rozdział 4

· O kurna – powiedziała Lula, spoglądając mi przez ramię. – Nie patrz tam, właśnie nadchodzi twoja babcia. Otworzyłam szeroko oczy.

· Moja babcia?

· A niech to kule biją! – rzucił Vinnie z czeluści swojego gabinetu. Usłyszałyśmy szuranie nogami. Drzwi do gabinetu zatrzasnęły się z hukiem i szczęknął zamek.

Babcia weszła i rozejrzała się wokół.

· Ludzie, co za nora! – zdumiała się. – Czegoś takiego można się spodziewać tylko po kimś z Plumów.

· Gdzie jest Melvina? – zapytałam.

· Obok, w delikatesach, kupuje mielonkę. Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w tej okolicy, to porozmawiam z Yinniem na temat pracy.

Wszystkie popatrzyłyśmy na zamknięte drzwi do gabinetu Vinniego.

· Jaki rodzaj pracy ma pani na myśli? – zapytała Connie.

· Łowczyni nagród – wyjaśniła babcia. – Chcę robić duże pieniądze. Mam broń i całą resztę.

· Hej, Vinnie! – krzyknęła Connie. – Gość do ciebie. Drzwi otworzyły się, Vinnie wysunął głowę i spojrzał na Connie spode łba. Potem popatrzył na babcię.

· Edna – powiedział, usiłując przywołać coś na kształt uśmiechu, ale niezbyt mu wyszło.

· Vincent – powitała go babcia, uśmiechając się słodko.

Vinnie przestępował z nogi na nogę, chcąc zwiać i wiedząc jednocześnie, że to niemożliwe. – W czym mogę ci pomóc, Edna? Chcesz kogoś wykupić?

· Nic z tych rzeczy – odparła babcia. – Chcę podjąć pracę i pomyślałam sobie, że mogjabym zostać łowczynią nagród.

· To nie jest najlepszy pomysł – orzekł Vinnie. – A nawet bardzo zły pomysł. Babcia aż się zjeżyła.

· Chyba nie uważasz, że jestem za stara, co?

· Nie! U licha, nic podobnego. Chodzi o twoją córkę. Chyba zniosłaby jajko. To znaczy, nie chcę powiedzieć nic złego o Ellen, ale nie spodobałby jej się ten pomysł.

· Ellen jest wspaniałym człowiekiem – powiedziała babcia – ale pozbawionym wyobraźni. Jest taka sama, jak jej ojciec, oby spoczywał w spokoju. – Zacisnęła usta. -To był ponurak.

· Powiedz, o co chodzi – odezwała się do Vinniego Lula.

· To jak będzie? – zwróciła się babcia do Vinniego. -Dostanę tę pracę?

· W żaden sposób się nie da, Edna. To nie to, że nie chcę ci pomóc, ale zawód łowcy nagród wymaga posiadania wielu różnych umiejętności.

· Posiadam umiejętności – zapewniła babcia. – Umiem strzelać i przeklinać i potrafię być naprawdę wścibska. Poza tym mam przecież jakieś prawa. Choćby prawo do zatrudnienia. Spojrzała na Vinniego z ukosa. – Nie widzę, żeby pracowały u ciebie jakieś starsze osoby. Wygląda na to, że nie mają równych szans. Dyskryminujesz starych ludzi. Mogę nasłać na ciebie ASE.

· ASE to Amerykańskie Stowarzyszenie Emerytów -powiedział Vinnie. – E oznacza Emerytów. Stowarzyszenia nie obchodzą starzy ludzie, którzy pracują.

· Dobrze – odparła babcia. – A co sądzisz o innym rozwiązaniu? Jeśli nie dasz mi tej pracy, będę siedziała na tamtej kanapie, dopóki nie umrę z głodu.

Lula wstrzymała oddech.

· To było z grubej rury.

· Zastanowię się nad tym – obiecał Vinnie. – Nie mogę niczego przyrzec, ale być może, jeśli nadarzy się sposobność… – Dał nura do gabinetu i zamknął drzwi na klucz.

· To dopiero początek – oświadczyła babcia. – Muszę już iść i sprawdzić, jak tam sobie radzi Melvina. Mamy dużo planów na dzisiejsze popołudnie. Chcemy obejrzeć kilka mieszkań, a potem idziemy do Stivy na pokaz. Ma-deline Krutchman właśnie została wystawiona i słyszałam, że wygląda naprawdę nieźle. Doiły ją czesała i powiedziała mi, że zrobiła jej farbę, żeby twarz stała się bardziej wyrazista. Mówiła, że jeśli mi się spodoba, to może mi zrobić to samo.

· Kapitalne – zachwyciła się Lula. Babcia i Lula wymieniły jeden z tych skomplikowanych gestów pożegnalnych, po czym babcia wyszła.

· Są jakieś nowości na temat Komandosa albo Homera Ramosa? – zapytałam Connie.

Connie odkręciła buteleczkę z lakierem do paznokci.

· Do Ramosa strzelono z niewielkiej odległości. Niektórzy mówią, że to pachnie egzekucją.

Connie pochodzi z rodziny, która zna się na egzekucjach. Jej wujem jest Jimmy zwany Kosą. Nie znam jego prawdziwego nazwiska. Wiem tylko tyle, że jeśli Jimmy kogoś szuka… to koniec. Dorastałam, słuchając opowieści o Jimmym Kosie, tak jak inne dzieci słuchały bajek o Piotrusiu Panie. Jimmy Kosa jest słynny w mojej okolicy.

· A co z policją? Jaki jest obecny punkt widzenia glin?

· Szukają Komandosa, wyższa szkoła jazdy.

· Jako świadka?

· O ile wiem, jako nie wiadomo kogo. Connie i Lula popatrzyły na mnie.

· No i? – zapytała Lula.

· No i co?

· Dobrze wiesz co.

· Nie jestem pewna, ale sądzę, że żyje – powiedziałam. – Po prostu takie mam przeczucie.

· Ha! – wykrzyknęła Lula. – Wiedziałam! Byłaś goła, jak miałaś to przeczucie?

· Nie!

· To źle – oświadczyła. – Ja bym była.

· Muszę iść – poinformowałam. – Muszę przekazać Księżycowi złe wiadomości o latającej maszynie.

Zaletą Księżyca jest to, że zawsze można go zastać w domu. Jego wadą jest to, że w domu przybywa tylko ciałem, a duchem często bawi gdzie indziej.

· Cholera – powiedział, otwierając drzwi. – Znowu zapomniałem o wizycie w sądzie?

· W sądzie masz być za dwa tygodnie, licząc od jutra.

· W dechę.

· Muszę z tobą pogadać o latającej maszynie. Jest trochę podziurawiona. I nie ma tylnych świateł. Ale naprawię ją.

· Hej, nie przejmuj się tym, facetka. Zdarza się.

· Może powinnam porozmawiać z właścicielem.

· Dilerem.

· Tak. Gdzie on ma swoją siedzibę?

· W ostatnim domu w szeregu. Ma garaż, facetka. Czujesz to? Garaż.

Ponieważ spędziłam całą zimę na skrobaniu lodu z szyb, rozumiałam, dlaczego Księżyc tak się podnieca tym garażem. Też uważałam, że garaż to cudowna rzecz.

Ostatni dom stał w odległości około czterystu metrów, więc podjechaliśmy tam samochodem.

· Myślisz, że go zastaniemy? – zapytałam Księżyca, kiedy znaleźliśmy się na końcu ulicy.

· Diler zawsze jest w domu. Musi tam być, żeby ubijać interesy.

Zadzwoniłam do drzwi i otworzył je Dougie Kruper. Chodziłam z Dougiem do szkoły, ale nie widziałam go od lat. Tak naprawdę to słyszałam plotki, że wyprowadził się do Arkansas i zmarł.

· Niech cię kule biją, Dougie – powiedziałam. – Myślałam, że nie żyjesz.

· Teraz sam wolałbym nie żyć. Mój ojciec przeniósł się do Arkansas, więc pojechałem z nim, ale mówię ci, Arkansas to nie dla mnie. Nic się tam nie dzieje, wiesz, co mam na myśli? A jak chcesz zobaczyć ocean, to musisz jechać całe wieki.

· Jesteś dilerem?

· Tak jest, sir. Dilerem. We własnej osobie. W pewnym sensie. Potrzebujesz czegoś. Ja to mam. Robimy interes.

· Zła wiadomość, Dougie. Latająca maszyna miała katastrofę.

· Dziewczynko, latająca maszyna to jedna wielka katastrofa. Wydawało mi się, że to będzie coś, ale teraz nie mogę się jej pozbyć. Miałem zamiar zepchnąć ten wóz z mostu, jak tylko go oddasz. Chyba że chcesz go kupić.

· Tak naprawdę nie odpowiada moim potrzebom. Za bardzo zapada w pamięć. Potrzebuję samochodu, którego się nie pamięta.

· Samochód widmo. Diler powinien mieć coś takiego – powiedział Dougie. – Chodźmy na podwórko, rozejrzymy się.

Na podwórku stały samochody, jeden przy drugim. Samochody stały na drodze, na podwórku, a w garażu też stał samochód.

Dougie zaprowadził mnie do czarnego forda escorta.

· To jest prawdziwy samochód widmo.

· Ile sobie liczy lat?

· Dokładnie nie wiem, ale ma nieduży przebieg.

· Nie podają rocznika w papierach?

· Ten szczególny samochód nie ma papierów. Hm. Diler to chyba raczej ksywa.

· Jeśli potrzebujesz samochodu z papierami, będzie to miało niekorzystny wpływ na cenę – powiadomił mnie Dougie.

· Do jakiego stopnia niekorzystny?

· Myślę, że możemy przejść do omówienia warunków. Mimo wszystko jestem przecież dilerem.

Dougie Kruper był największym trepem w naszej klasie maturalnej. Nie umawiał się na randki, nie uprawiał żadnego sportu i nie jadł jak normalny człowiek. Jego największym osiągnięciem w szkole średniej było to, że zdołał wciągnąć do nosa kawałek galaretki przez słomkę.

Księżyc spacerował między samochodami, kładąc na nich dłonie, by wyczuć karmę.

· To jest to – oświadczył, stojąc koło małego jeepa w kolorze khaki. – Ten samochód ma właściwości obronne.

· Masz na myśli to, że jest jak anioł stróż?

· Mam na myśli to, że są w nim pasy bezpieczeństwa.

· A co z papierami? – zapytałam Dougiego. – I czy wóz działa?

· Jestem niemal pewien, że działa – odpowiedział Dougie.

W pół godziny później miałam dwie pary nowych dżinsów i nowy zegarek, ale nie miałam nowego samochodu. Dougie chciał sprzedać mi jeszcze kuchenkę mikrofalową, tyle że już jedną posiadam.

Było wczesne popołudnie i okropna pogoda, więc udałam się do domu moich rodziców i pożyczyłam bui-cka rocznik 1953, który należał kiedyś do wujka Sando-ra. Nikt tego wozu nie używał, samochód działał, no i miał papiery. Powiedziałam sobie, że to bardzo fajny samochód. Klasyka. Wujek Sandor kupił go jako nówkę i buick nadal znajdował się w idealnym stanie, czego nie można było powiedzieć o wujku Sandorze, który leżał głęboko pod ziemią. Wóz był w kolorze niebieskobiałej farbki do bielizny, ze świecącymi chromowanymi światłami i dużym silnikiem V-8. Spodziewałam się, że dostanę pieniądze z ubezpieczenia, zanim babcia zrobi prawo jazdy i będzie potrzebowała buicka. Miałam nadzieję, że szybko dostanę tę forsę, bo szczerze nienawidziłam tego auta.

Kiedy w końcu dotarłam do domu, słońce już zachodziło. Parking przed moim domem był prawie zapełniony, a obok nielicznych wolnych miejsc stał czarny lincoln. Zaparkowałam buicka na jednym z tych miejsc, a szyba w lincolnie od strony pasażera zjechała w dół.

· Co to jest? – zapytał Mitchell. – Inny samochód? Nie próbowałabyś wprowadzić nas w błąd, prawda? Ach, jakby tylko o to chodziło!

· Mam trochę problemów z samochodem.

· Jeżeli nie znajdziesz wkrótce tego kolesia Komandosa, to będziesz miała inne problemy, które mogą okazać się dla ciebie zgubne.

Mitchell i Habib byli z pewnością gangsterami, ale ja przeszłam właśnie ciężką próbę radzenia sobie z autentycznym strachem. Jakoś nie wyglądali mi na kolesi z tej samej drużyny co psychol Morris Munson.

· Co się stało z twoją koszulą? – zapytał Mitchell.

· Ktoś usiłował mnie podpalić. Pokiwał głową.

· Ludzie są kopnięci. W dzisiejszych czasach trzeba mieć oczy z tyłu głowy – powiedział gość, który przed chwilą groził mi śmiercią.

Weszłam do holu, wypatrując Komandosa. Drzwi od windy otworzyły się i zajrzałam do środka. Pusta. Sama nie wiedziałam, czy poczułam ulgę, czy rozczarowanie. Na piętrze też nikogo nie było. W moim mieszkaniu natomiast sytuacja nie wyglądała już tak różowo. Babcia wyjrzała z kuchni natychmiast, jak usłyszała, że otwieram drzwi wejściowe.

· W samą porę – oświadczyła. – Kotlety są gotowe. Zrobiłam też makaron z tartym żółtym serem. Brakuje tylko jarzyn, ponieważ pomyślałam, że skoro nie ma tutaj twojej matki, to możemy jeść, co chcemy.

Stół w części jadalnej był nakryty, stały na nim talerze, leżały noże i widelce, i papierowe serwetki, złożone na pół.

· Ho, ho – powiedziałam. – Miło z twojej strony, że przygotowałaś taką kolację.

· Zrobiłabym jeszcze lepszą, ale masz tylko jeden garnek. Co się stało z tym kompletem, który dostałaś na prezent ślubny?

· Wyrzuciłam go, jak przyłapałam Dicka… na wiesz czym, z Joyce.

Babcia przyniosła makaron z serem.

· Myślę, że cię rozumiem. – Usiadła przy stole i wzięła sobie kotlet. – Muszę się gdzieś ruszyć. Nie miałyśmy z Melviną czasu, żeby pójść do Stivy dziś po południu, więc wybieramy się tam wieczorem. Możesz pójść z nami. Następną rzeczą, za którą przepadam, zaraz po wsadzeniu sobie widelca do oka, jest oglądanie zwłok.

· Dzięki, ale dziś wieczór pracuję. Robię wywiad dla przyjaciela.

· To kiepsko – powiedziała babcia. – Zapowiada się dobra zabawa.

Po wyjściu babci obejrzałam powtórkę Simpsonów, powtórkę Niani i pół godziny Milionerów, usiłując oderwać się od myśli o Komandosie. Malutka, złośliwa cząstka mojego umysłu wątpiła w niewinność Komandosa w związku z morderstwem Ramosa. Reszta mojego umysłu odczuwała niepokój, że Komandos mógłby zostać zastrzelony lub zabity, zanim znajdą prawdziwego mordercę. A żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, zgodziłam się zrobić dla niego wywiad. Komandos był najlepszym łowcą nagród u Yinniego, ale zaangażowanym również w mnóstwo podejrzanych interesów, choć czasami legalnych. Pracowałam kiedyś dla Komandosa ze zmiennym powodzeniem. W końcu wypisałam się z listy jego pomocników, ponieważ doszłam do wniosku, że nasze współdziałanie nie przyniosłoby nikomu korzyści. Wyglądało na to, że teraz miałam zrobić wyjątek. Mimo że nie byłam pewna, dlaczego potrzebuje akurat mojej pomocy. Nie wydawałam się też sobie szczególnie kompetentna.

Z drugiej strony, byłam lojalna, miałam szczęście i, jak mi się wydaje, niewielkie wymagania finansowe.

Kiedy było już prawie ciemno, przebrałam się. Czarne spodnie do joggingu z ortalionu, czarny podkoszulek, buty do biegania, czarna bluza z kapturem i jako dopełnienie całości kieszonkowy sprej na psy. Gdyby złapali mnie na węszeniu, zawsze mogę powiedzieć, że uprawiam jogging. Każdy perwersyjny podglądacz w podobnych sytuacjach wykorzystuje to alibi, i zawsze z powodzeniem.

Dałam Reksowi kawałek żółtego sera i wytłumaczyłam mu, że będę z powrotem za parę godzin. Kiedy znalazłam się na parkingu, zaczęłam szukać wzrokiem hondy civic, ale przypomniałam sobie, że została spalona. Potem jęłam się rozglądać za latającą maszyną, ale i z tego nic nie wyszło. W końcu westchnęłam ciężko i podeszłam do buicka.

Nocą ulica Fenwood wyglądała przytulnie. W oknach się świeciło, a ścieżki prowadzące do domów były usiane śladami podeszew. Na ulicy panował zupełny spokój.

Rolety w domu Hannibala Ramosa nadal były spuszczone, ale prześwitywało przez nie światło. Objechałam blok dookoła i zaparkowałam przy ścieżce rowerowej, którą szłam tego samego dnia rano.

Zrobiłam parę skłonów i trochę pobiegałam na wypadek, gdyby ktoś mnie obserwował, zastanawiając się, czy nie jestem jakąś podejrzaną postacią. Ruszyłam powolnym truchtem i szybko dotarłam do ścieżki, która biegła wzdłuż znanego mi terenu za domami. Przyćmione światło prześwitywało zza drzew aż tutaj. Przez chwilę przyzwyczajałam do niego wzrok. Każde ogrodzenie miało furtkę, więc ostrożnie szłam wzdłuż muru, licząc drzwi, aż uznałam, że znajduję się za domem Hannibala. W oknach na pierwszym piętrze było ciemno, ale nad murem widniało rozproszone światło, pochodzące z parteru.

Spróbowałam otworzyć drzwi w murze. Były zamknięte. Mur z cegły miał ponad dwa metry wysokości. Cegły były gładkie, więc nie dało się po nich wspiąć. Nie było o co zaczepić ręki ani stopy. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu czegoś, na czym można byłoby stanąć. Nic. Dostrzegłam sosnę, która rosła tuż koło muru. Stała trochę niefortunnie, ze ściśniętymi dolnymi konarami. Wyższe zwisały nad podwórkiem. Jeśli weszłabym na drzewo, mogłabym się schować między gałęziami i obserwować Hannibala. Chwyciłam się pnia i podciągnęłam do góry. Wdrapałam się jeszcze wyżej i w nagrodę zobaczyłam tyły domu Hannibala. Wzdłuż muru były kwiatowe grządki, teraz pokryte kompostem. Kamienne patio o nieregularnym kształcie przylegało do drzwi od strony ogrodu. Resztę zajmował trawnik.

Dokładnie tak, jak przypuszczałam, rolety w oknach parteru były odsłonięte. Przez podwójne okno widziałam kuchnię. Tylne drzwi prowadziły do jadalni. Za jadalnią widoczna była część kolejnego pomieszczenia. Trudno określić dokładnie jakiego, ale prawdopodobnie pokoju gościnnego. Nie zauważyłam, żeby ktoś się tam kręcił.

Posiedziałam tak jakiś czas, nadal jednak nic się nie działo. W domu Hannibala Ramosa panował absolutny spokój. W sąsiednich domach też. Co za nuda. Na ścieżce rowerowej również nikt się nie pojawiał. Żadnych ludzi spacerujących z psami. Żadnych biegaczy. Za ciemno. Dlatego kocham szpiegowanie. Nie dzieje się nic. A potem wychodzisz na chwilę do toalety i okazuje się, że przegapiłaś podwójne zabójstwo.

Po godzinie poczułam się senna, a nogi zdrętwiały mi z bezruchu. Uderzam w kimono, pomyślałam. Przecież i tak nie wiedziałam, czego szukam.

Odwróciłam się, żeby zeskoczyć na dół, straciłam równowagę i spadłam na ziemię. Bum! Runęłam na tyłek. Do ogrodu Hannibala.

Zapaliły się światła na tarasie i wyjrzał Hannibal.

· Co się dzieje, do cholery? – zapytał.

Poruszałam palcami i nogami. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.

Hannibal stanął nade mną, z rękami opartymi na biodrach, jakby czekał na wyjaśnienia.

· Spadłam z drzewa – wyjaśniłam. Było to zresztą dość oczywiste, ponieważ wokół mnie leżało sosnowe igliwie i gałązki.

Hannibal nawet nie mrugnął.

Z trudem wstałam.

· Próbowałam ściągnąć na dół mojego kota. Siedział tam od popołudnia. Popatrzył na drzewo.

· Czy ten kot dalej tam siedzi?

Zabrzmiało to tak, jakby ani trochę mi nie wierzył.

· Myślę, że zeskoczył, kiedy spadłam. – Hannibal Ra-mos miał kalifornijską opaleniznę i wydelikaconą cerę lenia kanapowego. Nie byłam tym zaskoczona, ponieważ wcześniej widziałam jego zdjęcia. Nie spodziewałam się natomiast zmęczenia na jego twarzy. Ale przecież dopiero co stracił brata, a to musiało odcisnąć na nim piętno. Miał rzadkie brązowe włosy. Bacznie mi się przyglądał zza swoich ogromnych okularów. Ubrany był w szare spodnie od garnituru, które aż się prosiły, żeby je wyprasować, i białą koszulę rozpiętą pod szyją, też zmiętoszoną. Przeciętny biznesmen po ciężkim dniu w biurze. Domyślałam się, że może mieć nieco po czterdziestce i parę lat do operacji wstawienia bypassów.

· I pewnie uciekł? – powiedział Ramos.

· Boże, tylko nie to. Mam już dość latania za nim. -Jestem wspaniałą kłamczuchą. Czasami zadziwiam nawet siebie samą.

Hannibal otworzył bramkę w ogrodzeniu i uważnie spojrzał na ścieżkę rowerową.

· Zła wiadomość. Nie widzę żadnego kota. Spojrzałam mu przez ramię.

· Tutaj, kici, kici! – zawołałam. Czułam się dość głupawo, ale nie było innego wyjścia poza tym, żeby brnąć w to dalej.

· Wiesz, co o tym sądzę? – zapytał Hannibal. – Myślę, że nie ma żadnego kota. A ty siedziałaś na tym drzewie, bo mnie szpiegujesz.

Spojrzałam na niego z głębokim zdumieniem. Jak… że niby ja?

· Słuchaj – powiedziałam, usiłując czmychnąć w stronę bramki. – Muszę iść. Muszę znaleźć mojego kota.

· Jakiej maści jest ten kot?

· Czarny.

· To powodzenia.

Zajrzałam pod krzaki, które rosły po drodze do ścieżki rowerowej.

· Chodź tutaj, kici, kici!

· Może powinnaś zostawić swój adres i numer telefonu na wypadek, gdybym go znalazł – zauważył Han-nibal.

Jego wzrok na chwilę skrzyżował się z moim i serce zamarło mi w piersiach.

· Nie – powiedziałam. – Nie sądzę, żeby to było konieczne. – I wyszłam, kierując się w stronę przeciwną niż ta, z której przyszłam. Zeszłam ze ścieżki rowerowej i okrążyłam domy, żeby dostać się do samochodu. Przeszłam przez ulicę i stałam przez chwilę w mroku, patrząc na dom Hannibala i zastanawiając się nad jego osobą. Gdybym spotkała faceta na ulicy, wzięłabym go za agenta ubezpieczeniowego. Albo członka średniego personelu zarządzającego w jakiejś spółce. To, że jest następcą tronu w nielegalnym handlu bronią, nawet nie przyszłoby mi do głowy.

W oknie na pierwszym piętrze zapaliło się światło. Następca tronu pewnie przebierał się w strój domowy. Było za wcześnie, żeby iść spać, a na parterze nadal się świeciło. Miałam już jechać, kiedy zobaczyłam samochód, który skręcił na podjazd domu Hannibala.

Prowadziła go kobieta. Nie widziałam jej twarzy. Drzwi wozu otworzyły się i wysunęła się z nich długa noga w pończosze, a potem zabójcze ciało w ciemnym kostiumie. Krótkie blond włosy. Aktówka pod pachą.

Zapisałam numer rejestracyjny wozu w notesie, który trzymałam w torebce, wyjęłam z kieszonki swoją mini-lornetkę i udałam się na tyły domu Hannibala. Kolejny raz. Była cisza. Hannibal chyba czuł się pewnie, wiedząc, że mnie wystraszył. Co za idiota byłby tak szalony, żeby próbować tropić Hannibala dwa razy w ciągu jednej nocy?

Taką idiotką byłam właśnie ja.

Wdrapałam się na drzewo tak cicho, jak tylko umiałam. Tym razem poszło łatwiej. Wiedziałam, dokąd zmierzam. Znalazłam swoje miejsce i wyjęłam lornetkę. Niestety, nie było na co patrzeć. Hannibal i jego gość znajdowali się w pokoju od frontu. Widziałam część pleców Hannibala, ale kobieta była poza zasięgiem mojego wzroku. Po kilku minutach usłyszałam, jak drzwi wejściowe się zamykają, a samochód odjeżdża.

Hannibal poszedł do kuchni, wyjął nóż z szuflady i otworzył nim kopertę. Wyłuskał z niej list i zaczął go czytać. Nie widać było żadnej reakcji na jego twarzy. Ostrożnie wsunął list z powrotem do koperty i położył ją na ladzie kuchennej.

Popatrzył przez okno, wyglądając na pogrążonego w myślach. Zamarłam, wstrzymując oddech, ale wytłumaczyłam sobie, że przecież nie może mnie widzieć. Na drzewie jest ciemno. Nie ruszaj się, a na pewno sobie pójdzie. Guzik, guzik, guzik. Podniósł rękę do góry, natychmiast się zaświeciło i byłam w potrzasku.

· Tutaj, kici, kici! – mruknęłam, zasłaniając oczy dłonią, żeby zobaczyć coś pod światło.

Podniósł drugą rękę i ujrzałam w niej broń.

· Złaź – powiedział, idąc w moim kierunku. – Powoli.

Jasne. Spadłam z drzewa, łamiąc po drodze wszystkie gałęzie i lądując na nogach, które już w powietrzu zaczęły uciekać.

Puk. Łatwy do rozpoznania dźwięk kuli, która przeszyła powietrze.

Zwykle nie jestem szybka, ale gnałam ścieżką z prędkością światła. Pobiegłam prosto do samochodu, wskoczyłam do środka i odjechałam z rykiem silnika.

Kilka razy spoglądałam w lusterko, aby się upewnić, że nikt za mną nie jedzie. W okolicy mojego mieszkania wjechałam w ulicę Makefield, stanęłam za rogiem, wyłączyłam światła i czekałam. Żadnego samochodu w zasięgu wzroku. Włączyłam z powrotem światła i zauważyłam, że ręce prawie przestały mi drżeć. Uznałam to za dobry znak i skierowałam się w stronę domu.

Kiedy skręciłam na oświetlony parking, zobaczyłam Morellego. Stał oparty o swój 4X4, z założonymi rękami i ze skrzyżowanymi nogami. Zamknęłam buicka i podeszłam do Joego. Wyraz nudy na jego twarzy ustąpił miejsca niezdrowej ciekawości.

· Znowu jeździsz buickiem? – zapytał.

· Chwilowo.

Obejrzał mnie od stóp do głów i wyjął mi z włosów igłę sosnową.

· Aż się boję zapytać – powiedział.

· Wywiad.

· Cała się kleisz.

· Żywica. Siedziałam na sośnie. Uśmiechnął się szeroko.

· Słyszałem, że szukają pracowników w fabryce guzików.

· Co wiesz o Hannibalu Ramosie?

· Chryste, nie mów, że szpiegujesz Ramosa. To naprawdę niedobry koleś.

· Nie wygląda na złego. Wygląda przeciętnie. – To znaczy wyglądał, dopóki nie wymierzył we mnie spluwy.

· Nie doceniasz go. Zarządza mocarstwem Ramosów.

· Myślałam, że robi to jego ojciec.

· Hannibal zajmuje się całym interesem na co dzień. Podobno stary Ramos jest chory. Zawsze był rozrywkowy, ale dowiedziałem się z moich źródeł, że zachowuje się coraz bardziej dziwacznie, a rodzina wynajmuje opiekunki, chcąc mieć pewność, że któregoś dnia staruszek sobie po prostu gdzieś nie pójdzie i więcej już go nie zobaczą.

· Alzheimer?

Morelli wzruszył ramionami.

· Nie wiem.

Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że mam podrapane i zakrwawione kolana.

· Pomagając Komandosowi, możesz stać się narzędziem w jakiś ciemnych interesach – odezwał się Morelli.

· Ja?

· Powiedziałaś mu, żeby się ze mną skontaktował?

· Nie miałam możliwości. A przy okazji, on odbiera wiadomości, które mu wysyłasz na pager. Po prostu nie chce na nie odpowiadać.

Morelli przyciągnął mnie do siebie.

· Pachniesz jak las sosnowy.

· To pewnie żywica.

Położył mi ręce na biodrach i pocałował mnie w kark.

· Bardzo sexy. – Morelli uważał, że wszystko jest sexy. – Pojedziesz do mnie – powiedział. – Pocałuję twoje obdarte ze skóry kolano i sprawię, że lepiej się poczujesz.

Kuszenie.

· A co z babcią?

· W ogóle nie zauważy. Prawdopodobnie jest pogrążona w głębokim śnie.

Okno na drugim piętrze otworzyło się. To było moje okno. Wyjrzała przez nie babcia.

· To ty, Stephanie? Kto jest z tobą? Joe Morelli? Joe pomachał do niej.

· Dobry wieczór, pani Mazurowa.

· Po co tam stoicie? – zapytała babcia. – Może wejdziecie do środka i zjecie coś słodkiego? Wracając od Stivy, wstąpiłyśmy do supermarketu i kupiłyśmy tort.

· Dzięki – powiedział Joe – ale muszę jechać do domu. Jutro mam ranną zmianę.

· Też coś! – prychnęłam. – Przepuścić tort!

· Nie mam ochoty na tort. Poczułam skurcz mięśni w miednicy.

· Idę sobie ukroić kawałek – oświadczyła babcia. -Umieram z głodu. Po oglądaniu nieboszczyków zawsze mam apetyt. – Okno się zamknęło i babcia zniknęła.

· Nie jedziesz ze mną do domu, prawda? – upewnił się Morelli.

· A masz tort?

· Mam coś lepszego.

Mówił prawdę. Wiedziałam o tym.

Okno znowu się otworzyło i babcia wystawiła głowę.

· Stephanie, telefon do ciebie. Mam powiedzieć, żeby zadzwonił później?

Morelli zmarszczył brwi.

· Zadzwonił?

Obydwoje pomyśleliśmy o Komandosie.

· A kto dzwoni? – zapytałam.

· Jakiś gość imieniem Brian.

· To musi być Brian Simon – powiedziałam do Mo-rellego. – Musiałam u niego skamlać, żeby wyciągnąć z tarapatów Carol Żabo.

· Dzwoni w sprawie Carol Żabo?

· Boże, spodziewam się, że tak. – W tej albo ma jakiś inny interes. – Już idę! – krzyknęłam do babci. – Weź od niego numer telefonu i powiedz, że oddzwonię.

· Łamiesz mi serce – rzekł Morelli.

· Babcia będzie u mnie jeszcze tylko kilka dni, a potem możemy świętować.

· Za kilka dni będę gryzł własną rękę.

· Brzmi groźnie.

· Nigdy w to nie wątp – powiedział Morelli.

Pocałował mnie i nie wątpiłam. Wsunął mi dłoń pod bluzkę, a język głęboko w moje usta… i wtedy usłyszałam gwizd.

Pani Fine i pan Morgenstern, zwabieni krzykami moimi i babci, prawie wyszli przez okna i pogwizdywali. Oboje zaczęli klaskać i pohukiwać radośnie.

Pani Benson otworzyła okno.

· Co się tu dzieje? – zapytała.

· Seks na parkingu – poinformował ją pan Morgenstern.

Morelli spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.

· Czemu nie?

Odwróciłam się, dopadłam drzwi i wbiegłam schodami na górę. Ukroiłam sobie kawałek tortu i zadzwoniłam do Simona.

· Co słychać?

· Możesz mi wyświadczyć przysługę.

· Nie uprawiam seksu przez telefon – oświadczyłam.

· Nie chodzi o seks przez telefon. Cholera, skąd ci to w ogóle przyszio do głowy?

· Nie wiem. Tak sobie powiedziałam.

· Chodzi o mojego psa. Muszę wyjechać z miasta na parę dni i nie ma się nim kto zająć. A ponieważ jesteś mi winna przysługę…

· Mieszkam w bloku! Nie mogę trzymać psa.

· Tylko przez parę dni. To naprawdę dobra psina.

· A schronisko?

· Nie znosi schronisk. Nic nie chce jeść. Jest przygnębiony.

· Co to za pies?

· Mały.

A niech to diabli.

· Ale tylko na kilka dni?

· Podrzuciłbym go jutro rano, a odebrał w niedzielę.

· No, nie wiem. To nie jest najlepsza pora. Mieszka u mnie babcia.

· On uwielbia starsze panie. Przysięgam. Twoja babcia będzie za nim szaleć.

Popatrzyłam na Reksa. Nie chciałabym, żeby nic nie jadł i był przygnębiony, więc domyślałam się, co Simon może odczuwać w związku ze swoim psem.

· W porządku – zgodziłam się. – O której?

· Może być około ósmej?

Otworzyłam oczy i zastanawiałam się, która to godzina. Leżałam na kanapie, była ciemna noc i poczułam zapach kawy. Przez chwilę byłam całkowicie zdezorientowana. Mój wzrok spoczął na fotelu, który stał naprzeciw kanapy, i zobaczyłam, że ktoś tam siedzi. Mężczyzna. W ciemnościach trudno było dostrzec. Wstrzymałam oddech.

· Jak poszło dzisiaj wieczór? – zapytał. – Dowiedziałaś się czegoś?

Komandos. Nie było sensu pytać, jak się tu dostał, skoro okna i drzwi były zamknięte.

· Która godzina?

· Trzecia.

· Nie przyszło ci na myśl, że są ludzie, którzy śpią o tej porze?

· Pachnie tutaj lasem sosnowym – powiedział Komandos.

· To ode mnie. Za domem Hannibala rośnie sosna i teraz nie mogę pozbyć się tej żywicy. Włosy mam całkiem zlepione.

W ciemności dostrzegłam, że Komandos się uśmiecha. Usłyszałam, jak cicho się śmieje.

Usiadłam na łóżku.

· Hannibal ma przyjaciółkę. Przyjechała o dziesiątej wieczór czarnym bmw. Spędziła u niego około dziesięciu minut, dała mu list i wyszła.

· Jak ona wygląda?

· Krótkie blond włosy. Szczupła. Ładnie ubrana.

· Masz numer rejestracyjny?

· Tak. Zapisałam. Nie miałam czasu, żeby go sprawdzić.

Popijał kawę.

· Coś jeszcze?

· Tak jakby mnie widział.

· Tak jakby?

· Spadłam z drzewa na jego podwórko. Uśmiech zniknął mu z twarzy.

· I co?

· I powiedziałam mu, że szukam kota, ale nie wiem, czy to kupił.

· Gdyby znał cię lepiej… – zauważył Komandos.

· Potem przyłapał mnie na drzewie po raz drugi, wyciągnął broń, więc zeskoczyłam i uciekłam.

· Dobry refleks.

· Hej – powiedziałam, wskazując palcem na swoją głowę. – Nie ma tu siana.

Komandos znowu się uśmiechnął.

Загрузка...