rozdział 9

· Poczekaj – powiedziała Lula. – Przecież on będzie goły. Może nie chcemy tego oglądać. W swojej karierze widziałam mnóstwo ohydnych facetów. Nie palę się do takich widoków.

· Pieprzę jego nagość – oświadczyłam. – Interesuje mnie to, czy on ma nóż albo miotacz gazu.

· Racja.

· Dobra, liczę od początku. Przygotuj się. Raz, dwa, trzy!

Otworzyłam drzwi do łazienki i obie wpadłyśmy do środka.

Munson odciągnął na bok zasłonę przy prysznicu.

· Co, u diabła?

· Jesteś aresztowany – poinformowała Lula. – I byłybyśmy wdzięczne, gdybyś wziął ręcznik, bo nie mam ochoty patrzeć na twoje żałosne, zwiędłe części intymne.

Miał na głowie mnóstwo piany, a na stopie opatrunek, zabezpieczony reklamówką, ciasno przymocowaną do kostki bandażem elastycznym.

· Jestem szurnięty! – wrzasnął. – Jestem pojaranym czubkiem i nigdy nie weźmiecie mnie żywcem!

· Tak, ale mimo wszystko – odrzekła Lula, dając mu ręcznik – zakręcisz wodę?

Munson wziął ręcznik i cisnął nim w Lulę.

· Hej! – powiedziała Lula. – Uspokój się. Rzuć we mnie tym ręcznikiem jeszcze raz, a dostaniesz kopa sprejem.

Munson znowu rzucił ręcznikiem.

· Tłuścioch, tłuścioch, tłuścioch – podśpiewywał.

Lula zapomniała o spreju i zdzieliła go w kark. Munson sięgnął ręką do góry, puścił prysznic na Lulę i wyskoczył z brodzika. Próbowałam go chwycić, ale był mokry i śliski od mydła, a Lula wykonywała rozpaczliwe, nieskoordynowane ruchy, usiłując uciec przed wodą.

· Pryskaj na niego! – krzyknęłam do Luli. – Poraź go prądem! Zastrzel go! Zrób coś!

Munson odepchnął nas na bok i pognał schodami w dół. Byłam tuż za nim, a Lula biegła jakieś trzysta metrów za mną. Stopa musiała go nieźle rwać, ale biegł równym tempem przez dwa podwórka, a potem odbił w kierunku drogi dojazdowej. Dałam dużego susa i złapałam go za plecy. Przewróciliśmy się na ziemię, turlając się w uścisku, klnąc i drapiąc. Munson usiłował się wyrwać i uciec, a ja starałam się kurczowo go trzymać i założyć mu kajdanki. Byłoby znacznie prościej, gdyby miał na sobie ubranie, za które mogłabym chwycić. Ale w tej sytuacji naprawdę nie miałam ochoty chwytać go za to, za co się dało.

· Walnij go tam, gdzie boli! – krzyczała Lula. – Walnij go tam, gdzie boli!

No to walnęłam. Przychodzi taki moment, w którym człowiekowi po prostu nie chce się dłużej turlać. Przekręciłam się na plecy i dałam Munsonowi kopniaka w jaja.

· Auuu! – zawył, przybierając pozycję embriona. Odciągnęłyśmy jego ręce od smętnego worka i skułyśmy je kajdankami na plecach.

· Szkoda, że nie mogłam nakręcić kamerą wideo, jak mocowałaś się z tym kolesiem – powiedziała Lula. – Przypominało mi to kawał o tym karle w komunie nudystów, który ciągle wsadzał nos w czyjś interes.

Mitchell i Habib wysiedli z samochodu, stali w odległości stu metrów, wyglądali na zdenerwowanych.- Przeczuwałem to od początku – oświadczył Mit-chell. – Wystarczyło tylko słowo, że mamy się rzucić na ratunek, jak bum cykoria.

Lula pobiegła do domu, żeby zabrać prześcieradło i zamknąć drzwi. Habib, Mitchell i ja zaciągnęliśmy Munsona do buicka. Kiedy wróciła Lula, zawinęliśmy faceta w prześcieradło, wrzuciliśmy na tylne siedzenie i zawieźliśmy na posterunek przy North Clinton. Podjechaliśmy do tylnego wejścia, do którego prowadził podjazd.

· Zupełnie jak w McDonaldzie – zauważyła Lula. -Tylko że tutaj się wyrzuca, a tam się zabiera.

Zadzwoniłam domofonem i przedstawiłam się. Chwilę potem Carl Costanza otworzył drzwi i spojrzał na buicka.

· A tym razem co? – powiedział.

· Na tylnym siedzeniu mam ciało. Morris Munson. NSS.

Carl zajrzał do środka przez szybę i uśmiechnął się.

· On jest goły. Głośno westchnęłam.

· Nie będziesz chyba utrudniał mi tej sprawy?

· Hej, Juniak! – krzyknął Costanza. – Chodź tutaj zobaczyć tego gołego kolesia. Zgadnij, kto go przyprowadził!

· Dobra – powiedziała Lula do Munsona. – Koniec jazdy. Możesz wysiąść.

· Nie – odparł Munson. – Nigdzie nie wysiadam.

· Kurna, właśnie że wysiadasz. Nadszedł Juniak i dwóch innych gliniarzy. Każdy miał na ustach głupkowaty uśmiech policjanta.

· Czasami myślę sobie, że to naprawdę beznadziejna praca – zauważył jeden z nich. – Ale kiedy widzę coś takiego, to stwierdzam, że naprawdę warto. Dlaczego ten goły koleś ma na nodze reklamówkę?

· Postrzeliłam go – wyjaśniłam. Costanza i Juniak wymienili spojrzenia.

· Nie chcę nic o tym wiedzieć – rzekł Costanza. – Nic nie słyszałem.

Lula spojrzała na Munsona wzrokiem bazyliszka.

· Nie wyciągniesz swoich kościstych bladych zwłok z tego samochodu? Ja to zrobię.

· Odwal się – rzucił Munson. – Odwal się z tym swoim tłustym tyłkiem.

Wszyscy gliniarze wstrzymali oddech i zrobili krok do tyłu.

· No i doigrałeś się – oświadczyła Lula. – Zepsułeś mi humor. Zniszczyłeś moje pozytywne nastawienie. A teraz pójdę tam i wyrwę cię z tego samochodu jak karłowatego szczura, którym jesteś. – Lula wygramoliła się z samochodu i szarpnęła tylne drzwi.

Munson wyskoczył z wozu.

Owinęłam go znów w prześcieradło i wszyscy powlekliśmy się na posterunek policji, z wyjątkiem Luli, która miała fobię na punkcie posterunków. Wycofała samochód z podjazdu, znalazła miejsce i zaparkowała.

Przykułam Munsona kajdankami do ławki przy rejestracji, oddałam dokumenty i dostałam pokwitowanie odbioru. Kolejnym punktem na mojej liście spraw do załatwienia był Brian Simon.

Wchodziłam właśnie na trzecie piętro, kiedy zatrzymał mnie Costanza.

· Jeśli szukasz Simona, to nie musisz się wysilać. Zwiał natychmiast, jak usłyszał, że tutaj jesteś. – Otaksował mnie wzrokiem. – Nie chcę być niegrzeczny, rozumiesz, ale wyglądasz jak wywłoka.

Byłam od stóp do głów w kurzu, miałam dziurę na kolanie, moje włosy wyglądały, jakby przeszedł przez nie tajfun, no i jeszcze ten pryszcz.

· Wyglądasz, jakbyś nie spała całe wieki… – powiedział Costanza.

· Bo nie spałam.

· Mógłbym pogadać z Morellim.

· To nie Morelli. To moja babcia. Wprowadziła się do mnie i chrapie. – Nie wspomniałam o Księżycu. I o świrach. I o Komandosie.

· Czy ja dobrze zrozumiałem? Mieszkasz z babcią i z psem Simona?- Tak.

Costanza uśmiechnął się pod nosem.

· Hej, Juniak! – krzyknął. – Padniesz, jak to usłyszysz. – Znów spojrzał na mnie. – Nic dziwnego, że Mo-relli jest w takim podłym nastroju.

Wyszłam z posterunku, pojechałam do biura i weszłam z Lula, żeby móc pławić się w swojej sławie łowcy nagród. Lula i ja ujęłyśmy naszego ściganego. Stanowił wielką zdobycz. Maniakalny zabójca. Oczywiście akcja nie była zupełnie wolna od błędów, ale najważniejsze, że go dorwałyśmy.

Rzuciłam pokwitowanie odbioru na biurko Connie.

· Chyba jesteśmy niezłe? – zapytałam. Yinnie wyjrzał z gabinetu.

· Czy dobrze słyszałem, że kogoś złapano?

· Morrisa Munsona – poinformowała Connie. – Podpisano, opieczętowano, dostarczono.

Yinnie stanął pewnie na nogach, trzymając ręce w kieszeniach, a na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech.

· Świetnie.

· Tym razem nie udało mu się nawet podpalić żadnej z nas – oświadczyła Lula. – Byłyśmy niezłe. Zaciągnęłyśmy go za tyłek do mamra.

Connie rzuciła wzrokiem na Lulę.

· Wiesz, że jesteś cała mokra?

· Tak. Wyciągnęłyśmy tego dupka spod prysznica. Yinnie podniósł brwi aż do czoła.

· Chcesz mi powiedzieć, że kiedy go aresztowałyście, był goły?

· Tak, to wszystko przez niego, bo wybiegł z domu i uciekał – powiedziała Lula.

Yinnie pokiwał głową, uśmiechając się jeszcze szerzej.

· Kocham tę robotę.

Connie wręczyła mi zapłatę, a ja dałam Luli należną jej część pieniędzy i pojechałam do domu, żeby się przebrać.

Babcia była jeszcze w domu i przygotowywała się do lekcji jazdy.

Była ubrana w swój ciepły kostium w kolorze purpury, tenisówki na koturnach i bawełnianą bluzkę z długimi rękawami, z napisem: „Zjedz moje figi” na piersiach.

· Dzisiaj w windzie spotkałam mężczyznę – oświadczyła. – Zaprosiłam go do nas na kolację.

· Jak się nazywa?

· Myron Landowsky. To stary piernik, ale pomyślałam, że w końcu od czegoś trzeba zacząć. – Wyjęła z szuflady portfel, wsadziła go sobie pod pachę i poklepała Boba po łbie. – Bob był dzisiaj grzecznym chłopcem, z wyjątkiem tego, że zjadł rolkę papieru toaletowego. Aha, mam nadzieję, że moglibyśmy sobie pojeździć z tobą i Jo-sephem. Myron nie prowadzi samochodu po zmroku, bo w nocy nic nie widzi.

· Nie ma sprawy.

Zrobiłam sobie grzankę ze smażonym jajkiem na obiad, włożyłam inne dżinsy, uczesałam włosy w trochę głupkowaty koński ogon, zasmarowałam pryszcz toną korektora, wytuszowałam rzęsy i przejrzałam się w lustrze. Stepha-nie, Stephanie, Stephanie, powiedziałam w duchu. Co ty wyprawiasz?

Stopniowo sama siebie przekonuję do powrotu na wybrzeże, to właśnie wyprawiam. Głowa mi pękała od świadomości, że schrzaniłam okazję porozmawiania z Alexandrem Ramosem. Wczoraj siedziałam z nim przy stoliku jak ostatni matoł. Śledziliśmy rodzinę Ramosów, a kiedy przypadkiem wpuszczono mnie do kurnika, nie zadałam kogutowi ani jednego pytania. Nie miałam wątpliwości co do tego, że rada Komandosa, abym trzymała się z daleka od Alexandra Ramosa, jest rozsądna. Z drugiej strony, wydawało mi się, że tylko mięczak nie wróciłby tam i nie spróbował lepiej wykorzystać sytuacji.

Wzięłam kurtkę i przypięłam smycz do obroży Boba. Zatrzymałam się w kuchni, żeby pożegnać Reksa i włożyć rewolwer z powrotem do miski na herbatniki. Pomyślałam, że gdybym miała w pełnym oporządzeniu wywieźć Ramosa, nie skończyłoby się to chyba dobrze. JeślibyRamos lub jego opiekunowie mnie przeszukali, byłoby mi trudno wytłumaczyć, dlaczego mam przy sobie broń.

Kiedy zeszłam na dół, spotkałam na parkingu Joyce Bamhardt.

· Wyglądasz ślicznie. Zupełnie jak pizza – powiedziała. Domyśliłam się, że korektor nie był całkowicie skuteczny.

· Chcesz czegoś?

· Wiesz, czego chcę.

Joyce nie była jedyną idiotką, która kręciła się po parkingu. Na drugim końcu stali Habib i Mitchell. Podeszłam do nich, a Mitchell opuścił szybę po stronie kierowcy.

· Widzicie tę kobietę, z którą przed chwilą rozmawiałam? – zapytałam. – Nazywa się Joyce Barnhardt. Jest agentką do poszukiwania osób zwolnionych za kaucją, którą Yinnie wynajął, żeby schwytała Komandosa. Jeśli chcecie dostać Komandosa, musicie śledzić Joyce.

Obaj popatrzyli się na Joyce.

· W mojej wiosce, jeśli kobieta byłaby tak ubrana, rzucalibyśmy w nią kamieniami, dopóki byśmy jej nie zabili – powiedział Habib.

· Ale ma niezłe cycki – zauważył Mitchell. – Prawdziwe?

· Z tego, co wiem, tak.

· Jakie ona ma szansę, żeby złapać Komandosa?

· Żadne.

· A ty jakie masz szansę?

· Też żadne.

· Kazali nam obserwować ciebie – oznajmił Mitchell. -1 tak zrobimy.

· To niedobrze – powiedział Habib. – Naprawdę lubię patrzeć na tę dziwkę Joyce Barnhardt.

· Zamierzacie jeździć za mną całe popołudnie? Mitchell poczerwieniał.

· Mamy inne zajęcia. Uśmiechnęłam się.

· Trzeba odwieźć samochód do domu?

· Na cholerny złom – wyjaśnił Mitchell. – Mój dzieciak grał w piłkę nożną.

Poszłam do buicka i wpakowałam Boba na tylne siedzenie. Przynajmniej dzięki piłce nożnej nie musiałam się martwić, że ktoś będzie za mną jeździł. Popatrzyłam w lusterko, żeby się upewnić. Habiba i Mitchel-la nie było, ale na ogonie siedziała mi Joyce. Zjechałam na pobocze i zatrzymałam się. Joyce zatrzymała się sto metrów za mną. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do niej.

· Daj sobie siana – zaproponowałam.

· To jest wolny kraj.

· Masz zamiar jeździć za mną cały dzień?

· Prawdopodobnie.

· Przypuśćmy, że ładnie cię poproszę.

· Najpierw to zrób.

Popatrzyłam na jej samochód. Nowy czarny suv. Potem spojrzałam na swój Wielki Błękit. Wróciłam do niego i wsiadłam.

· Poczekaj – powiedziałam do Boba. A potem wrzuciłam wsteczny bieg.

Trzask.

Zmieniłam bieg i podjechałam kawałek do przodu. Wysiadłam i oceniłam straty. Zderzak wozu Joyce był obrazem zniszczenia, a ona sama mocowała się z otwartą poduszką powietrzną. Tył buicka znajdował się w doskonałym stanie. Ani jednej rysy. Wróciłam do auta i odjechałam. Zadzieranie z kobietą, która ma pryszcz, nie jest najlepszym pomysłem.

W Deal było pochmurno, a nad oceanem unosiła się mgła. Bure niebo, bury ocean, bure chodniki, duży różowy dom Alexandra Ramosa. Przejechałam obok domu, zawróciłam na przełączce, znowu minęłam dom, skręciłam i zatrzymałam się za rogiem. Byłam ciekawa, czy Komandos obserwuje teren. Stawiałam na to, że tak. Na ulicy nie widziałam żadnych vanów ani ciężarówek. Znaczyło to, że musiał być w domu. I że nie ma tam nikogo oprócz niego. Patrząc od strony plaży, łatwo tu stwierdzić, czy ktoś jest w domu. Trudniej to określić od strony ulicy.

Popatrzyłam na zegarek. To samo miejsce, ta sama pora. A Ramosa nie ma. Po dziesięciu minutach zadzwonił telefon.

· Cześć – powiedział Komandos.

· Cześć.

· Nie przestrzegasz specjalnie surowo poleceń.

· Masz na myśli sprawę odmowy przyjęcia posady przemytnika papierosów? Wydawała się zbyt interesująca, żeby sobie odpuścić.

· Będziesz ostrożna, prawda?

· Jasne.

· Nasz gość ma problemy z wyjściem z domu. Czekaj tam.

· Skąd o tym wiesz? Gdzie jesteś?

· Bądź gotowa. Przedstawienie trwa – rzucił Komandos. I rozłączył się.

Alexander Ramos pojawił się w bramie i pobiegł przez ulicę w moim kierunku. Szarpnął drzwi buicka i dał nura do środka.

· Jedź! – krzyknął. – Jedź!

Odjechałam od krawężnika i zobaczyłam w lusterku dwóch mężczyzn w garniturach, którzy pędzili w naszą stronę. Nacisnęłam mocniej na pedał gazu.

Ramos wyglądał fatalnie. Był blady, spocony i ciężko oddychał.

· Boże – powiedział. – Nie sądziłem, że to zrobię. W tym domu trwa jakieś cholerne przedstawienie dla czubków. Na szczęście wyjrzałem przez okno i zobaczyłem twój samochód. Myślałem, że dostanę tam fisia.

· Chce pan jechać do sklepu?

· Nie. To pierwsze miejsce, gdzie będą mnie szukać. Nie mogę też jechać do Sala.

Zaczęłam mieć złe przeczucia. Na przykład, że jest to jeden z tych dni, kiedy Alexander nie wziął leków.

· Zabierz mnie do Asbury Park – powiedział. – Znam jedno miejsce w Asbury.

· Dlaczego ci mężczyźni pana gonili?

· Nikt mnie nie gonił.

· Ale ja ich widziałam.

· Nic nie widziałaś.

Dziesięć minut później wskazał palcem.

· Tam. Zatrzymaj się przy tamtym barze.

Wszyscy troje weszliśmy do baru, usiedliśmy przy stoliku i odbył się ten sam rytuał co poprzednim razem. Barman bez słowa przyniósł butelkę ouzo. Ramos wychylił dwie szklaneczki i zapalił papierosa.

· Wszyscy pana znają – zauważyłam.

Spojrzał na odrapane lóżki po jednej stronie lokalu i na ciemny mahoniowy bar po drugiej stronie. W barze stał typowy zestaw butelek. Za butelkami zwyczajne barowe lustro. Jeden taboret na drugim końcu sali był zajęty. Siedział na nim mężczyzna ze wzrokiem wlepionym w drinka.

· Przychodzę tutaj od kilku lat – wyjaśnił Ramos. -Przychodzę tutaj, kiedy muszę uciec od tych świrów.

· Świrów?

· Mojej rodziny. Wychowałem trzech beznadziejnych synów, którzy wydają pieniądze szybciej, niż ja je zarabiam.

· Pan jest Alexander Ramos, prawda? Jakiś czas temu widziałam pana zdjęcie w „Newsweeku”. Przykro mi z powodu Homera. Czytałam w gazecie o tym pożarze.

Wychylił następną szklaneczkę.

· O jednego świra na głowie mniej.

Zbladłam. Jak na ojca, było to przerażające stwierdzenie.

Zaciągnął się głęboko, zamknął oczy i delektował się przez chwilę.

· Myślą^ że stary nie wie, co się dzieje. Mylą się. Stary wie wszystko. Nie zbiłbym fortuny, gdybym był głupi. Ani gdybym był miły, więc niech lepiej uważają, co robią.Spojrzałam za siebie na drzwi.

· Jest pan pewien, że możemy się tutaj czuć bezpieczni?

· Z Alexandrem Ramosem zawsze jesteś bezpieczna. Nikt nie tknie Alexandra Ramosa.

Jasne, racja. Dlatego ukrywamy się w barze w Asbury. Tutaj czuł się bezpiecznie.

· Nie lubię, jak mi ktoś przeszkadza, kiedy palę -wyjaśnił. – Nie chcę patrzeć na te wszystkie pijawki.

· Dlaczego pan się ich nie pozbędzie? Nie powie, żeby się wynieśli z pana domu?

Spojrzał na mnie z ukosa zza kłębów dymu.

· Jak by to wyglądało? To przecież rodzina. – Rzucił papierosa na podłogę i przydeptał go. – Jest tylko jeden sposób, żeby pozbyć się rodziny.

O cholera.

· Na tym skończymy – powiedział. – Muszę wracać, zanim mój syn wdepcze mnie w ziemię.

· Hannibal?

· A jakże. Nie powinienem był posyłać go na studia. -Wstał i rzucił na stół plik banknotów. – A ty? Skończyłaś studia?

· Tak.

· I co teraz robisz?

Obawiam się, że gdybym mu powiedziała, iż jestem łowczynią nagród, zastrzeliłby mnie.

· Raz to, raz owo.

· Masz wyższe wykształcenie i robisz nie wiadomo co?

· Mówi pan jak moja mama.

· Pewnie ją przez ciebie serce boli. Uśmiechnęłam się. Był absolutnie szalony, ale nawet go lubiłam. Przypominał mi wujka Punky.

· Wie pan, kto zabił Homera?

· Homer sam się zabił.

· Czytałam w gazecie, że nie znaleziono przy nim broni, więc samobójstwo zostało wykluczone.

· To nie jest jedyny sposób, żeby popełnić samobójstwo. Mój syn był głupi i chciwy.

· Ale… pan go chyba nie zabił?

· Byłem w Grecji, kiedy go zastrzelono.

Nasze spojrzenia spotkały się. Oboje wiedzieliśmy, że to nie jest odpowiedź na pytanie. Ramos mógł wynająć kogoś, żeby zabił syna.

Odwiozłam go do Deal i zaparkowałam na poboczu, w pewnej odległości od różowego domu.

· Jeśli będziesz chciała kiedyś zarobić dwadzieścia dol-ców, po prostu stań na rogu – powiedział Ramos.

Uśmiechnęłam się. Nie wzięłam od niego żadnych pieniędzy i pewnie już tu nie wrócę.

· W porządku – odparłam. – Niech mnie pan wypatruje.

Odjechałam natychmiast, kiedy wysiadł z samochodu. Nie chciałam ryzykować, żeby namierzyli mnie ci goście w garniturach. Dziesięć minut później zadzwonił telefon.

· Krótka wizyta – powiedział Komandos.

· Pije, pali, idzie do domu.

· Dowiedziałaś się czegoś?

· Myślę, że on może mieć coś nie w porządku pod sufitem.

· Tu się zgadzamy.

Komandos czasami mówił, jakby był z ulicy, a innym razem można było pomyśleć, że jest maklerem. Ricardo Carlos Manoso, Tajemniczy Człowiek.

· Myślisz, że Ramos mógłby zabić własnego syna?

· Jest do tego zdolny.

· Twierdzi, że Homer zginął, ponieważ był głupi i chciwy. Znałeś Homera. Czy był głupi i chciwy? Powiedz mi.

· Homer miał najsłabszy charakter spośród wszystkich trzech synów Ramosa. Zawsze szedł po linii najmniejszego oporu. Ale czasem ten oportunizm wychodził mu na złe.

· Dlaczego?

· Homer przepuszczał setki tysięcy dolców na hazard, a potem szukał łatwych sposobów zdobycia pieniędzy, takich jak napady z bronią w ręku na ciężarówki albohandel narkotykami. Przy okazji narażał się mafii albo miewał zatargi z policją i Hannibal musiał wpłacać za niego kaucję.

Zaczęłam się zastanawiać, co wobec tego Komandos robił z Homerem Ramosem tej nocy, kiedy tamtego zamordowano. Nie było sensu pytać.

· Do usłyszenia, laleczko – zakończył rozmowę Komandos. I już go nie było.

Przyjechałam do domu akurat, żeby wyprowadzić psa i wziąć prysznic. Spędziłam pół godziny dłużej niż zwykle na układaniu włosów, aby wyglądało na to, że nie wysilam się za bardzo, bo same w sobie są tak zachwycające, że i bez wszystkich zabiegów wyglądam szałowo. Ten ogromny brzydki pryszcz przy seksownych włosach wyglądał na świętokradztwo, więc ścisnęłam go, aż wystrzelił. Została po nim duża krwawa dziura na policzku. Niech to licho. Przyłożyłam do dziury kawałek papieru toaletowego, żeby krew przestała lecieć, i zaczęłam robić makijaż. Przedtem włożyłam obcisłe czarne spodnie i czerwony sweterek z szałowym dekoltem. Oderwałam papier od policzka i cofnęłam się trochę, żeby się obejrzeć w lustrze. Worki pod oczami znacznie się zmniejszyły, a dziura w policzku zaczęła się już zasklepiać. Może nie byłam materiałem na modelkę z okładki, ale w przyćmionym świetle wszystko będzie w porządku.

Usłyszałam, jak drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły, a następnie babcia wpadła do łazienki w drodze do swojego pokoju.

· O kurczę, jazda samochodem to jest dopiero coś! -zachwyciła się. – Nie wiem, jak ja mogłam przez wszystkie te lata nie mieć prawa jazdy. Dzisiaj po południu odbyłam lekcję, a potem Melvina zabrała mnie do centrum i pozwoliła jeździć naokoło. Naprawdę mi wyszło. Z wyjątkiem tego, że kiedy raz nagle się zatrzymałam, Melvina dostała bólu pleców.

Usłyszałam dzwonek do drzwi i gdy otworzyłam, zobaczyłam w korytarzu charczącego Myrona Landowskyego. Landowsky zawsze przypominał mi skorupę żółwia z tą swoją wysuniętą do przodu łysą głową, usianą plamami wątrobowymi, z obwisłymi ramionami i spodniami podciągniętymi prawie pod szyję.

· Mówię pani, jeśli nie zrobią czegoś z tą windą, to się wyprowadzę – oświadczył. – Mieszkam tutaj od dwudziestu dwóch lat, ale jak nie będzie wyjścia, trudno, wyniosę się. Ta stara pani Bestler wsiada ze swoim chodzikiem do windy, a kiedy wysiada, naciska przycisk stopu. Widziałem, jak to robiła, z milion razy. Wysiadanie z windy zajmuje jej piętnaście minut, a potem ona sobie idzie, a przycisk dalej jest wciśnięty. Co w tej sytuacji ma robić reszta lokatorów? Musiałem zejść tutaj po schodach.

· Może przynieść panu szklankę wody?

· Masz jakiś alkohol?

· Nie.

· Nic nie szkodzi. – Rozejrzał się. – Przyszedłem, żeby zabrać twoją babcię. Idziemy na kolację.

· Szykuje się. Wyjdzie do pana za chwilę. Ktoś zapukał do drzwi i do mieszkania wszedł Morelli. Popatrzył na mnie. A potem spojrzał na Myrona.

· No to mamy podwójną randkę – powiedziałam. -To jest przyjaciel babci, Myron Landowsky.

· Proszę nam wybaczyć – rzucił Morelli, ciągnąc mnie za sobą do przedpokoju.

· I tak muszę na chwilę usiąść – oświadczył pan Landowsky. – Szedłem cały czas po schodach.

Morelli zamknął drzwi, przyparł mnie do ściany i pocałował. Kiedy skończył, spojrzałam na siebie, żeby się upewnić, czy nadal mam na sobie ubranie.

· Niech cię – powiedziałam. Wodził ustami po moim uchu.

· Jeśli nie wyrzucisz tych starszych państwa z mieszkania, to zaspokoję się sam.

Wiedziałam, co ma na myśli. Dzisiaj rano chciałam się zaspokoić pod prysznicem, ale niewiele mi to pomogło.Babcia otworzyła drzwi i wyjrzała.

· Przez chwilę myślałam, że poszliście bez nas.

Pojechaliśmy buickiem, ponieważ nie zmieścilibyśmy się wszyscy do samochodu Morellego. Morelli prowadził, koło niego siedział Bob, a ja przy oknie. Babcia i Myron zajęli miejsca z tyłu i dyskutowali o związkach zobojętniających kwasy.

· Są jakieś nowości na temat morderstwa Ramosa?

· Nic nowego. Barnes nadal jest przekonany, że to Komandos.

· Nie ma innych podejrzanych?

· Dość, żeby zapełnić stadion. Ale nie ma przeciwko nim żadnych dowodów.

· A co z rodziną?

Morelli zmierzył mnie wzrokiem.

· A co ma być?

· Czy członkowie rodziny są podejrzanymi w sprawie?

· Tak jak wszyscy inni w promieniu Bóg wie ilu kilometrów.

Mama stała w drzwiach, kiedy przyjechaliśmy. Wydawało się dziwne, że jest sama. W ciągu ostatnich kilku lat zawsze była koło niej babcia. Matka i córka, które zamieniły się rolami – babcia z przyjemnością zrzekła się odpowiedzialności rodzicielskiej, mama, krzywiąc się, zaakceptowała taki stan rzeczy, usiłując się odnaleźć jako kobieta w średnim wieku, która nagle zamieniła się w dziwaczne połączenie tolerancyjnej matki i buntowniczej córki. Ojciec zaszył się w pokoju gościnnym i nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

· Czyż to nie wspaniałe? – zachwyciła się babcia. -Wszystko wygląda inaczej, kiedy patrzy się z drugiej strony drzwi.

Bob, zwabiony unoszącą się w powietrzu wonią pieczeni wieprzowej, wyskoczył z samochodu i rzucił się na mamę.

Myron wygramolił się nieco wolniej.

· To jest prawdziwy samochód – powiedział. – Cacko. Takich samochodów już nie produkują. Te wszystkie nowoczesne auta to kupa śmieci. Plastikowa tandeta. Produkowana przez bandę obcokrajowców.

Do holu wparował mój ojciec. To była gadka w jego stylu. Ojciec był Amerykaninem w drugim pokoleniu i uwielbiał najeżdżać na obcokrajowców, wyłączając oczywiście swoich krewnych. Cofnął się nieco, kiedy zobaczył, że mówi to człowiek-żółw.

· To jest Myron – zaprezentowała go babcia. – Mam z nim randkę dziś wieczór.

· Ładny dom – pochwalił Myron. – Aluminiowa elewacja jest bezkonkurencyjna. To jest elewacja aluminiowa, prawda?

Bob biegał po całym domu jak oszalały, węsząc zapachy jedzenia. Zatrzymał się w holu i zaczął obwąchiwać ojca w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

· Zabierzcie stąd tego psa – powiedział ojciec. – Skąd się tu wziął?

· To jest Bob – wyjaśniła babcia. – On tylko chce się przywitać. Widziałam w telewizji program o psach i mówili, że obwąchiwanie tyłków przez psy jest tym samym, co podawanie ręki. Teraz wiem wszystko o psach. I naprawdę mamy szczęście, że wykastrowali Boba, zanim się zestarzał i popadł w nawyk ciupciania ludzkich nóg. Powiedzieli, że bardzo ciężko oduczyć psa tego nawyku.

· Kiedy byłem dzieckiem, miałem królika, który bzykał się z nogą – powiedział Myron. – Ludzie, kiedy już cię łapsnął, to człowiek nie mógł się go pozbyć. Królikowi było wszystko jedno, na kogo właził. Raz dorwał kota i prawie go zabił.

Czułam, jak Morelli chichocze bezgłośnie.

· Umieram z głodu – oznajmiła babcia. – Chodźmy coś zjeść.

Wszyscy usiedliśmy przy stole, oprócz Boba, który jadł w kuchni. Ojciec nałożył na swój talerz parę plastrów pieczeni i resztę podał Morellemu. Podsuwaliśmy sobietłuczone ziemniaki. I fasolkę szparagową, surówkę, koszyk z bułeczkami i małe marynowane buraczki.

· Ja dziękuję za buraczki – powiedział Myron. – Mam po nich rozwolnienie. Nie wiem, jak to jest, starzejesz się i wszystko powoduje rozwolnienie.

Trzeba się z tym liczyć.

· Na szczęście można jeździć – odrzekła babcia. – Na szczęście nie trzeba kupować narkotyków. Teraz, kiedy Diler nie będzie robił interesów, ceny narkotyków strzelą w górę. Inne rzeczy też będą poza zasięgiem. Kupiłam ten samochód w samą porę.

Mama i ojciec podnieśli głowy znad talerzy.

· Kupiłaś samochód? – zapytała mama. – Nic o tym nie wiedziałam.

· To jeszcze małe piwo – powiedziała babcia. – Kupiłam czerwoną corvettę. Mama przeżegnała się.

Dobry Boże – westchnęła tylko.

Загрузка...