rozdział 11

Pierwsze piętro okazało się proste. W piwnicy też nikogo nie było. Hannibal miał tam małe pomieszczenie gospodarcze i o wiele większy pokój, w którym stał wielki telewizor, stół bilardowy i barek. Przeszło mi przez myśl, że ktoś mógłby sobie oglądać telewizję w piwnicy, a dom wydawałby się ciemny i niezamieszkany. Na górze były trzy sypialnie. Tam też nikogo nie było. Jedna z nich z pewnością należała do gospodarza domu. Druga została przerobiona na biuro, z półkami na książki wbudowanymi w ścianę i ogromnym biurkiem z blatem obitym skórą. Trzecia sypialnia była przeznaczona dla gości. Moje zainteresowanie wzbudził pokój gościnny. Wyglądał tak, jakby ktoś w nim mieszkał. Rozgrzebana pościel na łóżku. Męskie ubrania przewieszone przez krzesło. Buty szurnięte w kąt pokoju.

Przetrząsnęłam szuflady i garderobę, szukając czegoś, co mogłoby zidentyfikować tajemniczego lokatora. Nic nie znalazłam. Ubrania były drogie. Domyślałam się, że ich właściciel jest niskiego wzrostu i podobnej budowy ciała, wzrostu nieco mniej niż metr siedemdziesiąt i osiemdziesiąt kilogramów wagi. Porównałam jego spodnie ze spodniami w sypialni pana domu. Hannibal miał więcej w pasie i bardziej tradycyjny gust. Łazienka Hannibala przylegała do jego sypialni. Łazienka dla gości była w korytarzu. W żadnej z nich nie znalazłam nic ciekawe-go, może z wyjątkiem prezerwatyw w tej drugiej. Widać gość miał nadzieję na małe bara-bara.

Wróciłam do biura i w pierwszej kolejności przepatrzyłam półki. Biografie, atlas, trochę powieści. Usiadłam przy biurku. Żadnych wizytówek ani notesu z adresami. Tylko długopis i notatnik. Ale nie było w nim żadnych notatek. Laptop. Włączyłam go. Na pulpicie niczego nie znalazłam. Nic kompromitującego na twardym dysku. Hanni-bal był bardzo ostrożny. Wyłączyłam komputer i przeszukałam szuflady. Znowu nic. Hannibal perfekcjonista. Panował tu prawie idealny porządek. Ciekawe, czy jego apartament na wybrzeżu wygląda podobnie.

Kolesiowi z pokoju gościnnego natomiast daleko było do perfekcji. Jego biurko, gdziekolwiek by stało, przypominałoby śmietnik.

W pokojach na piętrze nie znalazłam żadnej broni. Ponieważ zdobyłam wiadomości z pierwszej ręki, że Hannibal ma przynajmniej jeden rewolwer, znaczy to, że prawdopodobnie zabrał go ze sobą. Nie wyglądał na faceta, który zostawia rewolwer w misce na herbatniki.

Zeszłam do piwnicy. Nie było tam wiele do wytropienia.

· Jestem rozczarowana – pożaliłam się Luli, zamykając za sobą drzwi od piwnicy. – Nic tam nie ma.

· Ja też niczego nie znalazłam na parterze – poinformowała mnie Lula. – Żadnych firmowych zapałek ani spluw wetkniętych pod poduszki na kanapie. Trochę jedzenia w lodówce. Piwo, sok, bochenek chleba i parę zimnych kotletów. Jest też kilka puszek oranżady. I to by było na tyle.

Otworzyłam lodówkę i obejrzałam opakowanie, w którym były kotlety. Kupiono je dwa dni temu.

· To naprawdę przerażające – powiedziałam do Luli. -W tym domu ktoś mieszka. – Pomyślałam, że ten ktoś może w każdej chwili tutaj wrócić, ale przemilczałam to.

· Chyba tak, i w dodatku nie zna się na mięsie -dodała Lula. – Kupił pierś z indyka i ser szwajcarski, a mógłby mieć salami i provolone.

Stałyśmy w kuchni, zaglądając do lodówki i nie zwracałyśmy większej uwagi na to, co dzieje się po drugiej stronie domu. Nagle usłyszałyśmy odgłos otwierania zamka i obie zastygłyśmy w bezruchu.

· O kurna – wycedziła Lula.

Drzwi otworzyły się i do przedpokoju weszła Cynthia Lotte, która spojrzała na nas z ukosa w przyćmionym świetle.

· Co wy tutaj robicie, do cholery? – zapytała.

· Powiedz jej – zachęciła Lula, dając mi kuksańca w bok. – Powiedz jej, co tutaj robimy.

· Nieważne, co my tutaj robimy – odparłam. – Ale skąd ty się tu wzięłaś?

· Nie twój interes. Poza tym ja mam klucz, więc moja obecność nie jest niczym dziwnym. Lula wyjęła glocka.

· Mam spluwę. Jest jeden do zera. Cynthia błyskawicznym ruchem wyciągnęła z torebki czterdziestkę piątkę.

· Ja też mam spluwę. Remis.

Obie odwróciły się w moim kierunku.

· Ja zostawiłam spluwę w domu – wyjaśniłam. – Zapomniałam jej zabrać.

· Ona się nie liczy – skwitowała Cynthia.

· Trochę się liczy – powiedziała Lula. – To nie jest tak, że ona w ogóle nie ma broni. Poza tym jak ma broń, to jest naprawdę groźna. Kiedyś strzeliła do jednego kolesia.

· Pamiętam, czytałam o tym. Dick o mało nie dostał ataku serca. Mówił, że to paskudnie wyglądało.

· Dick to wrzód na dupie – oświadczyłam. Cynthia uśmiechnęła się ze smutkiem.

· Wszyscy faceci to wrzody na dupie. – Rozejrzała się po pokoju. – Przychodziłam tutaj z Homerem, kiedy Hannibal był za miastem.

To dlatego miała klucz. Być może tłumaczyło to również prezerwatywy w łazience.

· Czy Homer trzymał ubrania w sypialni dla gości?- Parę koszul, trochę bielizny.

· W pokoju gościnnym na piętrze są jakieś ubrania. Może je obejrzysz i powiesz mi, czy należały do Homera.

· Najpierw chcę wiedzieć, czego tu szukacie.

· Mój przyjaciel jest podejrzewany o ten pożar i morderstwo. Próbuję ustalić, jak było naprawdę.

· I co myślisz? Że to Hannibal zabił swojego brata?

· Nie wiem. Szukam po omacku. Cynthia ruszyła w kierunku schodów.

· Powiem ci coś o Homerze. Wszyscy chcieli go zabić. Oprócz mnie. Homer był kłamliwym i oszukańczym draniem. Rodzina zawsze wpłacała za niego kaucje, żeby go wypuścili. Na miejscu Hannibala już dawno wpakowałabym mu kulę w łeb, ale u Ramosów więzy rodzinne są bardzo silne.

Poszłyśmy za nią schodami do sypialni dla gości. Stanęłyśmy w drzwiach, a ona weszła do środka i rozejrzała się.

· Część z tych rzeczy na pewno należy do Homera -powiedziała, przepatrując szuflady. – Pozostałych nigdy nie widziałam. – Kopnęła czerwone jedwabne bokserki w pawie oczka, które leżały na podłodze. – Widzicie te bokserki? – Wycelowała w nie i strzeliła pięć razy. – Należały do Homera.

· Jasne – powiedziała Lula. – Nie krępuj się.

· A mógł być taki czarujący – westchnęła Cynthia. -Ale miał za krótką pamięć, jeśli chodzi o kobiety. Myślałam, że mnie kocha. Myślałam, że uda mi się go przerobić.

· Co się stało, że zmieniłaś zdanie?

· Dwa dni wcześniej, nim go zamordowano, zakomunikował mi, że ze mną zrywa. Powiedział też kilka niepochlebnych rzeczy pod moim adresem i że jeśli będę mu przysparzać jakichś kłopotów, to mnie zabije. Następnie wyczyścił dokładnie moją szkatułkę z biżuterią i ukradł mi samochód. Wyjaśnił, że potrzebuje pieniędzy.

· Powiadomiłaś o tym policję?

· Nie. Uwierzyłam mu, kiedy mówił, że mnie zabije. – Schowała rewolwer do kieszeni w kurtce. – Nieważne. Pomyślałam, że być może Homer nie zdążył sprzedać mojej biżuterii… Że może ją gdzieś tutaj ukrył.

· Przeszukałam cały dom – powiedziałam – i nie znalazłam żadnej damskiej biżuterii, ale możesz się jeszcze rozejrzeć na własną rękę.

Wzruszyła ramionami.

· Beznadziejna sprawa. Powinnam była przyjść tu wcześniej.

· Nie bałaś się, że natkniesz się na Hannibala? – zapytała Lula.

· Liczyłam na to, że Alexander będzie na pogrzebie, a Hannibal zostanie w rezydencji na wybrzeżu. Zeszłyśmy na dół.

· A co z garażem? – zapytała Cynthia. – Zajrzałyście tam? Nie sądzę, żebyście znalazły mojego srebrnego porsche?

· Ja cię kręcę! – rzuciła Lula, na której zrobiło to piorunujące wrażenie. – Masz porsche?

· Miałam. Homer podarował mi go z okazji naszej sześciomiesięcznej rocznicy… – Westchnęła. -Jak już mówiłam, potrafił być naprawdę czarujący.

„Czarujący” w znaczeniu „hojny”.

Hannibal miał garaż na dwa samochody, przylegający do domu. Prowadziły do niego drzwi z holu, zamknięte na zasuwkę. Cynthia otworzyła je i pstryknęła wyłącznikiem. I oto naszym oczom ukazał się… srebrny porsche.

· Mój porsche! Mój porsche! – wrzasnęła Cynthia. -Nigdy bym nie pomyślała, że jeszcze kiedyś zobaczę ten wóz. – Umilkła i zmarszczyła nos. – Co to za smród?

Popatrzyłyśmy się na siebie z Lula. Znałyśmy ten smród.

· Fuj! – powiedziała Lula. Cynthia podbiegła do samochodu.

· Mam nadzieję, że zostawił mi kluczyki. Mam nadzieję. – Nagle przystanęła i zajrzała do środka. – Ktoś śpi w moim samochodzie!Podeszłyśmy z Lula i także zajrzałyśmy do wnętrza wozu.

· Tak. Zimny trup – powiedziała Lula. – Zdradziły go te trzy dziury w czole. Jesteś szczęściarą – oświadczyła Cynthii. – Wygląda na to, że ten koleś zarobił kalibrem dwadzieścia dwa. Gdyby zastrzelili go czterdziestką piątką, mózg rozprysnąłby się po całym samochodzie. Dwudziestka dwójka wchodzi do środka i drąży mózg.

Trudno było coś powiedzieć o mężczyźnie osuniętym na siedzeniu, ale wyglądał na trochę mniej niż metr osiemdziesiąt i może dwadzieścia pięć kilo nadwagi. Ciemne włosy, krótko ostrzyżone. Wiek około czterdziestu pięciu lat. Ubrany w koszulę z dzianiny i sportowy płaszcz. Sygnet z różowawym diamentem. Trzy dziury w czole.

· Poznajesz go? – zapytałam Cynthię.

· Nie. Nigdy go nie widziałam. Potworne. Jak to się mogło stać? Na mojej tapicerce jest krew.

· Nie jest tak źle, biorąc pod uwagę, że dostał trzy strzały w głowę – pocieszyła ją Lula. – Tylko nie myj tego gorącą wodą. Gorąca woda utrwala plamy krwi.

Cynthia otworzyła drzwi i próbowała wyciągnąć nieboszczyka z samochodu, ale on nie chciał współpracować.

· Może któraś mogłaby mi pomóc? – zapytała Cynthia. – Trzeba go popchnąć z drugiej strony.

· Hej, poczekaj – powiedziałam. – To jest miejsce zbrodni. Powinnaś zostawić wszystko tak, jak jest.

· Ani mi się śni – rzekła Cynthia. – To mój samochód i mam zamiar nim odjechać. Pracuję u prawnika. Wiem, co się stanie. Skonfiskują ten samochód i będą go trzymać do końca świata. A potem prawdopodobnie dostanie go jego żona. – Wyciągnęła ciało do połowy, ale nogi były sztywne i nie chciały się rozprostować.

· Przydałby się tutaj Siegfried i Roy – powiedziała Lula. – Widziałam ich w telewizji, jak przecięli kogoś na pół i nawet nie narobili bałaganu.

Cynthia trzymała gościa za głowę, mając nadzieję, że zadziała system dźwigni.

· Noga zaczepiła mu się o lewarek – zauważyła. -Ktoś musiał go kopnąć w stopę.

· Nie patrz na mnie – zdenerwowała się Lula. – Na widok trupów przechodzą mnie ciarki. Nigdy nie tykam żadnych nieboszczyków.

Cynthia chwyciła nieboszczyka za płaszcz i pociągnęła.

· Nie uda się. Nie uda mi się wyciągnąć tego idioty z mojego samochodu.

· Może jakbyś go naoliwiła? – zastanowiła się Lula.

· Może jakbyście mi pomogły – odpaliła Cynthia. -Obejdź wóz z drugiej strony i pchnij faceta w tyłek, a Stephanie pomoże mi go ciągnąć.

· Pod warunkiem, że tylko nogą – powiedziała Lula. -Myślę, że tyle mogę zrobić.

Cynthia chwyciła trupa za głowę, ja za połę koszuli, a Lula wypchnęła go jednym porządnym kopniakiem.

Natychmiast go puściłyśmy i zrobiłyśmy krok do tyłu.

· Jak myślisz, kto go zabił? – zapytałam, w zasadzie nie oczekując odpowiedzi.

· Homer, z pewnością – odparła Cynthia. Pokręciłam głową.

· Za świeży trup, żeby to mogła być robota Homera.

· Hannibal?

· Nie sądzę, żeby Hannibal zostawił ciało we własnym garażu.

· Dobra, nie obchodzi mnie, kto go zabił – oświadczyła Cynthia. – Mam swój wóz i jadę do domu.

Martwy gość leżał na podłodze jak kłoda, z dziwacznie powyginanymi nogami, zmierzwionymi włosami i rozchełstaną koszulą.

· A co z nim? – zapytałam. – Nie możemy go tak zostawić. Ta pozycja jest taka… niewygodna.

· To przez nogi – wyjaśniła Lula. – Zastygł w pozycji siedzącej. – Wzięła krzesło ogrodowe ze sterty na końcu garażu i postawiła je obok trupa. – Jeśli posadzimy go na krześle, to będzie wyglądał bardziej naturalnie, jakby czekał na podwiezienie czy coś takiego.

Podniosłyśmy go, posadziłyśmy na krześle i odeszłyśmy dalej, żeby mu się przyjrzeć. Jak tylko odeszłyśmy, spadł z krzesła. Trzask, prosto na twarz.

– Dobrze, że nie żyje – orzekła Lula. – Bo inaczej cholernie by go zabolało.

Dźwignęłyśmy faceta z powrotem na krzesło, ale tym razem przywiązałyśmy go sznurem. Miał trochę zgnieciony nos i jedno oko otworzyło się wskutek wstrząsu przy upadku, więc to było otwarte, a drugie zamknięte, ale poza tym trup nie wyglądał najgorzej. Znowu cofnęłyśmy się i stanęłyśmy w miejscu.

– Spadam stąd – oświadczyła Cynthia. – Otworzyła wszystkie okna w samochodzie, nacisnęła przycisk otwierania garażu, wycofała wóz i odjechała w górę ulicy.

Drzwi od garażu zjechały w dół i zostałyśmy z Lula sam na sam z trupem.

Lula przestępowała z nogi na nogę.

– Może powinnyśmy zmówić jakąś modlitwę za zmarłych? Lubię okazać należną cześć nieboszczykom.

– Myślę, że powinnyśmy stąd wiać.

– Amen – podsumowała Lula i przeżegnała się.

– Myślałam, że jesteś baptystką.

– Tak, ale u nas nie ma żadnych specjalnych gestów na takie okazje.

Opuściłyśmy garaż, wyjrzałyśmy przez tylne okno, żeby się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu, i wybiegłyśmy przez drzwi od werandy. Zamknęłyśmy za sobą bramkę i ruszyłyśmy ścieżką rowerową do samochodu.

– Nie wiem jak ty – powiedziała Lula – ale ja mam zamiar iść do domu i stać pod prysznicem parę godzin, a potem spłukać się cloroxem.

To był niezły pomysł. Tym bardziej że prysznic będzie pretekstem do odwleczenia spotkania z Morellim. Co ja mu powiem? „Wiesz co, Joe, włamałam się dzisiaj do domu Hannibala Ramosa i znalazłam tam trupa. Potem zatarłam ślady na miejscu zbrodni, pomogłam pewnej kobiecie usunąć dowody i uciekłam. Więc jeśli po dziesięciu latach spędzonych w więzieniu nadal będę dla ciebie atrakcyjna…". Nie mówiąc już o tym, że Komandos po raz drugi wychodził z miejsca, w którym popełniono zabójstwo.

Zanim dotarłam do domu, zarejestrowałam u siebie wszystkie oznaki złego nastroju. Pojechałam do Hannibala, szukając informacji. Teraz wiedziałam więcej, niż chciałabym wiedzieć, i nie miałam pojęcia, co to wszystko znaczy. Zostawiłam wiadomość Komandosowi i zrobiłam sobie obiad, który na skutek mojego stanu rozkojarzenia składał się wyłącznie z oliwek. Znowu.

Poszłam do łazienki wziąć prysznic i zabrałam ze sobą telefon. Przebrałam się, wysuszyłam włosy, pociągnęłam rzęsy tuszem. Zastanawiałam się nad kreskami, kiedy zadzwonił Komandos.

– Chcę wiedzieć, co jest grane – powiedziałam. -Właśnie znalazłam trupa w garażu Hannibala.

– I co?

– I chcę wiedzieć, kto to jest. I chcę wiedzieć, kto go zabił. I chcę wiedzieć, dlaczego ostatniej nocy wymykałeś się z domu Hannibala.

Po drugiej stronie linii Komandos rzekł z naciskiem:

– Nie musisz na ten temat nic wiedzieć.

– Jasne, że nie muszę. Po prostu wplątałam się w morderstwo.

– Przypadkiem znalazłaś się na miejscu zbrodni. To co innego niż wplątanie się w morderstwo. Dzwoniłaś na policję?

– Nie.

– Byłoby dobrze zadzwonić na policję. Sprawę włamania możesz pominąć.

– Mogę pominąć wiele rzeczy.

– Zadzwoń – powiedział Komandos.

– Jesteś bydlę! – wrzasnęłam w słuchawkę. – Mam powyżej uszu tajemniczego Komandosa! Jednego dnia wpychasz mi łapy pod bluzkę, a następnego mówisz mi, że te wszystkie sprawy to nie mój interes. Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz.

– Jeśli o niczym nie wiesz, to nie możesz tego puścić dalej.- Dzięki za zaufanie.

– Cóż, tak to jest – powiedział Komandos.

– I jeszcze jedno. Morelli chce, żebyś do niego zadzwonił. Obserwuje kogoś od dłuższego czasu, a teraz ty masz związek z tym kimś i Morelli uważa, że możesz mu pomóc.

– Później – obiecał Komandos. I wyłączył się.

Świetnie. Jeśli chce, żeby to wyglądało właśnie tak, to po prostu ekstra.

Wściekła poszłam do kuchni, wyjęłam broń z miski na herbatniki, chwyciłam torebkę i poszłam korytarzem, a potem schodami do buicka. Joyce czekała na parkingu, w samochodzie ze zmiażdżonym zderzakiem. Zobaczyła mnie, jak wychodziłam z budynku, i pokazała mi środkowy palec. Odwdzięczyłam się jej tym samym gestem i pojechałam do Morellego. Joyce jechała za mną w odległości jednego samochodu. Nie przeszkadzało mi to. Może sobie za mną jeździć nawet cały dzień. O ile mi było wiadomo, Komandos zaczął działać na własną rękę. Ja postanowiłam opuścić scenę.

Kiedy weszłam, Morelli i Bob siedzieli obok siebie na kanapie i oglądali Milionerów. Na stoliku leżał pusty karton po pizzie, puste pudełko po lodach i kilka zgniecionych puszek po piwie.

– Obiad? – zapytałam.

– Bob był głodny. Nie martw się, nie pił piwa. -Morelli poklepał kanapę. – Tutaj jest miejsce dla ciebie.

Kiedy Morelli występował w roli gliniarza, jego wzrok był jasny i badawczy, rysy twarzy ostre, a blizna, która przecinała mu brew nad prawym okiem, przypominała, że Morelli nigdy nie prowadził bezpiecznego trybu życia. Kiedy natomiast odczuwał pożądanie, jego oczy wyglądały jak roztopiona czekolada, rysy twarzy łagodniały, a blizna sprawiała mylne wrażenie, że może ten facet potrzebuje odrobiny czułości.

Teraz czuł wielkie pożądanie. A ja czułam wielki brak pożądania. Tak naprawdę byłam w bardzo złym humorze. Rzuciłam się na kanapę, popatrzyłam spode łba na pusty kanon po pizzie i przypomniałam sobie swoje oliwki na obiad.

Morelli objął mnie i dotknął nosem mojego karku.

– Nareszcie sami – ucieszył się.

– Muszę ci coś powiedzieć. Joe znieruchomiał.

– Natknęłam się dzisiaj na martwego gościa. Oparł się ciężko o kanapę.

– Mam przyjaciółkę, która znajduje trupy. Dlaczego właśnie ja?

– Mówisz jak moja matka.

– Czuję się jak twoja matka.

– Nie rób tego – burknęłam. – Nie lubię nawet, kiedy moja matka czuje się jak moja matka.

– Przypuszczam, że chcesz mi o wszystkim opowiedzieć.

– Jeśli nie chcesz słuchać, to nie ma sprawy. Mogę zadzwonić na policję. Wyprostował się.

– Jeszcze tego nie zgłosiłaś? A niech to, pozwól, że się domyśle: włamałaś się do czyjegoś domu i przypadkiem natknęłaś się na trupa.

– Do domu Hannibala. Morelli zerwał się na równe nogi.

– Do domu Hannibala?

– Ale ja się tam nie włamałam. Drzwi były otwarte.

– Po co, u diabła, wchodziłaś do domu Hannibala? -wrzeszczał. – O czym myślałaś?

Też się zerwałam i krzyczałam na niego:

– Wykonywałam swoją pracę!

– Włamywanie się i wkraczanie na cudzy teren nie jest twoją pracą.

– Mówiłam ci, że to nie było włamanie. To było tylko wejście.

– Jasne, wielka różnica. Kogo znalazłaś martwego?

– Nie wiem. Jakiegoś gościa, którego trzasnęli w garażu.Morelli poszedł do kuchni i wystukał w pośpiechu jakiś numer.

– Mam anonimowe doniesienie – powiedział. – Wyślijcie może kogoś do domu Hannibala Ramosa przy Fenwood, niech zajrzy do garażu. Tylne drzwi powinny być otwarte. – Odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. – W porządku, zajmą się tym – poinformował. -Chodźmy na górę.

– Seks, seks, seks – powiedziałam. – Zawsze ci jedno w głowie.

Chociaż właściwie teraz, kiedy odpoczęłam i sprawę trupa miałam już z głowy, orgazm nie był najgorszym pomysłem.

Morelli oparł mnie o ścianę i przylgnął ciałem do mojego.

– Myślę o wielu innych rzeczach oprócz seksu… Tylko nie ostatnio.

Pocałował mnie z języczkiem, a orgazm wydawał się coraz bliżej.

– Jeszcze tylko jedno pytanie w związku z tym trupem – powiedziałam. – Jak długo będą go szukać?

– Jeśli mają jakiś patrol w okolicy, od pięciu do dziesięciu minut.

Istniało duże prawdopodobieństwo, że kiedy znajdą tego kolesia w garażu, zadzwonią po Morellego. A ja nawet w najlepszym wypadku potrzebuję więcej niż pięć minut. Ale zanim dojadą do domu, wejdą od tyłu i dotrą do garażu, minie może około dziesięciu. Gdybym nie traciła czasu na zdejmowanie ubrania i przeszła od razu do rzeczy, może udałoby się zrealizować pełny program.

– A może zrobimy to tutaj? – zaproponowałam Morel-lemu, chwytając go za zamek od lewisów. – Kuchnie są takie podniecające.

– Zaczekaj – powiedział. – Zasłonię okna. Zrzuciłam buty i zdarłam spodnie.

– Szkoda czasu.

Morelli spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Nie mam nic przeciwko temu, ale trudno mi jakoś oprzeć się wrażeniu, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

– Słyszałeś o szybkich daniach? To będzie szybki seks. Objęłam go, a on ledwo złapał oddech.

– Jak szybko chcesz to zrobić? – zapytał. Zadzwonił telefon. Niech to szlag!

Morelli w jednej ręce trzymał słuchawkę, a drugą ściskał mój nadgarstek. Po chwili rozmowy spojrzał na mnie.

– To Costanza. Był w okolicy, więc podjechał, żeby sprawdzić dom Ramosa. Mówi, że muszę tam przyjechać, żeby to osobiście obejrzeć. Mówił coś na temat gościa, który ma kiepską fryzurę i czeka na autobus. A w każdym razie tyle usłyszałem między wybuchami śmiechu.

Wzruszyłam ramionami i rozłożyłam ręce. Tak jakbym chciała powiedzieć, że nie wiem, o czym on, u Ucha, mówi. Dla mnie ten gość wyglądał jak zwyczajny trup.

– Czy chciałabyś mi jeszcze o czymś powiedzieć?

– Tylko w obecności prawnika.

Ogarnęliśmy się, pozbieraliśmy rzeczy i poszliśmy w kierunku drzwi. Bob nadal siedział na kanapie i oglądał Milionerów.

To dziwne – zauważył Morelli – ale mógłbym przysiąc, że on wie, o co chodzi w tej grze.

– Może powinniśmy mu pozwolić, żeby dalej to oglądał. Morelli zamknął za nami drzwi.

– Posłuchaj, robaczku, spróbuj powiedzieć komuś, że pozwalam oglądać psu Milionerów, a już ja ci pokażę.

Jego wzrok powędrował w kierunku mojego auta, a potem w kierunku auta, które stało za nim.

– Czy to jest Joyce?

– Śledzi mnie.

– Chce, żebym jej dał jakiś mandat?

Cmoknęłam Morellego i pojechałam do sklepu spożywczego, z Joyce na ogonie. Nie miałam zbyt dużo pieniędzy, a moja karta kredytowa była wyczyszczona, więc kupiłam jedynie podstawowe rzeczy: masło orzechowe,chipsy ziemniaczane, chleb, piwo, mleko, ciasteczka i dwa kupony – zdrapki na loterię.

Potem pojechałam do „Home Depot", gdzie kupiłam zasuwę do drzwi wejściowych na miejsce przeciętego łańcucha. Plan był taki, żeby zapłacić piwem za montaż zasuwki mojej złotej rączce i porządnemu kolesiowi, który nazywał się Dillan Rudick.

Po zakupach pojechałam do domu. Zaparkowałam przed domem, zamknęłam Wielki Błękit i pomachałam Joyce. Joyce wsunęła kciuk między zęby i pożegnała mnie prawdziwie włoskim gestem.

Zatrzymałam się przed drzwiami do mieszkania Dillana w piwnicy i wyjaśniłam, o co mi chodzi. Dillan zabrał swoje pudło z narzędziami i poszliśmy na górę. Był w moim wieku i mieszkał w podziemiach domu jak kret. Naprawdę fajny gość, ale niewiele robił i, o ile mi wiadomo, nie miał przyjaciółki… Więc, jak można się domyślić, pił mnóstwo piwa. A ponieważ nie zarabiał wiele, piwo za darmo było zawsze mile widziane.

Kiedy Dillan zakładał zasuwę, przesłuchałam sekretarkę. Pięć wiadomości dla babci Mazurowej, dla mnie żadnej.

Odpoczywaliśmy z Dillanem, oglądając telewizję, kiedy weszła babcia.

– Ludzie, co za dzień! – wykrzyknęła. – Cały czas jeździłam i prawie zapomniałam, że istnieje to coś do zatrzymywania się. – Popatrzyła z ukosa na Dillana. -A kim jest ten miły młodzieniec?

Przedstawiłam Dillana, a ponieważ była pora obiadowa, więc zrobiłam wszystkim kanapki z masłem orzechowym, udekorowane chipsami. Zjedliśmy je przed telewizorem. Babcia i Dillan wyglądali na całkiem usatysfakcjonowanych, ale ja zaczęłam martwić się o Boba. Wyobraziłam sobie, jak siedzi sam w domu Morellego i nie ma nic do jedzenia oprócz kartonu po pizzie. I kanapy, i łóżka, i zasłon, i dywanu, i ulubionego fotela Joego. Potem wyobraziłam sobie, jak Morelli strzela do Boba, i nie był to przyjemny widok.

Zadzwoniłam do Joego, ale nikt nie odbierał. A niech to. Nie powinnam była zostawiać tam Boba samego. Trzymałam już kluczyki w ręce i wkładałam kurtkę, kiedy przyjechał Morelli, ciągnąc za sobą psa na smyczy.

– Wychodzisz gdzieś? – zapytał, zabierając mi kluczyki i kurtkę.

– Martwiłam się o Boba. Miałam zamiar pojechać do twojego domu i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

– Myślałem, że może wyjeżdżasz z kraju. Uśmiechnęłam się obłudnie.

Morelli spuścił Boba ze smyczy, przywitał się z babcią i Dillanem i zaciągnął mnie do kuchni.

– Musimy pogadać.

Usłyszałam, jak Dilan zawył, i domyśliłam się, że Bob zawarł z nim znajomość.

– Jestem uzbrojona – ostrzegłam Morellego. – Więc lepiej uważaj. Mam pistolet w torebce. Morelli wziął torebkę i rzucił ją w kąt. O choroba!

– W garażu Hannibala był Macaroni junior – poinformował mnie. – Pracował dla Stolle'a. To przedziwne, że właśnie on był w garażu Hannibala. I z każdą chwilą staje się dziwniejsze.

Skrzywiłam się w duchu.

– Macaroni siedział na krześle ogrodowym.

– To był pomysł Luli – powiedziałam. – Dobra, mój też, ale facet leżał tak niewygodnie na tej cementowej podłodze.

Morelli wybuchnął śmiechem.

– Powinienem cię aresztować za naruszenie miejsca zbrodni, ale to był zdeprawowany skurczybyk i wyglądał strasznie głupkowato.

– Skąd wiesz, że to nie ja go zabiłam?

– Bo nosisz trzydziestkę ósemkę, a jego zastrzelili z dwudziestki dwójki. A poza tym ty nie trafiłabyś pięć razy z rzędu nawet w stodołę. Ten jeden raz, kiedy kogoś zastrzeliłaś, to musiała być interwencja sił wyższych.

Miał rację.- De osób wie, że posadziłam go na krześle ogrodowym?

– Nikt o tym nie wie, ale około setki ludzi się domyśla. Żaden nic nie powie. – Morelli spojrzał na zegarek. -Muszę lecieć. Mam spotkanie dziś wieczór.

– Ale nie z Komandosem, prawda?

– Nie.

– Kłamca.

Morelli wyjął z kieszeni kurtki kajdanki i zanim zorientowałam się, co się dzieje, zostałam przykuta do lodówki.

– Przepraszam, o co tutaj chodzi? – zapytałam.

– Zamierzałaś mnie śledzić. Zostawię klucz na dole, w skrzynce na listy.

I to ma być związek uczuciowy?

– Wychodzę – oznajmiła babcia.

Była w purpurowym kostiumie i białych tenisówkach, miała starannie podkręcone włosy i różową szminkę na ustach. Pod pachą trzymała dużą czarną torebkę ze skóry. Obawiałam się, że schowała w niej rewolwer, aby nastraszyć egzaminatora, jeśli obleje egzamin.

– Nie masz przy sobie rewolweru, prawda? – zapytałam.

– Oczywiście, że nie.

Nie wierzyłam jej ani przez chwilę.

Kiedy zeszłyśmy na parking, babcia podeszła do buicka.

– Myślę, że będę miała większe szansę na zdany egzamin, jeśli pojadę buickiem – oświadczyła. – Słyszałam, że niszczą młode laski w sportowych samochodach.

Na parking wjechali Habib i Mitchell. Znowu mieli lincolna.

– Wygląda jak nowy – skwitowałam ten fakt. Mitchell cały się rozpromienił.

– Tak, kawał dobrej roboty. Odebraliśmy go dziś rano. Musieliśmy zaczekać, aż lakier wyschnie. – Popatrzył na babcię, która siedziała za kierownicą buicka. – Jak dzisiaj się sprawy mają?

– Zabieram babcię na egzamin na prawo jazdy.

– To naprawdę miło z twojej strony – powiedział Mitchell. – Jesteś dobrą wnuczką, ale czy ona nie jest zbyt wiekowa?

Babcia zacisnęła sztuczną szczękę.

– Wiekowa? – krzyknęła. – Już ja ci dam wiekową! -Usłyszałam szczęk zamka od torebki. Babcia wyjęła swoją pukawkę. – Nie jestem za stara na to, żeby strzelić wam w oko – oświadczyła, mierząc do nich.

Mitchell i Habib zniżyli się na siedzeniach do tego stopnia, że zniknęli całkowicie z pola widzenia.

Rzuciłam babci piorunujące spojrzenie.

– Zdaje się, że mówiłaś, że nie masz przy sobie żadnej broni.

– Musiałam się pomylić.

– Schowaj to. I lepiej nie próbuj grozić nikomu na egzaminie, bo cię aresztują.

– Stara szurnięta wiedźma – powiedział Mitchell gdzieś z dołu lincolna.

– To już lepiej – odparła babcia. – Lubię być wiedźmą.rozdział 12

Miałam mieszane uczucia w związku z prawem jazdy babci. Z jednej strony uważałam, że to wspaniałe, bo babcia będzie bardziej niezależna. Z drugiej strony nie chciałabym znaleźć się z nią na jednej ulicy. Przez całą drogę przejeżdżała ulice na czerwonym świetle, wbijałam się w siedzenie za każdym razem, kiedy hamowała, a gdy dotarłyśmy do celu, zaparkowała na miejscu dla niepełnosprawnych, które niby to jej przysługuje, bo babcia należy do Amerykańskiego Stowarzyszenia Emerytów.

Kiedy po egzaminie ciężkim krokiem weszła do poczekalni, od razu wiedziałam, że jeszcze przez jakiś czas ulice pozostaną bezpieczne.

– Wszystko na nic – oznajmiła. – Oblał mnie na byle czym.

– Możesz zdawać jeszcze raz.

– Niech to krew zaleje, jasne, że mogę. Mam zamiar próbować, aż zdam. Bóg dał mi prawo do prowadzenia samochodu. – Zacisnęła usta. – Myślę, że powinnam była wczoraj pójść do tego kościoła.

– Nie zaszkodziłoby – potwierdziłam.

– Dobra, następnym razem stanę na głowie. Zapalę świeczkę. Zrobię wszystko.

Mitchell i Habib nadal nas śledzili, ale pozostawali z tyłu w odległości jakichś czterystu metrów. W tamtą stronę, kiedy babcia nagle hamowała, kilka razy o mało co w nas nie wjechali, więc teraz nie chcieli ryzykować.

– Nadal masz zamiar się wyprowadzić? – zapytałam babcię.

– Jasne. Już powiedziałam o tym twojej matce. A Louise Greeber przychodzi dzisiaj po południu, żeby mi pomóc. Nie musisz się niczym przejmować. To miło z twojej strony, że zgodziłaś się, żebym z tobą mieszkała. Doceniam to, ale muszę czasem trochę się zdrzemnąć. Nie wiem, jak ty w ogóle funkcjonujesz, śpiąc tak mało.

– No dobrze – powiedziałam. – Widzę, że już się zdecydowałaś. – Może ja też zapalę świeczkę.

Bob przywitał nas, kiedy weszłyśmy do domu.

– Zdaje się, że Bob chce zrobić… no wiesz co – zauważyła babcia.

Zeszłam więc z Bobem na parking. Mitchell i Habib siedzieli w samochodzie, cierpliwie czekając, aż doprowadzę ich do Komandosa, a teraz dołączyła do nich również Joyce. Odwróciłam się, weszłam z powrotem do budynku i wyszłam frontowymi drzwiami. Ruszyłam z Bobem wzdłuż ulicy i zawróciliśmy do dzielnicy małych domków jednorodzinnych, która znajdowała się w sąsiedztwie. Bob zrobił no wiecie co jakieś czterdzieści lub pięćdziesiąt razy w ciągu pięciu minut i znów poszliśmy w kierunku domu.

Nagle jakieś dwa domy przede mną wyjechał zza rogu czarny mercedes i serce mi załomotało. Mercedes podjechał bliżej i teraz serce zamarło mi w piersiach. Były tylko dwie możliwości: handlarz narkotykami lub Komandos. Samochód zatrzymał się koło mnie i Komandos lekko kiwnął głową, co miało oznaczać: „Wsiadaj".

Wpakowałam Boba na tylne siedzenie i wślizgnęłam się na miejsce koło Komandosa.

– Na moim parkingu czeka troje ludzi, którzy chcieliby się ciebie pozbyć – oznajmiłam. Co cię tutaj sprowadza?

– Chcę z tobą pogadać.

Umiejętność włamywania się do mieszkań to jedno, ale zdolność przewidywania, co robię w danym momencie dnia, to już całkiem inna historia. – Skąd wiedziałeś, że jestem na spacerze z Bobem? Co, masz jakieś kontakty z siłami nadprzyrodzonymi?

– Nic nadzwyczajnego. Zadzwoniłem i twoja babcia zdradziła mi, że wyszłaś z psem na spacer.

– O rany, co za rozczarowanie. Za chwilę powiesz mi, że nie jesteś Supermanem. Komandos uśmiechnął się.

– Chciałabyś, żebym był Supermanem? Spędź ze mną noc.

– Peszysz mnie – powiedziałam.

– Sprytne – rzekł z uznaniem Komandos.

– O czym chciałeś ze mną pogadać?

– Chciałbym zakończyć naszą współpracę.

Moje zmieszanie zniknęło i zastąpił je zalążek jakiegoś negatywnego uczucia, które usadowiło się na dnie mojego żołądka.

– Dobiliście targu z Morellim, prawda?

– Osiągnęliśmy porozumienie.

Zostałam wykluczona ze sprawy, odepchnięta na bok, wyrzucona za burtę jak niepotrzebny balast. Albo nawet gorzej, jak źródło kłopotów. W ciągu trzech sekund moje uczucia przegalopowały od zwątpienia do totalnej furii.

– To był pomysł Morellego?

– To mój pomysł. Hannibal cię widział. Alexander cię widział. A teraz połowa policjantów w Trenton wie, że włamałaś się do domu Hannibala i znalazłaś w garażu młodego Macaroniego.

– Morelli ci o tym powiedział?

– Wszyscy o tym mówią. Na mojej sekretarce nie ma już miejsca. Dalsze uczestniczenie w tej sprawie jest dla ciebie zbyt niebezpieczne. Obawiam się, że Hannibal połączy fakty i przyjdzie po ciebie.

– Można się załamać.

– Naprawdę posadziłaś faceta na krześle ogrodowym?

– Owszem. A tak przy okazji, zabiłeś go?

– Nie. Kiedy tam byłem, w garażu nie było porsche. Ani Macaroniego.

– Jak pokonałeś system alarmowy?

– Tak samo jak ty. Alarm był wyłączony. – Popatrzył na zegarek. – Czas na mnie.

Otworzyłam drzwi i zaczęłam wysiadać. Komandos chwycił mnie za nadgarstek.

– Nie jesteś zbyt dobra w wykonywaniu rozkazów, ale tym razem mnie posłuchasz, prawda? Odejdziesz. I będziesz ostrożna.

Westchnęłam, wysiadłam z samochodu i wyciągnęłam Boba z tylnego siedzenia.

– Tylko upewnij się, że Joyce cię nie złapie. To zamieniłoby dzisiejszy dzień w całkowitą ruinę.

Zostawiłam Boba w mieszkaniu, zabrałam kluczyki i torebkę i zeszłam na dół schodami. Jechałam gdzieś. Gdziekolwiek. Znalazłam się w takim dołku, że nie mogłam usiedzieć w domu. Naprawdę moja depresja nie była spowodowana wyłącznie tym, że mnie wykluczyli ze sprawy. Nie mogłam znieść, że wykluczyli mnie z niej za głupotę. Spadłam z drzewa, na miłość boską. A potem posadziłam Macaroniego na krześle. Chodzi o to, do jakich głupstw człowiek jest zdolny.

Muszę coś zjeść, pomyślałam. Lody. Polanę gorącym karmelem. I bitą śmietaną. W centrum handlowym jest lodziarnia, w której robią porcję czterosobową. Tego właśnie mi trzeba. Megalodów.

Wsiadłam do Wielkiego Błękitu, a Mitchell za mną.

– Przepraszam? – powiedziałam. – Czy to ma być randka?

– Chciałabyś – odparł Mitchell. – Pan Stolle chce z tobą pogadać.

– Wiesz co? Nie jestem w nastroju do rozmów z panem Stolle'em. Nie jestem w nastroju do rozmów z nikim, włącznie z tobą. Mam nadzieję, że nie potraktujesz tego osobiście, ale wynoś się z mojego samochodu.

Mitchell wyciągnął broń.

– Musisz zmienić nastrój.

– Strzeliłbyś do mnie?

– Nie traktuj tego osobiście – powiedział Mitchell.Sklep z dywanami „Art's" znajduje się w dzielnicy Ha-milton, która ma charakter typowo handlowy, przy trasie 33, niedaleko Five Points, i nie różni się niczym od innych firm na tej samej ulicy, z wyjątkiem błyszczącego szyldu w jaskrawozielonym kolorze; można go dostrzec nawet z Rhode Island. To jednopiętrowy budynek z dużymi witrynami, obwieszczającymi doroczną wyprzedaż. Byłam w tym sklepie wiele razy, podobnie jak każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko w New Jersey. Nigdy niczego nie kupiłam, ale kusiło mnie. Oferowano tu korzystne ceny.

Zaparkowałam buicka przed sklepem. Habib postawił lincolna tuż obok. A Joyce zaparkowała koło lin-colna.

– Czego chce Stolle? – zapytałam. – Chyba nie ma zamiaru mnie zabić?

– Pan Stolle nikogo nie zabija. Wynajmuje ludzi do tej roboty. On chce tylko porozmawiać. To wszystko, co mi powiedział.

W sklepie były dwie klientki. Wyglądały na matkę i córkę. Sprzedawca skakał koło nich. Weszliśmy do środka z Mitchellem, który zaprowadził mnie, klucząc pośród stert dywanów i ekspozycji kilimów, do biura na tyłach sklepu.

Stolle liczył koło czterdziestu pięciu lat i był dobrze zbudowany. Miał klatę jak szafa i szeroką szczękę. Na sobie – tandetny sweter i spodnie od dresu. Wyciągnął rękę i na jego twarzy pojawił się uśmiech kupca.

– Będę na zewnątrz – powiedział Mitchell i zamknął drzwi, zostawiając mnie sam na sam ze Stolle'em.

– Podobno jesteś dość sprytną dziewczyną – zaczął Stolle. – Słyszałem o tobie coś niecoś.

– Mhm.

– Więc jak to się dzieje, że nie masz szczęścia w przypadku Manosa?

– Nie jestem aż tak sprytna. A Komandos nie zbliży się do mnie, dopóki w pobliżu będą Mitchell i Habib. Stolle uśmiechnął się.

– Szczerze mówiąc, nigdy nie Uczyłem na to, że wydasz nam Manosa. Ale, u diabła, kto nie gra, ten nie wygrywa, prawda?

Nie odpowiedziałam.

– Skoro, niestety, nie udało nam się tego zrobić najprostszym sposobem, będziemy musieli spróbować inaczej. Wyślemy wiadomość twojemu przyjacielowi. Nie chce ze mną rozmawiać? Dobra. Chce być nieuchwytny? W porządku. A wiesz dlaczego? Bo mamy ciebie. Kiedy całkiem stracę cierpliwość, a mało mi już brakuje, zrobimy krzywdę tobie. A Manoso będzie wiedział, że mógł temu zapobiec.

Całkowicie mnie zatkało. Takiego rozwiązania nie brałam pod uwagę.

– On nie jest moim przyjacielem – sprostowałam. -Przeceniasz to, ile dla niego znaczę.

– Być może, ale on jest bardzo rycerski. Wiesz, latynoski temperament. – Stolle usiadł na fotelu za swoim biurkiem i odsunął się do tyłu. – Powinnaś zachęcić Manosa, żeby z nami porozmawiał. Mitchell i Habib wyglądają na sympatycznych facetów, ale zrobią, co im każę. Mają na swoim koncie naprawdę parę niezłych numerów. Masz psa, prawda? – Stolle pochylił się do przodu i położył dłonie na biurku. – Mitchell jest naprawdę dobry w zabijaniu psów. Nie to, żeby miał załatwić twojego psa…

– To nie jest mój pies. Opiekuję się nim.

– To był tylko przykład.

– Tracisz czas – powiedziałam. – Komandos jest przebiegły. Nie uda ci się dotrzeć do niego przeze mnie. Nie łączy nas ten rodzaj znajomości. Być może nikogo nie łączy z nim taka znajomość.

Stolle uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Jak już mówiłem, kto nie gra, ten nie wygrywa. Ale warto spróbować, prawda?

Spojrzałam na niego tajemniczym wzrokiem Stephanie Plum, odwróciłam się i wyszłam.

Kiedy wyszłam ze sklepu, Mitchell, Habib i Joyce siedzieli bezczynnie.Wsiadłam do buicka i dyskretnie sprawdziłam spodnie w kroku, żeby upewnić się, że ich nie zmoczyłam. Wzięłam głęboki oddech i położyłam ręce na kierownicy. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Chciałam włożyć kluczyk do stacyjki, ale nie mogłam oderwać rąk od kierownicy. Pooddychałam jeszcze trochę. Powiedziałam sobie, że Arturo Stolle jest potwornym gadułą. Ale sama w to nie wierzyłam. Wierzyłam natomiast, że to kawał skurczybyka. I nie wyglądało również na to, żeby Habib i Mit-chell byli tacy wspaniali.

Wszyscy mnie obserwowali, czekając, co teraz zrobię. Nie chciałam, by wiedzieli, że jestem przerażona, więc zmusiłam się do zdjęcia rąk z kierownicy i uruchomienia silnika. Ostrożnie wycofałam, wrzuciłam bieg i odjechałam. Skoncentrowałam się na tym, żeby prowadzić powoli i pewnie.

Jadąc, wykręciłam wszystkie numery telefonów do Komandosa, jakie znałam, zostawiając lapidarną wiadomość: „Zadzwoń do mnie. Natychmiast". Potem zadzwoniłam do Carol Żabo.

– Potrzebuję przysługi – powiedziałam.

– Wal jak w dym.

– Śledzi mnie Joyce Barnhardt.

– Suka.

– Jedzie za mną także dwóch gości w lincolnie.

– Hm.

– Nic poważnego – jeżdżą za mną od dłuższego czasu i, jak dotąd, do nikogo nie strzelali. – Jak dotąd. – W każdym razie muszę ich zniechęcić do śledzenia mnie i mam pewien plan.

Byłam jakieś pięć minut drogi od Carol. Mieszkała w Burg, niedaleko moich rodziców. Kupili z Lubiem dom za pieniądze otrzymane w prezencie ślubnym i natychmiast zaczęli pracować nad powiększeniem rodziny. Po dwóch chłopcach powiedzieli sobie dość. Dobra wiadomość dla świata. Dzieciaki Carol były postrachem okolicy. Kiedy dorosną, na pewno będą glinami.

Podwórka w Burg są długie i wąskie. Wiele z nich jest otoczonych jakimś ogrodzeniem. Większość przylega do bocznych uliczek. Wszystkie uliczki mają szerokość polnej drogi. Boczna uliczka na tyłach domów przy Reed Street, między Beal i Cedar, była wyjątkowo długa. Plan polegał na tym, że zaprowadziłabym jak po sznurku Joyce i dziarskich chłopców w dół ulicy, potem czym prędzej skręciłabym w Cedar, a Carol przyszłaby mi z odsieczą i zablokowała uliczkę, symulując awarię samochodu.

Dojechałam do Burg i jeździłam w kółko przez jakieś pięć minut, dając Carol więcej czasu na zajęcie pozycji. Potem skręciłam w Reed, ciągnąc za sobą Joyce i zbirów. Dotarłam do Cedar i upewniłam się, że Carol już tam jest. Przemknęłam koło niej, a ona wyjechała do przodu i stanęła, tak więc wszyscy znaleźli się w pułapce. Zerknęłam do tyłu, żeby zobaczyć, co się dzieje, i ujrzałam Carol i trzy inne kobiety, które wysiadały z jej auta. Monica Kajewski, Gail Wojohowitz i Angie Bono. Każda z nich nienawidziła Joyce Barnhardt. Awantura w Burg!

Pojechałam prosto do Broad i w kierunku wybrzeża. Nie miałam zamiaru siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż Mitchell zabije Boba, żeby zdobyć punkt. Dzisiaj Bob – jutro ja.

Wjechałam do Deal i powoli przejechałam koło rezydencji Ramosów. Spróbowałam znowu dodzwonić się na komórkę Komandosa. Dalej, Komandosie. Popatrz przez okno, gdziekolwiek, u diabła, jesteś. Byłam o dom dalej od różowej fortecy i miałam zamiar zawrócić na przełącz-ce, kiedy ktoś szarpnął drzwi od strony pasażera i do środka wskoczył Alexander Ramos.

– Cześć, spryciaro – powiedział. – Ciągnie cię tutaj, co?

A niech to! Nie potrzebowałam teraz, żeby wsiadał mi do samochodu!

– Dobrze, że cię zobaczyłem. Już dostawałem świra.

– Chryste – jęknęłam. – Dlaczego pan tego nie zmieni?

– Nie chcę niczego zmieniać. Chcę papierosa. Zawieź mnie do sklepu. I pośpiesz się, umieram.- Papierosy są w schowku. Zostawił je pan ostatnim razem.

Wyciągnął paczkę i włożył papierosa do ust.

– Tylko nie w samochodzie!

– Do diabła, to zupełnie jak małżeństwo bez seksu. Jedź do Sala.

Nie chciałam jechać do Sala. Chciałam pogadać z Komandosem.

– Nie obawia się pan, że zaczną go szukać? Jest pan pewien, że to bezpieczne jechać do Sala?

– Tak. W Trenton mają problem i wszyscy są zajęci, próbując go rozwiązać.

– Czy ten problem jest związany z trupem w garażu Hannibala? – No cóż, istotnie – powiedziałam. – Może mógłby pan pomóc.

– Już pomogłem. W przyszłym tygodniu załaduję ten problem na statek. Przy odrobinie szczęścia statek zatonie.

Dobra, teraz całkiem mnie wcięło. Nie wiem, jak oni mają zamiar zabrać tego nieboszczyka na statek. Nie wiem, po co chcą go tam przetransportować.

Ponieważ nie zdołałam pozbyć się Ramosa z samochodu, pojechałam do Sala, weszliśmy do środka i usiedli przy stoliku. Ramos wychylił szklaneczkę i zapalił papierosa.

– W przyszłym tygodniu wracam do Grecji – powiedział. – Chcesz jechać ze mną? Moglibyśmy się pobrać.

– Myślałam, że skończył pan z małżeństwami.

– Zmieniłem zdanie.

– To nadzwyczajne, ale chyba nie.

Wzruszył ramionami i nalał sobie następną kolejkę.

– Jak chcesz.

– Ten problem w Trenton… – Czy to jakieś interesy?

– Interesy. Osobiste. Dla mnie to jedno i to samo. Pozwól, że dam ci jedną radę. Nie miej dzieci. A jeśli chcesz mieć dostatnie życie, zajmij się bronią. To jest moja rada.

Zadzwonił mój telefon komórkowy.

– Co się dzieje? – zapytał Komandos.

– Nie mogę teraz rozmawiać.

W jego głosie dało się wyczuć napięcie.

– Powiedz, że nie jesteś z Ramosem.

– Tego nie mogę powiedzieć. Dlaczego nie oddzwo-niłeś?

– Musiałem na jakiś czas wyłączyć komórkę. Właśnie wróciłem i Czołg powiedział mi, że widział, jak zabierałaś Ramosa.

– To nie moja wina! Szukałam cię wszędzie.

– Dobra, lepiej się ukryj, bo trzy samochody właśnie wyjechały z rezydencji i domyślam się, że szukają Alexandra.

Zamknęłam klapkę i wrzuciłam telefon do torebki.

– Muszę iść – powiedziałam do Ramosa.

– To był twój przyjaciel, tak? Wygląda na to, że to prawdziwy dupek. Mógłbym się nim zająć, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Rzuciłam na stół dwudziestkę i wzięłam butelkę.

– Chodźmy – rzekłam stanowczo. – Możemy to zabrać ze sobą.

Ramos popatrzył mi przez ramię w kierunku drzwi.

– O choroba, patrz, kto idzie. Bałam się odwrócić.

– To moje niańki – oświadczył. – Nie mogę nawet podetrzeć tyłka bez świadków.

Odwróciłam się i prawie że zemdlałam z ulgi, że to nie Hannibal. Obaj przybyli mieli dobrze po czterdziestce i byli ubrani w garnitury. Wyglądali tak, jakby jedli mnóstwo spaghetti i nie odmawiali sobie deserów.

– Potrzebują pana w domu – powiedział jeden z nich.

– Jestem ze swoją przyjaciółką – odparł Alexander.

– Tak, ale może mógłby pan się z nią umówić kiedy indziej. Nadal nie możemy znaleźć tego ładunku, który płynie statkiem.

Jeden z nich wyprowadził Alexandra za drzwi, a drugi został, żeby ze mną porozmawiać.

– Posłuchaj – rzekł. – To nieładnie tak wykorzystywać starszego człowieka. Nie masz przyjaciół w swoim wieku?- Nie wykorzystuję go. Wskoczył do mojego samochodu.

– Wiem. Czasami tak robi. – Gość wyciągnął z kieszeni plik banknotów i odliczył setkę. To rekompensata za utrudnienia.

Cofnęłam się.

– Nie zrozumieliśmy się.

– W porządku, ile? – Doliczył jeszcze dziewięćset, zwinął je i wrzucił do mojej torebki. – Nie chcę już słyszeć ani słowa. I masz obiecać, że zostawisz go w spokoju. Zrozumiano?

– Poczekaj chwilę…

Odchylił połę marynarki, żeby pokazać mi, że ma broń.

– Teraz rozumiem – powiedziałam. Odwrócił się, wyszedł i wsiadł do samochodu, który czekał przy krawężniku. Samochód odjechał.

– Życie jest dziwne – odezwałam się do barmana. I też wyszłam.

Kiedy byłam wystarczająco daleko od Deal, żeby poczuć się bezpiecznie, zadzwoniłam do Komandosa i opowiedziałam mu o Stolle'u.

– Masz natychmiast wrócić do domu i zamknąć drzwi na klucz – polecił Komandos. Wyślę Czołga, żeby cię zabrał.

– I co potem?

– Potem umieszczę cię w bezpiecznym miejscu, dopóki wszystkiego nie wyjaśnię.

– Nie sądzę.

– Nie utrudniaj – powiedział Komandos. – Mam dość problemów.

– Dobra, rozwiązuj swoje cholerne problemy. I pośpiesz się!

Wyłączyłam się. No i straciłam sprawę. To był stresujący dzień.

Kiedy wjechałam na parking, Mitchell i Habib już na mnie czekali. Pomachałam im, ale nie odwzajemnili mojego gestu. Mina mi zrzedła. Nie było żadnych docinków. To zły znak. Weszłam schodami na drugie piętro i pognałam do drzwi. Czułam niepokój w żołądku, a serce mi łomotało. Kiedy weszłam do mieszkania i Bob wpadł jak strzała do przedpokoju, poczułam, że ogarnia mnie ulga. Zamknęłam drzwi na klucz i sprawdziłam, czy u Reksa też wszystko w porządku. Na sekretarce miałam dwanaście wiadomości. Jedna była milczeniem. Czuło się, że to milczenie Komandosa. Dalsze dziesięć było dla babci. Ostatnia od mojej mamy.

Dzisiaj wieczór będzie pieczony kurczak – usłyszałam. -Babcia myślała, że może zechcesz wpaść, ponieważ kiedy sprzątała w twoich szafkach, Bob zjadł ci całe zakupy. Babcia mówi, że powinnaś wyprowadzić go na spacer, jak wrócisz, bo zjadł dwa opakowania suszonych śliwek, które dopiero co kupiła.

Popatrzyłam na Boba. Węszył niespokojnie, a jego brzuch wyglądał tak, jakby pies połknął piłkę plażową.

– Niech cię kule biją, Bob! – rozzłościłam się. – Nie wyglądasz najlepiej.

Bob puścił bąka i odbiło mu się.

– Może powinniśmy pójść na spacer.

Bob zaczął sapać. Ślina kapała mu z pyska na podłogę, a w brzuchu zaczęło burczeć. Pochylił się do przodu i skurczył się.

– Nie! – krzyknęłam. – Tylko nie tutaj!

Porwałam smycz, torebkę i wyciągnęłam go z mieszkania na korytarz. Nie czekaliśmy na windę. Zbiegliśmy na dół po schodach i przecięliśmy hol. Wyprowadziłam go na zewnątrz i właśnie przechodziliśmy przez parking, kiedy nagle tuż przede mną lincoln zahamował z piskiem opon. Mitchell wyskoczył z samochodu, przewrócił mnie i porwał Boba.

Zanim się pozbierałam i wstałam, lincoln ruszył. Wrzasnęłam i pobiegłam za nim, ale wyjechał już z par-kingu w St. James Street. Nagle jednak zatrzymał się. Drzwi się otworzyły i wyskoczyli z nich Habib i Mit-chell.

– Jasna cholera! – krzyczał Mitchell. – Niech to szlag! Dziwka!

Habib zasłaniał usta ręką.

– Niedobrze mi. Nawet w Pakistanie nie widziałem czegoś takiego.

Bob dał susa z auta, machając ogonem, i podbiegł do mnie. Jego brzuch wyglądał całkiem przyzwoicie, a on sam nie ślinił się ani nie sapał.

– Już lepiej, koleś? – spytałam, drapiąc go za uchem, tak jak lubił. – Dobry chłopiec. Poczciwy Bob. Mitchell wybałuszył oczy. Miał purpurową twarz.

– Zabiję tego cholernego kundla. Zabiję go. Wesz, co on zrobił? Zrobił to grubsze w moim samochodzie. A potem zwymiotował. Czym ty go karmisz? W ogóle nie znasz się na psach? Co z ciebie za opiekunka?

– Zjadł suszone śliwki babci – wyjaśniłam. Mitchell złapał się za głowę.

– Tylko bez głupich żartów.

Zapakowałam Boba do Wielkiego Błękitu i kiedy dojechałam do domu rodziców, najpierw wyjrzałam przez szybę.

– Zawsze wiemy, że to ty – powiedziała babcia. – Ten samochód słychać na dwa kilometry. Tylko bez głupich żartów.

– Gdzie masz kurtkę? – zapytała mama. – Nie jest ci zimno?

– Nie miałam czasu, żeby zabrać kurtkę – wytłumaczyłam. – To długa historia. Na pewno nie zechcecie tego słuchać.

– Ja chcę – oświadczyła babcia. – Założę się, że jest niezła.

– Najpierw muszę zadzwonić.

– Dzwoń, a ja już podaję do stołu – powiedziała mama. – Wszystko jest gotowe.

Poszłam do kuchni i zadzwoniłam do Morellego.

– Chciałam cię o coś prosić – zaczęłam, kiedy odebrał.

– Jasne. Uwielbiam, jak masz wobec mnie długi wdzięczności.

– Chciałabym, żebyś przez jakiś czas zajął się Bobem.

– Ale nie jesteś w zmowie z Simonem?

– Nie!

– Więc o co chodzi?

– Pamiętasz o tych tajnych informacjach, których nie możesz mi powierzyć?

– Tak.

– Teraz to ja nie mogę ci tego wyjaśnić. Przynajmniej nie w kuchni mojej mamy. Babcia wpadła do kuchni.

– Czy to Joseph? Powiedz mu, że mamy dużego pieczonego kurczaka, ale musi się pośpieszyć, jeśli chce coś zjeść.

– On nie lubi pieczonego kurczaka.

– Uwielbiam pieczone kurczaki – odparł Joe. – Zaraz tam będę.

– Nie!

Za późno. Wyłączył się.

– Połóżcie dodatkowe nakrycie – poprosiłam. Babcia siedziała przy stole i wyglądała na zmieszaną.

– Czy to ma być talerz dla Boba, czy dla Joego?

– Dla Joego. Bob ma kłopoty z żołądkiem.

– Nic dziwnego – odezwała się babcia. – A te wszystkie suszone śliwki? Zjadł też opakowanie mrożonych płatów rybnych i torbę prawoślazu lekarskiego. Czekając na Louise, robiłam porządki w szafkach i wyszłam na chwilę do łazienki, a kiedy wróciłam, na blacie nie zostało nic.

Pogłaskałam Boba po łbie. Durny pies. Nie był ani trochę taki inteligentny jak Reks. Nie był nawet na tyle inteligentny, żeby zostawić w spokoju te śliwki. Jednak miał swoje zalety. Cudowne, piwne oczy. A piwne oczy mnie pociągały. Był też dobrym kompanem. Nigdy nie próbował zmieniać programów w radiu i ani razu niewspomniał o moim pryszczu. W porządku, przywiązałam się do Boba. Tak naprawdę byłam gotowa wydrzeć Mit-chellowi serce gołymi rękami, kiedy porwał tego psa. Do przytulania też był dobry.

– Dzisiaj pojedziesz do domu z Joem – powiedziałam do niego. – Będziesz tam bezpieczny.

Mama postawiła na stole kurczaka, pieczywo, surówkę z czerwonej kapusty i brokuły. Nikt nawet nie tknąłby brokułów, ale mama i tak je gotowała, bo są zdrowe.

Joe wszedł i usiadł koło mnie przy stole.

– Jak dzisiaj poszło? – zapytała babcia. – Złapałeś jakichś morderców?

– Dzisiaj nie, ale mam pewne nadzieje na jutro.

– Czyżby? – zainteresowałam się.

– W zasadzie nie, niezupełnie.

– Jak ci poszło z Komandosem? Morelli nałożył sobie łyżkę surówki z czerwonej kapusty.

– Tak jak się spodziewałem.

– Mnie powiedział, żebym się odczepiła. Ty też tego chcesz?

– Tak, ale jestem na tyle przebiegły, żeby ci tego nie mówić. To podziałałoby na ciebie jak płachta na byka. -Wziął kawałek kurczaka. – Wypowiedziałaś mu wojnę?

– Coś w tym rodzaju. Odrzuciłam jego propozycję umieszczenia mnie w bezpiecznym miejscu.

– Czy jest aż tak źle, że musisz się ukrywać?

– Nie wiem. Być może.

Morelli położył rękę na oparciu mojego krzesła.

– Mój dom jest bezpieczny. Mogłabyś się wprowadzić do mnie i Boba. A poza tym masz u mnie dług, no wiesz.

– Chcesz od razu zatelefonować na giełdę, żeby im powiedzieć, że twoje akcje wzrosły?

– Im szybciej, tym lepiej.

Telefon w kuchni zadzwonił i babcia poszła odebrać.

– To do Stephanie! – krzyknęła. – Lula.

– Próbuję skontaktować się z tobą przez całe popołudnie. W ogóle nie można cię złapać. Masz wyłączoną komórkę, nie odpowiadasz na pager. Czy coś z twoim page-rem jest nie tak?

– Nie stać mnie i na komórkę, i na pager, więc wybrałam komórkę. O co chodzi?

– Znaleźli Cynthię Lotte w tym porsche i była martwa. Mówię ci, nikt by mnie nie zmusił, żeby wsiąść do tego auta. Wsiadasz i wynoszą cię nogami do przodu.

– Kiedy to się stało? Skąd o tym wiesz?

– Znaleźli ją dzisiaj po południu na parkingu przy Trzeciej. Usłyszałyśmy o tym z Connie w wiadomościach policyjnych w radiu. W dodatku mam dla ciebie nowego zbiega. Yinnie był maksymalnie wkurzony, bo byłaś poza zasięgiem, a nie ma nikogo, kto wziąłby tę sprawę.

– A co z Joyce? A Frankie Defrances?

– Joyce też jest poza zasięgiem. Jej pager nie odpowiada. A Frankie miał właśnie operację przepukliny.

– Przyjadę do biura jutro z samego rana.

– Nie ma mowy. Yinnie mówi, że musisz dorwać tego kolesia dziś wieczór, zanim odleci. Wie dokładnie, gdzie on jest. Dał mi papiery.

– Za ile?

– Umowa jest na sto tysięcy. Yinnie odpali ci dziesięć procent.

Serce, tylko spokojnie, żadnych palpitacji.

– Przyjadę po ciebie za jakieś dwadzieścia minut. Wróciłam do stołu, zapakowałam dwa kawałki kurczaka w serwetkę i wrzuciłam do torebki.

– Muszę iść – powiedziałam. – Mam złapać zbiega. Morelli nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego.

– Zobaczymy się później?

– Możliwe. Poza spłatą długu muszę z tobą pogadać o Cynthii Lotte.

– Wiedziałem, że w końcu do tego dojdziesz.

Lula czekała już na zewnątrz, kiedy dotarłam do jej domu.- Mam papiery – powiedziała. – I nie jest tak źle. Nazywa się Hwood Steiger i jest oskarżony o handel narkotykami. Próbował robić denaturat w garażu swojej matki, ale w całej okolicy unosiły się opary. Pewnie któryś z sąsiadów zadzwonił na policję. W każdym razie jego matka zastawiła dom, żeby wpłacić kaucję, i teraz boi się, że Elwood zrobi sobie wycieczkę do Meksyku. W piątek nie stawił się w sądzie, a matka znalazła bilety na samolot w szufladzie ze skarpetkami. Więc doniosła na niego Vin-niemu.

– Gdzie mamy go szukać?

– Według jego mamy jest jednym z tych fanatyków Gwiezdnych wojen. Dzisiaj wieczór odbywa się coś w rodzaju maratonu Gwiezdnych wojen. Podała mi adres.

Zerknęłam na adres i wydałam z siebie jęk. To był dom Dougiego.

– Znam kolesia, który tam mieszka – powiedziałam. -Dougie Kruper.

Lula stuknęła się w głowę.

– Wiedziałam, że to jakieś znajome nazwisko.

– Nie chcę, żeby ktokolwiek został ranny, kiedy tam wejdziemy – ostrzegłam.

– Mhm.

– Nie wkroczymy tam jak bandziory z bronią w ręku.

– Mhm.

– W ogóle nie użyjemy broni.

– Przecież słyszę.

Spojrzałam na kieszeń w jej kurtce.

– Masz tam spluwę?

– Do licha, jasne.

– A w spodniach?

– Glocka.

– Futerał na rewolwer przy kostce u nogi?

– Tylko mięczaki noszą futerały przy kostce – obruszyła się Lula.

– Chcę, żebyś zostawiła broń w samochodzie.

– Ale to są przecież gwiezdni wojownicy. Mogą nas wziąć w ogień wulkanicznej lawy.

– W samochodzie! – krzyknęłam.

– Rany, po co aż tak ostro! – Lula wyjrzała przez okno. – Wygląda na to, że u Krupera impreza się kręci.

Przed domem stało kilka samochodów, a z okien biła łuna świateł. Drzwi wejściowe były otwarte, a na werandzie stał Księżyc. Zostawiłyśmy samochód parę domów dalej i wróciłyśmy do Księżyca.

– Cześć, facetka – powiedział na mój widok. – Witamy w „Trekaramie".

– Co tu się dzieje?

– Dougie otworzył nowy interes. „Trekarama". Sami to wymyśliliśmy. Dougster jest mistrzem gwiezdnych wojen. To wzbudza grozę, facetka. Interes na miarę nowego tysiąclecia. Będzie duży, wiesz? Mamy zamiar wprowadzić karty wstępu.

– Co to, u diabła, jest ta „Trekarama"?

– To klub rozrywkowy, facetka. Świątynia. To miejsce kultu wszystkich kobiet i mężczyzn, którzy doszli tam, gdzie nigdy przedtem nikt nie dotarł.

– Co to znaczy przedtem?

Księżyc znieruchomiał i utkwił wzrok w przestrzeni.

– Przed tym wszystkim.

– O kurna.

– Wstęp kosztuje pięć dolców – poinformował Księżyc.

Dałam mu dziesięć i przecisnęłyśmy się przez tłum przy drzwiach.

– Nigdy nie widziałam tylu czubków w jednym miejscu – powiedziała Lula. – Z wyjątkiem tego Klingona, tam, przy schodach. Ten ostatecznie mógłby być.

Rozejrzałyśmy się po pokoju, szukając Steigera i próbując rozpoznać go na podstawie zdjęcia z dokumentacji. Problem polegał na tym, że część gwiezdnych wojowników była przebrana za swoich ulubionych bohaterów z Gwiezdnych wojen.

Dougie podbiegł do nas.

– Witam w „Trekaramie". W rogu są zakąski i napoje serwowane przez Romulana, a za dziesięć minut zaczynamy pokaz filmu. Zakąski są naprawdę dobre. Pochodzą z likwidacji magazynu.

W wolnym tłumaczeniu: kradzione towary, które gniły w jakimś ukryciu, bo on zamknął interes.

Lula postukała Dougiego w głowę.

– Halo, jest tam kto? Czy wyglądamy jak para szurniętych gwiezdnych wojowników?

– No cóż…

– My tylko się rozglądamy – uspokoiłam Dougiego.

– Jak turyści?

– Może oprowadzi mnie ten Klingon – zaproponowała Lula. – Jest całkiem niezły.


rozdział 13


Weszłyśmy z Lula dalej do pokoju, przeciskając się przez tłum i szukając Elwooda. Miał dziewiętnaście lat. Był mojego wzrostu i szczupły. Blond włosy w kolorze piasku. Oskarżony po raz drugi. Nie chciałam go wystraszyć. Chciałam po cichu wyprowadzić go na zewnątrz i zapiąć mu kajdanki.

– Hej – powiedziała Lula. – Widzisz tego małego kolesia w przebraniu kapitana Kirka? Co o tym myślisz? Spojrzałam w drugi kąt pokoju.

– Wygląda na to, że to on – powiedziałam. Przecisnęłyśmy się w tamtym kierunku i stanęłyśmy obok niego.

– Mam tutaj randkę z nieznajomym – zagadnęłam. -Mówił, że będzie przebrany za oficera. – Wyciągnęłam rękę. – Jestem Stephanie Plum.

Podał mi rękę.

– Elwood Steiger. Bingo.

– Jezu, ale tu duszno – powiedziałam. – Wyjdę na zewnątrz, żeby trochę odetchnąć. Idziesz ze mną?

Rozejrzał się wokół, zdenerwowany, czy aby czegoś nie przegapi.

– Nie wiem. Raczej nie. Powiedzieli, że zaraz będą wyświetlać filmy.

Lekcja pierwsza: nie ma sensu podchodzić do gwiezdnego wojownika, kiedy zaczyna się film. Miałam dwa wyjścia. Mogłam użyć siły albo czekać, aż sam zdecyduje się wyjść. Gdyby został do końca i opuścił pomieszczenie razem z całym tym tłumem, mogłyby być kłopoty. Podszedł do nas Księżyc.

– Jak to miło, że obie macie się dobrze. Wiecie, El-wood jest w opałach. Robił takie wspaniałe prochy i go przymknęli. To dla nas wszystkich prawdziwy cios.

Oczy Elwooda były nieprawdopodobnie rozbiegane.

– Czy w końcu puszczą te filmy? – zapytał. – Właściwie przyszedłem tutaj na filmy. Księżyc sączył drinka.

– Elwood dobrze zarabiał, oszczędzając na college, aż nagle cofnęli mu zgodę na prowadzenie interesu. Cholernie szkoda. Cholernie szkoda.

Elwood nieśmiało się uśmiechnął.

– W zasadzie to nie miałem żadnej zgody.

– Jesteś szczęściarzem, że znasz Stef – powiedział Księżyc. – Nie wiem, co zrobilibyśmy z Dougiem bez Stef. Inni łowcy nagród po prostu zaciągnęliby cię z powrotem do więzienia, ale nie Stef…

Elwood wyglądał tak, jakby ktoś przywalił mu pałką w głowę.

– Łowca nagród!

– I to najlepszy – zapewnił Księżyc. Pochyliłam się do przodu, żeby Elwood słyszał to, co powiedziałam do niego po cichu.

– Może lepiej wyszlibyśmy przed dom i pogadali. Cofnął się.

– Nie! Nigdzie nie idę! Zostaw mnie w spokoju.

Zrobiłam krok do przodu, żeby założyć mu kajdanki, ale mnie odepchnął.

Lula wyciągnęła paralizator, Elwood schował się za Księżycem, a Księżyc osunął się na ziemię jak domek z kart.

– Hop – powiedziała Lula. – Zdaje się, że złapałam naszego małego wojownika.

– Zabiłaś go! – wrzasnął Elwood.

– Dość tego – zaprotestowała Lula. – Przestań mi wrzeszczeć prosto do ucha.

Chwyciłam go za rękę i wsunęłam na nią kajdanki.

– Zabiłaś go. Zastrzeliłaś go – powtórzył Elwood. Lula wzięła się pod boki.

– Słyszałeś jakiś strzał? Chyba nie. Nawet nie mam przy sobie broni, bo nasza przeciwniczka przemocy kazała mi zostawić spluwę w samochodzie. To chyba dobrze, bo inaczej mogłabym cię zastrzelić tylko za to, że jesteś takim małym wkurzającym karaluchem.

Nadal usiłowałam zapiąć kajdanki na jego drugiej ręce, a ludzie pchali się na nas.

– O co chodzi? – pytali. – Co robisz kapitanowi Kir-kowi?

– Zabieramy jego bezwartościowy blady tyłek do ciupy – wyjaśniła Lula. – Odsunąć się.

Kątem oka dostrzegłam, że coś przeleciało obok i uderzyło Lulę w głowę.

– Hej! – krzyknęła Lula. – Co jest grane? – Pomacała się po głowie. – To jedna z tych smrodliwych kulek serowych na zakąskę. Kto rzuca kulkami serowymi?

– Wolność dla kapitana Kirka! – krzyknął ktoś.

– Już my go uwolnimy – obiecała Lula. Pac. Dostała w czoło pasztecikiem z krabów.

– Zaraz, zaraz – powiedziała. Pac. Pac. Pac. Bułeczki z jajkiem. Cały pokój zgodnie skandował:

– Wolność dla kapitana Kirka! Wolność dla kapitana Kirka!

– Spadam stąd – oznajmiła Lula. – To banda czubków. Kiedyś za bardzo przygrzało im w głowy.

Zaciągnęłam Elwooda w kierunku drzwi, obrywając pecyną gorącego sosu do bułeczek z jajkiem plus paroma kulkami serowymi.

– Brać je! – krzyknął ktoś. – Uprowadzają kapitana Kirka.

Schyliłyśmy z Lula głowy i torowałyśmy sobie drogę przez grad ukradzionych zakąsek i niewybrednych gróźb.Dotarłyśmy do drzwi, wypadłyśmy na zewnątrz i biegiem rzuciłyśmy się w stronę chodnika, niemal ciągnąc za sobą Elwooda. Wrzuciłyśmy go na tylne siedzenie, po czym nacisnęłam pedał gazu aż do podłogi. Każdy inny samochód wystrzeliłby do przodu jak rakieta, ale buick dostojnie ruszył z miejsca postoju i potoczył się wzdłuż ulicy.

– Wiesz, jak się nad tym zastanowić, to ci gwiezdni wojownicy są kupą mięczaków – zauważyła Lula. – Gdyby coś takiego przydarzyło się w mojej okolicy, w tych kulkach serowych byłyby naboje.

Elwood siedział markotny na tylnym siedzeniu i nie odzywał się. Zainkasował przez przypadek parę ciosów kulkami serowymi i bułeczkami z jajkiem, a jego kostium Kirka już nie spełniał standardów stowarzyszenia.

Wysadziłam Lulę i pojechałam na posterunek. Dyżur miał Jimmy Neeley.

– Rany! – zdumiał się. – Co to za smród?

– Kulki serowe – wyjaśniłam. – I bułki z jajkiem.

– Wyglądasz, jakbyś uczestniczyła w bitwie na żarcie.

– To Romulan wszystko zaczął – powiedziałam. -Cholerni Romulanie.

– Tak – przyznał Neeley. – Tym Romulanom nie można ufać.

Wzięłam pokwitowanie i odebrałam swoje kajdanki od kapitana Kirka, a potem wyszłam z posterunku na wieczorne powietrze. Parking policyjny był aż nienaturalnie jasny, oświetlony halogenami. Ponad halogenami niebo było ciemne i bezgwiezdne. Zaczął padać drobny deszcz. To mogłaby być przyjemna noc, gdybym spędziła ją z Morellim i z Bobem. A tymczasem stałam samotnie w deszczu, śmierdząc jak jeden wielki pasztet z krabów i martwiąc się trochę, że ktoś wykończył Cynthię Lotte, a ja mogę być następna. Jedyną zaletą zamordowania Cynthii było to, że ten fakt na pewien czas odsunął moje myśli od Artura Stolle'a.

Nie czułam się zbyt atrakcyjna seksualnie w koszuli oblepionej sosem i z włosami upapranymi kulkami serowymi, więc pojechałam do domu, żeby się przebrać przed spotkaniem z Morellim.

Zaparkowałam buicka obok cadillaca pana Weinsteina, zamknęłam drzwi i ruszyłam w stronę domu, zanim zauważyłam, że przede mną stoi Komandos, oparty o samochód.

– Musisz być ostrożniejsza, kochanie – powiedział. -Powinnaś się rozejrzeć, zanim wysiądziesz z samochodu.

– Jestem rozkojarzona.

– Kula w głowie rozproszyłaby twoją uwagę na stałe. Wykrzywiłam się i pokazałam mu język. Komandos uśmiechnął się.

– Próbujesz mnie podniecić? – Zdjął z moich włosów kęs jedzenia. – Bułka z jajkiem?

– To była długa noc.

– Dowiedziałaś się czegoś od Ramosa?

– Powiedział, że mają problem w Trenton. Prawdopodobnie chodziło mu o Macaroniego. Ale potem powiedział, że już wszystko załatwił i że ten problem odpłynie statkiem w przyszłym tygodniu. A przy odrobinie szczęścia statek zatonie. Później przyszło dwóch zbirów, żeby zabrać ładunek, i powiedzieli, że nie mogą go znaleźć. Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?

– Tak.

– Powiesz mi?

– Nie. Kurczę.

– Jesteś prawdziwym skurczybykiem. Nie mam zamiaru więcej dla ciebie pracować.

– Za późno. Już cię zwolniłem.

– Chciałam powiedzieć nigdy więcej!

– Gdzie jest Bob?

– Z Morellim.

– Więc muszę się martwić tylko o twoje bezpieczeństwo – zauważył Komandos.

– To było słodkie, ale niepotrzebne.

– Żarty sobie ze mnie stroisz czy co? Kazałem ci się wycofać i uważać na siebie, a w dwie godziny później siedziałaś w samochodzie z Ramosem.- Szukałam cię, a on wskoczył mi do auta.

– Słyszałaś kiedyś o zamkach u drzwi? Zadarłam nos w górę, udając oburzenie.

– Idę do domu. I zamknę się na klucz tylko po to, żeby cię uszczęśliwić.

– Błąd. Jedziesz ze mną, i to ja cię zamknę.

– To miała być groźba?

– Nie. Kategoryczny rozkaz.

– Posłuchaj, panie i władco – powiedziałam. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Kobiety nie są niczyją własnością. Nie można nas tak po prostu zamykać. Jeśli chcę zrobić coś wyjątkowo głupiego i narazić się na niebezpieczeństwo, mam do tego prawo.

Komandos błyskawicznie zapiął mi kajdanki.

– Nie sądzę.

– Hej!

– Tylko na parę dni.

– Nie mogę w to uwierzyć! Naprawdę zamierzasz mnie zamknąć?

Chciał mnie chwycić za drugi nadgarstek, ale wyrwałam mu kajdanki z ręki i odskoczyłam.

– Chodź tutaj – powiedział.

Między nami był samochód. Kajdanki dyndały mi u jednej ręki i w jakiś przedziwny sposób – chociaż nie chciałam tak myśleć – podniecało mnie to. A zaraz potem zaczęło mnie to doprowadzać do białej gorączki. Sięgnęłam do torebki i wyciągnęłam sprej.

– Złap mnie – wyzwałam Komandosa. Położył ręce na samochodzie.

– Nie idzie nam zbyt dobrze, prawda?

– A czego się spodziewałeś?

– Masz rację. Powinienem był to przewidzieć. Z tobą nic nie jest proste. Faceci dostają szału. Samochody są zgniatane przez śmieciarki. Wszystkie akcje, w których uczestniczyłem, były mniej męczące niż umówienie się z tobą na kawę. – Podniósł do góry kluczyk, tak abym mogła go zobaczyć. – Chcesz, żebym zdjął ci kajdanki?

– Rzuć klucz tutaj.

– Nie. Ty musisz przyjść do mnie.

– Nie ma mowy.

– Ten sprej zadziała tylko wtedy, jeśli użyjesz go tuż przed moim nosem. Myślisz, że jesteś na tyle dobra, żeby to zrobić?

– Z pewnością.

Na parking wjechał jakiś rzęch. Całkowicie pochłonął naszą uwagę. Komandos trzymał broń, rękę miał opuszczoną. Samochód zatrzymał się i wysiedli z niego Księżyc i Dougie.

– Cześć, facetka! – zawołał do mnie Księżyc. – A to fart, że cię zastaliśmy. Potrzebujemy jednej z twoich mądrych rad.

– Muszę z nimi pogadać – zwróciłam się do Komandosa. – Zrobiłyśmy im z Lula bałagan w domu.

– Pozwól, że się domyśle. Podawali tam bułki z jajkiem i coś żółtego.

– Kulki serowe. Ale to nie moja wina. To Romulan zaczął.

W kącikach jego ust pojawił się nieznaczny, kontrolowany uśmiech.

– Powinienem był się domyślić, że to sprawka Romu-lana. – Schował broń. – Idź pogadać z kumplami. Załatwimy to później.

– A klucz?

Uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– To oznacza wojnę – powiedziałam. Uśmiech zamienił się w grymas.

– Bądź ostrożna.

Cofnęłam się i ruszyłam w kierunku tylnych drzwi wejściowych. Za mną powlekli się Dougie i Księżyc. Nie miałam pojęcia, czego mogą ode mnie chcieć. Zwrotu kosztów za zniszczenia? Opinii na temat przyszłości El-wooda jako króla narkotyków? Jak mi smakowały bułeczki z jajkiem?

Przecięłam szybko hol i weszłam na schody.

– Możemy pogadać u mnie w domu – zaproponowałam. – Muszę zmienić koszulę.- Przepraszamy za twoją koszulę, facetka. Gwiezdni wojownicy zachowali się paskudnie. Mówię ci, że oni byli z mafii – powiedział Księżyc.

– To wasze stowarzyszenie ma kłopoty. Z takimi członkami nigdy nie wyjdą na swoje. Nie uszanowali domu Dougiego.

Otworzyłam drzwi do mieszkania.

– Dużo było szkód? Księżyc rzucił się na kanapę.

– Z początku myśleliśmy, że skończy się na kulkach serowych. Ale potem zaczęły się problemy z wideo i musieliśmy przerwać pokaz filmów.

– Urządzenie wysiadło w połowie filmu i mieliśmy szczęście, że w ogóle uszliśmy z życiem – oświadczył Dougie.

– I teraz, no, boimy się tam wracać, facetka.

– Chcieliśmy zapytać, czy możemy przekimać się dzisiaj w nocy u ciebie i babci.

– Babcia Mazurowa przeniosła się z powrotem do moich rodziców.

– Szkoda. Była czadowa. Dałam im poduszki i koce.

– Odlotowe kajdanki – pochwalił Księżyc.

Popatrzyłam na kajdanki, które nadal wisiały zapięte na moim prawym nadgarstku. Zapomniałam, że w ogóle je mam na sobie. Byłam ciekawa, czy Komandos jest jeszcze na parkingu. I zastanawiałam się, czy powinnam była z nim pojechać. Zamknęłam drzwi na zasuwę, po czym zaryglowałam się w sypialni, wpełzłam do łóżka z całym tym serowym świństwem na głowie i natychmiast zasnęłam.

Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, zdałam sobie sprawę z tego, że kompletnie zapomniałam o Joem.

Niech to szlag.

W jego domu nikt nie odpowiadał i już miałam dzwonić na pager, kiedy rozległ się dzwonek telefonu.

– Co się, u diabła, stało? – zapytał Joe. – Ledwo przyszedłem do pracy, od razu usłyszałem, że napadł na ciebie Romulan.

– Nic mi nie jest. Musiałam ująć zbiega na imprezie w stylu Gwiezdnych wojen i zrobiło się nieziemsko.

– Niestety, ja też mam dla ciebie nieziemskie wiadomości. Twoja przyjaciółka Carol Żabo znowu stoi na moście. Wygląda na to, że razem z całą paczką kumpelek porwały Joyce Bamhardt i gołą przywiązały do drzewa przy cmentarzu dla zwierząt w Hamilton.

– Żarty sobie ze mnie stroisz? Carol została aresztowana za uprowadzenie Joyce Bamhardt?

– Nie. Joyce nie wniosła oskarżenia. Chociaż to było niezłe widowisko. Połowa policjantów pojechała, żeby ją uwolnić. A Carol została aresztowana za okazywanie zbytniej radości w miejscu publicznym. Myślę, że dziewczyny uczciły zwycięstwo, paląc fajki. Przesłuchają ją tylko za niestosowne zachowanie w miejscu publicznym, ale nikt nie może jej przekonać, że nie pójdzie za to do więzienia. Chcieliśmy cię prosić, żebyś tam pojechała i ściągnęła ją z tego mostu. Robi zamieszanie w godzinach szczytu.

– Zaraz tam będę. – To moja wina. Ludzie, jak wszystko zaczyna się walić, to cały świat zamienia się w wychodek.

Spałam w ubraniu, więc nie musiałam tracić czasu na ubieranie się. Przechodząc przez pokój gościnny, krzyknęłam do Księżyca i Dougiego, że zaraz wracam. Zanim wyszłam z budynku, wyjęłam sprej na wypadek, gdyby Komandos nagle wyskoczył zza krzaków.

Ale Komandosa nie było. Nie było również Habi-ba i Mitchella, więc pojechałam w kierunku mostu. Gliny to mają dobrze – mogą włączyć to duże czerwone światło, jak chcą szybko gdzieś się dostać. Ja nie miałam takiego światła, więc kiedy były korki, jechałam po chodniku.

Deszcz padał jednostajnie. Było poniżej dziesięciu stopni i wszyscy mieszkańcy stanu wisieli na telefonach, sprawdzając ceny biletów lotniczych na Florydę. Oczywiście z wyjątkiem tych, którzy stali na moście, gapiąc się na Carol.Zaparkowałam za radiowozem i doszłam pieszo do połowy mostu, gdzie Carol siedziała na balustradzie, trzymając w ręce parasolkę.

– Dzięki, że zajęłaś się Joyce – powiedziałam. – Co robisz na tym moście?

– Znowu mnie aresztowali.

– Jesteś oskarżona o niestosowne zachowanie w miejscu publicznym. Nie pójdziesz za to do więzienia. Carol zeskoczyła z balustrady.

– Chciałam się tylko upewnić. – Popatrzyła na mnie z ukosa. – Co ty masz na włosach? A te kajdanki? Byłaś z Morellim, tak?

– Nie tym razem – odparłam z żalem w głosie. Wróciłyśmy do swoich samochodów. Carol pojechała do domu, a ja do biura.

– O ludzie! – ucieszyła się Lula na mój widok. – Zdaje się, że zaraz usłyszymy niezłą historyjkę. Skąd masz te kajdanki?

– Pomyślałam, że będą pasowały do tych kulek serowych na głowie. Wiesz, dopełniają całości stroju.

– Mam nadzieję, że to był Morelli – powiedziała Con-nie. – Ja nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Morelli zakuł mnie w kajdanki.

– Blisko – odparłam. – To był Komandos.

– O kuma – skwitowała Lula. – Chyba za chwilę będę mieć mokro w majtkach.

– To nie miało nic wspólnego z seksem – rozczarowałam ją. – To był… wypadek. A potem zgubiliśmy kluczyk. Connie zaczęła wachlować się teczką na dokumenty.

– Gorąco mi się zrobiło.

Dałam Connie pokwitowanie odbioru Elwooda Steige-ra. Najogólniej rzecz biorąc, to były łatwe pieniądze. Nikt do mnie nie strzelił ani mnie nie podpalił.

Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła Joyce Barnhardt.

– Zapłacisz mi za to – syknęła do mnie. – Jeszcze będziesz żałować, że ze mną zadarłaś!

Lula i Connie spojrzały na mnie pytającym wzrokiem.

– Carol Żabo i kilka jej przyjaciółek pomogło mi, zostawiając Joyce przywiązaną do drzewa i… nagą.

– Nie chcę tutaj żadnej strzelaniny – ostrzegła Connie Joyce.

– Strzelanie jest zbyt banalne – odparła Joyce. – Chcę czegoś więcej. Chcę Komandosa. – Popatrzyła na mnie zmrużonymi oczami. – Wiem, że jesteś z nim blisko. Więc lepiej użyj swoich wpływów i dostarcz mi go. Jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie oddasz faceta w moje ręce, oskarżę Carol Żabo o porwanie. – Joyce odwróciła się na swoich szpilkach i wyszła.

– Niech to szlag – zaklęła Lula. – Znowu ten zapach kwasu.

Connie wręczyła mi czek za Elwooda.

– To naprawdę problem.

Wzięłam czek i wrzuciłam go do torebki.

– Mam tyle problemów, że nawet nie jestem w stanie ich policzyć.

Stara pani Bestler stała w kabinie dźwigu, udając win-dziarkę.

– Wsiadać – powiedziała. – Torebki damskie, bielizna damska… – Oparła się na swoim chodziku i popatrzyła na mnie. – O mój Boże! Salon piękności jest na drugim piętrze.

– Świetnie – odparłam. – Właśnie tam jadę.

Kiedy weszłam do mieszkania, było cicho jak makiem zasiał. Na kanapie leżały koce, starannie ułożone w kostkę. Na jednej z poduszek znalazłam wiadomość. Tylko jedno słowo na kartce: „Później".

Powlokłam się do łazienki, rozebrałam się i umyłam włosy kilka razy. Przebrałam się w czyste rzeczy, wysuszyłam włosy i związałam je w kucyk. Zadzwoniłam do Mo-rellego, żeby sprawdzić, jak się miewa Bob, i dowiedziałam się, że Bob ma się dobrze i jest pod opieką sąsiada. Potem zeszłam do piwnicy i poprosiłam Dillana, żeby odpiłował mi łańcuch od kajdanek, bo inaczej druga bransoletka dyndałaby na wietrze.A potem nie miałam co robić. Nie musiałam łapać żadnych NSS. Ani wyprowadzać psa na spacer. Ani kogo obserwować, ani gdzie się włamywać. Mogłabym pójść do ślusarza, żeby otworzył mi kajdanki, ale miałam nadzieję, że dostanę kluczyk od Komandosa. Dzisiaj wieczór zamierzałam oddać go w ręce Joyce. Lepiej złapać Komandosa niż znowu perswadować Carol, żeby zeszła z balustrady. Ratowanie Carol od śmierci w wirach rzeki powoli stawało się nudne. A schwytanie Komandosa było proste. Należało tylko umówić się z nim na spotkanie. Powiedzieć mu, że chcę, by otworzył kajdanki, i od razu przyjdzie. Wtedy go znokautuję pałką i oddam Joyce. Oczywiście później będę musiała wymyślić jakiś chytry podstęp, żeby go uratować. Nie zamierzałam pozwolić, żeby zaciągnęli Komandosa do wiezienia.

Ponieważ wyglądało na to, że do wieczora mam wolne, postanowiłam wyczyścić szklaną klatkę chomika. A potem zrobić porządek w lodówce. Choroba, a może się przemogę i wyszoruję łazienkę… Nie, to już by było za wiele. Wyciągnęłam Reksa z jego lokum i włożyłam go do dużego garnka na spaghetti, który stał w kuchni. Siedział tam, oślepiony światłem i nieszczęśliwy, że przerwano mu sen.

– Przepraszam, mały kolego – powiedziałam. – Muszę posprzątać twoją chatkę.

Dziesięć minut później Rex był z powrotem u siebie, wściekły, bo wszystkie jego zachomikowane skarby znalazły się w czarnej plastikowej torbie na śmieci. Dałam mu obrany orzech włoski i rodzynek. Zabrał przysmaki do swego wysprzątanego mieszkanka i tyle go widziałam.

Podeszłam do okna w pokoju gościnnym i spojrzałam w dół, na mokry parking. Ani śladu Habiba i Mitchella. Tylko samochody lokatorów. Dobra nasza. Mogłam bezpiecznie wyrzucić śmieci. Włożyłam kurtkę, wzięłam torbę ze starymi trocinami chomika i pognałam wzdłuż korytarza.

Pani Bestler nadal stała w windzie.

– No, teraz wyglądasz znacznie lepiej, kochanie – pochwaliła. – Nie ma to jak godzina relaksu w salonie piękności.

Kiedy drzwi windy otworzyły się na poziomie holu, wyskoczyłam.

– Proszę wsiadać – głośno zachęcała pani Bestler. -Odzież męska, trzecie piętro.

Drzwi zamknęły się.

Przeszłam przez hol w stronę tylnego wyjścia i zatrzymałam się na chwilę, żeby naciągnąć kaptur. Padało bez przerwy. Woda zalała błyszczący dach i kapała na nawo-skowane samochody staruszków. Wyszłam na zewnątrz, pochyliłam głowę i pobiegłam przez parking do śmietnika. Wrzuciłam torbę do skrzyni, odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z Habibem i Mitchellem. Byli przemoczeni do suchej nitki i nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych.

– Skąd się tu wzięliście? – zapytałam. – Nie widzę waszego samochodu.

– Zaparkowaliśmy na sąsiedniej ulicy – wyjaśnił Mit-chell, pokazując mi rewolwer. – Tam, dokąd zaraz pójdziesz. Ruszaj.

– Nie sądzę – powiedziałam. – Jeżeli do mnie strzelicie, Komandos nie będzie miał motywacji, żeby ubić interes ze Stolle'em.

– Błąd – rzekł Mitchell. – Komandos nie będzie miał motywacji, jeśli cię zabijemy.

Słuszna uwaga.

Śmietnik stał na tyłach parkingu. Potykając się, szłam na miękkich nogach przez mokry trawnik, zbyt przerażona, żeby trzeźwo myśleć. Ciekawe, gdzie był Komandos teraz, kiedy go potrzebowałam? Dlaczego nie stał obok, nalegając, żebym pozwoliła się zamknąć w bezpiecznym miejscu? W tej chwili, kiedy już zrobiłam porządek w klatce chomika, byłabym mu za to bardzo zobowiązana.

Mitchell znowu jeździł vanem mamuśki. Chyba nie mieli szczęścia do tamtego lincolna. I zdaje się, że nie chciałam poruszać tego tematu.Habib siedział za mną na tylnym siedzeniu. Miał na sobie płaszcz od deszczu, kompletnie przemoczony. Musieli zaczaić się w krzakach koło mojego domu. Był bez czapki i woda kapała mu z włosów na kark, czoło i policzki. Przetarł twarz ręką. Wyglądało na to, że nie zwracają uwagi, iż moczą siedzenia.

– Dobra – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał normalnie. – I co teraz?

– Teraz nie musisz nic wiedzieć – odparł Habib. -Teraz masz siedzieć cicho.

Siedzenie cicho nie było najlepszym wyjściem, ponieważ pozostawiało za dużo czasu na myślenie, a moje myśli raczej nie należały do przyjemnych. Z tej przejażdżki nic dobrego nie wyniknie. Próbowałam trochę ostudzić emocje. Strach i użalanie się nad sobą na nic się nie zdadzą. Nie chciałam również puszczać wodzy swojej bujnej fantazji. To mogło być po prostu kolejne spotkanie z Arturem. Nie należy przedwcześnie wpadać w panikę. Skoncentrowałam się na oddychaniu. Powoli i regularnie dostarczać płucom tlen. Wdychanie tlenu. Zaśpiewałam sobie w myślach. La-la-laaa. Widziałam w telewizji, jak jedna kobieta zrobiła coś takiego, i wyglądało na to, że wyszła cało z opresji.

Mitchell jechał na zachód w kierunku Hamilton i rzeki. Przeciął Broad i zaczął kluczyć po przemysłowej dzielnicy miasta. Parking, na który wjechaliśmy, znajdował się obok trzypiętrowego budynku z cegły, w którym kiedyś mieściła się fabryka narzędzi mechanicznych, a teraz nie było tam nic. Na przedniej ścianie budynku umieszczono wywieszkę: „Na sprzedaż", ale wyglądała tak, jakby miała sto lat.

Mitchell zaparkował vana i wysiadł. Potem wypuścił mnie i wziął na muszkę. Habib ruszył za nami. Mitchell otworzył boczne drzwi budynku i wszyscy troje weszliśmy do środka. Wewnątrz było zimno i wilgotno. Słabe światło padało z otwartych drzwi na małe pomieszczenia biurowe, gdzie słońce prześwitywało przez oblepione brudem okna fasady. Przecięliśmy nieduży hol i znaleźliśmy się w części recepcyjnej. Szliśmy po zniszczonej posadzce, a wokół nie było nic z wyjątkiem dwóch metalowych składanych krzeseł i małego, pokiereszowanego drewnianego biurka. Na biurku leżało kartonowe pudełko.

– Siadaj – powiedział do mnie Mitchell. – Weź krzesło.

Zdjął płaszcz i rzucił go na biurko. Habib zrobił to samo. Koszule mieli nie mniej przemoczone niż płaszcze.

– Dobra, plan jest taki – oświadczył Mitchell. – Ogłuszymy cię pałką, a kiedy będziesz nieprzytomna, obetniemy ci palec tymi nożycami. – Wyjął parę nożyc do metalu. – Tym sposobem będziemy mieli co wysłać Komandosowi. Potem będziemy cię pilnować i zobaczymy, co się stanie. Jeśli zechce pohandlować, to ubijemy interes. Jeśli nie, to chyba cię zabijemy.

W uszach miałam jeden wielki szum i uderzyłam się w głowę, żeby mi przeszło.

– Poczekajcie chwilę – powiedziałam. – Mam kilka pytań.

Mitchell westchnął.

– Kobiety zawsze mają jakieś pytania.

– Może powinniśmy obciąć jej język – zaproponował Habib. – To czasami wychodzi. W mojej wiosce często nam się udaje.

Miałam wrażenie, że kłamał, podając się za Pakistań-czyka. To wszystko brzmiało tak, jakby jego wioska była w piekle.

– Pan Stolle nie wspominał nic o języku – wyjaśnił Mitchell. – Być może chce go oszczędzić na później.

– Gdzie macie zamiar mnie trzymać? – zapytałam go.

– Tutaj. Zamkniemy cię w łazience.

– A co z krwawieniem?

– A co ma być?

– Mogę wykrwawić się na śmierć. I jak wtedy będziecie mną handlować z Komandosem?

Popatrzyli na siebie. Tego nie wzięli pod uwagę.

– To dla mnie nowość – powiedział Mitchell. – Zwykle od razu robię z ludzi miazgę albo pakuję im kulkę w łeb.- Powinniście mieć czyste bandaże i jakiś środek dezynfekujący.

– Myślę, że to rozsądne – przyznał Mitchell. Popatrzył na zegarek. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Muszę odprowadzić samochód żonie, żeby mogła odebrać dzieciaki ze szkoły. Nie chcę, żeby musiały czekać na deszczu.

– Przy Broad jest apteka – powiedział Habib. – Moglibyśmy tam kupić te rzeczy.

– Kupcie mi też panadol – poleciłam.

Tak naprawdę nie chciałam bandaży ani panadolu. Potrzebowałam czasu. Czyli tego, czego człowiek potrzebuje najbardziej, kiedy staje w obliczu katastrofy. Pragnie mieć więcej czasu, żeby łudzić się nadzieją, że to wszystko nieprawda. Potrzebuje czasu, żeby katastrofa przeszła bokiem. Czasu, żeby dowiedzieć się, że to była pomyłka. Czasu, aby Bóg mógł zainterweniować.

– W porządku – rzekł Mitchell. – Idź do łazienki, tam.

Było to pomieszczenie bez okien, szerokie na metr, a długie na dwa. Toaleta. Umywalka. To wszystko. Do zewnętrznej strony drzwi była przymocowana kłódka. Ponieważ nie wyglądała na nową, więc przyszło mi do głowy, że nie jestem pierwszą osobą, którą tutaj trzymano.

Weszłam do malutkiego pomieszczenia, a oni zamknęli drzwi. Przyłożyłam ucho do framugi.

– Wiesz co, zaczynam nienawidzić tej roboty – powiedział Mitchell. – Dlaczego nigdy nie możemy tego zrobić w ładny dzień? Kiedyś musiałem kropnąć tego gościa, Alvina Margucciego. Było tak cholernie zimno, że spluwa zamarzła i musieliśmy zakatować go na śmierć łopatą. A potem, kiedy poszliśmy wykopać dla niego dół, nie mogliśmy zrobić nawet najmniejszej cholernej dziurki w ziemi. Była zamarznięta jak jedna gigantyczna porcja lodów prosto z zamrażarki.

– To chyba bardzo ciężka praca – przyznał Habib. -W moim kraju jest lepiej, o wiele cieplej i ziemia jest miękka. Często w ogóle nie musimy kopać, bo muzułmanin nie musi być pogrzebany i możemy po prostu wrzucić świeżego trupa do rowu.

– Tak, wiesz, my mamy rzeki, ale sztywni wypływają na powierzchnię, co nie jest zbyt korzystne.

– Otóż to – powiedział Habib. – Miałem z tym do czynienia.

Wydawało mi się, że słyszałam, jak wyszli, jak drzwi w holu otworzyły się i zamknęły. Spróbowałam sforsować drzwi od łazienki. Rozejrzałam się wokół siebie. Wzięłam głęboki oddech. Znowu się rozejrzałam. Czułam się niczym Kubuś Puchatek, który, jak wiadomo, był misiem o bardzo małym rozumku. Znajdowałam się w obskurnym, małym pomieszczeniu z brudną umywalką, brudnym klozetem i brudną podłogą, na której leżało linoleum. Ściana koło umywalki przesiąkła wilgocią, a na suficie był grzyb. Pewnie jakieś problemy z hydrauliką piętro wyżej. Nie mówimy tutaj o jakości całej konstrukcji. Położyłam rękę na ścianie i poczułam, jak jej część po prostu się odkleiła. Dykta była całkowicie przesiąknięta wodą.

Miałam na nogach buty na grubych podeszwach. Usiadłam na umywalce, obiema nogami kopnęłam w dyktę i moje stopy przebiły ścianę na wylot. Zaczęłam się śmiać, a potem zdałam sobie sprawę z tego, że płaczę. Nie ma czasu na histerię, powiedziałam sobie. Trzeba stąd wiać.

Rzuciłam się na ścianę, odrywając kawałki dykty. Zrobiłam pokaźnych rozmiarów otwór między słupkami, po czym zajęłam się sąsiednią ścianą. W ciągu kilku minut zrujnowałam obie w wystarczającym stopniu, żeby wcisnąć się między słupki. Miałam połamane paznokcie, z palców leciała mi krew, ale byłam teraz w pomieszczeniu biurowym. Spróbowałam otworzyć drzwi. Zamknięte. Ludzie, pomyślałam, nie mówcie, że będę musiała torować sobie w ten sposób drogę przez całą tę pienińską ruderę! Zaczekaj chwilę, głupia. W biurze jest przecież okno. Wzięłam głębszy oddech. Nie byłam w szczytowej formie, jeśli chodzi o możliwości intelektualne. Zanadto uległam panice. Rzuciłam się do okna, ale ani drgnęło. Zbyt długo było zamknięte. Zamek został zamalowanyfarbą. W pokoju nie było żadnych mebli. Zdjęłam kurtkę, owinęłam nią rękę, zacisnęłam ją w pięść i wybiłam szybę. Wyjęłam tyle szkła, ile się dało, i wyjrzałam na zewnątrz. Cóż, dość wysoko, ale chyba byłam w stanie to zrobić. Zdjęłam but i wytłukłam kawałki szkła, które jeszcze zostały w oknie, żeby nie zranić się bardziej niż to konieczne. Włożyłam but z powrotem i zahaczyłam nogę o ramę okna.

Okno wychodziło na front budynku. Proszę cię. Boże, nie pozwól Habibowi i Mitchellowi przejeżdżać obok, kiedy będę przez nie wyskakiwać. Powoli wyszłam przez okno, tyłem do ulicy, żeby móc zawisnąć na rękach, a stopami zaprzeć się o mur. Kiedy całkiem się wyprostowałam, skoczyłam, lądując najpierw na nogach, a potem na tyłku. Leżałam tak przez chwilę ogłuszona, rozciągnięta jak długa na chodniku, a deszcz spływał mi po twarzy.

Wciągnęłam haust powietrza, wstałam i zaczęłam biec. Przecięłam ulicę, popędziłam aleją i przebiegłam kolejną ulicę. Nie miałam pojęcia, dokąd tak biegnę. Po prostu zwiększałam odległość między sobą a tamtym budynkiem. To było najważniejsze.

rozdział 14

Zatrzymałam się, żeby złapać oddech, pochyliłam się do przodu, z oczami zaciśniętymi od bólu w płucach. Dżinsy miałam podarte na kolanach, a kolana pokaleczone szkłem. Obie dłonie pocięte. Uciekając w pośpiechu, zgubiłam kurtkę. Była owinięta wokół mojej ręki i porzuciłam ją gdzieś po drodze. Miałam na sobie podkoszulek i flanelową koszulę i byłam przemoczona do suchej nitki. Szczękałam zębami z zimna i ze strachu. Oparłam się o ścianę jakiegoś budynku i słuchałam przytłumionych deszczem odgłosów samochodów, które dochodziły z Broad.

Nie chciałam iść na Broad. Za bardzo rzucałabym się tam w oczy. Nie znałam zbyt dobrze tej części miasta, ale musiałam wejść do któregoś z domów, żeby sprowadzić pomoc. Po drugiej stronie ulicy był całodobowy sklep przy stacji benzynowej, ale za bardzo na widoku. Czułabym się skrępowana. Stałam obok budynku, który wyglądał na biurowiec. Wślizgnęłam się przez frontowe drzwi do małego holu. Po lewej stronie była winda. Tuż obok zobaczyłam metalowe drzwi, prowadzące do schodów ewakuacyjnych. Na ścianie wisiała tablica z nazwami firm, które mieściły się w budynku. Pięć pięter firm. Nie kojarzyłam żadnej nazwy. Weszłam na pierwsze piętro i wybrałam pierwsze z brzegu drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam pokójpełen metalowych półek, załadowanych komputerami, drukarkami i podobnym sprzętem. Przy biurku tuż koło drzwi pracował koleś w podkoszulku i z barankiem na głowie. Kiedy zajrzałam do środka, podniósł na mnie wzrok.

– Czym się tu zajmujecie? – zapytałam.

– Naprawiamy komputery.

– Czy mogłabym skorzystać z telefonu? Rozmowa lokalna. Przewróciłam się na rowerze i muszę zadzwonić, żeby ktoś mnie stąd zabrał. – Opowiadanie o facetach, którzy chcieli mnie okaleczyć, uznałam za zbyteczne.

Popatrzył na mnie.

– Jest pani pewna, że tak było?

– Tak. Jestem pewna. – Kiedy masz wątpliwości, zawsze kłam.

Wskazał na telefon, który stał na drugim końcu biurka.

– Proszę bardzo.

Nie mogłam zadzwonić do rodziców. Nie było sensu wszystkiego im tłumaczyć. Nie mogłam też dzwonić do Joego, ponieważ nie chciałam, żeby się dowiedział, jaka jestem głupia. Komandos również nie wchodził w rachubę, boby mnie zamknął, chociaż było to kusząca perspektywa. Zostawała Lula.

– Dzięki – powiedziałam do gościa, odkładając słuchawkę, kiedy już podałam Luli adres. – Jestem bardzo zobowiązana.

Wyglądał na nieco przerażonego moim wyglądem, więc wyszłam stamtąd, żeby poczekać na Lulę na dole. Pięć minut później Lula podjechała swoim firebirdem. Kiedy wsiadłam, zamknęła drzwi od środka, wyjęła z torebki rewolwer i położyła go na desce rozdzielczej.

– Dobrze, że do ciebie zadzwoniłam.

– Dokąd jedziemy?

Nie mogłam wrócić do domu. Habib i Mitchell w końcu by tam dotarli. Mogłabym zatrzymać się u moich rodziców albo u Joego, ale najpierw musiałam się umyć. Lula na pewno zgodziłaby się, żebym zamieszkała u niej, miała jednak za ciasne mieszkanie, a ja nie chciałam, żeby wybuchła trzecia wojna światowa z powodu tego, że depczemy sobie po piętach.

– Zawieź mnie do domu Dougiego – zdecydowałam.

– Nie wiem, kto cię tak urządził, ale zdaje się, że mózg też ci uszkodzili.

Wszystko jej wyjaśniłam.

– Nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby szukać mnie właśnie tam – powiedziałam. – Poza tym on ma ubrania z czasów, kiedy jeszcze był Dilerem. I pewnie także jakiś samochód, który mogłabym pożyczyć.

– Powinnaś zadzwonić do Komandosa albo do Joego -oświadczyła Lula. – Każdy z nich jest lepszy niż Dougje. Z nimi będziesz bezpieczna.

– Nie mogę tego zrobić. Muszę dzisiaj przekazać Komandosa Joyce.

– Co takiego?

– Dzisiaj wieczór oddam Komandosa w ręce Joyce. -Zadzwoniłam do biura Joego z telefonu samochodowego. – Muszę cię prosić o ogromną przysługę – powiedziałam Morellemu. – Boję się, że ktoś może włamać się do mojego mieszkania, a ja nie mogę teraz tam pojechać. Chciałabym, żebyś zabrał do siebie Reksa.

– Znowu? Zapadła ciężka cisza.

– Czy to pilne?

– Niecierpiące zwłoki.

– Nienawidzę tego – rzekł Morelli.

– Jak już tam będziesz, sprawdź przy okazji, czy moja broń jest jeszcze w misce na herbatniki. I może znajdziesz moją torebkę.

– Co się stało?

– Arturo Stolle myśli, że dorwie Komandosa, biorąc mnie jako zakładniczkę.

– Dobrze się czujesz?

– Cudownie. Tyle że wyszłam z mieszkania w pośpiechu.

– Pewnie nie chcesz, żebym cię skądś odebrał?

– Nie. Chodzi tylko o Reksa. Jestem z Lula.

– To napełnia mnie ufnością.

– Spróbuję skontaktować się z tobą później.

– Postaraj się koniecznie.

Lula zatrzymała się przed domem Dougiego. Dwa frontowe okna były zabite deskami. Okna na pierwszym piętrze były zasłonięte żaluzjami, ale prześwitywało przez nie światło. Lula wręczyła mi swojego glocka.

– Weź to. Magazynek jest pełny. I dzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała.

– Nic mi nie będzie – zapewniłam.

– Jasne. Wiem o tym. Poczekam tutaj, aż wejdziesz do środka i dasz mi znak, że mogę odjechać.

Przebiegłam niewielką odległość, która dzieliła mnie od drzwi wejściowych. Sama nie wiem dlaczego. Przecież już bardziej zmoknąć nie mogłam. Zapukałam do drzwi, ale nikt nie otwierał. Pomyślałam sobie, że Dougie ukrył się w obawie, że jakiś gwiezdny wojownik wróci, żeby z nim pogadać.

– Cześć, Dougie! – zawołałam. – To ja, Stephanie. Otwórz drzwi!

Poskutkowało. Zobaczyłam cień za oknem i Dougie wyjrzał. Potem drzwi wejściowe otworzyły się.

– Ktoś u ciebie jest? – zapytałam.

– Tylko Księżyc.

Wetknęłam glocka za pasek od dżinsów i pomachałam do Luli.

– Zamknij drzwi na zamek – powiedziałam Dougie-mu, wchodząc do pokoju.

Wyprzedził moje myśli. Nie tylko już zamknął drzwi, ale właśnie przysuwał do nich lodówkę.

– Myślisz, że to konieczne? – zapytałam.

– Pewnie trochę przesadzam – mruknął. – Właściwie dzisiaj jest spokojnie. Wszystko przez to, że jeszcze jestem przerażony całą tą rozróbą.

– Wygląda na to, że wybili ci okna.

– Tylko jedno. Drugie wybili strażacy, kiedy wyrzucali kanapę na chodnik.

Popatrzyłam na kanapę. Połowa była zwęglona. Księżyc usiadł na ocalałej części.

– Cześć, facetka. Przyszłaś w samą porę – oznajmił. Właśnie podgrzewaliśmy paszteciki krabowe. Zaraz będziemy oglądać Sen o Jeannie, powtórkę o Nicku i Nite. Ona tak przeraźliwie patrzy tymi gałami.

– Właśnie – powiedział Dougie. – Zostało jeszcze dużo pasztecików krabowych. Trzeba je zjeść, bo mają datę ważności do piątku.

Zdziwiło mnie, że żaden z nich nie skomentował tego, że jestem całkiem przemoczona, krwawię i weszłam z glockiem w ręce. Ale niewykluczone, że tak wyglądali ich typowi goście. – Może masz jakieś suche ubrania? -zapytałam Dougiego. – Pozbyłeś się już tych wszystkich dżinsów?

– W sypialni na piętrze leży cała sterta. Przeważnie małe rozmiary, więc może coś ci przypasuje. Koszule też tam są. Możesz brać, co chcesz.

W łazience znalazłam apteczkę, w której było kilka plastrów. Umyłam się i przymierzałam ubrania, dopóki nie znalazłam swojego rozmiaru.

Było wczesne popołudnie, a ja nie jadłam obiadu, więc pochłonęłam trochę pasztecików krabowych. Potem poszłam do kuchni i zadzwoniłam na komórkę do Morellego.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

– Dlaczego pytasz?

– Chcę wiedzieć, dlatego.

Coś było nie tak. Boże, tylko nie Rex.

– Co się stało? Czy chodzi o Reksa? Czy z nim wszystko w porządku?

– Rex ma się dobrze. Jest w wozie policyjnym Co-stanzy. Jadą do mnie do domu. Jestem jeszcze u ciebie. Kiedy przyszedłem, drzwi były otwarte. Ktoś przetrząsnął całe mieszkanie. Nie sądzę, żeby były jakieś szkody, ale zrobili tu niezły bałagan. Wytrzepali całą zawartość twojej torebki na podłogę. Widzę tutaj twój portfel, straszak i sprej. Broń nadal jest w misce na ciasteczka.Wygląda na to, że kolesie byli szurnięci. Przekopali całe mieszkanie i nawet nie zauważyli klatki Reksa.

Położyłam rękę na sercu. Rex był cały. Reszta mnie nie obchodziła.

– Zaraz stąd wychodzę – powiedział. – Powiedz mi, gdzie jesteś.

– U Dougiego.

– Dougiego Krupera?

– Oglądamy właśnie Sen o Jeannie.

– Zaraz tam będę.

– Nie! Jestem tutaj całkowicie bezpieczna. Nikt nie wpadnie na pomysł, żeby mnie tu szukać. Poza tym pomagam Dougiemu w sprzątaniu. Wczoraj w nocy przeze mnie i Lulę rozpętała się tutaj bitwa, i czuję się za to odpowiedzialna i dlatego muszę pomóc w porządkach. – Kłamczucha, kłamczucha, aż się z uszu dymi.

– To brzmi rozsądnie, ale nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

– Posłuchaj, ja się nie wtrącam do twojej pracy, więc ty nie możesz wtrącać się do mojej.

– Tak, ale ja wiem, co robię. Punkt dla niego.

– Do zobaczenia wieczorem.

– Cholera – zaklął Morelli. – Chyba muszę się napić.

– Sprawdź szafę w sypialni. Może babcia zostawiła jakąś butelkę.

Oglądałam Sen o Jeannie z Dougiem i Księżycem przez jakieś trzy godziny. Zjadłam jeszcze trochę pasztecików krabowych. A potem zadzwoniłam do Komandosa. Nie odbierał telefonu, więc spróbowałam na pager. Oddzwo-nił dziesięć minut później.

– Chcę się pozbyć tych kajdanek – zakomunikowałam mu.

– Możesz pójść do ślusarza.

– Mam kłopoty ze Stolle'em.

– I?…

– I muszę z tobą pogadać.

– I?…

– Będę na parkingu za biurem o dziewiątej wieczór. Przyjadę pożyczonym samochodem. Jeszcze nie wiem jakim.

Komandos rozłączył się. Pewnie znaczyło to, że przyjdzie.

No to powstał problem. Nie miałam nic oprócz glocka. A Komandos nie przestraszy się glocka. Wie, że nie strzeliłabym do niego.

– Potrzebuję paru rzeczy – zwróciłam się do Dougiego. – Kajdanki, straszak i sprej.

– Nie mam tutaj nic takiego – powiedział Dougie. -Ale mógłbym do kogoś zadzwonić. Znam takiego kolesia.

Pół godziny później usłyszeliśmy pukanie do drzwi i wszyscy odsunęliśmy lodówkę. Kiedy drzwi się otworzyły, zagryzłam wargę.

– Lenny Gruber – powiedziałam. – Nie widziałam cię, odkąd odzyskałeś moją mazdę.

– Byłem zajęty.

– Wiem. Tyle paskudnych spraw do załatwienia i tak mało czasu.

– Facet! – powiedział Księżyc. – Wchodź! Poczęstuj się pasztecikami z krabów.

Chodziłam z Gruberem do szkoły. To był jeden z tych gości, którzy puszczali bąki w klasie, a potem krzyczeli: „Hej, tu cuchnie! Kto puścił bąka?!". Brakowało mu jednego zęba, a spodnie miał zawsze nie-dopięte.

Gruber poczęstował się pasztecikiem i postawił na niskim stoliku aluminiową walizkę. Kiedy ją otworzył, zobaczyliśmy cały skład pałek, paralizatorów, sprejów, kajdanek, noży, ładunków wybuchowych i kastetów. Było też pudełko prezerwatyw i wibrator. Pewnie Gruber robi niezłe interesy jako sutener.

Wyciągnęłam kajdanki, paralizator i mały sprej.- De? – zapytałam. Gapił się na mój biust.

– Dla ciebie po cenach promocyjnych.

– Nie traktuj mnie ulgowo – powiedziałam. Podał mi rozsądną cenę.

– Stoi – oświadczyłam. – Ale będziesz musiał poczekać na pieniądze. Nie mam przy sobie ani grosza.

Wyszczerzył zęby i ukazała się czarna czeluść dziury.

– Moglibyśmy to jakoś załatwić.

– Niczego nie będziemy załatwiać. Jutro dam ci pieniądze.

– Jeśli do jutra nie dostanę pieniędzy, będę musiał podnieść cenę.

– Posłuchaj, Gruber. Miałam bardzo ciężki dzień. Nie naciskaj mnie. Jestem kobietą, która stoi na krawędzi. Nacisnęłam przycisk „włącz" w paralizatorze.

– Czy to w ogóle działa? Może powinnam to na kimś wypróbować.

– Kobiety – powiedział Gruber do Księżyca. – Z nimi źle. Bez nich też niedobrze.

– Mógłbyś się przesunąć trochę w lewo? – zapytał Księżyc. – Zasłaniasz mi telewizor, facet, a Jeannie zaraz będzie podrywać majora Nelsona.

Pożyczyłam od Dougiego dwuletniego jeepa chero-kee. Był to jeden z czterech samochodów, których nie udało mu się sprzedać, ponieważ ich karty rejestracyjne i faktury sprzedaży były podrobione. Oprócz dżinsów i podkoszulka w swoim rozmiarze, które znalazłam, pożyczyłam też ocieplaną kurtkę dżinsową i czyste skarpetki od Księżyca. Ponieważ Dougie i Księżyc nie mieli ani pralki, ani suszarki, a żaden z nich nie był transwestytą, zabrakło mi jedynie bielizny. Przypięłam kajdanki do paska od dżinsów. Resztę sprzętu wrzuciłam do kieszeni kurtki.

Pojechałam na parking koło biura Yinniego i zatrzymałam się. Deszcz przestał padać, a w powietrzu czuło się wiosnę. Gwiazdy i księżyc były zasłonięte chmurami i panowała ciemność jak w piekle. Na tyłach biura były miejsca parkingowe dla czterech samochodów. Na razie nie było tam nikogo oprócz mnie. Przyjechałam wcześnie. Ale Komandos zapewne zrobił to jeszcze wcześniej. Na pewno widział, jak przyjechałam, i obserwował mnie, żeby mieć pewność, że nic mu nie grozi. Zwykła ostrożność operacyjna.

Obserwowałam ulicę, która prowadziła na parking, kiedy Komandos lekko zapukał w moją szybę.

– Cholera! – zaklęłam. – Napędziłeś mi niezłego stracha. Nie można tak znienacka napadać na ludzi.

– Musisz mieć oczy dookoła głowy. – Otworzył drzwi. – Zdejmuj kurtkę.

– Przeziębię się.

– Zdejmij ją i oddaj.

– Nie ufasz mi. Uśmiechnął się. Zdjęłam kurtkę i podałam mu ją.

– Masz tu kupę żelastwa – rzekł.

– Norma.

– Wysiadaj z samochodu.

Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Nie sądziłam, że tak szybko stracę kurtkę.

– Wolałabym, żebyś ty wsiadł. Tutaj jest cieplej.

– Wysiadaj.

Westchnęłam głęboko i wysiadłam. Pomacał mi plecy, wsunął rękę za pasek od dżinsów i wyciągnął kajdanki.

– Wejdźmy do środka – powiedział. – Tam będzie bezpieczniej.

– Zapytam z niezdrowej ciekawości, czy wiesz, jak obejść alarm, czy znasz kod? Otworzył tylne drzwi.

– Znam kod.

Przeszliśmy przez niewielki przedsionek do tylnego pomieszczenia, w którym przechowywano broń i materiały biurowe. Komandos otworzył drzwi od frontowegopokoju i do środka wpadło światło okolicznych latami. Stojąc między dwoma pokojami, miał oko na obie pary drzwi.

Położył kurtkę i kajdanki na szafie z dokumentami, poza moim zasięgiem, i spojrzał na odpiłowaną bransoletkę od kajdanek na moim nadgarstku.

– To jakiś nowy patent.

– Wkurzający.

Wyjął z kieszeni klucz, otworzył kajdanki i rzucił je na kurtkę. Potem chwycił mnie za ręce i podniósł je do góry.

– Nosisz cudze ubranie i cudzą broń, masz pocięte ręce i jesteś bez bielizny. Co jest grane?

Popatrzyłam w dół, na zarys swoich piersi i sterczące sutki, które usiłowały przebić podkoszulek.

– Czasami chodzę bez bielizny.

– Nigdy nie chodzisz bez bielizny.

– Skąd wiesz?

– Dar jasnowidzenia.

Miał na sobie swój typowy ubiór roboczy – czarne spodnie, wsunięte do czarnych butów, czarny podkoszulek i czarną wiatrówkę. Zdjął wiatrówkę i owinął mnie w nią. Była gorąca od jego ciała i miała zniewalający zapach oceanu.

– Spędzasz dużo czasu w Deal? – zapytałam.

– Powinienem tam teraz być.

– Czy któryś z twoich ludzi obserwuje Ramosa?

– Czołg.

Nadal trzymał wiatrówkę w dłoniach, a jego palce muskały moje piersi. Był to bardziej akt intymnego posiadania niż seksualnej agresji.

– Jak chcesz to zrobić? – zapytał miękkim głosem.

– Co zrobić?

– Schwytać mnie. Czy nie o to chodziło?

Taki był pierwotny plan, ale Komandos zabrał mi wszystkie zabawki. Zrobiło mi się gorąco i pomyślałam, że jeśli Carol skoczy z mostu, to nie będzie moja wina. Położyłam dłonie na jego brzuchu, a on uważnie mnie obserwował. Domyślałam się, że czeka, aż odpowiem na jego pytanie, ale ja miałam bardziej palący problem. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Przesunąć ręce do góry? Czy może w dół? Wolałabym w dół, ale to mogłoby być zbyt śmiałe. Nie chciałam, żeby uznał mnie za łatwy towar.

– Stephanie?

– Mhm?

Nadal trzymałam ręce na jego brzuchu i poczułam, że Komandos trzęsie się ze śmiechu.

– Chyba coś się pali, kochanie. Zdaje się, że twoje szare komórki pracują.

Wyczułam pod palcami, że to nie mój mózg płonie. Pokręcił głową.

– Nie prowokuj mnie. To nie jest odpowiednia chwila. – Zdjął moje dłonie ze swego brzucha i znowu popatrzył na moje obrażenia. – Jak to się stało?

Opowiedziałam mu o Habibie, Mitchellu i ucieczce z fabryki.

– Arturo Stolle i Homer Ramos są siebie warci -orzekł.

– Skąd miałam o tym wiedzieć? Nikt mi o niczym nie mówi!

– Od lat w światku przestępczym Stolle zajmuje się działką nielegalnej adopcji i imigracji. Wykorzystuje swoje kontakty w Azji Południowo-Wschodniej, żeby sprowadzać do kraju młode dziewczyny, które pracują potem jako prostytutki, i małe dzieci, które sprzedaje za duże pieniądze do adopcji. Jakieś pół roku temu Stolle wpadł na pomysł, że mógłby przemycać przy pomocy tych dziewczyn narkotyki. Problem polega na tym, że narkotyki nie są jego działką. Więc podczepił się pod Homera Ramosa, który jest szeroko znany jako głupi fagas, zawsze łasy na pieniądze, i postarał się, żeby Ramos występował jako pośrednik między nim a jego kontrahentami. Stolle wykombinował, że inne grupy mafijne będą się trzymać z daleka od syna Alexandra Ramosa.- A jaka jest twoja rola w tym wszystkim?

– Arbitra. Bytem łącznikiem między grupami mafijnymi. Wszyscy, łącznie z agentami federalnymi, chcieliby uniknąć wojny gangów.

Zadzwonił pager i Komandos popatrzył na wyświetlacz.

– Muszę wracać do Deal. Masz jeszcze jakąś ukrytą broń w swoim arsenale? Chcesz podjąć ostatnią próbę ujęcia?

A niech to. Był z siebie zadowolony!

– Nienawidzę cię – powiedziałam.

– Nieprawda – odparł Komandos, całując mnie delikatnie w usta.

– Dlaczego zgodziłeś się ze mną spotkać? Nasze spojrzenia skrzyżowały się. A potem zakuł mnie w kajdanki. Z obiema rękami na plecach.

– Psiakrew! – krzyknęłam.

– Przepraszam, ale niezła z ciebie cholera. A ja nie mogę pracować, kiedy się o ciebie martwię. Powierzę cię Czołgowi. Zabierze cię w bezpieczne miejsce i będzie się tobą opiekował, dopóki sprawy się nie rozwiążą.

– Nie możesz mi tego zrobić! Carol znowu pójdzie na most.

Komandos skrzywił się.

– Carol?

Opowiedziałam mu o Carol i Joyce, i o tym, jak Carol nie chciała dać się złapać, i że tym razem to wszystko była moja wina.

Komandos uderzył czołem w szafę.

– Dlaczego ja? – zajęczał.

– Nie pozwoliłabym, żeby Joyce cię trzymała – powiedziałam mu. – Miałam zamiar oddać cię w jej ręce, a potem wymyślić coś, żeby cię odbić.

– Wiem, że będę tego żałował, ale puszczę cię wolno, żeby, broń Boże, Carol nie skoczyła z mostu. Masz czas do jutra do dziewiątej rano, żeby dogadać się z Joyce, a potem przyjdę po ciebie. Obiecaj, że nie zbliżysz się do Artura Stolle'a ani do nikogo, kto nosi nazwisko Ramos. – Obiecuję.

Przejechałam przez miasto do domu Luli. Mieszkała na drugim piętrze, od frontu, i w oknach jeszcze się świeciło. Nie miałam przy sobie telefonu, więc podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Jedno z okien otworzyło się i wyjrzała z niego Lula.

– Czego?

– To ja, Stephanie.

Rzuciła mi klucze i weszłam do środka.

Lula stała na schodach.

– Chcesz przenocować?

– Nie. Potrzebuję pomocy. Wiesz, w jaki sposób chciałam schwytać Komandosa i przekazać go Joyce? Niezbyt mi to wyszło.

Lula wybuchnęła śmiechem.

– Dziewczyno, Komandos to skurczybyk. Nikt mu nie dorówna. Nawet ty. – Włożyła podkoszulek i dżinsy. – Nie chcę być wścibska, ale nie miałaś na sobie stanika już na początku wieczoru, czy to jakaś świeża sprawa?

– Nie miałam, bo Dougie i Księżyc nie noszą takich fatałaszków.

– To kiepsko – skwitowała Lula.

W mieszkaniu były dwa pokoje. Sypialnia z przylegającą łazienką i drugi pokój, który służył jako pokój gościnny i jadalnia i miał jeszcze aneks kuchenny. Na granicy kącika kuchennego Lula postawiła stół i dwa krzesła. Usiadłam na jednym z nich i wzięłam od niej piwo.

– Chcesz kanapkę? – zapytała. – Mam mortadelę.

– Kanapka byłaby niezła. Dougie miał tylko paszteciki z krabów. – Wypiłam duży łyk piwa. – Na tym właśnie polega problem: co zrobimy z Joyce? Czuję się odpowiedzialna za Carol.- Nie możesz być odpowiedzialna za czyjąś mylną interpretację – orzekła Lula. – Przecież nie kazałaś jej przywiązywać Joyce do tego drzewa.

Prawda.

– Z drugiej strony – powiedziała – byłoby dobrze zrobić ją w konia jeszcze raz.

– Masz jakiś pomysł?

– Czy Joyce dobrze zna Komandosa?

– Widziała go kilka razy.

– Przypuśćmy, że wciśniemy jej kogoś podobnego do niego, a potem odbijemy tego sobowtóra. Co ty na to? Znam takiego kolesia, Morgana, który by się nadał. Identyczna ciemna karnacja. Podobna budowa ciała. Może nie jest taki postawny jak Komandos, ale niewiele mu brakuje. Zwłaszcza jeżeli byłoby całkiem ciemno i w ogóle by się nie odzywał. Ma ksywę Koń ze względu na okazałość intymnych części ciała.

– Chyba musiałabym wypić jeszcze parę piw, żeby uwierzyć, że to się może udać.

Lula spojrzała na puste butelki po piwie, które stały na ladzie kuchennej.

– Akurat w tym mam nad tobą przewagę. I wierzę, że ten plan się uda. – Wyjęła wyświechtany notes z adresami i zaczęła go wertować. – Znam go z mojej dawnej pracy.

– Klient?

– Sutener. Kawał drania, ale jest mi winien przysługę. I prawdopodobnie poradzi sobie z udawaniem Komandosa. Może nawet ma w szafie podobne ubrania.

Pięć minut później Morgan oddzwonił, a Lula i ja miałyśmy fałszywego Komandosa.

– Plan jest taki – powiedziała Lula. – Zgarniamy tego kolesia z rogu Stark i Belmont za pół godziny. Ma jeszcze coś do załatwienia dziś w nocy, więc musimy się pośpieszyć.

Zadzwoniłam do Joyce i powiedziałam, że dostarczę jej Komandosa i że spotkamy się na parkingu za biurem. Było to najciemniejsze miejsce, jakie znałam.

Dokończyłam kanapkę i dopiłam piwo, a potem załadowałyśmy się z Lula do cherokee. Kiedy przyjechałyśmy na róg Stark i Belmont, musiałam przetrzeć oczy, żeby upewnić się, że mężczyzna, którego zobaczyłam, naprawdę nie jest Komandosem.

Różnice stały się widoczne, kiedy Morgan podszedł bliżej. Karnację miał taką samą, ale bardziej pospolite rysy twarzy. Więcej zmarszczek wokół oczu i ust, za to mniej inteligentny wyraz twarzy.

– Lepiej, żeby Joyce zanadto mu się nie przyglądała -powiedziałam do Luli.

– Mówiłam, żebyś wypiła jeszcze jedno piwo – skwitowała Lula. – Wszystko jedno, przecież za biurem jest naprawdę ciemno, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, Joyce będzie ugotowana, zanim się w czymkolwiek zorientuje.

Zakułyśmy Morgana w kajdanki z przodu, co jest na ogół bezmyślnym posunięciem, ale Joyce nie była aż tak wytrawną łowczynią nagród, żeby to zauważyć. Potem dałyśmy mu kluczyk od kajdanek. Umowa była taka, że kiedy przyjedziemy na parking, facet weźmie ten kluczyk do ust. Nie będzie chciał rozmawiać z Joyce, udając, że jest wściekły. Postaramy się, żeby złapała gumę, a kiedy wysiądzie, aby zobaczyć, co się stało, Morgan otworzy sobie kajdanki i zniknie w ciemnościach nocy.

Przyjechałyśmy na miejsce wcześniej, żebym zdążyła wysadzić Lulę. Ustaliłyśmy, że Lula schowa się za małym śmietnikiem na tyłach biura, a kiedy Joyce będzie zajęta aresztowaniem Komandosa, ona wbije gwóźdź w oponę jej samochodu. Zaparkowałam tak, żeby Joyce musiała postawić samochód obok śmietnika. Lula wyskoczyła z auta i ukryła się, a ja prawie w tym samym momencie zobaczyłam światła na rogu.

Joyce wjechała swoim suvem, zaparkowała obok mojego wozu i wysiadła. Ja zrobiłam to samo. Morgan siedział osunięty na tylnym siedzeniu, ze zwieszoną głową.

Joyce zajrzała do środka.- Nie widzę go. Włącz światła.

– Nie ma mowy – powiedziałam. – Gdybyś była sprytna, to wyłączyłabyś też swoje. Mnóstwo ludzi go szuka.

– Dlaczego on tak siedzi bez ruchu?

– Jest naćpany. Joyce pokiwała głową.

– Zastanawiałam się, jak to załatwisz.

Narobiłam dużo ruchu i hałasu wokół wyciągania Morgana z tylnego siedzenia. Runął na mnie, osunął się na ziemię, a potem we dwie zaciągnęłyśmy go do samochodu Joyce i wpakowałyśmy do środka.

– Jeszcze jedno – powiedziałam, wręczając jej oświadczenie, które przygotowałam u Luli. – Musisz to podpisać.

– Co to jest?

– Dokument poświadczający fakt, że z własnej woli pojechałaś z Carol na cmentarz dla zwierząt i poprosiłaś ją, żeby przywiązała cię do drzewa.

– Zwariowałaś? Nie podpiszę tego.

– To ja zabiorę Komandosa z twojego samochodu. Joyce spojrzała na swój wóz i cenny ładunek.

– A niech to – powiedziała, wzięła długopis i podpisała się. – W końcu mam to, o co mi chodziło.

– Pojedziesz pierwsza – poleciłam jej, wyciągając z kieszeni glocka. – Upewnię się, że bezpiecznie stąd odjechałaś.

– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś – odezwała się. -Nie sądziłam, że jesteś taką małą chytrą szują. Kochanie, nie wiesz nawet połowy.

– Zrobiłam to dla Carol – wyjaśniłam.

Stałam z glockiem w ręce i obserwowałam, jak Joyce odjeżdża. Gdy tylko znalazła się na ulicy, Lula wskoczyła do auta i odjechałyśmy.

– Daję jej najwyżej czterysta metrów – powiedziała Lula. – Jestem mistrzynią we wbijaniu gwoździ.

Miałam Joyce na oku. Ulica była pusta, a ona wyprzedzała nas o długość jednego bloku. Tylne światła zamigotały i samochód zwolnił.

– Dobrze, dobrze – powiedziała Lula. Joyce przejechała koło następnego domu ze zmniejszoną prędkością.

– Pojechałaby nawet z tym kołem – zauważyła Lula. -Ale obawia się o swój wspaniały nowy wóz.

Światła stopu znowu się zaświeciły i samochód podjechał do krawężnika. Stałyśmy kilkaset metrów za Joyce z wyłączonymi światłami i auto wyglądało na zaparkowane. Joyce wysiadła i przeszła na tył samochodu, kiedy nagle przemknął obok nas van i z piskiem opon zahamował obok niej. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn z bronią w ręku. Jeden wziął na muszkę Joyce, a drugi wyciągnął Morgana w momencie, kiedy ten wysiadał.

– Co, do cholery? – powiedziała Lula. – Co, u diabła?

To byli Habib i Mitchell. Myśleli, że dorwali Komandosa. Wrzucili Morgana do vana mamuśki i samochód odpalił z prędkością światła.

Kompletnie nas obie zatkało i nie wiedziałyśmy, co robić.

Joyce wrzeszczała i wymachiwała rękami. W końcu kopnęła dziurawą oponę, wsiadła do wozu i, jak przypuszczam, dokądś zadzwoniła.

– Szło całkiem nieźle – odezwała się w końcu Lula. Wycofałam na zgaszonych światłach, skręciłam w boczną ulicę i odjechałyśmy.

– Jak myślisz, gdzie mogli nas namierzyć?

– Pewnie u mnie w domu – powiedziała Lula. – Nie chcieli robić żadnych ruchów, bo byłyśmy we dwie. A potem mieli szczęście, bo Joyce złapała gumę.

– Nie będą tacy uszczęśliwieni, jak się zorientują, że złapali Morgana zwanego Koniem.

Kiedy wróciłam, Dougie i Księżyc grali w monopol.

– Myślałam, że pracujesz w tym sklepie – zwróciłam się do Księżyca. – Dlaczego ty nigdy nie pracujesz?

– Miałem pecha i mnie wylali, facetka. Mówię ci, tojest wspaniały kraj. W jakim innym kraju płaciliby facetowi za to, że nic nie robi?

Poszłam do kuchni i zadzwoniłam do Morellego.

– Jestem w domu Księżyca – poinformowałam go. -Znowu miałam pokręconą noc.

– Tak, w dodatku jeszcze się nie skończyła. Twoja matka dzwoniła do mnie cztery razy w ciągu ostatniej godziny. Lepiej zadzwoń do domu.

– Co się stało?

– Babcia wyszła na randkę i jeszcze nie wróciła, a twoja mama odchodzi od zmysłów.


rozdział 15

Mama odebrała telefon od razu po pierwszym sygnale.

– Jest północ – powiedziała. – A babci nie ma w domu. Umówiła się z tym człowiekiem-żółwiem.

– Z Myronem Landowskym?

– Mieli iść na kolację. To było o piątej. Gdzie oni są? Telefonowałam do niego, ale nikt nie odpowiada. Obdzwoniłam już wszystkie szpitale…

– Mamo, oni są dorośli. Mogą teraz robić mnóstwo rzeczy. Kiedy babcia mieszkała ze mną, nigdy nie wiedziałam, gdzie jest.

– Strasznie się rozbestwiła! – oświadczyła mama. -Wiesz, co znalazłam w jej pokoju? Prezerwatywy! Po co jej prezerwatywy?

– Może robi z nich dmuchane zwierzątka.

– Matki innych kobiet chorują, idą do domu opieki albo umierają we własnym łóżku. Ale nie moja. Moja matka nosi ubrania ze spandeksu. Czym sobie na to zasłużyłam?

– Powinnaś się położyć spać i przestać się zamartwiać babcią.

– Nie pójdę spać, dopóki ta kobieta nie wróci do domu. Muszę z nią porozmawiać. Twój ojciec też nie śpi.

Wspaniale. Będzie wielka awantura, a potem babcia znowu wprowadzi się do mnie.

– Powiedz tacie, żeby kładł się spać. Przyjadę i posie-dzę z tobą. – Zrobię wszystko, byleby babcia się do mnie nie wprowadziła.

Zadzwoniłam do Joego i powiedziałam mu, że może wstąpię później, ale żeby na mnie nie czekał. Potem znowu pożyczyłam cherokee i pojechałam do rodziców.

Kiedy babcia wróciła o drugiej w nocy, obie z mamą spałyśmy na kanapie.

– Gdzie byłaś? – wrzasnęła na nią mama. – Zamartwiałyśmy się o ciebie.

– Miałam grzeszną noc – wyjaśniła babcia. – Ludzie, ten Myron całkiem nieźle całuje. Myślę, że mógł nawet mieć erekcję, ale trudno było się zorientować, ponieważ on tak podciąga te spodnie.

Mama przeżegnała się i zajrzała do mojej torebki w poszukiwaniu proszków uspokajających.

– Muszę iść spać – oznajmiła babcia. – Jestem wykończona. A jutro znowu mam egzamin na prawo jazdy.

Kiedy się obudziłam, leżałam na kanapie, przykryta kołdrą. W całym domu unosił się zapach kawy i smażonego bekonu, a mama tłukła się po kuchni.

– Dobrze, że przynajmniej nie prasujesz – powiedziałam. Kiedy mama brała się do prasowania, wiedzieliśmy, że zanosi się na poważne kłopoty.

Przykryła garnek z zupą i popatrzyła na mnie.

– Gdzie się podziała twoja bielizna?

– Złapał mnie deszcz i pożyczyłam suche ubranie od Dougiego Krupera, ale nie miał w domu damskiej bielizny. Poszłabym do domu, żeby się przebrać, ale pewnych dwóch gości chce obciąć mi palec i obawiałam się, że będą tam na mnie czekać.

– Dzięki Bogu – odetchnęła mama. – Bałam się, że zostawiłaś stanik w samochodzie Morellego.

– Nie robimy tego w jego samochodzie. Robimy to w jego łóżku.

Mama trzymała w ręce wielki nóż do mięsa.

– Chyba się zabiję.

– Nie nabierzesz mnie – powiedziałam, nalewając sobie kawy. – Nigdy nie zabiłabyś się w trakcie gotowania zupy.

Do kuchni wtargnęła babcia. Miała pełny makijaż i różowe włosy.

– O nie – powiedziała mama. – I co jeszcze?

– Co.sądzisz o tym kolorze włosów? – zwróciła się do mnie babcia. – Kupiłam sobie szampon koloryzujący w perfumerii. Wystarczy go wetrzeć we włosy.

– To jest róż – powiedziałam.

– Tak, też tak myślę. Na opakowaniu było napisane, że to ma być ognista czerwień. Spojrzała na zegar ścienny. – Muszę się pośpieszyć. Louise będzie tu lada moment. Chyba się nie gniewasz, że poprosiłam Louise. Nie miałam pojęcia, że tutaj będziesz.

– Nie ma sprawy – odparłam. – Daj im czadu.

Zrobiłam sobie tosty i dokończyłam kawę. Usłyszałam na górze odgłos spuszczanej wody i wiedziałam, że za chwilę ojciec zejdzie na dół. Mama wyglądała tak, jakby myślała o prasowaniu.

– Dobra – powiedziałam, wstając się z krzesła. – Sprawy do załatwienia. Miejsca do odwiedzenia.

– Właśnie umyłam winogrona. Weź sobie trochę – powiedziała mama. – A w lodówce jest szynka, będziesz miała do kanapek.

Nie zauważyłam Habiba i Mitchella, wjeżdżając na parking, ale na wszelki wypadek trzymałam glocka w ręce. Zaparkowałam nieprzepisowo, zaraz przy tylnym wejściu, zostawiając najmniej, jak się dało, miejsca między samochodem a budynkiem, i poszłam od razu do mieszkania. Kiedy stanęłam przed drzwiami, zdałam sobie sprawę, że nie mam klucza, bo to Joe ostatni zamknął mieszkanie.

Ponieważ jestem jedyną osobą w całym wszechświecie, która nie umie otworzyć zamka bez klucza, poszłam pożyczyć zapasowy klucz od sąsiadki, pani Karwatt.- Ładny dzień dzisiaj mamy, prawda? – zapytała. -Czuje się wiosnę w powietrzu.

– Przypuszczam, że dzisiaj było tutaj dość spokojnie -powiedziałam. – Żadnego hałasu ani obcych, którzy kręcili się po korytarzu?

– Przynajmniej ja nic nie zauważyłam. – Spojrzała na mój rewolwer. – Jaki ładny glock! Moja siostra ma glocka i po prostu go uwielbia. Myślałam o sprzedaniu swojej czterdziestki piątki, ale nie mogę się na to zdobyć. Mój świętej pamięci mąż podarował mi ją z okazji naszej pierwszej rocznicy ślubu. Niech spoczywa w pokoju.

– Co za romantyk.

– Oczywiście zawsze mogę użyć drugiego rewolweru. Pokiwałam głową ze zrozumieniem.

– Nigdy nie ma się za dużo broni.

Pożegnałam się z panią Karwatt i weszłam do mieszkania. Przeszłam przez całe, sprawdzając szafy, zaglądając pod łóżko i za zasłonę pod prysznicem, żeby się upewnić, że jestem sama. Morelli miał rację, wszędzie panował nieopisany bałagan, ale wyglądało na to, że nie ma większych zniszczeń. Moim gościom zabrakło czasu, żeby rozbić szkło albo kopnąć w ekran telewizora.

Wzięłam prysznic i włożyłam czyste dżinsy i podkoszulek. Wytarłam sobie we włosy trochę żelu i za pomocą szczotki zakręciłam je w loczki, tak że wyglądałam jak skrzyżowanie dziewczyny z Jersey z panienką ze Słonecznego patrolu. Poczułam się przytłoczona tą kaskadą włosów, więc pociągnęłam rzęsy tuszem, żeby zachować równowagę.

Przez jakiś czas usiłowałam doprowadzić do porządku mieszkanie, ale potem zaczęło mnie wkurzać, że jestem taką fajtłapą. Nie tylko w przypadku Habiba i Mitchella, ale także Komandosa. Było już po dziewiątej.

Zadzwoniłam do biura Morellego.

– Czy babcia w ogóle wróciła do domu? – zapytał. – Tak. To nie było przyjemne. Muszę z tobą pogadać. Może spotkamy się na wczesnym obiedzie u Pina?

Kiedy skończyłam rozmawiać z Morellim, zadzwoniłam do biura, żeby sprawdzić, czy Lula dowiedziała się czegoś o Morganie.

– Nic mu nie jest – uspokoiła mnie. – Ale nie wiem, czy ci dwaj kolesie Habib i Mitchell dostaną nagrodę na Gwiazdkę.

Zadzwoniłam do Dougiego i powiedziałam mu, że zatrzymam samochód trochę dłużej.

– Zatrzymaj go na zawsze – odpowiedział. Zanim dojechałam do Pina, Morelli już czekał przy stoliku, jedząc przystawkę.

– Ubijemy interes – oświadczyłam, zdejmując kurtkę. – Jeśli powiesz mi, co jest grane między tobą a Komandosem, pozwolę ci zatrzymać Boba.

– O ludzie! – odparł Morelli. – Jak mógłbym odrzucić taką propozycję?

– Mam pewien pomysł, dotyczący interesów Ramo-sa – powiedziałam. – Ale czegoś mi brakuje. Zastanawiam się nad tym od jakichś trzech lub czterech dni.

Morelli uśmiechnął się.

– Kobieca intuicja?

Też się uśmiechnęłam, bo, jak się okazało, intuicja jest najpotężniejszą bronią w moim arsenale. Nie umiem strzelać ani zbyt szybko biegać, a karate znam tylko z filmów z Bruce'em Lee. Ale mam dobrą intuicję. Tak naprawdę zazwyczaj nie wiem, co też ja, u diabła, robię, ale jeśli idę za głosem intuicji, wszystko jakoś się układa.

– W jaki sposób zidentyfikowano Homera Ramosa? -zapytałam Morellego. – Za pomocą karty leczenia u dentysty?

– Zidentyfikowano go za pomocą biżuterii i poszlak. Nie było kartoteki dentystycznej. Zniknęła w tajemniczych okolicznościach.

– Tak sobie myślę, że może to nie Homer Ramos został zastrzelony. Nikt z rodziny nie jest zasmucony po jego śmierci. Nawet jeśli ojciec uważa swojego syna za zepsutego do szpiku kości, nie mogę uwierzyć, że śmierć takiego gagatka nie wzbudza w nim żadnych emocji. Kiedy poszłam na zwiady, odkryłam, że ktoś mieszka w pokoju gościnnym Hannibala. Ktoś, kto ma identyczny rozmiar ubrań jak Homer Ramos. Myślę, że Homer ukrywał się w domu Hannibala, potem Macaroni dał się złapać i Homer uciekł.

Morelli zaczekał chwilę, bo kelnerka akurat przyniosła nam pizzę.

– Tyle wiemy. A przynajmniej wydaje nam się, że wiemy. Homer był pośrednikiem w nowym interesie Stol-le'a, związanym z przemytem narkotyków. Ta cała akcja nie spodobała się chłopakom w północnym Jersey i Nowym Jorku i ludzie zaczęli zmieniać obozy.

– Wojna handlarzy narkotyków.

– Gorzej. Skoro członek rodziny Ramosów zajął się handlem narkotykami, to na północy Jersey zajęto się handlem bronią. Nikt nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, ponieważ oznaczało to, że trzeba by na nowo wytyczyć granice. Wszyscy byli wkurzeni. Do tego stopnia wkurzeni, że wydano wyrok na Homera Ramosa. -Miałaś rację. Domyślamy się, że Ramos żyje, ale nie możemy tego udowodnić. Komandos podejrzewał to od samego początku, a ty umocniłaś go w tym przekonaniu, mówiąc mu, że widziałaś Ulyssesa w drzwiach rezydencji na wybrzeżu. Ulysses nigdy nie opuścił Brazylii. Sądzimy, że w tym biurowcu usmażyli jakiegoś innego frajera, a Homer gdzieś zwiał i czekał, aż będzie mógł uciec z kraju.

– I myślisz, że teraz jest na wybrzeżu?

– Wydaje się to logiczne, ale sam już nie wiem. Nie mamy pretekstu, żeby wejść i przeszukać dom. Komandos dostał się do środka, ale nic nie znalazł.

– A co ze sportową torbą? Były w niej pieniądze Stol-le'a, tak?

– Uważamy, że kiedy dotarło do Hannibala, iż jego młodszy brat o mało co nie rozpętał wojny gangów, kazał Homerowi zaprzestać jakiejkolwiek działalności poza rodzinnym interesem i zerwać kontakty ze Stolle'em. Potem

Hannibal poprosił Komandosa, żeby dostarczył pieniądze Stolle'owi i powiedział mu, że Homer nie będzie więcej działał pod szyldem rodziny Ramosów. Problem polega na tym, że kiedy Stolle otworzył torbę, zobaczył papier gazetowy.

– Komandos nie sprawdził zawartości torby, zanim ją przyjął?

– Dostał torbę zamkniętą. Hannibal tak to zorganizował.

– Wrobił Komandosa?

– Tak, ale prawdopodobnie tylko w pożar i morderstwo. Zapewne zdawał sobie sprawę, że tym razem Homer posunął się za daleko, a jego obietnice, że będzie dobrym chłopcem i przestanie sprzedawać narkotyki, nie anulują wyroku. Więc tak wszystko zorganizował, żeby uznano Homera za nieżyjącego. Komandos nadawał się na kozła ofiarnego, bo nie był po niczyjej stronie. Jeśli Komandosa uznają za mordercę, nie będzie powodu do zemsty.

– Więc kto ma pieniądze? Hannibal?

– Hannibal wrobił Komandosa, żeby upozorować morderstwo, ale trudno uwierzyć w to, że chciał oszukać Stolle'a. Chciał go udobruchać, a nie wkurzyć. -Morelli nałożył sobie kolejny kawałek pizzy. – Wygląda to raczej na jedną ze sztuczek Homera. Homer prawdopodobnie zamienił torby w samochodzie, jadąc do biura.

O Chryste!

– Nie przypuszczam, żebyś wiedział, jakim samochodem wtedy jechał?

– Srebrnym porsche. Samochodem Cynthii Lotte. Domyśliłam się, że tłumaczy to śmierć Cynthii.

– Dlaczego zrobiłaś taką minę? – zapytał Morelli.

– To był grymas winnego. W pewnym sensie pomogłam Cynthii wykraść ten samochód Homerowi.

Opowiedziałam Morellemu o Cynthii, która nakryła nas w domu Hannibala, i o tym, że chciała odzyskać swoje auto, co spowodowało, że trzeba było wyciągaćtrupa z samochodu. Kiedy skończyłam, Morelli siedział bez słowa, z miną nieco oszołomioną.

– Wiesz, glina dowiaduje się o najważniejszej rzeczy wtedy, kiedy jest przekonany, że nie usłyszy już nic nowego – powiedział w końcu. – Myślisz, że nic więcej cię nie zaskoczy. A potem pojawiasz się ty i cała zabawa zaczyna się od początku.

Wzięłam kawałek pizzy i pomyślałam, że teraz nasza rozmowa prawdopodobnie potoczy się w złym kierunku.

– Chyba nie muszę ci mówić, że narobiłaś bałaganu na miejscu zbrodni – powiedział Morelli.

Tak. Miałam rację. Rozmowa toczyła się w złym kierunku.

– I nie muszę wspominać o tym, że ukryłaś dowody w śledztwie w sprawie morderstwa. Pokiwałam głową.

– Ludzie, trzymajcie mnie, o czym ty, u diabła, myślałaś? – krzyknął.

Wszyscy odwrócili się i popatrzyli na nas.

– Nie mogłam jej powstrzymać – powiedziałam – więc w tej sytuacji mogłam jej tylko pomóc.

– Trzeba było wyjść. Odejść stamtąd. Nie musiałaś jej pomagać! Myślałem, że po prostu podniosłaś go z podłogi. Nie wiedziałem, że wytarmosiłaś go z auta, na miłość boską!

Ludzie znowu zaczęli się gapić.

– Znajdą twoje odciski palców na całym samochodzie – dodał.

– Lula i ja miałyśmy rękawiczki. Jesteśmy bystre.

– Kiedyś nie chciałem się z tobą ożenić, bo nie chciałem, żebyś siedziała w domu i martwiła się o mnie. Teraz nie chcę się żenić, bo nie wiem, czy to ja poradzę sobie ze stresem, do jakiego nieuchronnie prowadzi zostanie twoim mężem.

– To by się nie wydarzyło, gdybyście – ty albo Komandos – mi zaufali. Najpierw poproszono mnie o pomoc w śledztwie, a potem odsunięto. To wszystko twoja wina.

Morelli zmrużył oczy.

– Dobra, może nie do końca – ustąpiłam.

– Muszę wracać do pracy – powiedział i poprosił o rachunek. – Obiecaj mi, że pójdziesz do domu i tam zostaniesz. Obiecaj, że pójdziesz do domu, zanikniesz się na klucz, i nie będziesz stamtąd wychodzić, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Alexander ma bilet na jutrzejszy lot do Grecji. Zapewne oznacza to, że Homer wyjeżdża dziś w nocy, i chyba wiemy, jak ma zamiar to zrobić.

– Statkiem.

– Tak. Jest taki kontenerowiec, który wypływa z Ne-wark do Grecji. Ale Homer jest słabym ogniwem. Jeśli zdołamy oskarżyć go o morderstwo, istnieje szansa na to, że przyzna się do mniejszego wykroczenia i wyda nam Alexandra i Stolle'a.

– Cholera, nawet polubiłam tego Alexandra. Teraz Morelli się skrzywił.

– W porządku – powiedziałam. – Pójdę do domu i nie będę nigdzie wychodzić. Dobra.

I tak dziś po południu nie miałam nic do roboty. Poza tym jakoś nie podniecała mnie perspektywa stworzenia Habibowi i Mitchellowi kolejnej okazji do porwania mnie i obcięcia mi palców u rąk, jednego po drugim. Pomysł zaryglowania się w mieszkaniu bardziej mnie pociągał. Mogę posprzątać, obejrzeć jakieś głupoty w telewizji i zdrzemnąć się.

– Mam w domu twoją torebkę – przypomniał Morelli. – Zapomniałem zabrać ją ze sobą do pracy. Potrzebujesz klucza do mieszkania?

Kiwnęłam głową.

– Tak.

Odpiął klucz od swojego breloczka i podał mi go.

Parking przed moim domem był stosunkowo pusty. O tej porze seniorzy byli na zakupach albo starali się wykorzystać gruntownie system opieki zdrowotnej, coakurat bardzo mi odpowiadało, bo zajęłam dobre miejsce parkingowe. Na parkingu nie zauważyłam żadnych obcych samochodów. Jak okiem sięgnąć, nikt nie czaił się w krzakach. Zaparkowałam tuż przy drzwiach wejściowych i wyjęłam z kieszeni glocka. Szybko weszłam do domu, a potem na górę po schodach. Na drugim piętrze było pusto i cicho. Drzwi do mojego mieszkania zamknięte. To już dwa dobre znaki. Otworzyłam drzwi, nadal trzymając w dłoni glocka, i weszłam do przedpokoju. Zamknęłam drzwi, ale nie przesunęłam zasuwy, na wszelki wypadek, gdybym musiała ratować się szybką ucieczką. Potem zaczęłam sprawdzać pokoje, chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku.

Z pokoju gościnnego weszłam do łazienki. Kiedy tam byłam, z sypialni wynurzył się jakiś mężczyzna i wycelował do mnie z rewolweru. Średniego wzrostu i budowy ciała, szczuplejszy i młodszy niż Hannibal Ramos, ale rodzinne podobieństwo od razu rzucało się w oczy. Przystojny, choć zniszczony. Miesiąc spędzony w klinice piękności wiele by mu nie pomógł.

– Homer Ramos?

– We własnej osobie.

Oboje trzymaliśmy broń w ręku i staliśmy w odległości trzech metrów od siebie.

– Rzuć broń – powiedziałam. Uśmiechnął się ponuro.

– Zmuś mnie do tego. Wspaniale.

– Rzuć broń albo cię zastrzelę.

– Dobra, zastrzel mnie. Dalej.

Popatrzyłam na glocka. To był półautomat, a ja zwykle nosiłam rewolwer. Nie miałam zielonego pojęcia, jak się strzela z półautomatu. Wiedziałam tylko tyle, że coś się przesuwa do tyłu. Nacisnęłam przycisk i magazynek wypadł na dywan.

Homer Ramos wybuchnął śmiechem.

Rzuciłam w niego glockiem, uderzając go w czoło, a on, zanim zdążyłam uciec, strzelił do mnie. Kula drasnęła mnie w ramię i utkwiła w ścianie za moimi plecami. Krzyknęłam i cofnęłam się, trzymając się za zranione miejsce.

– To było ostrzeżenie – powiedział. – Jeśli będziesz uciekać, strzelę ci w plecy.

– Po co tutaj przyszedłeś? Czego chcesz?

– To jasne. Chcę pieniędzy.

– Nie mam tych pieniędzy.

– Nie, niemożliwe, słodziutka. Pieniądze były w aucie, a stara poczciwa Cynthia, zanim umarła, powiedziała mi, że zastała cię w domu Hannibala. Jesteś jedyną kandydatką. Przeszukałem dom Cynthii. Torturowałem ją dopóty, dopóki nie byłem pewien, że wyśpiewała wszystko. Najpierw usiłowała mi sprzedać zmyśloną historyjkę o wyrzuceniu torby, ale nawet Cynthia nie byłaby aż tak głupia. Przeszukałem twoje mieszkanie i mieszkanie twojej tłustej przyjaciółki. I nie znalazłem żadnych pieniędzy.

Błysk w mózgu. To nie Habib i Mitchell przewrócili do góry nogami moje mieszkanie. Zrobił to Homer Ramos, który szukał swoich pieniędzy.

– A teraz powiesz mi, gdzie one są – oznajmił. -Masz mi natychmiast powiedzieć, gdzie schowałaś moje pieniądze.

Ramię mnie paliło, a na rozerwanym rękawie kurtki powiększała się plama krwi. Przed oczami tańczyły mi czarne punkciki.

– Muszę usiąść.

Popchnął mnie w kierunku kanapy.

– Tam.

Postrzał, bez względu na wielkość rany, nie sprzyja trzeźwemu myśleniu. Gdzieś tam, w gąszczu szarych komórek między uszami, wiedziałam, że muszę wymyślić plan, ale niech mnie, jeśli byłam w stanie to zrobić. Moje myśli gnały w bezładnej ucieczce pustymi ścieżkami. W oczach zbierały mi się łzy i pociągałam nosem.

– Gdzie są moje pieniądze? – powtórzył Ramos, kiedy usiadłam.- Dałam je Komandosowi. – Nawet ja byłam zaskoczona, kiedy usłyszałam taką odpowiedź. Oczywiście żadne z nas w to nie uwierzyło.

– Kłamiesz. Pytam jeszcze raz. Jeśli uznani, że znowu kłamiesz, przestrzelę ci kolano.

Stał tyłem do małego przedpokoju, który prowadził do drzwi wejściowych. Spojrzałam ponad ramieniem Homera i zobaczyłam Komandosa.

– Dobra, wygrałeś – powiedziałam głośniej, niż to było konieczne, z nutą histerii w głosie. – Było tak. Nie miałam pojęcia, że w aucie są pieniądze. Widziałam tylko tego trupa. Nie wiem, może zwariowałam, a może naogląda-łam się za dużo filmów o mafii, ale pomyślałam sobie: a jeżeli w bagażniku jest jeszcze jeden trup? To znaczy, nie chciałam przeoczyć żadnych zwłok, rozumiesz? Więc otworzyłam bagażnik i zobaczyłam sportową torbę. Zawsze byłam wścibska, więc oczywiście musiałam zajrzeć do środka…

– Nie dałbym złamanego grosza za twoją historyjkę -oświadczył Homer. – Chcę wiedzieć, co zrobiłaś z tymi cholernymi pieniędzmi. Za dwanaście godzin odpływa mój statek. Myślisz, że do tej pory zdołasz przejść do sedna?

I wtedy Komandos podciął mu nogi i przystawił paralizator do karku. Homer wydał z siebie krótki jęk i runął na podłogę. Komandos schylił się i zabrał mu broń. Przeszukał go, żeby sprawdzić, czy facet nie ma jeszcze jakiejś broni, a kiedy nic nie znalazł, zakuł go w kajdanki z rękami na plecach.

Kopniakiem odsunął go na bok i stanął nade mną.

– Zdaje się, że zabroniłem ci zadawać się z członkami rodziny Ramosów. Ale ty nigdy nie słuchasz. Typowe poczucie humoru Komandosa. Uśmiechnęłam się niewyraźnie.

– Chyba zwymiotuję.

Położył mi rękę na karku i wepchnął moją głowę między kolana.

– Odpychaj moją rękę – polecił.

Przestało mi dzwonić w uszach, a żołądek jakby się uspokoił. Komandos postawił mnie na nogi i zdjął mi kurtkę.

Wysiąkałam nos w podkoszulek.

– Jak długo ty jesteś?

– Wszedłem, jak do ciebie strzelił.

Oboje popatrzyliśmy na ranę na moim ramieniu.

– Draśnięcie – ocenił Komandos. – Nie możesz liczyć na duże współczucie. – Zaprowadził mnie do kuchni i przyłożył do rany papierowy ręcznik. – Spróbuj trochę to oczyścić, a ja poszukam plastra.

– Plastra! Zostałam postrzelona!

Wrócił z moją apteczką w ręce, przykleił mi plastry, żeby zatamować krew, przyłożył do rany gazik i owinął ramię bandażem. Cofnął się i uśmiechnął się do mnie.

– Jesteś jakaś blada.

– Myślałam, że już po mnie. Na pewno by mnie zabił.

– Ale tego nie zrobił – uprzytomnił mi Komandos.

– Czy kiedykolwiek myślałeś, że za chwilę umrzesz?

– Wiele razy.

– I co?

– I żyję. – Zadzwonił z mojego telefonu do Morelle-go. – Jestem w mieszkaniu Stephanie. Homer Ramos czeka tu na ciebie w kajdankach. Pojedziemy radiowozem. Stephanie dostała w ramię. To tylko draśnięcie, ale ktoś to powinien obejrzeć.

Objął mnie i przytulił do siebie. Oparłam głowę na jego piersi, a on gładził mnie po włosach i całował nad uchem.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. W ogóle się nie czułam. Czułam się tak źle, jak tylko można. W głowie miałam mętlik.

– Jasne – przytaknęłam. – Nic mi nie jest. Czułam, że się uśmiechnął.

– Kłamczucha.

Morelli dopadł mnie w szpitalu. – Wszystko w porządku?- Komandos zadał mi to samo pytanie piętnaście minut temu i prawdziwa odpowiedź brzmiała: „nie". Ale już jest lepiej.

– Jak ramię?

– Chyba nie najgorzej. Czekam na lekarza. Morelli wziął mnie za rękę i przycisnął usta do mojej dłoni.

– Kiedy tu jechałem, serce przestało mi bić ze dwa razy. Pocałunek wzbudził niepokój w moim żołądku.

– Czuję się dobrze. Słowo.

– Musiałem sam się o tym przekonać.

– Ty mnie kochasz – powiedziałam. Uśmiechnął się nieśmiało i skinął głową.

– Kocham cię.

Komandos też mnie kochał, ale inaczej. Komandos był na innym etapie.

Drzwi do poczekalni otworzyły się z hukiem i do środka wpakowały się Lula z Connie.

– Dowiedziałyśmy się, że cię postrzelili – zagaiła Lula. – Co się stało?

– O Boże! – jęknęła Connie. – Spójrz na jej rękę! Jak to się stało? Morelli wstał.

– Muszę być przy tym, jak przywiozą Ramosa. Myślę, że teraz, kiedy przybyły takie posiłki, jestem tutaj zbędny. Zadzwoń do mnie zaraz po wyjściu od lekarza.

Zdecydowałam, że prosto ze szpitala pojadę do moich rodziców. Morelli był zajęty przesłuchiwaniem Homera Ramosa, a ja nie miałam ochoty siedzieć sama. Poprosiłam Lulę, żebyśmy najpierw pojechały do Dougiego, ponieważ chciałam wziąć od niego koszulę flanelową, żeby ją włożyć na zakrwawiony podkoszulek.

Dougie i Księżyc siedzieli w pokoju gościnnym wga-pieni w nowy telewizor z wielkim ekranem.

– Cześć, facetka – powitał mnie Księżyc. – Właśnie testujemy nowy telewizor. Szałowy, co?

– Myślałam, że zajmujesz się kradzieżą samochodów?

– Zdumiewające – rzekł Księżyc. – Dopiero co kupiony telewizor. Nawet go nie ukradliśmy, facetka. Mówię ci, niezbadane są wyroki boskie. Najpierw myślisz, że twoja przyszłość nieciekawie się zapowiada, a zaraz potem dostajesz spadek.

– Gratulacje. Kto zmarł?

– To prawdziwy cud – upierał się przy swoim Księżyc. – Nasz spadek nie jest splugawiony żadną tragedią. Telewizor został nam podarowany, facetka. To prezent. Wyobrażasz sobie? – W niedzielę mieliśmy z Dougiem niezłą okazję, żeby sprzedać samochód, więc pojechaliśmy do myjni, żeby go odpicować dla tego kupca. Jesteśmy w tej myjni, aż tu nagle wpada blondyna w srebrnym porsche. Wypucowała go tak, że wyglądał prawie jak nowy. A my się przyglądaliśmy. Potem wyciągnęła z bagażnika tę torbę i wyrzuciła ją na śmietnik. To była prawdziwa markowa torba, więc zapytaliśmy, czy możemy ją sobie zabrać. A ona odpowiedziała, że to wstrętna sportowa torba i możemy, u diabła, zrobić z nią, co nam się żywnie podoba. No to zabraliśmy torbę do domu i przypomnieliśmy sobie o niej dopiero dzisiaj rano.

– A kiedy ją otworzyliście i zajrzeliście do środka, okazało się, że jest tam milion dolarów – dokończyłam.

– Kurza twarz! Skąd wiesz?

– Domyśliłam się.

Kiedy przyjechałam do domu, mama była w kuchni. Przyrządzała toltott kaposzta, czyli gołąbki. Nie przepadam za tym daniem. Ale w końcu najbardziej przepadam za deserem z ananasa z bitą śmietaną. Trudno te dwie rzeczy porównać.

Przerwała na chwilę pracę i popatrzyła na mnie.

– Czy coś ci się stało w ramię? Jakoś śmiesznie je trzymasz.

– Postrzelili mnie, ale…Mama zemdlała. Trzask, upadła na podłogę, trzymając w ręce drewnianą łyżkę.

Cholera.

Zamoczyłam ścierkę i przyłożyłam jej do czoła. Trzymałam, dopóki się nie ocknęła.

– Co się stało?

– Zemdlałaś.

– Nigdy nie mdleję. Chyba ci się wydawało. – Usiadła i przetarła twarz mokrą ścierką. – Tak, teraz sobie przypominam.

Pomogłam jej usiąść na krześle i nastawiłam wodę na herbatę.

– Czy to coś poważnego? – zapytała.

– To tylko draśnięcie. A ten koleś jest już w więzieniu, więc wszystko w porządku. – Z wyjątkiem tego, że czułam lekkie mdłości, serce mi waliło jak szalone i nie chciałam wracać do domu. Tak, poza tym wszystko było w porządku.

Postawiłam na stole paterę z ciasteczkami i podałam mamie herbatę. Siadłam naprzeciwko niej i wzięłam sobie ciasteczko. Czekoladowe. Bardzo zdrowe, bo mama dodawała do nich orzechy, a w orzechach jest dużo protein, prawda?

Drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły z hukiem, i babcia wpadła jak burza do kuchni.

– Zrobiłam to! Zdałam egzamin na prawo jazdy! Mama przeżegnała się i znowu przyłożyła sobie do czoła mokrą ścierkę.

– Dlaczego masz takie spuchnięte ramię pod koszulą? – zapytała mnie babcia.

– To bandaż. Postrzelili mnie dzisiaj. Babcia zrobiła wielkie oczy.

– Świetnie! – Przysunęła sobie krzesło i usiadła z nami przy stole. – Jak to się stało? Kto do ciebie strzelał?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Dzwoniła Marge Dembowski, która zameldowała, że jej córka Debbie, która pracuje w szpitalu jako pielęgniarka, dzwoniła, żeby powiedzieć, że mnie postrzelili. Potem dzwoniła Julia Kruselli, żeby zawiadomić, że jej syn, Richard, który jest gliną, właśnie przekazał jej cynk o Homerze Ramosie.

Przeniosłam się z kuchni do pokoju gościnnego i zasnęłam przed telewizorem. Kiedy się obudziłam, siedział przy mnie Morelli, a w całym domu cuchnęło faszerowaną kapustą, która dochodziła w piecyku, i bolało mnie ramię.

Morelli miał dla mnie nową kurtkę, bez dziury po kuli.

– Najwyższy czas iść do domu – powiedział, delikatnie wsuwając moją rękę w rękaw kurtki.

– Jestem w domu.

– Mam na myśli mój dom.

Dom Morellego. Jak miło. Byłby tam Rex i Bob. I co więcej, sam Morelli.

Mama postawiła na stolicu przed nami dużą torbę.

– Kilka gołąbków, bochenek świeżego chleba i trochę ciastek.

Morelli wziął torbę.

– Uwielbiam faszerowaną kapustę – oświadczył. Mama wyglądała na uszczęśliwioną.

– Naprawdę lubisz gołąbki? – zapytałam go, kiedy siedzieliśmy w samochodzie.

– Lubię wszystko, czego nie muszę sam gotować.

– Jak poszło z Homerem Ramosem?

– Lepiej niż w naszych najśmielszych przypuszczeniach. Ten człowiek to gnida. Sypnął wszystkich. Alexan-der Ramos powinien był go zabić zaraz po urodzeniu. Na bis złapaliśmy też Habiba i Mitchella i powiedzieliśmy im, że są oskarżeni o porwanie, a oni wydali nam Stolle'a.

– Miałeś ciężkie popołudnie.

– To był udany dzień. Z wyjątkiem tego, że cię postrzelili.

– Kto zabił Macaroniego?

– Homer. Stolle wysłał Macaroniego, żeby przywiózł porsche. Pewnie wykalkulował sobie, że to będzie spłata części długu. Homer złapał go w samochodzie i zastrzelił. Potem wpadł w panikę i uciekł z domu.- I zapomniał włączyć alarm? Morelli uśmiechnął się.

– Tak. Homer popadł w nałóg wypróbowywania jakości towarów, które dostarczał Stolle'owi, i nie działał zgodnie z planem. Był naćpany, wyszedł kupić coś do jedzenia i zapomniał włączyć alarm. Dzięki temu Komandos mógł się włamać. Macaroni też się włamał. Ty również weszłaś do środka. Zdaje się, że Hannibal nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów problemu. Myślał, że Homer grzecznie siedzi sobie w domu.

– Ale Homer był wrakiem człowieka.

– Tak. Homer był naprawdę wrakiem. Po zastrzeleniu Macaroniego odbiło mu do reszty. Był na haju i pewnie pomyślał, że sam się lepiej ukryje, niż zadekował go Hannibal, więc wrócił do domu po swoje oszczędności. Tylko że ich tam nie było.

– A w tym czasie ludzie Hannibala przetrząsali cały stan w poszukiwaniu Homera.

– Świadomość, że tak się szarpali, żeby znaleźć tego małego skurczybyka, jest bardzo przyjemna – powiedział Morelli.

– A co z torbą? – zapytałam. – Czy ktoś wie, co się stało z milionem dolarów? – Chodziło mi o to, czy wie o tym ktoś jeszcze oprócz mnie.

– To jedna z wielkich zagadek bytu – rzekł Morelli. -Przeważa opinia, że Homer, będąc na haju, gdzieś je schował, a potem zapomniał gdzie.

– To brzmi logicznie – oświadczyłam. – Założę się, że tak właśnie było. – Co, do cholery, dlaczego mam nie pozwolić na to, żeby Dougie i Księżyc nacieszyli się forsą? Jeśli zostałaby skonfiskowana, dostałaby się do kasy rządu federalnego i Bóg raczy wiedzieć, co by się z nią stało.

Morelli zatrzymał się przed swoim domkiem szeregowym przy Slater Street i pomógł mi wysiąść. Otworzył drzwi wejściowe, z których wyskoczył Bob i wyszczerzył do mnie zęby.

– Jest szczęśliwy, że mnie widzi – powiedziałam Mo-rellemu. Oczywiście fakt, że w ręce trzymałam torbę pełną gołąbków, też był nie bez znaczenia. Ale to niczego nie zmieniało. Bob przywitał mnie entuzjastycznie.

Morelli postawił akwarium Reksa na ladzie w kuchni. Zapukałam w szybę i coś się poruszyło pod trocinami. Rex wystawił łebek, zaczął ruszać wąsami i zamrugał do mnie swoimi czarnymi oczkami.

– Cześć, Rex! – przywitałam go. – Jak leci?

Przestał poruszać wąsami na ułamek sekundy, a potem wrócił pod trociny. Osobie niezorientowanej mogłoby się wydawać, że to niezbyt wiele, ale jak na chomika, to także było wspaniałe powitanie.

Morelli otworzył kilka piw i postawił dwa talerze na swoim małym stoliku w kuchni. Podzieliliśmy się gołąbkami z Bobem i zaczęliśmy wcinać. W połowie drugiego gołąbka zauważyłam, że Morelli nie je.

– Nie jesteś głodny? – zapytałam. Uśmiechnął się nieśmiało.

– Brakowało mi ciebie.

– Ja też za tobą tęskniłam.

– Jak twoja ręka?

– W porządku.

Wziął moją dłoń i pocałował palec.

– Mam nadzieję, że ta rozmowa to początek gry wstępnej, ponieważ naprawdę nie panuję nad sobą.

Dla mnie bomba. W tym momencie nie widziałam sensu w tym, żeby w ogóle nad sobą panować.

Wyjął mi z ręki widelec.

– Masz wielką ochotę na te gołąbki?

– Nawet nie lubię gołąbków. Porwał mnie z krzesła i zaczął całować. Ktoś zadzwonił do drzwi i oboje odskoczyliśmy od siebie.

– Niech to szlag! – zaklął Morelli. – A teraz znów co? Zawsze coś! Koniec z babciami, mordercami i pagerami. Dłużej tego nie zniosę.

Piekląc się, wyszedł i z hukiem otworzył drzwi.

W drzwiach stała jego babcia Bella. Była to kobieta niskiego wzrostu, cała w przedpotopowej czerni. Włosymiała ściągnięte w koczek na karku, żadnego makijażu, a jej wąskie usta były zaciśnięte. Obok stała matka Joe-go, która była wyższa niż Bella, ale nie mniej przerażająca.

– No i co? – zapytała babka Bella. Joe spojrzał na nią.

– Z czym?

– Nie zaprosisz nas do środka?

– Nie.

Bella zesztywniała.

– Gdybyś nie był moim ulubionym wnukiem, to nauczyłabym cię rozumu.

Matka Joego wysunęła się do przodu.

– Nie przyszłyśmy na długo. Jedziemy na pępkówkę do Marjorie Soleri. Wstąpiłyśmy tylko, żeby zostawić ci trochę jedzenia. Wiem, że sobie nie gotujesz.

Stanęłam obok Joego i wzięłam od jego matki garnek.

– Miło znowu panią widzieć, pani Morelli. I panią też, babciu Bello. Z tego garnka płynie zniewalający zapach.

– Co tu się dzieje? – zapytała Bella. – Znowu żyjecie w grzechu?

– Próbujemy – odparł Morelli. – Ale jakoś nie mamy szczęścia.

Bella podskoczyła i trzepnęła go po głowie.

– Wstyd mi za ciebie.

– Może zaniosę to do kuchni – powiedziałam, wycofując się. – Muszę już uciekać. Ja też nie przyszłam na długo. Wpadłam tylko, żeby się przywitać. – Nie miałam najmniejszej ochoty na to, żeby babcia Bella wzięła mnie na muszkę.

Joe chwycił mnie za zdrową rękę.

– Nigdzie nie pójdziesz.

Bella popatrzyła na mnie spod oka, aż się wzdrygnęłam. Czułam, że Joe za chwilę wybuchnie.

– Stephanie zostaje u mnie na noc – zakomunikował. – Musicie się z tym pogodzić.

Bella i pani Morelli nadęły się i zacisnęły usta.

Pani Morelli zadarła głowę do góry i wbiła w Joego swój przeszywający wzrok.

– Czy masz zamiar ożenić się z tą kobietą?

– Tak, żebyście wiedziały, że się z nią ożenię – oświadczył Joe. – Im szybciej, tym lepiej.

– Ożeni się! – wykrzyknęła babcia, składając modlitewnie ręce. – Mój Joseph się żeni. – Ucałowała nas oboje.

– Chwileczkę – powiedziałam do Morellego. – Nigdy nie prosiłeś mnie o rękę. Przecież ty nie chcesz się żenić.

– Zmieniłem zdanie – odparł. – Chcę się ożenić. Do diaska, chcę się ożenić dziś wieczór.

– Chcesz po prostu uprawiać seks – uściśliłam.

– Chyba żartujesz! Nawet nie pamiętam, o co w tym chodzi. Nie wiem, czy jeszcze potrafię to robić. Zadzwonił jego pager.

– Niech to szlag! – wściekł się Morelli. Oderwał pager od paska i wyrzucił go na ulicę.

Babcia Bella spojrzała na moją dłoń.

– A gdzie pierścionek?

Wszyscy popatrzyliśmy na moją dłoń. Pierścionka nie było.

– Nie trzeba mieć pierścionka, żeby wziąć ślub – rzekł twardo Morelli.

Babcia Bella pokiwała głową ze smutkiem.

– On nic nie rozumie – powiedziała.

– Zaczekajcie chwilę. Nie mam zamiaru dać się wrobić w małżeństwo – oświadczyłam. Babcia Bella stanęła jak wryta.

– Nie chcesz wyjść za mąż za mojego Josepha? Mama Joego przeżegnała się i przewróciła oczyma.

– Do licha – zwrócił się Joe do swojej matki i babci -popatrzcie, która godzina. Nie chciałbym, żebyście przegapiły tę pępkówkę.

– Wiem, do czego zmierzasz – oznajmiła Bella. -Chcesz się nas pozbyć.

– Istotnie – przytaknął Joe. – Musimy obgadać ze Stephanie parę spraw.Babcia spojrzała gdzieś w przestrzeń.

– Mam wizję – powiedziała. – Widzę wnuki. Trzech chłopców i dwie dziewczynki…

– Nie daj się zastraszyć – szepnął Joe. – Na piętrze przy łóżku mam całe pudełko najlepszych zabezpieczeń, jakie można kupić.

Przygryzłam dolną wargę. Czułabym się znacznie lepiej, gdyby babcia Bella powiedziała, że widzi chomika.

– No dobrze, to my już sobie pójdziemy – odezwała się Bella. – Wizje zawsze mnie męczą. Będę musiała zdrzemnąć się w samochodzie w drodze na tę pępkówkę.

Kiedy odeszły, Joe zatrzasnął drzwi i zamknął je na zamek. Wziął ode mnie garnek i postawił go na stole w jadalni, poza zasięgiem Boba. Ostrożnie zdjął mi kurtkę i rzucił ją na podłogę, rozpiął moje dżinsy, chwycił mnie za pasek i przyciągnął do siebie.

– A co do tej propozycji, kochanie…

Загрузка...