rozdział 5

· Myślałam, że nie pijasz kawy – powiedziałam do Komandosa. – A co na to twoje ciało, które podobno jest świątynią?

Upił łyk.

· To część mojego przebrania. Pasuje do krótkich włosów.

· Zapuścisz włosy?

· Pewnie tak.

· I wtedy przestaniesz pić kawę?

· Zadajesz mnóstwo pytań.

· Po prostu usiłuję się w tym połapać.

Siedział rozparty w fotelu, z wysuniętymi nogami, z rękami opartymi o poręcze i utkwionym we mnie wzrokiem. Postawił filiżankę na stoliku, wstał i stanął nad kanapą. Schylił się i pocałował mnie delikatnie w usta.

– Lepiej, żeby niektóre rzeczy pozostały tajemnicą -oświadczył. I ruszył w kierunku drzwi.

· Hej, poczekaj chwilę – powiedziałam. – Czy mam nadal obserwować Hannibala? – A możesz go obserwować, nie dając się zastrzelić?

Spojrzałam na niego krzywo poprzez ciemności.

· Rozumiem – powiedział. › – Morelli chce z tobą pogadać.

· Może zadzwonię do niego jutro.

Drzwi otworzyły się i zamknęły. Komandos wyszedł. Przylgnęłam do drzwi i popatrzyłam przez wizjer. Nie było go. Założyłam łańcuch i wróciłam do łóżka. Przetrzepałam poduszkę i wślizgnęłam się pod kołdrę.

I zaczęłam się zastanawiać nad pocałunkiem. Co miałam o nim myśleć? Przyjacielski, powiedziałam sobie. Był przyjacielski. Bez języczka. Bez macania. Bez zgrzytania zębów w gwałtownym uniesieniu. Przyjacielski pocałunek. Tyle że nie smakował jak przyjacielski. Smakował… sexy.

A niech to!

· Co zjesz na śniadanie? – zapytała babcia. – Może dobrą owsiankę?

Gdybym była sama, wybrałabym tort.

· Jasne – powiedziałam. – Owsianka będzie w sam raz.

Nalałam sobie filiżankę kawy i wtedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam i wbiegło coś dużego i pomarańczowego.

· O rany! – zdumiałam się. – A cóż to takiego?

· Pies myśliwski – powiedział Simon. – To znaczy, w większości myśliwski.

· Czy nie jest za duży jak na psa myśliwskiego? Simon wciągnął do przedpokoju dwudziestokilową torbę psiej karmy.

· Złapałem go koło stawu i tak mi powiedzieli. Pies myśliwski.

· Mówiłeś, że chodzi o małego psa.

· Kłamałem. Możesz mnie podać do sądu. Pies wbiegł do kuchni, wsadził nos w krocze babci i zasapał.

· Cholera – ucieszyła się babcia. – Widzę, że te moje nowe perfumy naprawdę działają. Wypróbuję je na spotkaniu seniorów.

Simon odciągnął psa od babci i wręczył mi brązową reklamówkę.

· Tu są jego rzeczy. Dwie miski, psie zabawki, gumowa kość do gryzienia, szufelka i zmiotka do kup.

· Zmiotka do kup? Hej, zaczekaj chwilę…

· Muszę lecieć – powiedział Simon. – Chcę zdążyć na samolot.

· Jak on się wabi? – krzyknęłam przez korytarz.

· Bob.

· To jest coś – podsumowała babcia. – Pies imieniem Bob.

Nalałam wody do miski Boba i postawiłam ją na podłodze w kuchni.

· On zostaje tylko na kilka dni – powiedziałam. – Simon przyjdzie po niego w niedzielę.

Babcia popatrzyła na torbę z karmą dla psa.

· Cholernie duża torba żarcia, jak na parę dni.

· Może dużo je.

· Jeśli on to zje w ciągu dwóch dni, to nie będzie ci potrzebna zmiotka do kup – oznajmiła babcia. – Będzie ci potrzebna łopata.

Odpięłam smycz Boba i powiesiłam ją na wieszaku.

· No cóż, Bob – powiedziałam. – Nie będzie tak źle. Zawsze chciałam mieć psa myśliwskiego.

Bob zamachał ogonem i popatrywał to na mnie, to na babcię.

Babcia nalała owsiankę dla nas trojga. Wzięłyśmy talerze do jadalni, a Bob jadł swoją porcję w kuchni. Kiedy tam wróciłyśmy, miska Boba była pusta. Kartonowe pudełko, w którym leżał tort, również.

· Zdaje się, że Bob lubi łakocie – zauważyła babcia. Pogroziłam mu palcem.

· To było niegrzeczne. A poza tym będziesz gruby. Bob pomachał ogonem.

· Może on nie jest aż tak inteligentny – powiedziała babcia.

Wystarczająco inteligentny, żeby zjeść tort. Babcia miała lekcję jazdy o dziewiątej.

· Prawdopodobnie przez cały dzień będę poza domem – poinformowała. – Dlatego nie martw się o mnie.

Po lekcji idę na deptak z Louise Greeber. A potem obejrzymy kilka mieszkań. Jeśli chcesz, mogę po południu kupić wołowinę. Pomyślałam, że na kolację niezła byłaby pieczeń rzymska.

Poczułam się winna. Babcia sama zajmowała się kuchnią.

· Teraz moja kolej – powiedziałam. – Ja zrobię tę pieczeń.

· Nie wiedziałam, że potrafisz.

· Jasne. Umiem zrobić mnóstwo rzeczy. – Wielkie kłamstwo. Nie umiem nic ugotować ani upiec.

Dałam Bobowi zabawkę i wyszłyśmy obie z babcią. W połowie korytarza babcia przystanęła.

· Co to za odgłos? – zapytała.

Przysłuchiwałyśmy się obie. Bob wył za zamkniętymi drzwiami.

Moja sąsiadka z mieszkania obok, pani Karwatt, wyjrzała na korytarz.

· Co to za hałas?

· To Bob – powiedziała babcia. – Nie lubi sam zostawać w domu.

Dziesięć minut później jechałam samochodem w towarzystwie Boba, który wystawiał łeb przez okno, a jego uszy trzepotały na wietrze.

· A to co? – zdziwiła się Lula, kiedy weszliśmy do biura. – Kto to jest?

· Wabi się Bob. Jestem jego psią opiekunką.

· Tak? A co to za rasa?

· Pies myśliwski.

· Wygląda tak, jakby za długo siedział u fryzjera pod suszarką.

Przygładziłam część jego kudłów.

· Trzymał łeb za oknem.

· Chyba że tak – zamknęła sprawę Lula. Spuściłam Boba ze smyczy, pobiegł do Luli i powtórzył swój numer z wąchaniem.

· Hej – powiedziała Lula. – Spadaj, zostawiasz ślady na moich nowych spodniach. Poklepała go po łbie. – Jak będziesz dalej tak robił, to zrobimy z ciebie sutenera.

Skorzystałam z telefonu Connie, żeby zadzwonić do mojej przyjaciółki Marilyn Truro z wydziału komunikacji.

· Muszę sprawdzić numer rejestracyjny. Masz trochę czasu? – zapytałam.

· Żarty sobie ze mnie robisz? Mam czterdziestu klientów w kolejce. Jak zobaczą, że rozmawiam przez telefon, pójdą na skargę. – Głos jej zmiękł. – Czy to ci jest potrzebne do jakiejś sprawy? W związku z jakimś mordercą, czy coś takiego?

· To może mieć związek z morderstwem Ramosa.

· Nie chrzanisz? To super! Podałam jej numer.

· Poczekaj – poleciła. Usłyszałam stukanie w klawiaturę i Marilyn zaraz była z powrotem. – Ten numer należy do Terry Gilman. Czy ona przypadkiem nie pracuje u Vita Grizollego?

Na chwilę zaniemówiłam. Zaraz po Joyce Barnhardt najbardziej nie cierpiałam Terry Gilman. Ponieważ w tym momencie nie przychodzi mi do głowy nic innego, powiedzmy, że umawiała się na randki z Joem w liceum, a ja czułam, że nie miałaby nic przeciwko, by odnowić tę znajomość. Terry pracuje teraz u swojego wuja Vita Grizollego, co rzuca cień na jej plany w stosunku do Joego, ponieważ Joe walczy z przestępczością, a Vito ją stwarza.

· Ho, ho! – powiedziała Lula. – Czy ja dobrze słyszę? Wtykasz swój duży nos w sprawę Ramosa?

· Przypadkiem natknęłam się… Lula zrobiła wielkie oczy.

· Pracujesz dla Komandosa! Yinnie wyjrzał ze swojego gabinetu.

· To prawda? Pracujesz dla Komandosa?

· Nie. To nieprawda. Nie ma w tym nawet krzty prawdy. – No co, u licha, cóż to jest jedno kłamstwo więcej?

Drzwi otworzyły się z hukiem i wkroczyła Joyce Barnhardt.

Lula, Connie i ja rzuciłyśmy się, żeby zapiąć smycz Bobowi.

· Ty głupia dziwko! – krzyknęła do mnie Joyce. -Wysłałaś mnie z motyką na słońce. Komandos nie ma żadnej siostry, która pracuje w fabryce płaszczy przy Macko Street.

· Może się zwolniła – powiedziałam.

· Tak – dodała Lula. – Ludzie ciągle się zwalniają. Joyce popatrzyła na Boba.

· Co to jest?

· To pies – odparłam, skracając mu smycz.

· Dlaczego tak mu stoją kudły?

I o to pyta kobieta, która dodaje sobie dwadzieścia centymetrów wzrostu za pomocą fryzury przypominającej szczurzy ogon!

· Poza porywaniem się z motyką na słońce, jak ci leci w łowieniu Komandosa? – zapytała Lula. – Już go namierzyłaś?

· Jeszcze nie, ale jestem coraz bliżej.

· Myślę, że łżesz – orzekła Lula. – Założę się, że nic jeszcze nie masz.

· A ja się założę, że nie masz talii – odcięła się Joyce. Lula pochyliła się do przodu.

· Naprawdę? Jeśli rzucę kijek, przyniesiesz go? Bob pomachał ogonem.

· Może później – powiedziałam do niego. Yinnie znowu wyjrzał ze swojego biura.

· Co tu się, u licha, dzieje? Nie słyszę własnych myśli. Wymieniłyśmy spojrzenia z Lula i Connie i przygryzłyśmy wargi.

· Yinnie! – zagruchała Joyce, zwracając swoje miski rozmiar C w jego stronę. – Wyglądają nieźle, co?

· Tak, nie wyglądasz najgorzej – przytaknął Yinnie. Popatrzył na Boba. – A co z tym psem z okropnymi kudłami?

· Opiekuję się nim – wyjaśniłam.

· Mam nadzieję, że zarobisz na tym kupę kasy. To psi wrak.

Pieszczotliwie podrapałam Boba za uchem.

· Myślę, że jest oryginalny. – Na swój prehistoryczny sposób.

· No więc, co się tu dzieje? – zapytała Joyce. – Macie dla mnie coś nowego?

Yinnie zastanowił się przez chwilę, popatrzył na Connie, Lulę i na mnie i wycofał się do gabinetu.

· Nic nowego – poinformowała Lula. Joyce popatrzyła zmrużonymi oczami na zamknięte drzwi.

· Bęcwał.

Yinnie otworzył drzwi i spojrzał na Joyce wzrokiem pełnym wściekłości.

· Tak, o tobie mowa – potwierdziła Joyce. Yinnie schował głowę i zamknął drzwi na zasuwkę.

· Kanalia – powiedziała Joyce z wymownym gestem. Obróciła się na obcasach i wyniosła z biura. Wszystkie wzniosłyśmy oczy do góry.

· Co dalej? – zapytała Lula. – Ty i Bob macie jakieś wielkie plany na dziś?

· Wiesz… Trochę tego, trochę tamtego. Drzwi od gabinetu Yinniego otworzyły się.

· A może by tak trochę Morrisa Munsona? – krzyknął mój kuzyn. – Nie jestem organizacją charytatywną.

· Morris Munson to świr! – odpowiedziałam mu również krzykiem. – Próbował mnie podpalić! Yinnie stanął z rękami opartymi na biodrach.

· No i co z tego?

· Cóż, nic, wszystko w porządku. Zaraz pójdę złapać Morrisa Munsona. Najwyżej mnie przejedzie. Najwyżej mnie podpali i walnie mnie w głowę felgą. To przecież jest moja praca, prawda? A zatem idę ją wykonać.

· To się nazywa mieć charakter – rzekł Yinnie.

· Zaczekaj – powiedziała Lula. – Nie przepuszczę temu draniowi. Jadę z tobą.

Wcisnęła na siebie kurtkę i porwała portfel, który był wystarczająco duży, żeby zmieścić rewolwer.

· W porządku – powiedziałam, zerkając na portfel. -Co tam masz?

· Model Tech-9.

Idealny do napadów z bronią w ręku.

· Masz na niego pozwolenie?

· Co mówisz?

· Możesz nazwać mnie wariatką, ale czułabym się znacznie lepiej, gdybyś zostawiła tutaj tę swoją pukawkę.

· Boże, ty wiesz, jak zepsuć dobrą zabawę.

· Zostaw go u mnie – powiedziała Connie. – Użyję tego gnata jako przycisku do papierów. To wprowadzi odpowiedni nastrój w biurze.

· Kurna – rzuciła krótko Lula.

Otworzyłam drzwi i Bob wybiegł na zewnątrz. Zatrzymał się przy buicku, machając ogonem i łypiąc ślepiami.

· Zobacz, jaki to bystry pies – powiedziałam do Luli. -Rozpoznaje mój samochód, chociaż jechał nim tylko raz.

· Co się stało z rollswagenem?

· Oddałam go dilerowi.

Słońce wspinało się po niebie, przeganiając poranną mgłę i ogrzewając Trenton. Fala biurokratów i sklepikarzy płynęła do centrum. Szkolne autobusy stały na parkingu, czekając, aż dzień w szkole się skończy. Gospodynie domowe pochylały się nad swoimi odkurzaczami marki Hoover. A moja przyjaciółka Marilyn Truro z wydziału komunikacji siedziała nad trzecią bezkofeinową kawą z mlekiem, zastanawiając się, czy pomogłoby jej dodanie drugiego plastra antynikotynowego do tego, który już miała na ręce, i myśląc, jakby to było dobrze, gdyby mogła udusić następną osobę w kolejce.

Lula, Bob i ja byliśmy pogrążeni we własnych myślach, jadąc Hamilton Street do fabryki guzików. Robiłam w myślach przegląd swego wyposażenia. Paralizator: lewa kieszeń. Sprej: prawa kieszeń. Kajdanki: przypięte do sprzączki z tyłu moich levisów. Rewolwer: w domu, w misce na herbatniki. Odwaga: została w domu, razem z bronią.

· Nie wiem, jak ty – powiedziała Lula, kiedy dojechałyśmy do domu Munsona. – Ale ja nie mam zamiaru dać się dzisiaj puścić z dymem. Jestem za tym, żebyśmy wywaliły drzwi tego kolesia i przygniotły go, zanim zdąży coś podpalić.

· Jasne – zgodziłam się. – Oczywiście, wiedziałam z wcześniejszych doświadczeń, że żadna z nas nie jest w stanie wyważyć drzwi. Jednak mimo wszystko brzmiało to dobrze, kiedy powoli dojeżdżałyśmy do krawężnika, siedząc w zamkniętym samochodzie.

Objechałam dom, wysiadłam i zajrzałam przez okno do garażu. Samochodu nie było. Choroba, niedobrze. Prawdopodobnie Munsona nie ma w domu.

· Nie widzę samochodu.

· O kurna.


Objechałyśmy dom jeszcze raz, zaparkowałyśmy auto i zastukałyśmy do frontowych drzwi domu. Nikt nie otwierał. Popatrzyłyśmy na okna od frontu. Też nic.

· Może schował się pod łóżkiem – zasugerowała Lula. – Może powinnyśmy wyważyć te drzwi. Zrobiłam krok do tyłu i machnęłam ręką.

· Najpierw ty.

· Niech to szlag – powiedziała Lula. – Najpierw ty.

· Nie, nie… Nalegam.

· Do diabła z twoim naleganiem. To ja nalegam.

· W porządku. Spójrzmy prawdzie w oczy. Żadna z nas nie wyważy tych drzwi.

· Potrafiłabym to zrobić, gdybym tylko chciała -oświadczyła Lula. – Tylko jakoś teraz nie mam na to ochoty.

· Jasne.

· Myślisz, że nie dałabym rady zdemolować tych drzwi?

· To tylko moja sugestia.

· Hm – mruknęła Lula.

Drzwi w sąsiednim domu otworzyły się i wyjrzała

2 nich starsza kobieta.

· O co chodzi?

· Szukamy Morrisa Munsona – powiedziałam.

· Nie ma go w domu.

· Tak? Skąd pani wie? – zapytała Lula. – Jest pani całkiem pewna, że nie ukrywa się pod łóżkiem?

· Byłam na dworze, kiedy odjeżdżał. Wypuszczałam właśnie psa, jak Munson wyszedł z walizką. Powiedział, że wyjeżdża na jakiś czas. Domyślam się, że mógł wyjechać na zawsze. To psychol. Aresztowali go za zabójstwo żony i jakiś sędzia kretyn pozwolił, żeby go wypuszczono za kaucją. Wyobrażają sobie panie?

· Coś takiego! – powiedziała Lula. Kobieta przyjrzała nam się od stóp do głów.

· Domyślam się, że jesteście jego przyjaciółkami.

· Niezupełnie – wyjaśniłam. – Pracujemy dla agenta, który wpłacił za Munsona kaucję. – Wręczyłam jej wizytówkę. – Gdyby się pojawił, proszę dać mi znać.

· Oczywiście – przyrzekła kobieta. – Ale mam przeczucie, że on tu nieprędko wróci.

Bob czekał cierpliwie w samochodzie i wyglądał na uszczęśliwionego, kiedy otworzyłyśmy drzwi i wsiadłyśmy do środka.

· Może Bob chciałby zjeść śniadanie – powiedziała Lula.

· Bob już zjadł śniadanie.

· Pozwól, że postawię sprawę inaczej. Może Lula chciałaby zjeść śniadanie.

· Masz coś konkretnego na myśli?

· Myślę, że mogłabym zjeść jajko McMuffin. I koktajl waniliowy. I frytki.

Włączyłam bieg i pojechałam w kierunku wjazdu.

· Co słychać? – zapytał dzieciak w okienku. – Nadal szuka pani pracy?

· Zastanawiam się.

Kupiłyśmy wszystkie trzy dania i zatrzymałyśmy się na brzegu parkingu, żeby podzielić i zjeść to wszystko. Bob zjadł jajko i frytki za jednym kłapnięciem. Wychłeptał koktajl i spoglądał tęsknym wzrokiem przez okno.

· Zdaje się, że Bob ma ochotę rozprostować łapy -zauważyła Lula.

Otworzyłam drzwi i wypuściłam go.

· Nie idź za daleko.

Bob wyskoczył i zaczął biegać, zataczając koła i od czasu do czasu obwąchując chodnik.

· Co on robi? – zapytała Lula. – Dlaczego biega w kółko? Dlaczego… O kurna, to nie wygląda dobrze. Bob robi chyba wielką kupę na środku parkingu. Psiakrew, patrz na to! To jest góra gówna.

Bob podszedł do buicka i siadł, machając ogonem, szczerząc zęby i czekając, aż będzie mógł wejść do środka.

Wpuściłam go, a następnie obniżyłyśmy się z Lula na siedzeniach.

· Myślisz, że ktoś to widział? – zapytałam ją.

· Myślę, że wszyscy widzieli.

· Cholera. Nie zabrałam ze sobą zmiotki do sprzątania kup.

· Zmiotki, kurczę blade! Nie podeszłabym do tego nawet w kombinezonie ochronnym i w masce.

· Nie mogę tak po prostu tego zostawić.

· Może byś po tym przejechała – doradziła Lula. -Wiesz… rozpłaszczyć to.

Włączyłam silnik, cofnęłam się i skierowałam buicka na tą stertę kupy.

· Lepiej spuść szyby – powiedziała Lula.

· Gotowi?

Lula zebrała się w sobie.

· Gotowi.

Nacisnęłam na pedał gazu i ruszyłam.

Mamałyga!

Otworzyłyśmy okna i wyjrzałyśmy.

· Co o tym sądzisz? Myślisz, że powinnam przejechać jeszcze raz?

· Nie zaszkodzi – powiedziała Lula. – I na twoim miejscu zapomniałabym o pracy tutaj.

Chciałam zrobić szybkie rozeznanie siedziby Hannibala i nie wtajemniczać Luli w moje interesy z Komandosem, więc poczęstowałam ją małym kłamstewkiem, mówiąc, że cały dzień będę uwiązana z Bobem, i odwiozłam ją do biura. Zatrzymałam się przy krawężniku przed stopem, a za mną stanął czarny lincoln.

Wysiadł z niego Mitchell i podszedł do mojego okna.

· Nadal jeździsz tym starym buickiem – powiedział. -To musi być coś w rodzaju twojego osobistego rekordu. A co tutaj robi ten pies i ta duża lalunia?

Lula zmierzyła go wzrokiem.

· W porządku – uspokoiłam ją. – Znam go.

· Założę się, że chciałabyś, abym go zastrzeliła, czy coś w tym rodzaju? – zapytała.

· Może później.

· Kurna – powiedziała Lula. Dźwignęła się z siedzenia i poczłapała do biura.

· No i co będzie? – zapytał Mitchell.

· Nic nie będzie.

· Rozczarowujesz mnie.

· Więc nie lubisz Alexandra Ramosa?

· Powiedzmy, że nie jesteśmy z jednej drużyny.

· Musi przechodzić teraz ciężkie chwile, opłakując syna.

· Tego syna nie ma co opłakiwać – oświadczył Mitchell. – To był cholerny nieudacznik. Cholerny ćpun.

· A Hannibal? Też bierze?

· Nie, Hannibal nie. Hannibal to francowaty rekin. Alexander powinien nazwać go Szczęki.

· Muszę iść – powiedziałam. – Sprawy do załatwienia. Spotkania do obskoczenia.

· Arabus i ja nie mamy dzisiaj nic do roboty, więc pomyśleliśmy sobie, że będziemy za tobą jeździć.

· Powinniście zmienić plany. Mitchell uśmiechnął się.

· I nie życzę sobie, żebyście się za mną włóczyli -ostrzegłam.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Rzuciłam okiem na sznur samochodów, które jechały w naszym kierunku wzdłuż Hamilton, i dostrzegłam niebieski wóz. Wydawało mi się, że to crown victoria. I wyglądało na to, że za kierownicą siedzi Morris Munson!

· Ratunku! – krzyknęłam, ponieważ Munson wjechał autem za białą linię i kierował się w moją stronę.

· Kurza twarz! – zawył Mitchell, wpadając w panikę i podrygując w miejscu niczym ogromny tresowany niedźwiedź.

Munson w ostatniej chwili skręcił, żeby nie wpaść na Mitchella, stracił panowanie nad kierownicą i wpakował się w lincolna. Przez chwilę wydawało się, że oba samochody się połączyły, a potem słychać było, jak Munson zapala silnik. Crown odskoczył do tyłu, przedni zderzak spadł z łoskotem na ziemię i samochód natychmiast odjechał.

Podbiegliśmy z Mitchellem do lincolna i zajrzeliśmy do Habiba.

· Co to, do wszystkich piorunów, było? – wrzasnął Habib.

Lewy przedni błotnik był wgnieciony i blokował koło, a maska została pogięta. Wyglądało na to, że Habibowi nic się nie stało, ale cadillac nie będzie mógł nigdzie pojechać, dopóki ktoś nie odegnie łomem błotnika od koła. To dla nich prawdziwy pech. A dla mnie szczęśliwy traf. Habib i Mitchell nie będą mogli mnie śledzić przez jakiś czas.

· To szaleniec – orzekł Habib. – Widziałem jego oczy. To świr. Zapisałeś jego numer rejestracyjny?

· Wszystko działo się w takim tempie… – powiedział Mitchell. – Rany, on jechał prosto na mnie. Myślałem, że to mnie chce dorwać. Myślałem… Rany boskie, myślałem…

· Byłeś przerażony jak kobieta – powiedział Habib.

· Tak – przyznał Mitchell. – Jak córka wywłoki.

Miałam dylemat. Naprawdę chciałam im powiedzieć, kto siedział za kierownicą tego samochodu. Gdyby zabili Munsona, miałabym go z głowy. Nigdy więcej płonących koszul. Koniec z maniakiem wymachującym felgą. Niestety, w pewnym sensie byłabym też odpowiedzialna za śmierć Munsona i nie czułam się z tym najlepiej. Już raczej doprowadzę go do sądu.

· Musisz to zgłosić na policję – powiedziałam. – Poczekałabym z wami i pomogja, ale sami wiecie, jak to jest.

· Tak – odparł Mitchell. – Sprawy do załatwienia. Spotkania do obskoczenia.

Było prawie południe, kiedy przejechaliśmy koło domu Hannibala. Zaparkowałam na rogu i wykręciłam numer Komandosa, żeby nagrać się na sekretarkę, że mam wiadomości. Potem przez dłuższą chwilę przygryzałam dolną wargę, zbierając się w sobie, żeby wysiąść z samochodu i tropić Ramosa.

Hej, to nic trudnego, powiedziałam sobie. Spójrz na ten dom. Ładny i cichy. A jego nie ma w domu. Tak jak wczoraj. Pójdziesz od tyłu, zerkniesz i zwiejesz. Pestka.

W porządku, dam radę. Głęboki oddech. Myśl pozytywnie. Wzięłam do ręki smycz i ruszyłam w kierunku ścieżki rowerowej za domami. Kiedy dotarłam do domu Hannibala, zatrzymałam się i słuchałam. Cisza. Poza tym Bob robił wrażenie znudzonego. Gdyby ktoś stał po drugiej stronie muru, Bob byłby zdenerwowany, prawda? Obejrzałam mur. Zniechęcający. Zwłaszcza że kiedy byłam tu ostatnio, strzelano do mnie.

Przestań, powiedziałam sobie. Żadnych negatywnych myśli. Co w takiej sytuacji zrobiłby człowiek-pająk? Jak zachowałby się Batman? A Bruce Willis? Bruce zrobiłby rozgrzewkę, postawił nogę w tenisówce na murze i wdrapałby się na niego. Umieściłam moje sketchersy numer 38 w połowie wysokości muru, zaczepiłam dłonie na szczycie i zawisłam. Wzięłam głęboki oddech, zacisnęłam zęby i spróbowałam się podciągnąć, ale nie udało się ani o milimetr. A niech to. Bruce podciągnąłby się na sam szczyt. Ale Bruce pewnie chodzi na siłownię.

Zeskoczyłam na ziemię i wlepiłam wzrok w drzewo. W jego pniu tkwiła kula. Naprawdę nie miałam najmniejszej ochoty wdrapywać się na to drzewo. Trochę pochodziłam, rozruszałam stawy w palcach. A co z Komandosem? – zadałam sobie pytanie. Powinnaś mu pomagać. Jeśli on znalazłby się w podobnej sytuacji, wszedłby na drzewo, żeby się rozejrzeć.

· Tak, ale ja nie jestem Komandosem – powiedziałam do Boba.

Bob spojrzał na mnie karcącym wzrokiem.

· W porządku – wycofałam się. – Wlezę na to głupie drzewo.

Szybko wdrapałam się na górę, rozejrzałam się, zobaczyłam, że nic się nie dzieje w domu ani w ogrodzie, i rzuciłam się na dół. Odwiązałam Boba i cichaczem wróciłam do samochodu, gdzie usadowiłam się wygodnie i czekałam, aż zadzwoni telefon. Po kilku minutach Bob przeniósł się na tylne siedzenie i ułożył do drzemki.

O pierwszej po południu nadal czekałam na telefon od Komandosa i właśnie pomyślałam, że chętnie zjadłabym lunch, kiedy drzwi od garażu Hannibala otworzyły się i wyjechał z niego zielony jaguar.

Niech to szlag, dom wcale nie był pusty!

Drzwi się zamknęły, jaguar skręcił i pojechał w przeciwną stronę, w kierunku autostrady. Trudno powiedzieć, kto siedział za kierownicą^ ale założę się, że był to Hanni-bal. Włączyłam silnik i popędziłam za nim, namierzając go, jak opuszczał wyjazd na autostradę. Zostałam tak daleko w tyle, jak tylko mogłam, żeby nie stracić go z pola widzenia.

Minęliśmy centrum miasta, jadąc na południe, a potem w kierunku wschodnim, na autostradę międzystano-wą. W Monmouth konie jeszcze nie biegały, a „Wielka Przygoda” była nadal zamknięta. W znacznym stopniu skracało to drogę do Deal.

Bob traktował moje podniecenie ze stoickim spokojem, pochrapując na tylnym siedzeniu. Nie mogłam tego samego powiedzieć o sobie. Nie zajmowałam się na co dzień tropieniem mafiosów. Chociaż z formalnego punktu widzenia Hannibal Ramos nie był członkiem mafii. Nie miałam co do tego całkowitej pewności, ale w moim rozumieniu mafia opierała się na innych układach niż kartel handlarzy bronią.

Przy Parkway Hannibal zjechał na drogę numer 195, przejechał dwa wyjazdy w kierunku północnym, potem zawrócił w stronę Asbury Park, gdzie skręcił w lewo na Ocean Avenue i ruszył w kierunku Deal. Deal to miasteczko nad oceanem, w którym ogrodnicy próbują hodować trawę w niesprzyjającym temu powietrzu, przesyconym solą, niańki przyjeżdżają do pracy z pobliskiego Long Branch, a wartość nieruchomości przewyższa średnią krajową. Domy są ogromne i nierzadko prowadzą do nich zamykane bramy. Mieszkają tu przeważnie chirurdzy plastyczni i handlarze dywanów. Jedynym pamiętnym wydarzeniem, które miało miejsce w Deal, było zastrzelenie gangstera Benny’ego Raguchiego, zwanego Rybą, w motelu „Morska Bryza” w 1982 roku.

Hannibal był o dwa samochody przede mną. Zwolnił i włączył prawy kierunkowskaz, chcąc skręcić do obwarowanego murem domu, do którego prowadziła brama wjazdowa. Dom stał na wydmie, więc drugie piętro i dach były widoczne z ulicy, a resztę posiadłości zasłaniał mur z różowych kamieni. Brama była gustowna, kute żelazo, z wolutami. Alexander Ramos, międzynarodowy handlarz bronią i słynny macho, mieszka w różowym domu, otoczonym różowym murem. Trudno to sobie wyobrazić. W Burg to byłoby nie do pomyślenia. Mieszkanie w różowym domu w Burg zostałoby potraktowane na równi z kastracją.

Zapewne różowe kamyczki miały charakter bardzo śródziemnomorski. I zapewne w lecie, kiedy rolety były odsłonięte, meble wystawione na werandę, a upalne słońce zalewało wybrzeże Jersey, dom ożywiał się. W marcu jednak wyglądał tak, jakby czekał na prozac, który mu doda energii. Blady, zimny i otępiały.

Przejeżdżając koło domu, rzuciłam okiem na człowieka, który wysiadał z jaguara. Sylwetka i kolor włosów takie same, jak u Hannibala, więc to musiał być on. Oczywiście pod warunkiem, że to Hannibal widział mnie znowu na drzewie, a potem obserwując mnie z ulicy, że to nie jego sąsiad przemknął podwórkami i jechał jaguarem do Deal tylko po to, żeby się mnie pozbyć.

· Co o tym sądzisz? – zapytałam Boba.

Bob otworzył jedno oko, zerknął na mnie bezmyślnie i znowu zasnął.

Byłam takiego samego zdania.

Pojechałam kilkaset metrów wzdłuż Ocean Avenue, zawróciłam i jeszcze raz przejechałam koło różowego domu. Zatrzymałam się za rogiem, tak żeby nie było mnie widać.

Schowałam włosy pod czapkę z daszkiem z wizerunkiem zespołu Metallica, włożyłam ciemne okulary, wzięłam Boba na smycz i ruszyłam w kierunku twierdzy Ra-mosa. Deal to cywilizowane miasteczko ze staroświeckimi chodnikami z cementu, które zostały zaprojektowane z myślą o nianiach i wózkach dla dzieci. Świetnie nadawały się dla szpiegów, którzy udawali ludzi wyprowadzających psy na spacer.

Byłam jakieś sto metrów od bramy wjazdowej, kiedy podjechał czarny cadillac. Brama otworzyła się i samochód wjechał do środka. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn. Tylne szyby były zaciemnione. Szarpnęłam za smycz Boba i pozwoliłam mu trochę powęszyć. Cadillac zatrzymał się przed wejściem w kształcie portyku i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Jeden z nich poszedł wyjąć rzeczy z bagażnika. Drugi otworzył tylne drzwi dla pasażera. Pasażer wyglądał na sześćdziesiątkę. Średniego wzrostu. Szczupły. Ubrany w sportową kurtkę i półbuty. Kręcone szpakowate włosy. Ze sposobu, w jaki wszyscy koło niego skakali, wywnioskowałam, że to Alexander Ramos. Zapewne przyleciał na pogrzeb syna. Hannibal wyszedł, żeby przywitać się ze staruszkiem. Młodsza, szczuplejsza wersja Hannibala pojawiła się w drzwiach, ale nie zeszła po schodach. Ulysses, średni syn, pomyślałam.

Żaden z nich nie wyglądał na szczególnie ucieszonego tym zjazdem rodzinnym. Biorąc pod uwagę okoliczności, wydawało się to zrozumiałe. Hannibal powiedział coś do staruszka. Staruszek wyprostował się i zdzielił go przez łeb. To nie było silne uderzenie. Nie takie, które ma na celu nokaut przeciwnika. To było raczej stwierdzenie. Głupiec.

Jednak odruchowo się wzdrygnęłam. Nawet z tej odległości dostrzegłam, że Hannibal zacisnął zęby.

Загрузка...