ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

…całej ludności kraju były wiadome i bliskie cele, które popchnęły Vlada do jego czynów.


– Niczego nie rozumiem – burknął dyżurny, patrząc na monitor operacyjny. – Skąd ja im teraz wezmę wolną trójkę?

Gusiew wetknął głowę w okienko.

– A może dwójka się nada? – zapytał.

Dyżurny podniósł wzrok na Gusiewa i natychmiast się rozpromienił.

– Pe, ratuj człowieku! Potrzebna pomoc. Tu niedaleko, na Nowym Arbacie, jakiś samobójca rozsiadł się w oknie. Czeka, skurczybyk, aż tłumek większy się zbierze. A potem, powiada, skoczy.

– Znamy takich – machnął ręką Gusiew. – Nie skoczy. Szczególnie, jeżeli będzie wielu widzów.

– Pe, przecież nie jestem dzieciakiem. Ale akurat w samym centrum miasta zbiegowisko nam niepotrzebne. A ten bałwan zwiesił nogi z parapetu i śpiewa świńskie kuplety. Najgorsze, że nie wiadomo, co to za jeden. Wlazł po prostu do niewielkiego biura, złapał za taboret, wypędził personel i zamknął się od środka. Drzwi stalowe, z zamkiem trzeba się będzie nabiedzić, a jak on usłyszy i mimo wszystko skoczy?

– Gdzie to jest?

Dyżurny odwrócił monitor w stronę Gusiewa.

– Ciekawe, jak się dostał do budynku? – mruknął Gusiew, patrząc na schemat. – Albo ochrona go przegapiła, albo tam pracuje.

Waluszek wspiął się na palce i zajrzał przez ramię przewodnika. Gusiew przesunął się w bok, by umożliwić podwładnemu zerknięcie na ekran.

– W tym budynku jest bez mała setka biur, nie zdążymy po prostu sprawdzić, kim on jest. Wysłałem na wszelki wypadek „karawan” i psychologa.

– Psycholog tu na nic. Kiedy on będzie rozmawiał z klientem, na bezpłatny spektakl zbiegnie się połowa Moskwy.

– A ty co proponujesz?

– Z przeciwległej strony promenady, o, stąd… Tak, z tego balkonu można go strącić kulą do środka. A potem ratownicy mogą się bawić z drzwiami, ile będzie trzeba. Potrzebny będzie tylko karabin snajperski z tłumikiem.

– Aha! – wykrzyknął dyżurny. – Doskonały pomysł. Fantastycznie! Ale jeżeli… – nagle się zająknął. – Mmmm…

– Przecież to wybrakówka jak złoto – stwierdził Gusiew. – Co, może nie?

– Możliwe – niepewnym głosem odpowiedział dyżurny, zwracając się ponownie ku monitorom kamer obserwacyjnych i przekładając jakieś dźwignie. – A jeżeli ten baran jest jakąś fiszą? Ty go stukniesz, a okaże się, że on ma grubego, ważnego tatusia.

– No to niech sam kombinuje, czemu jego synek postanowił pożegnać się z życiem. A przy okazji wywołał zamieszanie w samym centrum miasta.

– Mmmm… tam w dole stoją menty, nie pozwalają ludziom na gromadzenie się przed biurowcem. Ale w sumie pomysł jest niezły. Przejdź się tam, Gusiew, co? Załatw problem.

– A co ja mogę zrobić? Tym bardziej, że psycholog jest już na miejscu. Dobrze mówię, Loszka?

– Uhmm… – przytaknął Waluszek.

– Sam przecież proponowałeś…

– Co proponowałem?

– Gusiew, nie mąć w głowie dyżurnemu oddziału – poprosił dyżurny. – Ty wpadłeś na pomysł, żeby go strącić? No to bierz rurę i szoruj na miejsce. Rozejrzysz się w sytuacji, porozumiesz się z psychologiem i ocenisz, jaka jest szansa, podejmiesz decyzję i potem mi zameldujesz.

– Ale przecież snajperów zredukowali…

– Snajperów owszem, ale ich karabiny – nie. A tam jest ze sto metrów. Z takiego dystansu nawet ja trafię.

– Ależ ja w życiu nie strzelałem z karabinu do celu!

– A twój partner to co? Nie jest przypadkiem biathlonistą?

Gusiew spojrzał na Waluszka. Ten zagryzł wargi i jakoś tak niewyraźnie przewrócił oczami.

– Pełnomocniku Waluszek! – odezwał się dyżurny, szczękając klawiszami. – Zadanie jasne? Posłałem już zapotrzebowanie do zbrojowni. Biegnijcie po zestaw.

– No cóż, biegnij, Loszka – potwierdził Gusiew.

– Zasadniczo miałem tę broń w ręce… – zaczął Waluszek. – Ale…

– Chłopcze, nie utrudniaj! – ponaglił go dyżurny. – Trzeba się pospieszyć, zanim ten palant sam nie spadnie i nie zrobi nam wypadku nadzwyczajnego! Zapisałem go już Gusiewowi na brak.

Waluszek rozłożył ręce i poszedł umyślnie markotnym krokiem.

– Tak właśnie trzeba – oznajmił dyżurny.

– Dureń jesteś, Korniejew – stwierdził Gusiew.

– Jeżeli twój prowadzony jest taki miłosierny, możesz strzelać sam – zgodził się łaskawie dyżurny. – Tylko nie próbuj mi mydlić oczu, że klient siedzi niezbyt dogodnie, że może wypaść na ulicę i takie tam. Doskonale go widzę: siedzi, że trudno lepiej. Jedna kula i po zawodach. A przy okazji, ten spektakl trwa już dziesięć minut, nie wyrabiamy się w regulaminowym czasie. Tak czy siak, dostanę opieprz, a wszystko przez ciebie…

– Czort mnie podkusił, żeby tu zajrzeć…

– I tak bym cię znalazł. Wiedziałem, że kto jak kto, ale ty z pewnością wymyślisz coś chytrego.

– Przecież ta sztuczka ma ze sto lat! Każdy by…

– Gusiew, może już masz dość tej roboty? – zwodniczo łagodnie zapytał dyżurny. – Powiedz tylko, a ja zanotuję…

– I napiszesz meldunek?

– Ależ oczywiście! No, gdzie ten twój nowicjusz ugrzązł? Zachorował na niedźwiedzią chorobę, czy jak?

Ze schodów wiodących do piwnicy rozległ się odgłos kroków i pokazał się Waluszek z długim futerałem pod pachą. Gusiew wetknął głowę w okienko dyżurki i kiwnięciem palca poprosił Korniejewa, żeby przysunął się bliżej. Dyżurny nachylił się ze słodką miną.

– Nie tykaj mojego nowicjusza, jasne? – syknął Gusiew. – Bo nawet się nie obejrzysz, jak sam zachorujesz.

Korniejew uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Grozisz dyżurnemu na służbie? – zapytał. – Zwracasz się do niego nieregulaminowo? Ha! Zmiatajcie stąd obaj! Bo podzielicie się przyszłą naganą. Zapiszę w meldunku, jak się ze mną spieraliście!

Gusiew warknął wściekle, ale wycofał się z okienka.

– Chodźmy, Loszka – powiedział. – Zrobimy rzeź niewiniątek w imię postępu ludzkości.

Kiedy dwójka Gusiewa znikła za drzwiami, odezwał się milczący do tej pory pomocnik dyżurnego:

– Co mu odbiło? – zapytał. – Najpierw sam zaproponował, a potem się wycofał. Też mi brakarz…

Korniejew wyjął z kieszeni niewielki kozik i zaczął czyścić paznokcie.

– Trzeba by go wylać ze służby – rzucił przez ramię. – Albo w ogóle wybrakować. Widziałeś, jakie ma oczy? Paskudny typ. Raz go już zresztą wylali. Ale wrócił.

– Jak to? – zdziwił się pomocnik.

– W przeciwieństwie do wielu innych, Gusiew ma wielkiego, ważnego tatusia – stwierdził Korniejew. – Nie cierpię typa… Wyjechali?

– Owszem. Zapisać czas wyjazdu?

Korniejew zamknął kozik i wsunął go do kieszeni.

– Zapisz mu czas zgodny ze zgłoszeniem. Pomocnik spojrzał na niego ze zdziwieniem we wzroku.

– W Wybrakówce problemy rozwiązuje się inaczej – stwierdził Korniejew, odwracając się do monitorów i kierując jedną z miejskich kamer obserwacyjnych tak, żeby widzieć balkon, z którego miał strzelać Gusiew. – Ucz się, synku…

– A… – uśmiechnął się pomocnik. – W razie konfliktu wy po prostu wzajemnie się zabijacie.

Korniejew spojrzał na niego przez ramię i skrzywił się pogardliwie.

– Już nie – powiedział. – Zbyt mało nas zostało.


Wysławszy Waluszka na balkon, Gusiew zaparkował samochód, biegiem skoczył ku przejściu i po kilku chwilach znalazł się po drugiej stronie prospektu. Uliczne głośniki zachłystywały się radosną muzyką, skutecznie zagłuszając wrzaski kandydata na samobójcę. Gapiów zresztą nie było, i tylko niektórzy milicjanci w mundurach ukradkowo popatrywali ku górze.

„Karawan” stał na podwórku, a obok zatrzymało się kilka znajomych samochodów – widać było, że przyjechał dochodzeniowy z „grupą wsparcia”. Gusiew westchnął z ulgą – na terenie akcji pojawił się przełożony, który w razie czego weźmie na siebie odpowiedzialność za podjęte decyzje.

Za stołem w westybulu budynku starannie sprawdzał przepustki jakiś nieznany Gusiewowi drągal ze znaczkiem ASB, a obok niego przestępowali z nogi na nogę trzej wiekowi emeryci w mundurach. Gusiew doskonale znał ten typ ludzi – elitarni ochroniarze, całe życie na służbie. Ochronią wszystko i wszystkich – byle tylko dać im możliwości ochrony. Takie same niedobite mamuty stały przy wszystkich drzwiach Centralnego Szpitala Klinicznego, gdzie od czasu do czasu wylegiwał się ojciec Gusiewa, i oczywiście wszystkim robili straszliwe formalne trudności. Wierne psy wartownicze, zajadłe i uparte, potrafią tylko sprawdzać papiery i nikogo nie wpuszczać – ale w tym są znakomici. Teraz mieli gęby powyciągane bardziej niż zwykle, czym zupełnie się upodobnili do dobermanów.

Gusiew od dzieciństwa miał porachunki z takimi właśnie ochroniarzami i serdecznie ich nienawidził.

– No co, stare pierdziele! – krzyknął radośnie niemal od drzwi. – Urządziliście nam tu wypadek nadzwyczajny?

Brakarz na chwilę oderwał się od papierów, kiwnięciem głowy przywitał Gusiewa i burknął:

– Wszystkich trzech rozstrzelamy w pizdu!

I ponownie zajął się swoimi sprawami. Najpewniej także doskonale znał takich starych pryków i bardzo ich nie lubił.

– Towarzyszu… – cienkim głosem zapiszczał jeden z emerytów, rzucając się do Gusiewa i niemal wieszając mu się na ramieniu. – Towarzyszu…

Z biura przepustek wyszedł jeszcze jeden brakarz z grupą i mocno steraną księgą dyżurów w ręku.

– Stać! – rozkazał. – Marsz pod ścianę!

Gusiew pogardliwie odepchnął starucha i przeszedł do wind, zostawiając za sobą stłumione jęki, chwytanie się za serce i wywracanie oczami. „Jeszcze chwila i któryś z tych mamutów dostanie zawału! – pomyślał z wredną uciechą o dowcipnisiach z grupy wsparcia. – Boże, jakie to szczęście, że te dziadygi z żelazobetonu już niedługo powyzdychają. A my takimi się nie staniemy. Po pierwsze dlatego, że nie dożyjemy ich wieku. Po drugie – jesteśmy inni. Po prostu nie znaliśmy tego potwornego porządku społecznego, który zdławił godność ludzką minionego pokolenia. A teraźniejszy porządek, cokolwiek by o nim mówić, nie niszczy ludzkiej godności. Co najwyżej może cię zabić”.

W korytarzu na czternastym piętrze zgromadzili się ratownicy, milicjanci i brakarze.

– Ej! – niezbyt głośno krzyknął Gusiew. – Kto tu dowodzi?

Z tłumu wynurzył się facet w drogim garniturze i z wyraźnym niedostatkiem włosów na głowie, trzymający w ręce standardowy transiver z wyposażenia ASB.

– To wy jesteście Gusiew? Miło mi poznać. Łapin, śledczy państwowy drugiego stopnia.

– Jakie są rozkazy, dowódco? – zapytał Gusiew. – Powiadomiono cię, co zamierzamy zrobić?

– Owszem, powiedział mi dyżurny. Wasz snajper jest już na pozycji?

– Zaraz się dowiem. Panowie… – zwrócił się Gusiew do ratowników – czy któryś z was nie zechciałby mi pożyczyć na chwilę lornetki? I skąd tu można wyjrzeć na zewnątrz?

– Skąd zechcecie, byle nie z pokoju, w którym pracuje psycholog.

– Typ wisi brzuchem na parapecie – wyjaśnił rosły ratownik, podając Gusiewowi coś w rodzaju lunetki optycznego celownika.

– Nie próbowaliście go zaczepić jakąś pętlą – zapytał Gusiew. – Może lasso?

– Przycisnął nogi do ściany. Zaczepimy o but i po zawodach. Ale nasz niedźwiednik [18] prawie uporał się z zamkiem. Jedno szczęknięcie – i gotowe. Ale… ten pedryl usłyszy, jak nic usłyszy i skoczy. Już takich widzieliśmy…

Gusiew kiwnął głową i wszedł w pierwsze otwarte drzwi. Wyjął transiver i odszukał kanał wewnętrznej łączności dwójki.

– Loszka, jesteś na miejscu?

– Gotowe – odparł Waluszek.

Gusiew spojrzał przez okno. Waluszka nie było widać na umówionym balkonie – ktoś tylko otworzył drzwi do wnętrza mieszkania. „Zuch – pomyślał Gusiew, podnosząc do oka lunetę. – Mądrala”.

I rzeczywiście – Waluszek znalazł sobie miejsce w głębi, nawet lufa karabinu nie wystawała na zewnątrz.

– Bardzo dobrze, Loszka – pochwalił go Gusiew. – Na razie tylko siedź tam i czekaj na rozkaz. Jak samopoczucie?

– Normalne, doskonale widzę klienta. Tylko nie za bardzo mi wygląda na psychola.

– Najważniejsze, żeby wpadł do środka, a tam już nasi go wezmą. Ej, Loszka, nie pomyliło ci się przypadkiem?! W sąsiednim oknie jest nasz psycholog.

– A psycholog akurat wygląda na kompletnie stukniętego.

– Waluszek! – stęknął Gusiew. – W którym oknie masz klienta?

– No, w lewym z mojej strony… co jest, za durnia mnie uważasz, czy co?

Gusiew westchnął z ulgą. Ale nagle coś go jakby kolnęło pod sercem.

Okazuje się, że nie bardzo miał ochotę na wydawanie Waluszkowi rozkazu strzelania do człowieka, którego jedyną winą było to, że zamierzał skończyć ze sobą wobec większej widowni.

„Ciekawe, kogo mi bardziej żal – tego psychola, czy Waluszka? Nie, oczywiście, Loszki”.

– Siedź i czekaj na rozkaz – polecił i wyszedł na korytarz. A tam akurat jakoś się przetarło – Gusiew ledwo zdążył oddać lunetę ratownikowi. Ludzie w niebieskich kurtkach z żółtymi pasami szybko się wycofywali, ciągnąc za sobą swój osprzęt. Na korytarzu został tylko jeden – spec od zamków.

– Łapin! – krzyknął Gusiew. – Mój człowiek jest na miejscu, widzi klienta, gotów jest do strzału.

– Pozwalam – machnął ręką śledczy.

– Chwileczkę! – zdziwił się Gusiew. – A podstawa?

Śledczy nieco się nachmurzył.

– Według mnie, nie musicie tego wiedzieć. Wystarczy ustny rozkaz dowódcy akcji.

– A ja uważam, że jest zupełnie inaczej. Nie widzę konieczności stosowania rozwiązań siłowych. Na dole nikogo nie ma, klient nikomu nie przeszkadza. Co mówi psycholog? Jaka jest wasza decyzja?

– Gusiew, proszę się uspokoić. Ustaliliśmy tożsamość klienta. Klasyczny brak, możecie strzelać.

– Towarzyszu śledczy państwowy! – żachnął się Gusiew. – Proszę o pozwolenie na przyjrzenie się klientowi.

Łapin obejrzał się na chłopców z grupy wsparcia, jakby szukając u nich pomocy. Ale członkowie tej grupy, sądząc z ich zachowań i min, co nieco już słyszeli o brakarzu Gusiewie z Centralnego, natomiast podejrzanie młody śledczy Łapin jakoś nie zdobył sobie ich zaufania.

– W przeciwnym razie – nalegał Gusiew – będę zmuszony poprosić o bezpośrednie polecenie dyżurnego operacyjnego i szefa dziennej zmiany, oraz poproszę, żeby uwzględnili moje obiekcje w dzienniku służby.

– No to proszę, idźcie i popatrzcie sobie – wzruszył ramionami śledczy. – Tylko się pospieszcie.

Psycholog akurat zsunął się z parapetu.

– Co powiecie? – zapytał Gusiew.

– Do ziemi nie doleci, gruchnie na przybudówkę – oznajmił psycholog. – Chyba że rozpędzi się od samych drzwi.

– I to właśnie omawialiście z nim przez pół godziny?

– Oczywiście.

Gusiew chrząknięciem zamaskował wzbierającą w nim falę rozdrażnienia i podejrzeń.

– A co, nie jesteście zorientowani? – zdziwił się psycholog. – A-aaa… Ogólnie rzecz biorąc, klient liczy na to, że rozpozna go ktoś ze stojących na dole. Sam się zapędził w sytuację bez wyjścia. Na asfalt nie zeskoczy, za drzwi nie wyjdzie…

– Co to, przedszkole jakieś, czy co?! Więc chce się zabić, czy nie?

– Nie, oczywiście, że nie. Histeria już mu przeszła, a poza tym w zasadzie jest normalny. I na domiar wszystkiego boi się wysokości. Przypomniał sobie, że się boi, jak otrzeźwiał. Ale negocjacje go nie urządzają. Powiada, że albo wszyscy pójdą precz, albo wyskoczy.

– A da się go jakoś ugłaskać?

– Za kilka godzin – owszem. Już niedługo zacznie go trochę łamać, wtedy będzie bardziej potulny.

– Narkoman? – zdziwił się Gusiew.

– Na razie łagodne stadium. Ale bierze, choć niewiele.

– Rozkazano mi go zastrzelić – rzekł Gusiew, zniżając głos do niemal szeptu.

– Niezły pomysł. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Zresztą… sami popatrzcie, co to za jeden.

Gusiew odprowadził odchodzącego psychologa oszołomionym spojrzeniem i podszedł do okna. Wysunął głowę… i oniemiał.

Na sąsiednim parapecie palii papierosa i patrzył na ulicę wzrokiem zaszczutego psa szef biura prasowego Rady Najwyższej.

– Dima… – odezwał się Gusiew. – Co się stało?

Przerażony Dima poderwał się, tracąc równowagę tak, że niewiele brakło, a runąłby w dół, zamachał nogami, upuścił niedopałek i ostatecznie zwalił się w głąb mieszkania, przewracając chyba jakiś mebel, bo Gusiewa doszedł rumor.

Gusiew głośno odetchnął. Teraz otworzą się drzwi, do pomieszczenia wpadnie grupa wsparcia, a brakarz Gusiew pójdzie spokojnie na piwo.

Niestety, nie stało się nic podobnego. Gusiew wyskoczył na korytarz. Wszyscy stali bez ruchu i gapili się na niego.

– Co wy, kurczę… – zaczął, ale natychmiast się rozmyślił i ponownie kopnął się w głąb opuszczonego przed sekundą pokoju, wyciągając w biegu igielnik. Łapin coś tam za nim krzyknął, ale Gusiewa już to nie interesowało. Zajął pozycję. I jak tylko w prześwicie okna pokazała się noga, którą przekładano przez okno, trzykrotnie nacisnął spust.

Noga znieruchomiała na sekundę, a potem bezwładnie opadła na parapet, a w sąsiednim pokoju znów rozległ się łoskot. Gusiew schował broń i wyjął transiver. W sąsiednim pomieszczeniu otworzono drzwi i wokół postrzelonego klienta zaczął się ruch.

– Aleksiej, schodź do samochodu. Koncert odwołany.

– Chwacko go załatwiłeś! Jak to wyszło?

– Zejdź do samochodu. – Gusiew przyczepił aparat do pasa i nagle przyłapał się na chęci otworzenia kabury „beretty” przed wyjściem na korytarz.

– Będziecie mieli bardzo, bardzo wielkie nieprzyjemności – usłyszał głos Łapina.

– Zamknij się, leszczu – odpowiedział ze znużeniem w głosie. – Wszelkiego rodzaju nieprzyjemności mam już za sobą.

Odsunął ramieniem stojącego bez ruchu śledczego, wyszedł z pokoju i nie oglądając się za siebie ruszył ku windzie.

Загрузка...