rozdział 7

W końcu pojechałam do biura, a za mną Mitchell i Habib, którzy cały czas siedzieli mi na ogonie.

Kiedy Bob i ja stanęliśmy w drzwiach, Lula wyjrzała przez okno.

· Wygląda na to, że ci dwaj idioci mają latający dywan.

· Tak. Włóczą się za mną od świtu. Mówią, że ich szef traci cierpliwość do szukania Komandosa.

· Nie tylko on – powiedział Yinnie ze swojego gabinetu. – Joyce znalazła jeden cholerny znak zapytania, a ja czuję, jak rośnie mi wrzód. Nie mówiąc o tym, że mogę stracić grubą forsę za Morrisa Munsona. Lepiej zabieraj się stąd i znajdź tego psychola.

Na całe szczęście Munson na pewno dotarł już do Tybetu i nigdy go nie znajdę.

· Coś nowego? – zapytałam Connie.

· Nic, o czym chciałabyś wiedzieć.

· Powiedz jej. To jest dobre – powiedziała Lula.

· Wczoraj w nocy Yinnie wykupił gościa, który nazywa się Douglas Kruper. Kruper sprzedał samochód piętnastoletniej córce jednego z szanowanych senatorów naszego stanu. Wracając do domu nowo kupionym samochodem, dzieciak dał się złapać za jazdę na czerwonym świetle i bez prawa jazdy, i okazało się, że samochód jest kradziony. A teraz najlepsze. Napisano, że ten samochód to rollswagen. Czy przypadkiem nie znasz kogoś, kto nazywa się Douglas Kruper?

· Znany także jako Diler – powiedziałam. – Chodziłam z nim do szkoły.

· No cóż, przez jakiś czas nie będzie mógł robić interesów.

· Jak się zachowywał, kiedy go aresztowali? – zapytałam Yinniego.

· Płakał jak dziecko – odparł Yinnie. – To było niesmaczne. Przyniósł wstyd wszystkim przestępcom.

Dla świętego spokoju podeszłam do szafy z aktami, żeby sprawdzić, czy mamy coś na temat Cynthii Lot-te. Nie byłam zbytnio zdziwiona tym, że nic nie znalazłam.

· Mam sprawę do załatwienia w mieście – poinformowałam. – Mogę zostawić tu Boba? Powinnam wrócić za jakąś godzinę.

· Pod warunkiem, że nie wejdzie do mojego gabinetu – odezwał się Yinnie.

· Cóż, nie mówiłbyś tak, gdyby Bob był kaczką -powiedziała Lula.

Yinnie trzasnął drzwiami i zaryglował się.

Zapewniłam Boba, że wrócę na lunch, i popędziłam do samochodu. W najbliższym bankomacie wyciągnęłam pięćdziesiąt dolarów z konta; potem pojechałam na Grant Street. Dougie miał dwie buteleczki perfum Dolce Yita, które wydawały się zbytnim luksusem, kiedy oddawałam latającą maszynę, ale może teraz, gdy miał problemy z prawem, cena spadnie. Oczywiście nie jestem osobą, która czerpie korzyści z czyjegoś nieszczęścia, ale, do cholery, tutaj chodzi o perfumy Dolce Yita.

Kiedy dojechałam do domu Dougiego, stały przed nim trzy samochody. Rozpoznałam jeden z nich, który należał do mojego przyjaciela Eddiego Gazzary. Eddie i ja dorastaliśmy razem. Teraz on jest gliną i mężem mojej kuzynki Shirley Jęczybuły. Na drugim samochodzie był identyfikator drogówki, a trzeci był piętnastoletnim cadillakiem z oryginalnym lakierem i bez cieniardzy. Nie chciałam myśleć o możliwych konsekwencjach, ale wyglądał jak samochód Louise Greeber. Co robiła tutaj jedna z przyjaciółek babci?

W środku malutki domek szeregowy był zapełniony towarem i ludźmi. Dougie kręcił się między nimi, kompletnie oszołomiony.

· Wszystko musi pójść – powiedział do mnie. – Zamykam interes.

Księżyc też tam był.

· Hej, to nie jest w porządku, facetka – zagadnął. -Ten człowiek miał interes, który się kręcił. Ma prawo prowadzić interes, prawda? Chcę przez to zapytać, gdzie się podziały jego prawa? Jasne, sprzedał kradziony samochód dzieciakowi. Hej, wszyscy popełniamy błędy. Mam rację?

· Popełniasz przestępstwo, płacisz czasem – oświadczył Gazzara, trzymając stertę levisów. – Dougie, ile za to chcesz?

Wzięłam Gazzarę na bok.

· Muszę z tobą pogadać o Komandosie.

· Allen Barnes szuka go od dłuższego czasu – rzekł Eddie.

· Czy Barnes ma jakieś dowody przeciwko Komandosowi, oprócz tej kasety wideo?

· Nie mam pojęcia. Nie jestem dopuszczony do śledztwa. Brak jakichkolwiek przecieków. Nie chcą popełnić żadnego błędu w tej sprawie.

· Czy Bames bierze pod uwagę innych podejrzanych?

· W każdym razie ja nic na ten temat nie słyszałem. Ale, jak mówiłem, nie jestem dopuszczony do sprawy. Wóz policyjny zatrzymał się na środku ulicy i weszło dwóch mundurowych.

· Słyszałem, że wyprzedajecie towar – powiedział jeden z nich. – Macie tutaj jakieś tostery?

Wyjęłam z pudła dwie buteleczki perfum i dałam Dou-giemu dziesiątaka.

· Co masz zamiar teraz robić?

· Nie wiem. Czuję się przegrany – oświadczył Dougie. – Nic mi się nie udaje. Niektórzy faceci po prostu nie mają szczęścia.

· Głowa do góry, facet – powiedział Księżyc. – Coś się znajdzie. Musisz robić tak, jak ja. Płynąć z prądem.

· Pójdę do więzienia! – zajęczał Dougie. – Wpakują mnie do więzienia!

· Słyszysz, co do ciebie mówię? – ciągnął Księżyc. -Coś się znajdzie. Pójdziesz do więzienia, to nie będziesz musiał się o nic martwić. Nie będzie trzeba płacić czynszu. Ani przejmować się rachunkami za jedzenie. Opieka dentystyczna za darmo. To ma swoją wartość, facet. Chyba nie będziesz kręcił nosem na darmowego dentystę.

Wszyscy przez chwilę wpatrywali się w Księżyca, podziwiając rozwagę jego wypowiedzi.

Przeszłam przez dom i zajrzałam na podwórze, ale nie zauważyłam ani babci, ani Louise Greeber. Pożegnałam się z Gazzara i zaczęłam się przeciskać przez tłum w stronę drzwi.

· Miło z twojej strony, że wsparłaś Dougstera – powiedział Księżyc, kiedy wychodziłam. – To było cholernie luzackie z twojej strony, facetka.

· Po prostu chciałam mieć Dolce Vita – wyjaśniłam.

Cadillac już odjechał. Latający dywan sterczał na rogu. Wsiadłam do buicka i popsikałam się perfumami, żeby zrekompensować sobie pryszcz na policzku i te beznadziejne dziurawe dżinsy. Doszłam do wniosku, że perfumy nie wystarczą, więc pociągnęłam rzęsy tuszem i spięłam włosy. Lepiej wyglądać jak dziwka z pryszczem niż jak ćwok z pryszczem.

Pojechałam do centrum, do biura mojego byłego męża, które znajdowało się w Shuman Building. Ri-chard Orr, adwokat z urzędu i skurczybyk, który lata za spódniczkami. Był młodszym wspólnikiem w spółce prawniczej Rabinowitz, Rabinowitz, Zeller i Skurczybyk. Wjechałam windą na drugie piętro i poszukałam drzwi z jego nazwiskiem wygrawerowanym złotymi literami. Nie byłam tutaj częstym gościem. Nasz rozwód nie odbył się w przyjaznej atmosferze i nie wysyłaliśmy do siebie kartek świątecznych. Raz na jakiś czas nasze drogi zawodowe krzyżowały się.

Cynthia Lotte siedziała przy biurku i wyglądała w tym swoim popielatym kostiumie i białej bluzce jak żywa reklama Ann Taylor.

Kiedy weszłam, popatrzyła na mnie z popłochem w oczach, prawdopodobnie pamiętając mnie z ostatniej wizyty, kiedy to trochę się posprzeczaliśmy z Dickiem.

· Nie ma go w biurze – powiedziała. Bóg naprawdę istnieje.

· A kiedy będzie?

· Trudno powiedzieć. Dzisiaj jest w sądzie.

Nie miała obrączki na palcu. I nie wyglądała na głęboko zasmuconą. Mało tego, wyglądała na w pełni szczęśliwą, może z małym wyjątkiem: że zwariowana eksżona Dicka jest właśnie w jej biurze.

Spojrzałam z udawanym podziwem na część recepcyjną biura.

· Jak tu miło. Praca w takim miejscu musi być wspaniała.

· Przeważnie.

Odebrałam to jako „prawie zawsze, z wyjątkiem tej chwili”.

· Sądzę, że to bardzo dobre miejsce pracy dla niezamężnych kobiet. Pewnie masz okazję spotykać wielu mężczyzn?

· Do czego zmierzasz?

· No cóż, właśnie myślałam o Homerze Ramosie. Wiesz, zastanawiałam się, czy poznałaś go tutaj.

Na chwilę zapadła głucha cisza i mogłabym przysiąc, że słyszałam, jak wali jej serce. Nie odezwała się ani słowem. Nie wiedziałam, co dzieje się w jej umyśle, ale łamałam sobie nad tym głowę. Pytanie o Homera Ramosa zabrzmiało trochę bardziej obraźliwie, niż planowałam, i czułam się jakoś niezręcznie. Zwykle bywam grubiańska jedynie w myślach.

Cynthia Lotte pozbierała się i spojrzała mi prosto w oczy. Miała poważny wyraz twarzy i opanowany głos.

· Nie chcę zmieniać tematu – powiedziała – ale czy nie próbowałaś zatuszować tego pryszcza korektorem? Wzięłam głębszy oddech.

· Nie. Nie sądziłam…

· Musisz uważać, bo jak pryszcz robi się taki duży, czerwony i jest wypełniony ropą, to może po nim zostać blizna.

Ręce powędrowały w kierunku twarzy, zanim zdołałam je zatrzymać. Ludzie, ona ma rację! Pryszcz był ogromny. Powiększał się. Niech to diabli! Uruchomił mi się alarm krytycznych sytuacji i do mózgu została wysłana wiadomość następującej treści: „Wiać! Kryć się!”.

· Muszę już iść – oświadczyłam, wycofując się. – Powiedz Dickowi, że nie miałam nic pilnego. Po prostu byłam w okolicy i chciałam się przywitać.

Wyszłam, dotarłam do schodów i pognałam przez hol do drzwi wyjściowych. Wpadłam do buicka i nachyliłam się do lusterka, żeby obejrzeć pryszcz.

Obrzydliwe!

Oparłam się o siedzenie i zamknęłam oczy. Nie dość, że miałam ohydny wyprysk, to jeszcze Cynthia Lotte spuściła mnie po brzytwie. Nie dowiedziałam się niczego dla Komandosa. Wiedziałam na temat Cynthii jedynie to, że nieźle wygląda w popielatym i że nadepnęła mi na odcisk. Wystarczyła jedna wzmianka o moim syfku i już byłam za drzwiami.

Popatrzyłam za siebie, na Shuman Building, zastanawiając się, czy Ramos prowadził jakieś interesy z firmą Dicka. I co to były za interesy? Wtedy wydawałoby się prawdopodobne, że Lotte poznała Ramosa w biurze. Oczywiście, mogła równie dobrze spotkać go na ulicy. Budynek, w którym mieściło się biuro Ramosa, stał o jeden dom dalej.

Włączyłam silnik i przejechałam powoli obok budynku Ramosa. Usunięto już taśmę policyjną, a w holu było widać pracowników. Podjazd zastawiono samochodami firm remontowych.

Przejechałam z powrotem przez miasto i zatrzymałam się przy Radio Shack na Trzeciej.

· Potrzebuję jakiegoś alarmu – zwróciłam się do dzieciaka w recepcji. – Nic nadzwyczajnego. Po prostu chodzi o coś, co da mi znać, kiedy ktoś będzie otwierał drzwi do mego mieszkania. I przestań się gapić na mój policzek!

· Nie gapiłem się na pani policzek. Słowo! Nawet nie zauważyłem tego wielkiego pryszcza.

Pół godziny później jechałam do biura, żeby odebrać Boba. Na tylnym siedzeniu, schowany w małej torebce, leżał mały wykrywacz ruchu, przeznaczony do moich drzwi wejściowych. Powiedziałam sobie, że potrzebuję go dla poczucia bezpieczeństwa, ale prawda była taka, że kupiłam go tylko w jednym celu: żeby ostrzegał mnie zawsze, gdy Komandos włamuje się do mojego mieszkania. Ale do czego był mi potrzebny ten alarm? Czy się bałam? Nie. Chociaż Komandos czasami bywał przerażający. A może chodziło o brak zaufania? Nie. Ufałam Komandosowi. Tak naprawdę kupiłam ten alarm, ponieważ chociaż raz chciałam mieć przewagę. Fakt, że Komandos wchodzi do mojego mieszkania, nawet mnie nie budząc, doprowadzał mnie do szału.

Zatrzymałam się przy barze i kupiłam pudełko skrzydełek z kurczaka na lunch. Pomyślałam sobie, że to będzie najlepsze dla Boba. Żadnych większych kości, po których mógłby zwymiotować.

Wszystkie twarze rozpromieniły się, kiedy pojawiłam się w drzwiach z pudełkiem skrzydełek z kurczaka.

· Właśnie mieliśmy z Bobem ochotę na kurczaka -oświadczyła Lula. – Czytasz w naszych myślach.

Zdjęłam pokrywkę z pudełka, położyłam ją na podłodze i rzuciłam na nią garść skrzydełek. Wzięłam sobie jedno, a resztę oddałam Luli i Connie. Potem zadzwoniłam do swojej kuzynki Bunny, która pracuje w dziale kredytów.

· Co masz na temat Cynthii Lotte? – zapytałam ją. Oddzwoniła błyskawicznie.

· Niewiele – powiedziała. – Ostatnio wzięła kredyt na samochód. Płaci raty w terminie. Wszystko u niej w porządku. Mieszka w Ewing. – Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. – A czego właściwie szukasz?

· Nie wiem. Ona pracuje dla Dicka.

· Ach. – Tak jakby to wszystko tłumaczyło.

Wzięłam adres i telefon do Lotte i pożegnałam się z Bunny.

Następną osobą, do której zadzwoniłam, był Morelli. Żaden z jego numerów nie odpowiadał, więc wysłałam mu wiadomość na pager.

· To zabawne – powiedziała Lula. – Nie kładłaś tych skrzydełek na pokrywkę od pudełka? Nie mogę jej nigdzie znaleźć.

Wszyscy popatrzyli na Boba. Z pyska wystawał mu kawałek kartonu.

· O kurna – zachwyciła się Lula. – Przy nim jestem cieniasem.

· Czy zauważyłaś u mnie coś niezwykłego? – zapytałam.

· Tylko to, że wyhodowałaś na policzku dużego syfa. Pewnie masz te dni, hm?

· To stres! – Wsadziłam głowę do torebki, szukając korektora. Latarka, szczotka do włosów, szminka, guma do żucia Juicy Fruit, rewolwer, chusteczki, balsam do rąk, sprej. Korektora nie było.

· Mam plaster – powiedziała Connie. – Mogłabyś spróbować zakleić go plastrem. Przykleiłam plaster na pryszcz.

· Już lepiej – orzekła Lula. – Teraz wygląda tak, jakbyś się zacięła przy goleniu. Wspaniale.

· Zanim zapomnę – dodała Connie. – Jak rozmawiałaś z tym biurem kredytowym, dzwonili w sprawie Komandosa. Rozesłano list gończy w związku z morderstwem Rarnosa.

· Co tam napisali? – zapytałam.

· Poszukiwany w celu przesłuchania.

· Tak samo się zaczęło z OJ. Simpsonem – powiedziała Lula. – Mieli zamiar go tylko przesłuchać. I patrzcie, jak to się skończyło.

Chciałam sprawdzić dom Hannibala, nie ciągnąc za sobą Habiba i Mitchella.

· Muszę zrobić małą dywersję – zwróciłam się do Luli. – Mianowicie pozbyć się tych gości z latającego dywanu.

· Chodzi ci o to, żeby się ich pozbyć? Czy nie chcesz, żeby się za tobą włóczyli?

· Nie chcę, żeby się za mną włóczyli.

· Skoro tak, to dziecinnie proste. – Wyjęła z szuflady kaliber 45. – Po prostu przestrzelę im opony.

· Nie! Żadnego strzelania!

· Te twoje zasady! – obruszyła się Lula. Yinnie wyjrzał z gabinetu.

· A może numer z płonącą torbą? Obróciłyśmy głowy w jego stronę.

· To taki kawał, który zwykle robi się na czyjejś werandzie – powiedział Yinnie. – Wkładasz do torby psie kupy. Stawiasz torbę na werandzie takiego frajera i dzwonisz do drzwi. A potem podpalasz torbę i wiejesz stamtąd na złamanie karku. Naiwniak otwiera drzwi, widzi płonącą torbę i zaczyna po niej deptać, żeby ugasić ogień.

· I co dalej?

· A potem ma buty upaprane psimi kupami – dokończył Yinnie. – Gdybyś zrobiła taki numer tym kolesiom, mieliby buty upaprane psimi kupami, to zaprzątnęłoby ich uwagę, a ty mogłabyś uciec.

· Tylko że nie mamy werandy – zauważyła Lula.

· Zróbcie użytek z wyobraźni! – poradził Yinnie. -Możesz to położyć za samochodem. Potem wymkniesz się chyłkiem, a ktoś z biura krzyknie do nich, że coś się pali pod ich wozem.

· Nawet mi się to podoba – rzekła z uznaniem Lula. -Tylko jeszcze potrzebujemy trochę psich odchodów. Wszyscy popatrzyli na Boba.

Connie wyjęła z dolnej szuflady swojego biurka brązową papierową torbę na lunch.

· Mam torbę, a jako szufelki można użyć pudełka po kurczaku.

Wzięłam Boba na smycz i wyszłyśmy z Lula przez tylne drzwi, żeby trochę pospacerować. Bob siknął ze czterdzieści razy, ale nie wniósł żadnego wkładu w sprawę torby.

· Wygląda na to, że brak mu motywacji – uznała Lula. – Może powinnyśmy go zabrać do parku.

Park był dwa bloki dalej, więc zaprowadziłyśmy tam Boba i stałyśmy, czekając, aż odpowie na zew natury. Tylko że natura jakoś nie wzywała Boba.

· Zauważyłaś, że jak nie potrzebujesz psich kup, to są wszędzie? – zagadnęła Lula. – A teraz, kiedy potrzebujemy trochę… – Szeroko otworzyła oczy. – Poczekaj chwilę. Pies w samo południe. I to duży pies.

No proszę, ktoś pojawił się w parku na spacerze z psem. Pies był duży i czarny. Na drugim końcu smyczy szła starsza pani, mała i siwa. Miała buty na niskim obcasie i bardzo obszerny tweedowy płaszcz, a jej włosy były częściowo schowane pod włóczkowym kapeluszem. Trzymała w ręce plastikową torbę i papierowy ręcznik. Torba była pusta.

· Nie mam zamiaru bluźnić ani nic w tym rodzaju -oświadczyła Lula. – Ale Bóg zesłał nam tego psa. Pies nagle zatrzymał się i zaczął węszyć, a ja, Lula i Bob ruszyliśmy przez trawnik. Trzymałam Boba na smyczy, Lula machała papierowym pudełkiem i papierową torbą, biegłyśmy cwałem, kiedy kobieta nas zauważyła. Zbladła i zrobiła krok do tyłu.

· Jestem stara – powiedziała. – Nie mam pieniędzy. Odejdźcie. Nie róbcie mi krzywdy.

· Nie chcemy pani pieniędzy – zapewniła Lula. -Chcemy psią kupę.

Kobieta przyciągnęła do siebie smycz.

· Nie możecie dostać kupy. Muszę ją zabrać do domu. Takie są przepisy.

· Przepisy nie mówią, że to pani musi zabrać kupę do domu – przekonywała Lula. – Po prostu ktoś ją musi zabrać. A my jesteśmy wolontariuszkami.

Duży czarny pies przerwał na chwilę swoje zajęcie i obwąchał natarczywie Boba. Bob też go obwąchał, a potem popatrzył na krocze starszej pani.

· Nawet o tym nie myśl – ostrzegłam Boba.

· Nie wiem, czy to zgodne z przepisami – wahała się kobieta. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Sądzę, że powinnam zabrać kupę do domu.

· W porządku – zwróciła się Lula do mnie. – Daj jej kilka dolców za tę kupę. Przeszukałam kieszenie.

· Nie mam przy sobie pieniędzy. Nie zabrałam portfela.

· Nie mogę za to wziąć mniej niż pięć dolarów -oświadczyła kobieta.

· Okazuje się, że nie mamy przy sobie żadnych pieniędzy – wyjaśniła Lula.

· Więc kupa jest moja – rzekła rezolutnie kobieta.

· Do jasnej cholery, jest twoja – przytaknęła Lula, spychając kobietę ze ścieżki i zgarniając kupę do pudełka. – Potrzebujemy tej kupy.

· Na pomoc! – krzyczała kobieta. – Zabierają mi kupę! Łapać złodziejki!

· Mam ją – powiedziała Lula. – Mam ją całą.

I pobiegliśmy z Lula i z Bobem jak na skrzydłach do biura, niosąc pudełko z bezcenną kupą.

Dotarliśmy do tylnych drzwi wejściowych. Bob skakał wokół nas i był cały szczęśliwy. Ale Lula i ja oddychałyśmy ciężko.

· Jezu, przez chwilę myślałam, że nas złapie – westchnęła Lula. – Jak na starszą damę, całkiem szybko biega.

· Ona nie biegja – powiedziałam. – Ciągnął ją pies, który chciał dogonić Boba.

Otworzyłam papierową torbę, a Lula wrzuciła do niej kupę.

· Zapowiada się niezły ubaw – orzekła. – Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę tych dwóch kolesi, depczących po torbie pełnej gówna.

Lula udała się z torbą i zapalniczką przed frontowe wejście. Ja i Bob weszliśmy tylnymi drzwiami. Habib i Mitchell zaparkowali przy krawężniku przed biurem, zaraz za moim buickiem.

Connie, Yinnie i ja zerkaliśmy przez okno na ulicę, podczas gdy Lula skradała się do latającego dywanu. Postawiła torbę na ziemi tuż za tylnym zderzakiem. Dostrzegliśmy płomień zapalniczki, Lula odskoczyła i schowała się za rogiem.

Connie wyjrzała przez drzwi.

· Hej! – krzyknęła. – Hej, wy tam, w samochodzie… Coś się pali za wami! Mitchell otworzył szybę.

· Co?

· Coś się pali za waszym autem!

Mitchell i Habib wysiedli, żeby zobaczyć, co się dzieje, a my wszyscy wybiegliśmy przez drzwi i stanęliśmy obok.

· To jakieś śmieci – odezwał się Mitchell do Habiba. -Kopnij to na bok, bo samochód się zniszczy.

· To się pali – powiedział Habib. – Nie mam zamiaru dotykać butem płonącej torby.

· Tak to jest, kiedy się wynajmuje cholernego abdu-la – rzucił Mitchell. – Wy nie wiecie, co to jest etos pracy.

· To nieprawda. W Pakistanie ciężko pracuję. W mojej wiosce w Pakistanie jest fabryka kilimów, a moje zajęcie polega na tym, że biję nieposłuszne dzieci, które tam pracują. To bardzo dobry zawód.

· Uch – stęknął Mitchell. – Bijesz małe dzieci, które pracują w fabryce?

· Tak. Kijem. To jest posada wymagająca wysokich kwalifikacji. Trzeba dzieci bić ostrożnie, żeby nie połamać ich małych paluszków, bo inaczej nie będą w stanie wiązać pięknych supełków.

· Obrzydliwe – powiedziałam. – Ależ nie – odparł Habib. – Dzieci to lubią i zarabiają dużo pieniędzy dla swoich rodzin. – Obrócił się w stronę Mitchella i pogroził mu palcem. -1 ja bardzo ciężko pracuję, bijąc te małe dzieci, więc nie powinieneś mówić o mnie takich rzeczy.

· Przepraszam – rzekł Mitchell. – Chyba się pomyliłem co do ciebie.

Kopnął torbę. Torba pękła i parę kawałków gówna przykleiło mu się do buta.

· Co to jest, u diabła? – Mitchell potrząsnął stopą i płonące kawałki psiej kupy rozbryznęły się na wszystkie strony. Wielka pecyna wylądowała na reklamie dywanów; słychać było syk ognia i cały samochód stanął w płomieniach.

· Rany! – krzyknął Mitchell, chwycił Habiba i uciekli obaj do tyłu.

Płomienie trzaskały i strzelały w górę, a ogień ogarnął wnętrze samochodu. Nastąpił mały wybuch, kiedy zapalił się bak, a potem samochód zasłoniły czarny dym i płomienie.

· Zdaje się, że nie mieli dywanu odpornego na ogień -powiedziała Lula.

Habib i Mitchell stali przyklejeni do ściany budynku, z szeroko otwartymi ustami.

· Chyba możesz już jechać – zdecydowała Lula. – Nie sądzę, żeby ruszyli za tobą.

Kiedy nadjechała straż pożarna, z samochodu pozostały szczątki, a ogień zmniejszył się do rozmiarów grilla. Mój buick stał w odległości jakiś trzystu metrów od latającego dywanu, ale Wielki Błękit był nietknięty. Lakier buicka nie został nawet draśnięty. Jedyną zauważalną różnicą była cieplejsza niż zazwyczaj klamka u drzwi.

· Muszę lecieć – powiedziałam do Mitchella. – Przykra sprawa z tym samochodem. Na waszym miejscu nie martwiłabym się o brwi. Trochę się osmaliły, ale na pewno odrosną. Też mi się coś takiego przydarzyło, a potem wszystko wróciło do normy.

· Co… jak…? – wybełkotał Mitchell.

Zapakowałam Boba do buicka i odjechałam od krawężnika, torując sobie drogę między wozami policyjnymi i strażą pożarną.

Carl Costanza w mundurze stał i kierował ruchem.

· Wygląda na to, że jesteś na fali – powiedział. – To już drugi samochód, który spaliłaś w tym tygodniu.

· To nie była moja wina! To nawet nie był mój samochód!

· Słyszałem, że ktoś zrobił numer z torbą dwóm ludziom Artura Stolle’a.

· Żartujesz? Wiesz, kto go zrobił?

· Zabawne, ale właśnie miałem zapytać cię o to samo.

· Ja byłam pierwsza. Costanza lekko się skrzywił.

· Nie. Nie wiem, kto to zrobił.

· Ja też nie – powiedziałam.

· Jesteś szurnięta – orzekł. – Nie mogę uwierzyć, że dałaś się wrobić i wzięłaś psa Simona.

· Nawet go polubiłam.

· Tylko nie zostawiaj go samego w samochodzie.

· Chcesz powiedzieć, że to niezgodne z prawem?

· Nie. Chcę powiedzieć, że ten pies zjadł przednie siedzenie w samochodzie Simona. Zostawił tylko parę strzępów pianki i kilka sprężyn.

· Dziękuję, że zechciałeś się ze mną podzielić tą informacją.

Constanza uśmiechnął się szeroko.

· Sądziłem, że wolałabyś o tym wiedzieć.

Odjechałam, myśląc, że gdyby Bob zjadł siedzenie Wielkiego Błękitu, to ono na pewno by się odrodziło. Ryzykując, że upodobnię się do babci, zaczęłam myśleć z zadziwieniem o Wielkim Błękicie. Wyglądało na to, że ten cholerny samochód jest niezniszczalny. Miał prawie pięćdziesiąt lat, a lakier był w doskonałym stanie. Wszystkie inne samochody rdzewiały, zostawały spalone albo zmiażdżone jak naleśnik, ale Wielkiemu Błękitowi nigdy nic się nie przytrafiało. – Jest po prostu bezkonkurencyjny – powiedziałam do Boba.

Bob przykleił nos do szyby i nie wyglądał na zainteresowanego.

Jechałam dalej Hamilton Street, kiedy zadzwoniła komórka.

· Cześć, laleczko – odezwał się Komandos. – Co masz dla mnie?

· Tylko podstawowe dane Cynthii Lotte. Chcesz wiedzieć, gdzie mieszka?

· Dalej.

· Wygląda nieźle w popielatym.

· To zaledwie utrzyma mnie przy życiu.

· Hm. Czyżbyś był dzisiaj w kiepskim humorze?

· Niezupełnie. Chciałbym cię prosić o przysługę. Chcę, żebyś przyjrzała się rezydencji w Deal od tyłu. Każdy z moich ludzi byłby podejrzany, ale kobieta spacerująca po plaży z psem nie powinna wzbudzić obaw w ochroniarzach Ramosa. Chciałbym, żebyś sprawdziła, jaki jest rozkład domu. Policz okna i drzwi.

Plaża publiczna była oddalona od rezydencji Ramosa o czterysta metrów. Zaparkowałam przy drodze i przeszliśmy z Bobem przez wąski pas wydm. Niebo było zachmurzone, a powietrze chłodniejsze niż w Trenton. Bob wystawił nos na wiatr i wyglądał na ożywionego, a ja zapięłam kurtkę pod samą szyję i żałowałam, że nie zabrałam ze sobą nic cieplejszego do ubrania. Większość tych kosztownych domów, które stały na wydmach, była zaryglowana i nikt w nich nie mieszkał. Przed nami z hukiem uderzały spienione szare fale. Kilka mew podskakiwało na granicy wody i piasku, a poza tym nie było nikogo. Tylko ja, Bob i te mewy.

Na horyzoncie pojawił się duży różowy dom, który był lepiej widoczny od strony plaży niż z ulicy. Widać było jak na dłoni większą część parteru i całe pierwsze piętro. Wzdłuż domu ciągnęła się weranda. Do głównego korpusu budynku przylegały dwa skrzydła. W skrzydle północnym, na poziomie parteru, znajdowały się garaże, a nad nimi prawdopodobnie sypialnie. Skrzydło południowe miało dwie wyższe kondygnacje i wyglądało na to, że jest to w całości część mieszkalna.

Brnęłam dalej przez piasek, nie chcąc wyglądać na zbyt ciekawską, chociaż właśnie liczyłam okna i drzwi. Po prostu jakaś kobieta spacerująca z psem, której marznie tyłek. Miałam ze sobą lornetkę, ale obawiałam się z niej skorzystać. Nie chciałam wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń. Nie wiedziałam, czy ktoś przypadkiem nie obserwuje mnie przez okno. Bob skakał wokół mnie, nie myśląc o niczym oprócz radości przebywania na świeżym powietrzu. Przeszłam jeszcze wzdłuż kilku sąsiednich domów, narysowałam na kartce szkic budynku, zawróciłam i doszłam do wejścia na plażę publiczną, gdzie stał Błękit. Misja spełniona.

Wskoczyliśmy z Bobem do Wielkiego Błękitu i ruszyliśmy z turkotem w górę ulicy, mijając po raz ostatni dom Ramosa. Kiedy zatrzymałam się na rogu, jakiś facet koło sześćdziesiątki zeskoczył z krawężnika w moim kierunku. Miał na sobie dres i buty do joggingu. I machał rękami.

· Zatrzymaj się! – zawołał. – Zatrzymaj się na sekundę!

Mogłabym przysiąc, że to Alexander Ramos. Nie, to byłoby absurdalne.

Podbiegł do samochodu od mojej strony i zapukał w szybę.

· Masz papierosy? – zapytał.

· Cholera… hm, nie. Rzucił mi dwudziestkę.

· Podwieź mnie na nadbrzeże po papierosy. To zajmie tylko chwilę.

Lekki akcent. Te same ostre rysy twarzy. Ten sam wzrost i budowa ciała. Naprawdę wyglądał jak Alexander Ramos.

· Mieszka pan gdzieś w okolicy? – zapytałam go.

· Tak, mieszkam w tym cholernym różowym paskudztwie. A co to ma do rzeczy? Podwieziesz mnie czynie?

O Boże! To Ramos.

· Nie mam zwyczaju wpuszczać obcych mężczyzn do samochodu.

· Przestań chrzanić! Potrzebuję papierosów. Na tylnym siedzeniu masz dużego psa i wyglądasz mi na kogoś, kto ciągle wozi obcych facetów. Myślisz, że urodziłem się wczoraj?

· Wczoraj to chyba nie.

Otworzył drzwi od strony pasażera i wsiadł do samochodu.

· Bardzo śmieszne. Muszę jeździć na łebka z dowcipnisiami.

· Nie znam drogi. Gdzie pan kupuje te papierosy?

· Skręć za tym rogiem. Sklep jest jakieś pięćset metrów stąd.

· Jeśli to tylko pięćset metrów, to dlaczego nie wybrał się pan na piechotę?

· Mam swoje powody.

· Nikt nie wie, że pan pali, co? Lepiej, żeby nikt nie widział, jak pan idzie do sklepu?

· Cholerni lekarze. Powinienem to sprzedać. Nigdy go nie lubiłem, od samego początku, ale właśnie się ożeniłem, a moja żona musiała mieć ten dom. Wszystko, co miała, było różowe. – Zastanawiał się przez chwilę. – Jak ona miała na imię? Trixie? Trudie? Jezu, nawet nie mogę sobie przypomnieć.

· Nie może pan sobie przypomnieć imienia swojej żony?

· Miałem wiele żon. Mnóstwo. Cztery. Nie, poczekaj… pięć.

· A teraz jest pan żonaty? Pokręcił głową.

· Skończyłem z małżeństwami. W zeszłym roku miałem operację prostaty. Było, minęło, kobiety wychodziły za mnie dla moich jaj i pieniędzy. Teraz poślubiłyby mnie tylko dla pieniędzy. – Znów pokręcił głową. – Dosyć tego. Trzeba mieć zasady, wiesz?

Zatrzymałam się przy sklepie, a Ramos wyskoczył z samochodu.

· Nie odjeżdżaj. Zaraz wracam.

Część mojego ja pragnęła opuścić scenę. Tchórzliwa część. A druga część chciała brnąć w to dalej. Juhuu! Głupia część.

Dwie minuty później siedział już w samochodzie, zapalając papierosa.

· Hej – powiedziałam. – Nie ma palenia w samochodzie.

· Dam ci jeszcze jednego dwudziestaka.

· Nie chcę nawet tego pierwszego. Odpowiedź brzmi „nie”. Nie ma palenia w samochodzie.

· Nie cierpię tego kraju. Nikt tutaj nie potrafi żyć. Każdy pije cholerne odtłuszczone mleko. – Wskazał na boczną ulicę. – Skręć tam i wjedź w Shoreline Avenue.

· Dokąd jedziemy?

· Jest tam taki bar.

Tego mi tylko było trzeba. Żeby Hannibal wyszedł na poszukiwanie ojca i zastał nas na kumpelskiej pogawędce w barze.

· Nie wiem, czy to dobry pomysł.

· Pozwolisz mi palić w samochodzie?

· Nie.

· Więc idziemy do Sala.

· W porządku, podwiozę pana do Sala, ale nie wejdę.

· Jasne, że wejdziesz.

· Ale mój pies…

· Pies też może iść z nami. Kupię mu piwo i kanapkę.

Bar „U Sala” był ciemną klitką. Przez całą długość pomieszczenia ciągnął się bar. Na jego końcu siedziało dwóch starszych panów, popijając w milczeniu i oglądając telewizję. Na prawo od drzwi stały ciasno stłoczone trzy puste stoliki. Ramos usiadł przy jednym z nich.

Kelner bez pytania przyniósł mu butelkę ouzo i dwie szklaneczki. Żaden z nich się nie odezwał. Ramos wypił jednego; potem zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

· Ach – powiedział na wydechu.

Czasami zazdroszczę ludziom, którzy palą. Wyglądają na takich szczęśliwych, kiedy wciągają do płuc pierwszy haust dymu. Nie przychodzi mi do gjowy zbyt wiele rzeczy, które mogłyby mnie aż tak uszczęśliwić. No, może tort urodzinowy.

Ramos nalał sobie drugą kolejkę i popchnął butelkę w moim kierunku.

· Nie, dziękuję – odmówiłam. – Prowadzę. Pokiwał głową.

· Kraj mięczaków. – Odepchnął od siebie szklaneczkę. – Nie zrozum mnie źle. Niektóre rzeczy mi się podobają. Lubię duże amerykańskie samochody. Lubię amerykańską piłkę nożną. No i lubię amerykańskie kobiety z dużymi cyckami.

O nie.

· Często pan jeździ okazją? – zapytałam go.

· Jak tylko mogę.

· Nie sądzi pan, że to niebezpieczne? Przypuśćmy, że trafi pan na jakiegoś świra? Wyjął z kieszeni kaliber 22.

· Zastrzelę go. – Położył broń na stole, zamknął oczy i znowu się zaciągnął. – Mieszkasz w okolicy?

· Nie. Czasami przyjeżdżam tutaj z psem na spacer. Lubi chodzić po plaży.

· A co to za plaster na policzku?

· Zacięłam się przy goleniu. Rzucił dwudziestkę na stół i wstał.

· Zacinaj się przy goleniu. Podobasz mi się. Jesteś w porządku. A teraz możesz mnie odwieźć do domu.

Wysadziłam go przy rezydencji, która sąsiadowała z jego domem.

· Wróć tutaj jutro – powiedział. – O tej samej godzinie. Może wynajmę cię na osobistego kierowcę.

Kiedy weszliśmy do domu, babcia nakrywała do stołu. Księżyc siedział rozwalony na kanapie, oglądając telewizję.

· Hej – przywitał mnie. – Jak leci?

· Nie mogę narzekać – powiedziałam. – A co u ciebie?

· Nie wiem, facetka. Trudno uwierzyć, że już nie ma Dilera. Myślałem, że Diler jest wieczny. To znaczy, że zawsze będzie kręcił swój interes. Zawsze będzie Dile-rem. – Pokiwał głową. – To zburzyło mój świat, facetka.

· Potrzebuje jeszcze jednego piwka i trochę relaksu -orzekła babcia. – A potem będzie miła kolacja. Zawsze lubiłam towarzystwo przy posiłku. Zwłaszcza jeśli to był mężczyzna.

Nie byłam pewna, czy Księżyca można uznać za mężczyznę. Raczej za kogoś w rodzaju Piotrusia Pana. Księżyc spędzał mnóstwo czasu w krainie marzeń.

Bob wybiegł z kuchni i wetknął nos między nogi Księżyca.

· Hej, facet – powstrzymał go Księżyc. – Nie od razu na pierwszej randce, koleś.

· Kupiłam dzisiaj samochód – zawiadomiła mnie babcia. – I Księżyc przywiózł mi go pod dom. Czułam, że rozdziawiam usta.

· Ale przecież ty już masz samochód. Masz buicka wuja Sandora.

· To prawda. Nie zrozum mnie źle, ale myślę, że to syf, a nie samochód. Doszłam do wniosku, że nie pasuje do mojego nowego wizerunku. Pomyślałam, że powinnam mieć coś bardziej sportowego. Najlepsze jest to, jak do tego doszło. Louise wpadła, żeby mnie podwieźć na lekcję jazdy, i powiedziała mi, że DUer likwiduje interes. No i oczywiście natychmiast pojechałyśmy, żeby zdążyć na wyprzedaż przy Metamucil. No i kupiłyśmy tam samochód.

· Kupiłaś samochód od Dougiego?

· Chcesz się założyć? Prawdziwe cacko.

Spojrzałam groźnie na Księżyca, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Skala jego emocji kończyła się na stanie otumanienia.

· Czekaj no, aż zobaczysz brykę babci – powiedział. -To wspaniały wózek.

· Bryczka dla lasek – uściśliła babcia. – Wyglądam w niej całkiem jak Christie Brinkley.

Zapewne chodziło babci o Davida Brinkleya. Christie była jedynie wytworem jej wyobraźni. Ale jeśli dzięki temu babcia czuła się szczęśliwa, mnie to nie przeszkadzało.

· Co to za wóz?

· Corvetta – oznajmiła babcia. – Czerwona.

Загрузка...