rozdział 10

· Skąd wzięłaś pieniądze na corvettę? – zapytał ojciec. – Przecież dostajesz tylko emeryturę.

· Miałam forsę ze sprzedaży domu – powiedziała babcia. – A poza tym ubiłam niezły interes. Nawet Księżyc powiedział, że to był niezły interes.

Mama znowu się przeżegnała.

· Księżyc – powtórzyła z nutą histerii w głosie. – Kupiłaś samochód od Księżyca?

· Nie od Księżyca – odparła babcia. – Księżyc nie sprzedaje samochodów. Kupiłam go od Dilera.

· Dzięki Bogu – rzekła mama z ulgą, kładąc rękę na sercu. – Przez chwilę myślałam… No cóż, cieszę się, że poszłaś do dilera samochodów.

· Nie do dilera samochodów – wyjaśniła babcia. -Kupiłam samochód na czarnym rynku. Zapłaciłam za niego czterysta pięćdziesiąt dolców. To nieźle, prawda?

· Zależy – zauważył ojciec. – Ma silnik?

· Nie zaglądałam – powiedziała babcia. – A wszystkie samochody mają silniki?

Joe najwyraźniej cierpiał. Nie chciał być osobą, która podkabluje babcię za posiadanie kradzionego wozu.

· Kiedy oglądałyśmy z Louise samochody, na podwórku u Dilera stało dwóch mężczyzn i rozmawiało o Homerze Ramosie – ciągnęła babcia. – Mówili, że handlował samochodami na dużą skalę. Nie wiedziałam, że rodzina Ramosów zajmuje się handlem samochodami. Myślałam, że sprzedają tylko broń.

· Homer Ramos sprzedawał kradzione samochody -potwierdził ojciec, schylając gjowę nad talerzem. – Wszyscy o tym wiedzą.

Obróciłam się w stronę Joego.

· To prawda?

Joe wzruszył ramionami. Wymijająco. Przywołał typowy wyraz twarzy gliny. Jeśli ktoś umie czytać te znaki, musi pomyśleć: śledztwo w toku.

· To jeszcze nie wszystko – dodała babcia. – Oszukiwał żonę. To był prawdziwy skurczybyk. Mówili, że jego brat jest taki sam. Mieszka w Kalifornii, ale utrzymuje tutaj dom, żeby móc spotykać się po kryjomu z kobietami. Myślę, że cała ta rodzina to jedna wielka zgnilizna.

· Musi być dość zamożny, skoro utrzymuje dwa domy – zauważył Myron. – Chciałbym być taki bogaty. Też bym utrzymywał przyjaciółkę.

Zapadła cisza, ponieważ wszyscy zastanawiali się, co też Landowsky by z nią robił.

Sięgnął po salaterkę z ziemniakami, ale była już pusta.

· Pozwól, przyniosę ci – rzekła babcia. – Ellen zawsze ma coś w zapasie na kuchence. – Chwyciła salaterkę i wy-biegja do kuchni. – O kurka wodna! – zakrzyknęła, kiedy już się tam znalazła.

Zerwałyśmy się z mamą jednocześnie, żeby zbadać sytuację. Babcia stała na środku kuchni, patrząc na ciasto, które leżało na stole.

· Dobra wiadomość jest taka, że Bob nie zjadł całego ciasta – powiedziała. – Złą wiadomością jest to, że z jednej strony wylizał krem.

Mama w okamgnieniu wyjęła z szuflady nóż do masła i rozsmarowała pozostałą masę na tej części ciasta, którą Bob wylizał do czysta, a następnie posypała całość wiórkami kokosowymi.

· Dawno nie jedliśmy ciasta kokosowego – zauważyła babcia. – Wygląda całkiem ładnie.

Mama postawiła ciasto na lodówce, poza zasięgiem języka Boba.

· Jak byłaś mała, zawsze zlizywałaś polewę – powiedziała do mnie. – Jadaliśmy wtedy często placki kokosowe.

Kiedy wróciłam do stołu, Morelli popatrzył na mnie zaciekawionym wzrokiem.

· O nic nie pytaj – powiedziałam. – I nie jedz górnej warstwy ciasta.

Kiedy wróciliśmy do domu, parking był prawie pełny. Seniorzy już byli w swoich mieszkaniach, usadowieni przed ekranami telewizorów.

Myron zabrzęczał kluczami przed nosem babci.

· Może wpadniesz na szklaneczkę wina, kochanie?

· Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami – powiedziała babcia. – Myślicie tylko o jednym.

· O czym? Babcia wydęła usta.

· Gdybym ci powiedziała, nie byłoby sensu iść na szklaneczkę wina.

Morelli odprowadził nas obie do mieszkania. Wpuścił babcię, a potem odciągnął mnie na bok.

· Moglibyśmy pojechać do mnie – zaproponował.

Kusząca propozycja.

I bynajmniej nie z tych powodów, na których Morelle-mu najbardziej by zależało. Ledwo trzymałam się na nogach. Joe nie chrapał. W jego domu mogłabym się wyspać. Tak dawno nie przespałam całej nocy, że nie pamiętałam już, jak to jest.

Musnął wargami moje usta.

· Babcia nie będzie się sprzeciwiała. Ma przecież Boba.

Osiem godzin, pomyślałam. Osiem godzin snu i będę jak nowo narodzona.

Jego dłonie wślizgnęły się pod mój sweterek.

· To byłaby niezapomniana noc.To byłaby noc bez gadającego od rzeczy piromana z nożem w ręce.

· Co za niebiańska propozycja – powiedziałam, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że głośno myślę.

Był tak blisko, że czułam, jak napiera na mnie każda część jego ciała. A jedna z tych części powiększała się. W normalnych warunkach wzbudziłoby to w moim ciele odpowiednią reakcję. Ale tego akurat wieczoru mogłabym się bez tego obejść. Jeśli jednak to stanowi cenę, którą mam zapłacić za spokojną noc, wchodzę w ten interes.

· Skoczę tylko do mieszkania, żeby zabrać parę rzeczy – powiedziałam Joemu, wyobrażając sobie, jak leżę w jego przytulnym łóżku w ciepłej, flanelowej koszuli nocnej. – No i muszę zawiadomić babcię.

· Nie masz zamiaru wejść, zamknąć drzwi na klucz od środka i zostawić mnie tutaj, prawda?

· Dlaczego miałabym to zrobić?

· Nie wiem. Po prostu przeczucie…

· Wejdźcie do środka! – zawołała babcia. – W telewizji jest program o aligatorach. – Nastawiła ucha. – Co to za dziwny odgłos? Podobny do cykania świerszcza.

· Cholera – powiedział Morelli. Ja i Morelli wiedzieliśmy, co to za odgłos. To był jego pager.

Joe starał się za wszelką cenę go zignorować. Ja uległam pierwsza.

· Wcześniej czy później będziesz musiał to sprawdzić.

· Nie muszę niczego sprawdzać. Wiem, co to jest i że nie będzie miłe. – Odczytał numer, skrzywił się i poszedł do telefonu w kuchni. Kiedy wrócił, trzymając w ręce papierowy ręcznik z nabazgranym adresem, spojrzałam na niego pytającym wzrokiem.

· Muszę iść – oświadczył. – Ale wrócę.

· Kiedy? Kiedy wrócisz?

· Najpóźniej we środę.

Wzniosłam oczy do góry. Humor policyjny.

Szybko mnie pocałował i poszedł.

Nacisnęłam przycisk powtarzania numeru w moim telefonie. Odebrała kobieta i rozpoznałam jej głos. Terry Gilman.

· Patrz – powiedziała babcia. – Aligator zjadł krowę. Nie ogląda się tego na co dzień.

Usiadłam obok niej. Na szczęście nie pokazywali więcej zjadanych krów. Chociaż teraz, kiedy wiedziałam, że Morelli pojechał spotkać się z Terry Gilman, śmierć i zniszczenie przemawiały do mojej wyobraźni. Świadomość, że chodzi niewątpliwie o spotkanie w interesach, nieco osłabiła moje emocje. Ale gdybym nie była tak potwornie zmęczona, prawdopodobnie doprowadziłabym się do szału.

Kiedy skończył się program o aligatorach, oglądałyśmy przez chwilę telezakupy.

· Uderzam w kimono – oznajmiła w końcu babcia. -Muszę dać odpocząć swojej urodzie.

Gdy tylko wyszła z pokoju, wyciągnęłam poduszkę i kołdrę, zgasiłam światło i zwaliłam się na kanapę. Zasnęłam w ciągu sekundy głębokim snem i nic mi się nie śniło. Sen był krótki. Wyrwało mnie z niego chrapanie babci. Wstałam, żeby zamknąć drzwi od sypialni, ale okazały się już zamknięte. Westchnęłam, częściowo z żalu nad sobą, a częściowo ze zdziwienia, jak ona sama może spać w takim hałasie. Wydawało się, że zaraz obudzi ją własne chrapanie. Bob jakby nic nie słyszał. Spał na podłodze przy kanapie, rozwalony wygodnie na boku.

Wpełzłam pod kołdrę i usiłowałam zmusić się do spania. Myślałam o różnych głupstwach. Zatkałam uszy. Znowu myślałam o głupstwach. Kanapa była niewygodna. Kołdra mi się zsuwała. A babcia wciąż chrapała.

· A niech to! – zaklęłam.

Bob nawet się nie poruszył.

Babcia będzie musiała sobie stąd pójść, to nie do wytrzymania. Wstałam i poczłapałam do kuchni. Przeszukałam szafki i lodówkę. Nic ciekawego. Było trochę po północy. Nie tak znowu późno. Może powinnam wyjśći kupić sobie batonik, żeby uspokoić nerwy? Czekolada działa uspokajająco, czyż nie?

Włożyłam dżinsy i buty, a na górę od piżamy narzuciłam płaszcz. Chwyciłam torbę z wieszaka w przedpokoju i wyszłam. Zdobycie batonika zajmie mi zaledwie dziesięć minut, a potem wrócę do domu i zaraz zasnę jak anioł.

Weszłam do windy, poniekąd spodziewając się zobaczyć tam Komandosa, ale go nie było. Na parkingu również nie. Odpaliłam buicka, pojechałam do sklepu i kupiłam snickersa i milky way. Snickersa pożarłam natychmiast, chcąc zachować milky way do łóżka. Ale potem jakoś zjadło mi się także drugi baton.

Pomyślałam o babci i jej chrapaniu, myśl o powrocie do domu nie wprawiła mnie w zachwyt, więc pojechałam do Joego.

Mieszkał na granicy Burg w szeregowym domku, który odziedziczył po ciotce. Z początku myśl, że Joe może być właścicielem domu, wydawała się niedorzeczna. Ale w jakiś sposób dom przystosował się do Joego, i takie połączenie okazało się wygodne. Było to przyjemne, nieduże lokum przy spokojnej uliczce. Domek z kuchnią z tyłu i sypialniami i łazienką na górze.

W środku było ciemno. Zza zasłon nie prześwitywało żadne światło. Przy krawężniku nie stał samochód Joego. Żadnych oznak obecności Terry Gilman. Dobra, może byłam odrobinę zakręcona. I może batoniki stanowiły tylko pretekst, żeby tutaj przyjechać. Zadzwoniłam do Morellego z telefonu komórkowego. Nie odebrał.

Szkoda, że nie umiałam otwierać zamków wytrychem. Mogjabym wejść do środka i położyć się spać w łóżku Joego.

Zapaliłam silnik i powoli przejechałam wzdłuż domów, nie odczuwając już tak wielkiego zmęczenia. Rety, pomyślałam, skoro i tak wyszłam z domu i nie mam nic lepszego do roboty, może by sprawdzić dom Hannibala?

Opuściłam okolicę Joego, dojechałam do Hamilton i skierowałam się w stronę rzeki. Wjechałam na trasę numer 29 i w chwilę później przejeżdżałam obok miejskiego domu Hannibala. Ciemno, ciemno, ciemno. Tutaj też nie świeciło się światło. Zaparkowałam przy sąsiednim domu, zaraz za rogiem, i podeszłam do siedziby Hannibala. Stanęłam przed samym wejściem i patrzyłam w okna. Czyżbym dostrzegła mały promyk światła w jednym z pokoi? Skradając się, podeszłam bliżej, przecięłam trawnik, wlazłam w krzaki, które otaczały dom, i przycisnęłam nos do szyby. Teraz nie miałam wątpliwości, że gdzieś w domu świeci się światło. To mogła być lampka nocna. Trudno powiedzieć, gdzie się znajdowała.

Umknęłam z powrotem na chodnik i szybkim krokiem przeszłam na ścieżkę rowerową, gdzie przez chwilę musiałam przyzwyczajać wzrok do ciemności. Potem ostrożnie ruszyłam w kierunku podwórka Hannibala. Wdrapałam się na drzewo i wpatrzyłam się w okna. Wszystkie żaluzje były spuszczone. Ale znów zobaczyłam smugę światła padającą z parteru. Pomyślałam sobie, że to światło może nic nie znaczyć, kiedy nagle zamigotało.

Sprawiło to, że serce zaczęło mi walić, ponieważ nie tęskniłam za tym, żeby ktoś znowu do mnie strzelał. Zdaje się, że dalsze siedzenie na drzewie nie jest najlepszym pomysłem. Chyba bezpieczniej byłoby obserwować dom z większej odległości… Na przykład ze stanu Georgia. Po cichutku ześliznęłam się na dół i już miałam odejść z powrotem na paluszkach, kiedy usłyszałam odgłos przekręcania zamka. Albo ktoś zamykał drzwi na noc, albo wychodził, żeby mnie zastrzelić.

Rzuciłam się do ucieczki.

Już miałam się znaleźć na ulicy, gdy usłyszałam, jak bramka otwiera się ze zgrzytem. Przylgnęłam do ogrodzenia, schowana w cieniu. Wstrzymałam oddech i obserwowałam ścieżkę. Pojawiła się na niej jakaś postać. Ten ktoś zamknął drzwi. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał dokładnie w moim kierunku. Byłam prawie pewna, że wyszedł z podwórka Hannibala. I prawie pewna, że mnie nie widzi. Dzieliła nas dość duża odległość, a on prawie ginął w ciemnościach; pobliskie światła pozwalały dojrzeć jedy-nie kontury postaci. Obrócił się na pięcie i ruszył w drugą stronę. Padł na niego promień światła z sąsiedniego domu i na chwilę stał się widoczny. Zaparło mi dech w piersiach. To był Komandos. Otworzyłam usta, żeby go zawołać, ale rozpłynął się w ciemnościach nocy. Zupełnie jak zjawa.

Pobiegłam na ulicę i nasłuchiwałam odgłosu kroków. Zamiast nich usłyszałam odgłos silnika, dobiegający gdzieś z bliska. Czarne suv przecięło skrzyżowanie i po cichu odjechało. Obawiałam się, że tracę rozum i że są to halucynacje wywołane brakiem snu. Wróciłam do samochodu nieźle wystraszona i pojechałam do domu.

Kiedy położyłam torebkę na ladzie w kuchni, babcia nadal chrapała jak wilk. Przywitałam się z Keksem i poczłapałam do łóżka. Nawet nie zdjęłam butów. Po prostu rzuciłam się na kanapę i naciągnęłam na siebie kołdrę.

Kiedy znowu otworzyłam oczy, przy stoliku-ławie siedzieli Księżyc i Dougie, którzy gapili się na mnie.

· Rety! – krzyknęłam. – O co chodzi?

· Cześć, facetka – powiedział Księżyc. – Mam nadzieję, że cię nie przestraszyliśmy ani nic takiego.

· Co wy tu robicie?! – wrzasnęłam.

· Koleś, zwany kiedyś Dilerem, potrzebuje z kimś pogadać. No cóż, coś się dzieje. Wiesz, jesteś biznesmenem, któremu się wiedzie, a potem nagle – dup – wypruwają cię ze wszystkiego. Ludzie, to nie jest w porządku.

Dougie pokiwał głową.

· Nie jest w porządku – przytaknął.

· Pomyśleliśmy sobie, że może masz pomysł na pracę – wyjaśnił Księżyc. – Ponieważ ty masz taką świetną posadę. Ty i Dougster jesteście jak… firma facet i facetka.

· To nie znaczy, że nie otrzymałem żadnych propozycji – dodał Dougie.

· Tak jest – powiedział Księżyc. – Dougstera bardzo chcą zatrudnić w branży farmaceutycznej. Potrzebują tam młodych przedsiębiorczych mężczyzn.

· Chodzi ci o czarny rynek?

· Też – powiedział Księżyc.

Jakby Dougie nie miał dość problemów. Handel kradzionymi samochodami to jedno. A handel prochami to całkiem inna bajka.

· Narkotyki to nie jest najlepszy pomysł – oświadczyłam. – Może mieć skutki uboczne na całe życie. Dougie znowu kiwnął głową.

· Tak właśnie pomyślałem. Teraz, kiedy Homer wypadł z gry, sprawy mogą się pogorszyć.

· Cholernie szkoda tego Homera – powiedział Księżyc. – To był porządny człowiek. Biznesmen.

· Homer? – upewniłam się.

· Homer Ramos. Homer i ja byliśmy jak to – wyjaśnił Księżyc, przyciskając jeden palec do drugiego. – Byliśmy ze sobą związani, facetka.

· Chcesz przez to powiedzieć, że Homer Ramos był zamieszany w narkotyki?

· No jasne – odparł Księżyc. – Każdy jest.

· Jak poznałeś Homera Ramosa?

· Właściwie nie znałem go w sensie fizycznym. To miało raczej charakter wzajemnej więzi kosmicznej. On był kimś w rodzaju wielkiego guru od narkotyków, a ja, wiesz, raczej konsumentem. To naprawdę straszny kanał, że dał sobie przestrzelić głowę. Akurat wtedy, kiedy dostał ten drogi dywan.

· Dywan?

· W zeszłym tygodniu byłem w „Art’s”, zastanawiając się nad kupnem dywanu. Wiesz, jak to jest. Najpierw myślisz, że wszystkie dywany są absolutnie wspaniałe, a potem, im dłużej na nie patrzysz, tym bardziej wydają ci się do siebie podobne. Ale zanim to zauważysz, jesteś jakby zahipnotyzowany tymi dywanami, no nie? A potem bierzesz głęboki oddech, kładziesz się na podłodze i masz dreszcze, nie? Kiedy tak sobie leżałem za tymi dywanami, usłyszałem, jak wchodzi Homer. Poszedł do drugiego pomieszczenia, zabrał dywan i wyszedł. A ten gość od dywanów, wiesz, właściciel, powiedział Homerowi, żedywan jest wart milion dolarów i Homer musi na niego naprawdę uważać. Nieźle, co?

Dywan za milion dolarów! Arturo Stolle dał Homerowi dywan wart milion dolarów tuż przed tym, jak Ramosa zamordowano.

A teraz Stolle szuka Komandosa, ostatniego człowieka, który widział Ramosa żywego… Nie licząc gościa, który go zabił. I Stolle myśli, że Komandos ma coś, co należy do niego. Czy Stolle’owi chodzi o dywan? Trudno w to uwierzyć. To musi być jakiś piekielny dywan.

· Jestem prawie pewien, że to nie były halucynacje -oświadczył Księżyc.

· To byłyby naprawdę dziwne halucynacje – powiedziałam.

· Ale nie takie dziwne, jak wtedy, kiedy myślałem, że zamieniłem się w gigantyczną kulę gumy do żucia. Coś przerażającego, facetka. Miałem tylko małe ręce i nogi, a cała reszta była z gumy do żucia. Nie miałem nawet twarzy. Cały byłem jakiś przeżuty, wiesz. -Księżyc bezwiednie się wzdrygnął. – To była zła faza, facetka.

Drzwi wejściowe otworzyły się i wszedł Morelli. Popatrzył na Księżyca i Dougiego, a potem spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi.

· Cześć, koleś – powitał go Księżyc. – Kopę lat. Jak leci, facet?

· Nie narzekam – odparł Morelli.

Dougie, który nie był nawet w połowie tak zadżumiony jak Księżyc, na widok Morellego zerwał się na równe nogi i niechcący nadepnął na Boba. Bob niespodziewanie za-skowyczał, zatopił Wy w nodze Dougiego i odgryzł mu kawałek spodni.

Babcia Mazurowa otworzyła drzwi swego pokoju i wyjrzała.

· Co tu się dzieje? – zapytała. – Czy coś przegapiłam?

Dougster nerwowo przestępował z nogi na nogę, gotów dać dyla w stronę drzwi przy najbliższej okazji. Nie czuł się komfortowo w obecności zastępcy szeryfa. Brakowało mu wielu talentów, potrzebnych do tego, żeby być dobrym przestępcą.

Morelli podniósł ręce do góry na znak rezygnacji.

· Poddaję się.

Zatrzymałam go. Cmoknął mnie w usta i zamierzał odejść.

· Hej, poczekaj – powiedziałam. – Muszę z tobą pogadać. – Spojrzałam na Księżyca. – Sam na sam.

· Jasne – zrozumiał Księżyc. – Nie ma sprawy. Doceniamy mądre rady na temat narkotyków. Będziemy musieli poszukać innego zatrudnienia dla Dougstera.

· Wracam do łóżka – oznajmiła babcia, kiedy Księżyc i Dougie wyszli. – Nie zapowiada się nic interesującego. Wolałam noc, kiedy leżałaś na podłodze z tym łowcą nagród.

Morelli spojrzał na mnie takim samym wzrokiem, jakim Desi spogląda na Lucy, kiedy ta zrobi coś niewyobrażalnie głupiego.

· To długa historia – powiedziałam.

· Nie wątpię.

· Na pewno nie chcesz teraz wysłuchiwać całej tej nudnej opowieści.

· Wygląda na to, że może być całkiem zabawna. Czy jest o tym, jak przecięto twój łańcuch u drzwi?

· Nie, to zrobił Morris Munson.

· Pracowita noc.

Westchnęłam i rzuciłam się na kanapę. Morelli usiadł naprzeciw mnie w fotelu.

· Słucham.

· Wiesz coś na temat dywanów?

· Wiem, że leżą na podłodze.

Opowiedziałam mu historię o dywanie za milion dolarów.

· Może to nie dywan był wart milion dolarów – zasugerował Morelli. – Może coś było w tym dywanie.

· Na przykład?

Morelli spojrzał na mnie znacząco.

Zaczęłam gjośno myśleć.

· Co jest na tyle małe, żeby się zmieścić w dywanie? Narkotyki?

· Widziałem fragment kasety wideo z pożaru w biurze Ramosa – powiedział Morelli. – Homer Ramos miał ze sobą sportową torbę, kiedy przechodził obok ukrytej kamery tej nocy, gdy szedł na spotkanie z Komandosem. A Komandos niósł tę torbę, kiedy stamtąd wychodził. Mówi się, że Arturo Stolle stracił kupę pieniędzy i chce pogadać na ten temat z Komandosem. Co o tym sądzisz?

· Myślę, że może Stolle dał Ramosowi narkotyki. Ramos przekazał narkotyki dalej, żeby je podzielono i rozprowadzono, i został z torbą pieniędzy, których część albo całość należała do Stolle’a. Potem coś zaszło między Komandosem a Homerem Ramosem i Komandos zabrał torbę.

· Jeśli tak właśnie było, to prawdopodobnie była to działalność uboczna Homera – powiedział Morelli. -Narkotyki, wymuszanie haraczy i kradzież samochodów to domena przestępczości zorganizowanej. Rodzina Ra-mosów zajmuje się handlem bronią. Alexander Ramos zawsze tego przestrzegał.

Może tak było, z wyjątkiem Trenton, gdzie istniała raczej przestępczość zdezorganizowana. Trenton leżało w połowie drogi między Nowym Jorkiem a Filadelfią. Nikomu nie zależało na Trenton. Tutaj mieszkała głównie grupa kolesi z kadry menedżerskiej średniego szczebla, którzy spędzali czas na uprawianiu nielegalnego hazardu w miejscowych klubach. Dzięki dochodom z hazardu prosperował handel narkotykami. Narkotyki rozprowadzały gangi, których nazwy pochodziły od rodziny Corleone. Gdyby nie było filmów w stylu Ojca chrzestnego i programów telewizyjnych na temat przestępczości, w Trenton pewnie nikt nie wiedziałby, jak to się robi.

Teraz zrozumiałam, dlaczego Alexander Ramos mógj być rozczarowany synem. Jednak nadal pozostawało pytanie, czy był nim aż tak rozczarowany, że mógł go zabić.

Niewykluczone, że znalazłam też odpowiedź na pytanie, dlaczego Arturo Stolle szukał Komandosa.

· Ale to wszystko spekulacje – oświadczył Morelli. -Temat do rozmowy.

· Przecież ty nigdy nie zdradzasz mi informacji policji. Dlaczego mi o tym powiedziałeś?

· Bo to w zasadzie nie są informacje policji. To tylko luźne skojarzenia, które tłuką mi się po głowie. Przez dłuższy czas obserwowałem Stolle’a – bez większego sukcesu. Być może to jest przełom, na który czekałem. Muszę pogadać z Komandosem, ale nie udaje mi się go przekonać, żeby do mnie zadzwonił. Dlatego opowiadam to wszystko tobie, bo liczę, że ty nafaszerujesz tym Komandosa.

Kiwnęłam głową.

· Przekażę mu.

· Tylko żadnych szczegółów przez telefon.

· Zrozumiano. Jak ci poszło z Gilman? Morelli uśmiechnął się pod nosem.

· Pozwól, że zgadnę. Przypadkiem nacisnęłaś przycisk powtarzania numeru telefonu.

· Dobra, przyznaję się. Jestem wścibska.

· Gangi mają jakieś problemy organizacyjne. Zauważyłem wzrost wpływów i wydatków w klubach, więc podzieliłem się moimi obawami z Yitem. A on wysłał Terry, żebym się upewnił, że chłopcy nie magazynują broni atomowej na wypadek trzeciej wojny światowej.

· Widziałam Terry w środę. Dostarczyła jakiś list Han-nibalowi Ramosowi.

· Gangi i handlarze bronią próbują na nowo wyznaczyć granice. Homerowi Ramosowi udało się zburzyć trochę murów, ale teraz, kiedy wypadł z gry, mury trzeba naprawić. – Morelli dotknął nogą mojej stopy. – To jak będzie?

· Z czym?

· Co byś powiedziała na to?

Byłam tak zmęczona, że usta mi zdrętwiały, a jemu zachciało się droczyć ze mną.

· Jasne. Tylko pozwól, że oczy mi trochę odpoczną. Zamknęłam oczy i obudziłam się rano. Morelli zniknął.

· Jestem spóźniona – powiedziała babcia, pędząc z łazienki do kuchni. – Zaspałam. Wszystko przez te nocne wizyty. Tutaj jest prawie jak na Dworcu Centralnym. Za pół godziny mam ostatnią lekcję jazdy. A jutro zdaję egzamin. Miałam nadzieję, że mnie podwieziesz. Tymczasem od rana coś takiego.

· Nie ma sprawy. Mogę cię podwieźć.

· A potem się wyprowadzam. Nie bierz tego do siebie, ale mieszkasz w domu wariatów.

· Dokąd pójdziesz?

· Wracam do twojej matki. Twój ojciec zasłużył sobie na to, żeby mnie znosić.

Była niedziela, a babcia zawsze w niedzielę rano chodziła do kościoła.

· A co z twoją mszą?

· Nie mam czasu na mszę. Dzisiaj Bóg musi się jakoś beze mnie obejść. Poza tym twoja matka będzie reprezentowała naszą rodzinę.

Mama stale reprezentowała naszą rodzinę, ponieważ ojciec nigdy nie chodził do kościoła. Zawsze zostawał w domu i czekał, aż ona przyniesie białą torbę z piekarni. Tak daleko, jak sięgam pamięcią, w każdy niedzielny poranek mama szła do kościoła i w drodze powrotnej wstępowała do piekarni. Co niedziela rano kupowała pączki z konfiturą wiśniową. Nic oprócz pączków z konfiturą. Kruche ciasteczka, canolli i ciastka kawowe były zarezerwowane na dni powszednie. Niedziela była dniem pączków z konfiturą. Jestem katoliczką z urodzenia, ale niedziela pozostanie dla mnie świętem pączków z konfiturą.

Przypięłam smycz do obroży Boba i wyprowadziłam go na spacer. Powietrze było chłodne, a niebo niebieskie. Czuło się, że wiosna jest tuż-tuż. Na parkingu nie było Habiba i Mitchella. Pewnie w niedzielę nie pracują. Nie widziałam też Joyce Bamhardt. Co za ulga.


Kiedy wróciłam, babci już nie było, a w mieszkaniu panowała błoga cisza. Nakarmiłam Boba. Wypiłam szklankę soku pomarańczowego. I dałam nura pod kołdrę. Obudziłam się o pierwszej po południu i przypomniałam sobie nocną rozmowę z Morellim. Nabrałam go. Nie powiedziałam mu, że widziałam, jak Komandos wychodził z domu Hannibala. Ciekawe, czy Morelli też coś przede mną ukrył. Było bardzo prawdopodobne, że tak. Nasze kontakty zawodowe rządziły się całkowicie innymi prawami niż osobiste. Morelli od samego początku ustalił zasady gry. Pewnych informacji po prostu nie zdradzał. Zasady naszej prywatnej znajomości ciągle się rozwijały. On miał swoje. Ja też miałam swoje. Czasami zgadzaliśmy się ze sobą. Jakiś czas temu zdecydowaliśmy się na krótki romans i mieszkaliśmy razem, ale on nie czuł się zbyt dobrze z zobowiązaniami, a ja z ograniczeniami. Więc rozstaliśmy się.

Podgrzałam rosół z puszki i zadzwoniłam do Morellego.

· Przepraszam za ostatnią noc – powiedziałam.

· Z początku bałem się, że już po tobie.

· Byłam wykończona.

· Zauważyłem.

· Babci nie będzie przez cały dzień, a ja mam coś do załatwienia. Chciałam zapytać, czy nie zająłbyś się Bobem.

· Jak długo? – zapytał Morelli. – Dzień? Rok?

· Parę godzin.

Potem zadzwoniłam do Luli.

· Muszę zrobić małe wtargnięcie z włamaniem. Chcesz się przyłączyć?

Podrzuciłam Boba i zostawiłam Morellemu instrukcje.

· Nie spuszczaj z niego oka. Wszystko zjada.

· Może powinniśmy zrobić z niego glinę? – zastanowił się Morelli. – Czy ma mocną głowę?

Lula czekała na mnie na werandzie. Była ubrana z dyskretną elegancją w jaskrawozielone obcisłe spodnie i wściekle różową kurteczkę z jakiegoś futerka. Można by ją postawić na rogu, we mgle i o północy, i byłaby widoczna w promieniu pięciu kilometrów.- Ładne ubranko – powiedziałam.

· Chciałam wyglądać pikantnie na wypadek, gdyby mnie aresztowali. Wiesz, jak robią te zdjęcia, i w ogóle.

Wpakowała się na siedzenie i obejrzała mnie od góry do dołu.

· Będziesz jeszcze żałować, że miałaś na sobie tę obdartą koszulę. Przecież to w ogóle nie rzuca się w oczy. A skoro już o tym mowa, to nawet nie zakręciłaś włosów. Co to za fryzura z Jersey?

· Nie zamierzam dać się aresztować.

· Nigdy nic nie wiadomo. Trochę ostrożności nie zawadzi. Można podkreślić oczy. A tak w ogóle, to do kogo mamy się włamać?

· Do Hannibala Ramosa.

· Że co? Masz na myśli brata zamordowanego Homera Ramosa? I prawą rękę króla handlarzy bronią, Alexan-dra Ramosa? Pochlastało cię?

· Pewnie nie będzie go w domu.

· Jak chcesz to sprawdzić?

· Zadzwonię do drzwi.

· A jeżeli otworzy?

· Zapytam, czy widział mojego kota.

· Cholera – zaklęła Lula. – Przecież ty nie masz żadnego kota.

Dobra, to nie jest zbyt przekonywające. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Założyłam, że Hannibala nie będzie w domu. Ostatniej nocy nie widziałam, żeby Komandos żegnał się z kimkolwiek. Nie zauważyłam, żeby ktoś zapalał światło po jego wyjściu.

· Czego ty szukasz? – zapytała Lula. – A może po prostu chcesz młodo umrzeć?

· Dowiem się, jak to zobaczę – odparłam. Przynajmniej miałam taką nadzieję.

Prawda wyglądała tak, że nie chciałam zastanawiać się nad tym, czego szukam. Trochę się obawiałam, że rzuciłoby to cień podejrzenia na Komandosa. Poprosił mnie, żebym obserwowała dom Hannibala, a potem poszedł na zwiady beze mnie. Czułam się trochę zaniedbana. I odrobinę mnie to martwiło. Czego on szukał w domu Hannibala? A jak już przy tym jesteśmy, to czego szukał w domu w Deal? Podejrzewałam, że moja wyprawa w celu policzenia okien i drzwi była mu potrzebna do włamania do rezydencji w Deal. Cóż tam, u licha, mogło się znajdować takiego, że warto było aż tak ryzykować?

Komandosa, Tajemniczego Człowieka, dawało się zaakceptować, kiedy wszystko dobrze szło. Ale w tym wypadku zostałam wplątana w jakąś poważną sprawę i pomyślałam, że ta nieustanna aura tajemnicy, jaką roztacza wokół siebie Komandos, trochę mi się znudziła. Chciałam wiedzieć, co jest grane. I upewnić się, że w tej sprawie Komandos stoi po stronie prawa. Zastanawiałam się, kim właściwie jest ten facet?

Stałyśmy obie na chodniku, obserwując dom Hannibala. Żaluzje były nadal spuszczone. Cisza jak makiem zasiał. W sąsiednich domach też nic się nie działo. Niedzielne popołudnie. Wszyscy pojechali na zakupy.

· Jesteś pewna, że to dobry adres? – zapytała Lula. -To mi nie wygląda na dom handlarza bronią. Myślałam, że zobaczę jakiś Tadż Mahal. Coś w rodzaju tego, w czym mieszka Donald.

· Donald Trump nie mieszka w Tadż Mahal.

· Mieszka, jak przyjeżdża do Atlantic City. Ta buda nie ma nawet wież strzelniczych. Jaką bronią on handluje?

· Niski kaliber.

· Jedzie mi tu czołg?

Podeszłam do drzwi i nacisnęłam przycisk dzwonka.

· Niski kaliber czy inny – powiedziała Lula – jak otworzy, to chyba narobię w portki.

Chwyciłam za klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz.

Spojrzałam na Lulę.

· Umiesz otworzyć zamek?

· Kurna, pewnie, że umiem. Nie ma takiego zamka,któremu bym nie dała rady. Tylko że nie mam ze sobą tego, jak mu tam…

· Czegoś do otwierania zamków?

· Właśnie. A co z alarmem?

· Mam przeczucie, że nie jest włączony.

A jeśli jest, to zwiejemy, jak tylko się włączy. Wróciłyśmy na chodnik, obeszłyśmy dom i dostałyśmy się na ścieżkę rowerową prowadzącą z sąsiedniej uliczki – na wypadek, gdyby ktoś nas obserwował.

Zbliżyłyśmy do muru otaczającego dom Hannibala i weszłyśmy przez bramkę, która tym razem była otwarta.

· Byłaś tu kiedyś? – zapytała Lula.

· Tak.

· Co się stało?

· Strzelił do mnie.

· O kurna – podsumowała Lula. Pchnęłam drzwi od werandy. Były otwarte.

· Może byś weszła pierwsza – zaproponowała Lula.

· Wiem przecież, że to lubisz.

Odsunęłam zasłonę na bok i wkroczyłam do domu Hannibala.

· Ciemno tu – powiedziała Lula. – Ten koleś to pewnie wampir.

Odwróciłam się i popatrzyłam na nią.

· O kurna – powtórzyła. – Sama się wydygałam.

· On nie jest żadnym wampirem. Ma zasłonięte rolety, żeby nikt tutaj nie mógł zajrzeć. Zrobię wstępny obchód, żeby mieć pewność, że dom jest pusty. Potem sprawdzę pokoje i zobaczę, czy nie ma tam czegoś interesującego. Chcę, żebyś została tu na czatach i osłaniała mnie.

Загрузка...