bohaterska kobieta, myślę, że rodziła sama i potajemnie. Ale i głupia jak but. Cholerna egoistka. Zniszczyła życie chłopcu i sobie. W faszystowskich Niemczech niektóre niemieckie rodziny ukrywały żydowskie dzieci. Ale nie przez kolejne dziesięć lat! Na co ona liczyła? No i masz zlecenie… Gotów jesteś?

– A co mam robić? – zapytał Waluszek. – Jak mam działać?

– Jak zwykle, osłaniać mnie z tyłu. Idziemy. Czystymi, zadbanymi schodami dotarli na czwarte piętro.

– Robiłeś to kiedyś przedtem? – burknął Waluszek, kierując pytanie do pleców Gusiewa.

– Dwa razy – padła odpowiedź.

– I jak było?

– Obydwa razy musiałem strzelać.

Waluszek przełknął ślinę, chrząknął i odbezpieczył igielnik.

– A gdzie ten dzielnicowy? – przypomniał sobie. – Jak to – taka sprawa i bez menta idziemy? Przecież to nie sprawa karna, tylko przestępstwo cywilne.

– Boi się. Powiedział, że papiery potem podpisze, ale z nami nie chce się pojawić…

– Bydlę… – warknął Waluszek.

– Wcale nie – łagodnie wyjaśnił mu Gusiew. – Nas przecież rozpędzą, a menty zostaną. Kto miałby ochotę za cudze grzechy łeb kłaść na Ewangelię?

„No właśnie, grzechy – pomyślał Gusiew. – Kto tam na nas czeka na górze? Byle nie down. Ktokolwiek, byle nie down. Przecież nie dam rady… Odmieniec powinien być odmieńcem, powinien budzić odrazę, pragnienie zrobienia czegoś, żeby znikł z naszego świata szybko i na zawsze. A down, który wyrósł w normalnej rodzinie, nigdy taki nie jest. Żaden normalny człowiek nie podniesie na takiego ręki. Dzieci z syndromem Downa, jeżeli rodzice prawidłowo się nimi zajmują, przekształcają się w bardzo miłe, łagodne istoty. A gdy dorastają, można im tylko współczuć, ale nie sposób ich nienawidzić. Są jakby pozbawione niepotrzebnej części rozumu specjalnie po to, żeby je uszczęśliwić. Żeby pozostały dziećmi. Trzeba przyznać, że w stosunku do downów Wybrakówka popełniła błąd. Społeczeństwu potrzebni są ubodzy duchem. Nie wściekli szaleńcy, nie kretyni, ale właśnie ubodzy duchem. Żeby można się było nad nimi litować i żeby im współczuć. Akurat współczucia i litości nam brakuje – nie uświadczysz ich jak kraj długi i szeroki. Choćby ta niedawno spotkana babina, która pożałowała młodego zbója… Pojawił się agent specjalny Pe Gusiew z licencją na zabijanie i całe okazane przez poszkodowaną obywatelkę współczucie sprowadził do zera, nie, do ujemnych wartości! Przekształcił je w nienawiść. Uff! Tylko nie down. Wykrywają ich w stu procentach we wczesnych fazach rozwoju. Do trzech miesięcy chyba…”

Gusiew nacisnął dzwonek i odsunął klapę kurtki ujawniając znaczek.

– Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy, żeby zaczynać rozmowę – rzucił w tył przez ramię. – Milcz i osłaniaj mi plecy. Zobaczysz, że wszystko załatwię jak najbardziej łagodnie. Nie będziesz się musiał niczego wstydzić. I w ogóle… nie jesteśmy teraz Gusiewem i Waluszkiem, ale przedstawicielami państwa. A państwo, jak wiadomo, jest aparatem gwałtu i przemocy.

– Kto tam? – zapytała zza drzwi kobieta. Głos miała niezwykle napięty i wrogi.

– Zechce pani wybaczyć, Agencja Społecznego Bezpieczeństwa – odpowiedział Gusiew demonstrując znaczek przez wziernik judasza. – Starszy pełnomocnik Gusiew, pełnomocnik Waluszek. Chcemy pani zadać kilka pytań.

Za drzwiami zapadła grobowa cisza. Zasada „Mój dom jest moją twierdzą” pozwalała w Związku zabarykadować się w mieszkaniu nawet przed milicją, gdyby ta pojawiła się bez pozwolenia na przeszukanie. ASB jednak i w tym wypadku stała ponad prawem. Gusiew wcale nie musiał dzwonić i uzyskiwać zgody lokatorów na wejście – mógł zwyczajnie wyłamać drzwi. Tym bardziej, że te były stare i słabe.

– Musimy z wami porozmawiać. Zechciejcie nam uwierzyć, to bardzo ważne.

– O czym? – padło pytanie zza drzwi.

– Wybaczcie, ale przez drzwi nie możemy rozmawiać – Gusiew mówił bardzo łagodnie, bez tej znanej już Waluszkowi nutki zwodniczej uprzejmości, która zwiastowała nieprzyjemności. – Niechże nas pani wpuści. Jeżeli ma pani jakieś wątpliwości, proszę przedzwonić do Centralnego Oddziału ASB, podyktuję pani numer telefonu. My poczekamy.

Za drzwiami ponownie zapadła cisza.

– Osobiście bym radził, by pani nie grała na zwłokę – Gusiew schował znaczek pod kurtką. – Wie pani przecież, że jeśli już przyszliśmy, to z pewnością wejdziemy. Niechże pani nie przekształca rzeczowej rozmowy w wyjaśnianie stosunków i układów społecznych.

– Idźcie precz! – syknęło zza drzwi.

Gusiew nie bez rozdrażnienia cmyknął zębami.

– No dobrze – powiedział. – Niech pani będzie tak dobra i odejdzie od drzwi, zaraz je wyłamiemy. Loszka, razem… raz, dwa…

– Czekajcie! – Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się na długość łańcucha. Ze szpary patrzyła na brakarzy niezbyt urodziwa, pomarszczona twarz – rzadkie bezbarwne włosy, ciężkie okulary. Typowa nauczycielka, z tych, co uczniowie z całego serca darzą gorącą nienawiścią. Gusiew wiedział, że klientka ma około czterdziestu lat, ale wyglądała na przynajmniej pięćdziesiąt. „Próba zdobycia przychylności takiego człowieka jest z góry skazana na niepowodzenie. Ona z założenia nienawidzi wszystkich. Dzieciaka urodziła w charakterze zabawki, na której będzie się mogła odgrywać za wszelkie kompleksy. Boże, co za bzdury ja gadam! I wiem, dlaczego. Nastawiam się przeciwko klientowi. Takie przyzwyczajenie, stary, dobry i niezawodny chwyt zawodowy. Żeby mnie samego nie bolało”.

– Dziękuję – uśmiechnął się Gusiew. – My też staramy się unikać zbędnego hałasu. Pozwolicie, że wejdziemy?

Kobieta zmierzyła Gusiewa lodowatym spojrzeniem, brakarz jednak spostrzegł, że jej gniew jest maską, za którą rysował się wyraźnie nadciągający paraliżujący strach. „Ona już jest złamana. I zrobiłem to ja. Co tam gadać o państwie! Ty sam, Gusiew, wdarłeś się do jej mieszkania z ogniem i mieczem. Jak ostatni z bandziorów, uderzający w jej niewielki skarb, który jeszcze posiada – terytorium osobiste. No, dość samobiczowania. Im szybciej się uwiniesz, tym szybciej będziesz mógł się napić wódki”.

– Wiero Pietrowa. My. Przyszliśmy. Z wami. Porozmawiać. – Gusiew rytmicznie kołysał uniesioną ręką. – Pozwólcie. Że. Usiądziemy. Spokojnie. Omówimy. Sprawę.

Drzwi powoli się zamknęły, potem brzęknął zdejmowany łańcuch. Gusiew odetchnął z ulgą – nie miał najmniejszej ochoty na wyważanie drzwi. Szkoda byłoby stłuc sobie ramię. W końcu swoje, nie z przydziału. A drzwi też się jeszcze przydadzą – do tego mieszkania przecież ktoś się sprowadzi, jeżeli przyjdzie im wybrakować belfrzycę.

Kobieta chyba jeszcze się wahała, bo musieli czekać jeszcze z minutę. Ale w końcu otworzyła. Brakarzom trzeba otwierać. Z brakarzami nie ma żartów.

– Wejdźcie – wycedziła kobieta.

Mieszkanie składało się z dwóch pokojów, a z zamkniętej dokładnie sypialni („pokoju dziecinnego” – poprawił się Gusiew w myślach) nie dochodził żaden dźwięk. Umeblowanie było skąpe, można by rzec nawet, że ubogie, i co bardziej istotne – wszystko tchnęło ciężkim, mocnym zapachem zaniedbania. Gusiew rozejrzał się dookoła i pojął, w czym rzecz. W tym mieszkaniu uwiła sobie gniazdko lekka i niemal się nieujawniająca choroba psychiczna gospodyni, niegroźna dla sąsiadów, ale fatalnie wpływająca na los jej syna. A najpewniej i będącą przyczyną, dla której chłopak przyszedł na świat.

– Usiądźmy – zaproponował Gusiew. Stara kanapa o wyświechtanym obiciu boleśnie jęknęła pod jego ciężarem. Waluszek nie usiadł, tylko oparł się plecami o futrynę drzwi. Kobieta też nie skorzystała z propozycji Gusiewa i nadal stała z opuszczonym wzrokiem, przyciskając dłonie do piersi.

– Wiero Pietrowa – odezwał się Gusiew. – Przede wszystkim ustalmy nasze wzajemne stosunki. Zechciejcie zrozumieć, że ASB przyszła do pani bez zamiaru gwałtu i przemocy, a tym bardziej bez chęci rozbijania czegokolwiek i wyłamywania drzwi. Zechciejcie nam pomóc, a my się postaramy w żaden sposób nie naruszyć waszych konstytucyjnych praw.

– Czego chcecie? – wycedziła kobieta, nadal patrząc w podłogę.

– Zadzwonię teraz i za kilka minut zjawi się tu nasz medyczny ekspert. Pozwólcie mu zobaczyć chłopaka, który znajduje się w tym mieszkaniu.

Kobieta nie była na tyle szalona, żeby udawać, że żadnego chłopaka w tym mieszkaniu nie ma. Zrozumiała, z kim ma sprawę. I być może nawet odczuła pewną ulgę na myśl, że sytuacja zmierza ku nieuchronnemu rozwiązaniu. Jak przestępca, który całymi latami hoduje w sobie strach, że któregoś dnia dopadnie go taki Gusiew. I patrzy w lufę igielnika spojrzeniem, które mówi: „Nareszcie koniec!”

Kobieta nie powiedziała: „Jego tu nie ma”. Zamiast tego zapytała:

– Po co?

– Agencja ma podstawy do podejrzeń, że narusza pani federalną ustawę o prawach dziecka.

– W jaki sposób miałabym ją naruszać?

– Zacznijmy od tego, że chłopak znajduje się w pani mieszkaniu jakby w areszcie i został przez panią pozbawiony możliwości kontaktów z rówieśnikami i uczęszczania do szkoły.

– To nieprawda!

– Co jest nieprawdą?

– On otrzymuje wykształcenie. Doskonałe wykształcenie.

– I czego go pani uczy? – zapytał Gusiew, starając się ze wszystkich sił nie marszczyć nosa z pogardą. – Botaniki?

Kobieta drgnęła. Nie jest przyjemnie dowiedzieć się, że ktoś inny dokładnie poznał wszystkie twoje sekrety. A podwójnie ciężko jest wtedy, gdy tym kimś jest człowiek mający licencję na zabijanie.

– On czyta. On pięknie czyta.

– Wspaniale. Ale jest zupełnie sam. Nikt oprócz państwa nie ma prawa poddawać człowieka izolacji, a już szczególnie dziecka.

– On nie jest sam! – krzyknęła kobieta. – Wy nic nie rozumiecie!

– Owszem, jest z wami. Ale jako pedagog nie może pani nie wiedzieć, jak ważne dla rozwoju dziecka są kontakty z innymi dziećmi i dorosłymi. Kogo chce pani z niego zrobić? Mowgliego [14]?

Ogarnięta atakiem paniki kobieta zaczęła nerwowo wyłamywać palce, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała szczupłą, żeby nie powiedzieć kościstą figurę i skromna domowa suknia wisiała na niej jak na szkielecie.

– Niechże pani posłucha, Wiero Pietrowa. Pozwólcie, że na początek zajrzę tam choć jednym okiem – Gusiew kciukiem wskazał drzwi sypialni – a potem będziemy kontynuować rozmowę. Jestem pewien, że razem coś wymyślimy.

„Różnie w życiu bywa – pomyślał. – Może, na przykład, mamy do czynienia z wyjątkowym przypadkiem i chłopak nie do końca jeszcze został okaleczony psychicznie przez matkę. Co ja wiem o chorobach psychicznych? Nic. Ale natychmiast potrafię określić, czy mam do czynienia ze stukniętym, czy nie… Na rozmaitych ludzi się napatrzyłem… Ale w jakim stopniu psychol – to już dla mnie jak łażenie po ciemnej piwnicy. Może chłopak od urodzenia był normalny, a ona po prostu z jakichś tam wyimaginowanych wariackich przyczyn postanowiła go chronić przed wpływem społeczeństwa, w którym nie ma już przestępczości i każdy ma pracę?”.

– Nie! Nie pozwolę! – w głosie kobiety nie było stanowczości, powiedziała to powodowana impulsem, który kazał jej zaznaczyć swój sprzeciw.

Gusiew bardzo wolno wyjął igielnik i położył go obok siebie na kanapie. „Berettę” miał skrytą głęboko za pazuchą, kobieta nie mogła jej zobaczyć. Gusiew nie spodziewał się niebezpieczeństwa, po prostu zupełnie się rozbroić nie byłby w stanie nawet za milion „nowych”, które wymieniano po kursie jeden rubel za jednego „baksa”.

Zresztą i za sto milionów też by nie oddał obu sztuk broni naraz.

– Widzi pani – powiedział – oto moja broń. A teraz wstanę i zajrzę tam. Na sekundę.

Kobieta jakby się żachnęła, ale w tej chwili niezbyt głośno kaszlnął żelazobetonowy posąg Waluszka. I kobieta się poddała. A Gusiew skradającym się krokiem podszedł do drzwi pokoju dziecinnego, otworzył je i zajrzał do środka. Na sekundę.

Chłopiec miał z pewnością bardzo urodziwego ojca. O samej zresztą nauczycielce, gdyby dobrze jej się przyjrzeć, też trzeba by powiedzieć, że jest kobietą o bardzo regularnych rysach twarzy, które z powodu przesadnej prawidłowości wydawały się doskonale brzydkie. A z chłopaka mógłby wyrosnąć nielichy gładysz. Teraz odwrócił się szybko w stronę Gusiewa, wypuścił ślinę z kącika ust, wymamrotał coś i spojrzał na brakarza skośnymi ku garbkowi nosa oczami. Siedząc na kanapie pomiędzy porozrzucanymi zabawkami – bardzo pięknymi i zmyślnymi zabawkami, które były chyba powodem skromności umeblowania – chłopiec się nie ruszał, ale Gusiew wiedział już, jak wyglądałyby jego ruchy i gesty. Ostre, załamane, z kiepską koordynacją. Gusiew widywał takie dzieci. Podczas ostatniej tego typu interwencji też spotkał takiego chłopczyka, tylko nieco młodszego.

Ale tamtego chłopaka rodzice nie kryli przed światem. Przeciwnie, ciągnęli go ze wszystkich sił, jak opętani. Wszelkimi sposobami usiłowali mu znaleźć miejsce w społeczeństwie i samemu społeczeństwu wpoić mniemanie, że z chłopakiem wszystko jest w porządku. I prawie im się to udało. Prawie. Nawet komisja lekarska niezwykle długo zwlekała z wydaniem orzeczenia – szkoda było chłopaka, bo przekroczył dane mu przez los i naturę możliwości. Zachwycił lekarzy. I gdyby jego upośledzenie było wynikiem uszkodzenia mózgu przy porodzie, zostawiono by go w spokoju. Ale okazało się, że przyczyną jest skaza dziedziczna. Po chłopca przyjechali lekarze ASB, żeby go zabrać do domu dziecka. Ojcu natychmiast odbiło, wyciągnął z szafy dubeltówkę i podpisał tym samym wyrok na całą rodzinę.

– Baw się, chłopcze – rzucił cicho Gusiew i przymknął drzwi.

„A ty sam, Gusiew, co byś zrobił na jej miejscu? Ja? Przede wszystkim wyprowadziłbym się gdzieś za miasto. Wiele lat temu, kiedy chłopak był jeszcze maleńki i nie zwracał na siebie większej uwagi. Osiedliłbym się na wsi w jakiejś głuszy, gdzie diabeł mówi dobranoc, milicjanta nie widuje się całymi latami, o brakarzach zaś tylko słyszeli. I tam… Być może chłopak zyskałby tam jakąś szansę. Szybko by do niego przywykli, uznaliby go za swego, zostałby pomocnikiem pastucha i spokojnie przeżyłby całe życie. Ot, zwykły wiejski głuptak. Nie on pierwszy, nie on ostatni. I byłby pewnie szczęśliwy. Tak, byłby szczęśliwy…

Ale to zrobiłbym ja. Gdyby to był mój chłopak. Ciekawe, czemu ona tego nie zrobiła? Chyba mam rację, nasza dzisiejsza klientka urządziła sobie po prostu zabawę. Tragiczną, pełną udręki, sadomasochistyczną zabawę. Jak Boga kocham, lepiej by było, gdyby sobie kupiła jakieś zwierzątko i je męczyła. Na przykład morską świnkę.

Ciekawe, a czy ty, panie Gusiew, oddałbyś swoje dziecko do wybrakowania? Ty, który znasz mechanizmy gry od środka? Gdyby chodziło o noworodka, to z pewnością tak. Ale gdyby anomalia wyszła na jaw znacznie później, po kilku latach? No właśnie mówię, na wieś. Takiego wała by go tam znaleźli. No, dobra, Gusiew, wyluzuj. Zawsze miałeś możliwość wyboru. I uczciwie wybierałeś. Właśnie uczciwie, to kluczowe słowo. Zgodnie z prawem. Doskonale też wiesz, jakie w danym przypadku jest to prawo. Prawo ubiera się w biały kitel. No to wzywaj je, to swoje prawo”.

Kobieta nadal stała pośrodku pokoju i wyłamywała sobie palce. Gusiew usiadł na poprzednim miejscu, z westchnieniem ulgi wsunął igielnik do pochwy i wyjął transiver.

– Wybaczy pani, Wiero Pietrowa, ale ten wypadek leży poza moimi kompetencjami. Powinien go rozpatrzyć specjalista. Za waszym pozwoleniem, skorzystam z radiotelefonu. Halo, tu Gusiew. Proszę na górę specjalistę medyka.

– Zabijecie go… – wyszeptała kobieta. – Wy go zabijecie…

– Po co? – zdziwił się Gusiew tak szczerze, jak tylko szczerze dziwić się można.

– Ja wiem, wy go zabijecie. Po co kłamać! Wy wszystkich zabijacie! Łajdaki!

– Pojedzie do szkoły specjalnej…

– Łajdaki! Faszyści!

– Będzie miał wreszcie jakichś przyjaciół. A pani może go odwiedzać…

– Bydlę plugawe! Śmierdzący pederasta! – Kobiecie wreszcie udało się zapanować nad swoimi rękami – zgięła je w łokciach, mierząc palcami w twarz Gusiewa. I lekko ugięła nogi w kolanach. – Morderca! Skurwiel zasrany!

– Przecież pani sama niemal wpędziła go do grobu! – ryknął tracący panowanie nad sobą Gusiew. – A teraz chłopak będzie żyć! Będzie, do kurwy nędzy!

Waluszek strzelił w samą porę. Kobieta upadła głową na kolana Gusiewa, który z odrazą zepchnął ją na podłogę.

– W oczy mierzyła – wymamrotał. – Za każdym razem te baby chcą się dobrać do moich oczu.

Waluszek patrzył na kobietę, opierając się plecami o framugę drzwi. Nigdy jeszcze nie czuł tak intensywnej fali obcej nienawiści, która oblała go całego. Kobieta obrzucała przekleństwami Gusiewa, ale i Waluszek dostał swoje.

Gusiew mocno się wzdrygnął. Trzeba było wezwać wsparcie, ale zabrakło mu sił, żeby podnieść rękę i ponownie nacisnąć guzik wywołania. Czuł się jak wyżęty do cna.

– Co z dzieckiem? – zapytał go chicho Waluszek.

– Jeszcze sobie pożyje – odparł Gusiew. – Mam nadzieję. Niech sobie jeszcze choć trochę pożyje… W zasadzie jesteśmy mu to winni. Dziesięć lat życia, albo żadnych męczarni. A teraz go uśpić, to byłaby wielka niesprawiedliwość. Z nauczycielką sprawa prosta jak drut – straciła panowanie nad sobą. Ale jej strach przed Wybrakówką… W pewnym sensie przenosi winę na nas. Jak pan myśli, panie agencie specjalny? A przy okazji, chwat z ciebie nie lada. Dziękuję.

Waluszek w nieokreślony sposób poruszył brwiami, wyjął papierosy i od razu zapalił dwa. Widać było, że Gusiewowi potrzebna jest pomoc. Nigdy jeszcze Waluszek nie widział Gusiewa tak przybitego.

Co ciekawe, on sam nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia.

Загрузка...