rozdział 3

Komandos służył kiedyś w oddziałach specjalnych i było to nadal widoczne w jego ruchach i sylwetce. Stał tak blisko, że musiałam odchylić głowę do tyłu i patrzeć mu prosto w oczy.

· Wstałaś przed chwilą? – zapytał. Spojrzałam w dół.

· Chodzi ci o koszulę nocną?

· O koszulę, włosy… Osłupiałem.

· To ty wprawiłeś mnie w osłupienie.

· Tak – przyznał Komandos. – Często to robię. Wprawiam kobiety w osłupienie.

· Co się stało?

· Spotkałem się z Homerem Ramosem i kiedy wyszedłem, ktoś go zabił.

· A pożar?

· To nie ja.

· Wiesz, kto zabił Ramosa?

Komandos gapił się na mnie przez chwilę.

· Mam pewne podejrzenia.

· Policja myśli, że ty to zrobiłeś. Mają cię na kasecie wideo.

· Policja ma nadzieję, że ja to zrobiłem. Trudno uwierzyć, że gliniarze naprawdę mogliby myśleć, że to ja. Nie jestem uważany za głupca.

· Nie, ale za… za kogoś, kto zabija.

Komandos uśmiechnął się do mnie z góry.

· Plotki. – Popatrzył na kluczyki, które trzymałam w ręce. – Jedziesz gdzieś?

· Babcia wprowadziła się do mnie na kilka dni. Chciała przejrzeć gazetę, więc zamierzałam pojechać do „7-Eleven”.

Miał ogniki w oczach.

· Przecież ty nie masz samochodu, dziecinko. A niech to!

· Zapomniałam. – Zmarszczyłam brwi. – Skąd wiesz?

· Nie ma go na parkingu. Ufl

· Co się z nim stało? – zapytał.

· Poszedł do nieba dla samochodów.

Nacisnął przycisk trzeciego piętra. Kiedy drzwi się otworzyły, nacisnął przycisk zatrzymywania, postawił jedną nogę w holu i porwał gazetę spod drzwi numer 3C.

· To gazeta pana Kline’a – powiedziałam. Komandos podał mi gazetę i nacisnął guzik drugiego piętra.

· Jesteś mi winna przysługę.

· Dlaczego nie przyszedłeś do sądu?

· Zła pora. Muszę kogoś znaleźć, a nie znajdę go, jak mnie aresztują.

· Albo zabiją.

· Tak – potwierdził Komandos. – To też. Pomyślałem, że moje pojawienie się w miejscu publicznym w określonym czasie nie byłoby chwilowo dla mnie najlepsze.

· Wczoraj deptało mi po piętach dwóch kolesi wyglądających na gangsterów. Mitchell i Habib. Chcą mnie śledzić dopóty, dopóki ich do ciebie nie doprowadzę.

· Pracują dla Artura Stolle’a?

· Arturo Stolle, ten król dywanów? A cóż on ma z tym wspólnego?

· Nie chciałabyś wiedzieć.

· To znaczy, że gdybyś mi powiedział, musiałbyś mnie zabić?

· Nie. Gdybym ci o tym powiedział, mógłby to zrobić ktoś inny.

· Czyżby zawiedziona miłość między Mitchellem i Alexandrem Ramosem?

· Nie. – Komandos podał mi kartkę z jakimś adresem. – Chciałbym, żebyś przeprowadziła dla mnie małe śledztwo. Hannibal Ramos. Pierworodny syn i drugi w hierarchii królestwa Ramosa. Jako miejsce stałego zamieszkania podaje Kalifornię, ale spędza coraz więcej czasu tutaj, w Jersey.

· Teraz też tu jest?

· Jest tu od trzech tygodni. Ma dom koło trasy numer dwadzieścia dziewięć.

· Ale chyba nie sądzisz, że to on zabił swojego brata, prawda?

· Nie jest na pierwszym miejscu mojej listy – powiedział Komandos. – Szepnę jednemu z moich ludzi, żeby ci podrzucili jakiś samochód.

Komandos zatrudnia na luźnych zasadach całą armię ludzi do pomocy w swoich licznych przedsięwzięciach. Większość z nich to byli żołnierze, którzy są jeszcze bardziej zwariowani niż on sam.

· Nie! Nie potrzeba. Mam pecha do samochodów. Ich kasacja często kończy się interwencją policji, a samochody Komandosa mają niejasne źródła pochodzenia.

Komandos cofnął się do windy.

· Nie zbliżaj się za bardzo do Ramosa – doradził. – To nie jest sympatyczny facet. – Drzwi zamknęły się. I Komandos zniknął.

Wyszłam z łazienki ubrana w swój dyżurny zestaw -dżinsy, sportowe buty i podkoszulek – odświeżona prysznicem i gotowa zacząć nowy dzień. Babcia przy stole w jadalni czytała gazetę, a naprzeciw niej siedział Księżyc i wcinał naleśniki.

· Cześć, facetka – powiedział. – Twoja babcia usmażyła mi parę naleśników. Szczęściara z ciebie, że mieszka u ciebie babcia. To absolutny hit, facetka. Babcia uśmiechnęła się.

· Czyż on nie jest wspaniały? – rozczuliła się.

· Czułem się fatalnie po wczorajszym – wyjaśnił Księżyc – więc przywiozłem ci samochód. Jest tak jakby pożyczony. Pamiętasz, opowiadałem ci o moim kumplu, który jest dilerem. Skrzyczał mnie, kiedy usłyszał ode mnie o tym spalonym aucie, powiedział, że byłoby w porządku, gdybyś jeździła jednym z jego samochodów, dopóki nie będziesz miała nowego.

· To nie jest kradziony samochód, prawda?

· Hej, facetka, na kogo ja wyglądam?

· Wyglądasz na kolesia, który ukradłby auto.

· No dobra, ale nie zawsze. Ten akurat to naprawdę pożyczka.

Naprawdę potrzebowałam samochodu.

· Wzięłabym go tylko na kilka dni – oświadczyłam. -Dopóki nie dostanę pieniędzy z ubezpieczenia.

Księżyc odsunął się od stołu, na którym stał pusty talerz, i wręczył mi pęk kluczy.

· Będzie cię rajcował. To kosmiczna maszyna, facetka. Sam go wybierałem, tak żeby pasował do twojego wnętrza.

· Co to za auto?

· Rollswagen. Srebrna latająca maszyna. No, no.

· Dobra, dzięki. Podrzucić cię do domu? Wyszedł do przedpokoju.

· Muszę lecieć. Na mnie już czas.

· Mam zaplanowany cały dzień – powiedziała babcia. – Dziś rano lekcja jazdy. Potem, po południu, Melvi-na zabiera mnie, żeby pooglądać mieszkania.

· Stać cię na własne mieszkanie?

· Odłożyłam trochę pieniędzy ze sprzedaży domu. Oszczędzałam je na starość, żeby zapłacić za dom opieki, ale może zamiast tego zrobię użytek z rewolweru.

Skrzywiłam się.

· Oczywiście, że nie mam zamiaru wąchać kwiatków od spodu już jutro – uspokoiła mnie. – Zostało mi jeszcze wiele lat. A tak w ogóle to wszystko już sobie skalkulowałam. Pomyśl, jeśli włożysz pistolet do ust, to odstrzelisz sobie tył głowy. W ten sposób Stiva nie będzie musiał się napracować, żebyś wyglądała dobrze, kiedy włoży cię do trumny, ponieważ i tak nikt nie zobaczy twojej potylicy. Trzeba być ostrożnym, żeby nie poruszyć pistoletem, bo można schrzanić całą robotę i odstrzelić ucho. – Odłożyła gazetę. – W drodze do domu wstąpię do sklepu i kupię kotlety wieprzowe na kolację. A teraz muszę się przygotować do lekcji jazdy.

A ja musiałam iść do pracy. Problem polegał na tym, że wcale nie pragnęłam zabrać się do żadnej ze spraw, które na mnie czekały. Nie miałam najmniejszej ochoty tropić Hannibala Ramosa. I zdecydowanie nie chciałam spotkać się z Morrisem Munsonem. Mogjabym położyć się z powrotem do łóżka, ale w ten sposób nie da się zarobić na ciele. A poza tym teraz nie miałam łóżka. Łóżko miała babcia.

Zresztą co mi właściwie zależy, mogę rzucić okiem na akta Munsona. Wyjęłam papiery i przejrzałam je. Poza biciem, gwałtem i próbą podpalenia sprawa Munsona nie wyglądała najgorzej. Niekarany. Bez swastyk wytatuowanych na ciele. Podał, że mieszka przy ulicy Rockwell. Wiedziałam, gdzie to jest. Koło fabryki guzików. Nie najelegantsza część miasta. Ale i nie najgorsza. Głównie jednorodzinne bungalowy i domki szeregowe. Większość mieszkańców to robole lub bezrobotni.

Rex spał w swojej puszce po zupie, a babcia była w łazience, więc nie krępowałam się i wyszłam. Kiedy zeszłam na parking, zaczęłam szukać srebrnej latającej maszyny. I dość szybko ją znalazłam. To był rollswagen. Blacha pochodziła z zabytkowego volkswagena garbusa, a przód z przedwojennego rolls-royce’a. Samochód był w kolorze opalizującego srebra z błękitnymi falami na całej długości, a fale były usiane gwiazdkami.

Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że kiedy je otworzę, samochód zniknie. Policzyłam do trzech i otworzyłam oczy. Ale on stał nadal. Pobiegłam z powrotem do mieszkania, chwyciłam kapelusz i ciemne okulary i wróciłam do samochodu. Siadłam za kierownicą, skuliłam się na siedzeniu i wytoczyłam z parkingu. Ten samochód nie harmonizuje z moim wnętrzem, powiedziałam sobie. Moje wnętrze nie przypominało zupełnie volkswagena garbusa.

Dwadzieścia minut później byłam na Rockwell i patrzyłam na numery, szukając domu Munsona. Kiedy go znalazłam, doszłam do wniosku, że wygląda całkiem zwyczajnie. Jeden blok za fabryką. Wygodnie, jeśli chodzi się do pracy na piechotę. Gorzej, jeśli ktoś lubi malownicze krajobrazy. Był to dwupiętrowy dom, stojący w szeregowej zabudowie, bardzo podobny do domu Księżyca. Z fasadą wyłożoną brązowymi kamyczkami.

Zaparkowałam przy krawężniku i pokonałam krótką drogę do drzwi. Istniało małe prawdopodobieństwo, że zastanę Munsona w domu; mieliśmy środę rano, a on prawdopodobnie był już w Argentynie. Zadzwoniłam do drzwi i stanęłam jak wryta, kiedy te się otworzyły i wyjrzała z nich głowa Munsona.

· Morris Munson?

· Słucham?

· Myślałam, że będzie pan… w pracy.

· Wziąłem parę tygodni wolnego. Mam trochę kłopotów. A tak w ogóle, to kim pani jest?

· Reprezentuję firmę Yincent Plum – Kaucje i Poręczenia. Nie przyszedł pan na spotkanie w sądzie i chcielibyśmy wyznaczyć panu nowy termin.

· Jasne. Róbcie swoje i zmieńcie datę.

· Muszę zabrać pana do centrum, żeby to załatwić. Popatrzył za mnie, na latającą maszynę.

• Chyba nie sądzisz, że pojadę tym czymś?

· Tak właśnie sądzę.

· Czułbym się jak idiota. Co ludzie sobie pomyślą?

· Hej, koleś, jeśli ja mogę tym jeździć, to ty też.

· Wy, kobiety, wszystkie jesteście takie same – powiedział. – Pstrykniecie palcami i oczekujecie, że mężczyzna będzie tańczył, jak mu zagracie.

Trzymałam rękę w torebce, grzebiąc w poszukiwaniu spreju z pieprzem.

· Poczekaj tu – rzekł Munson. – Wezmę swój samochód. Stoi za domem. Nie mam nic przeciwko wyznaczeniu nowej daty, ale nie wsiądę do tego kretyńskiego wozu. Objadę dom i pojadę za tobą do miasta. – Trzask. Zamknął drzwi na zamek.

Niech to diabli. Wsiadłam do samochodu i przekręciłam kluczyk w stacyjce, czekając na próżno na Mun-sona i zastanawiając się, czy kiedykolwiek go jeszcze zobaczę. Popatrzyłam na zegarek. Dam mu pięć minut. A potem co? Wziąć dom szturmem? Wywalić drzwi i otworzyć ogień? Zajrzałam do torebki. Nie ma broni. Zapomniałam zabrać broń. Cholera, prawdopodobnie znaczy to, że muszę jechać do domu i zostawić Munso-na na następny raz.

Spojrzałam prosto przed siebie i zobaczyłam samochód, który wyjechał zza rogu. W wozie był Munson. Cóż za miła niespodzianka, pomyślałam. Widzisz, Ste-phanie, nie bądź taka prędka w wydawaniu sądów. Ludzie czasami okazują się całkiem w porządku. Włączyłam silnik latającej maszyny i obserwowałam, jak Munson się zbliża. Zaraz, zaraz, on przyśpieszył zamiast zwolnić! Widziałam wyraz jego twarzy, napięty i skoncentrowany. Ten maniak miał zamiar mnie staranować! Wrzuciłam wsteczny bieg i wgniotłam pedał gazu. Rolls odskoczył do tyłu. Nie dość szybko, żeby uniknąć zderzenia, ale wystarczająco szybko, żeby nie dać zrobić z siebie całkowitej miazgi. Wyrżnęłam głową pod wpływem uderzenia. Żaden problem dla kobiety, która urodziła się i wychowała w Burg. Tam się dorasta, zderzając się samochodami na brzegu Jersey. Wiemy, jak przyjąć cios.

Problem polegał na tym, że Munson walnął we mnie czymś, co wyglądało mi na stary wóz policyjny, crown victorię. Większy niż rollswagen. Wjechał w moje auto drugi raz, odbijając mnie na odległość jakichś pięciu metrów, po czym latająca maszyna zgasła. Kiedy gramolił się ze swojego samochodu, ja próbowałam zapalić silnik, tymczasem Munson biegł w moim kierunku z felgą.

· Chcesz zobaczyć, jak tańczę? – krzyczał. – Już ja ci zatańczę!

Scenariusz się powtarzał. Staranować samochodem, pobić felgą. Nie chciałam przypominać sobie, co było następne w kolejności. Silnik rollsa zaskoczył i wyrzuciło mnie gwałtownie do przodu, a Munson został prawie w tyle.

Wymachując felgą, chwycił drugą ręką za mój zderzak.

· Nienawidzę cię! – wrzeszczał. – Wy, kobiety, wszystkie jesteście takie same!

W połowie ulicy prędkość, z jaką jechałam, wzrosła od zera do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a w zakręt weszłam z piskiem opon. Nie obejrzałam się za siebie przez następne kilkaset metrów, a kiedy wreszcie to zrobiłam, nikogo już za mną nie było. Zmusiłam się, żeby zdjąć nogę z gazu i wziąć parę głębszych oddechów. Serce mi waliło, a ręce miałam kurczowo zaciśnięte na kierownicy. Zobaczyłam bar McDonalda i samochód bezwiednie skręcił na odpowiedni pas. Zamówiłam waniliowy koktajl mleczny i zapytałam dzieciaka w okienku, czy mają wolne miejsca pracy.

· Jasne – powiedział. – Zawsze mamy wolne miejsca. Chcesz kwestionariusz?

· Macie tu dużo napadów?

· Niedużo – zapewnił, podając mi kwestionariusz i plastikową rurkę. – Jest trochę świrów, ale można ich przekupić resztkami jedzenia.

Zatrzymałam się w rogu parkingu i czytałam kwestionariusz, popijając koktajl. Pomyślałam, że taka praca nie byłaby najgorsza. Pewnie dostaje się frytki za darmo. Wysiadłam z auta i zaczęłam je oglądać. Krata rolls-roy-ce’a była zgnieciona, w lewym tylnym błotniku ziała wielka dziura, a tylne światła zostały rozbite. Na parking wjechał czarny lincoln i zaparkował obok mnie. Szyba zjechała w dół, Mitchell zaś uśmiechnął się na widok rollswagena.

· Co to, u licha, jest? Popatrzyłam się na niego złowrogo.

· Potrzebujesz auta? Moglibyśmy ci załatwić samochód. Jaki tylko będziesz chciała – obiecał Mitchell. – Nie musisz jeździć tym… wstydem.

· Nie szukam Komandosa.

· Jasne – powiedział Mitchell. – Ale może on szuka ciebie. Może chce wymienić olej i liczy na to, że warto ci zaufać. Tak to bywa, no wiesz. Mężczyzna ma swoje potrzeby.

· To w waszym kraju nie wymienia się oleju w stacji? -zapytał Habib Mitchella.

· O rany – jęknął Mitchell. – Nie chodzi o ten olej. Mam na myśli tę parówkę do tentegowania się.

· Nie rozumiem. „Tentegować się”? – powiedział Habib. – Co to jest parówka?

· Ten cholerny wegetarianin nic nie rozumie – zirytował się Mitchell. Złapał się za spodnie w kroku i szarpnął. – Wiesz, parówka.

· Aha – ucieszył się Habib. – Już rozumiem. Ten facet Komandos chowa swoją parówkę w tę córkę wywłoki.

· Córka wywłoki? Przepraszam, jak? – zdumiałam się.

· Właśnie tak – potwierdził Habib. – Nieczysta dziwka.

Poczułam, że powinnam wyciągnąć broń, której nie miałam przy sobie. Załatwić tych gości. Nic strasznego. Na przykład przestrzelić któremuś oko.

· Muszę już iść – powiedziałam. – Mam robotę.

· W porządku – odparł Mitchell. – Ale nie bądź dzika. I zastanów się nad tym samochodem.

· Hej! – krzyknęłam. – Jak mnie znaleźliście?

Ale ich już nie było.

Jeździłam przez jakiś czas po okolicy, chcąc się upewnić, że nikt mnie nie śledzi, a potem skierowałam się w stronę siedziby Ramosa. Pojechałam trasą numer 29 na północ w kierunku Ewing. Ramos mieszkał w bogatej dzielnicy, w której rosły stare drzewa, a ogrody były zaprojektowane przez fachowców od zieleni. W bok od Fenwood stało nowo zbudowane osiedle domków z czerwonej cegły, z garażami na dwa samochody i ogródkami otoczonymi murem. Przed domkami były wypielęgnowane trawniki z wijącymi się ścieżkami oraz rabatami kwiatów. Bardzo gustowne. Budzące szacunek. Wymarzone miejsce dla międzynarodowego handlarza bronią.

Poruszanie się latającą maszyną w tej okolicy utrudniało przeprowadzenie wywiadu. Z tego powodu jakakolwiek inwigilacja nie mogła się udać. Dziwaczny samochód, który przystanąłby tu na dłużej, musiałby zostać zauważony. To samo odnosiło się do dziwnej kobiety, wałęsającej się po okolicy.

Wszystkie okna w domu Ramosa zasłonięte roletami, dlatego nie można było stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Jego dom był drugi z kolei od końca w szeregu pięciu domów. Pomiędzy rzędami domków zostawiono pas zieleni.

Przejechałam się po okolicy, wczuwając się w atmosferę, a potem jeszcze raz minęłam dom Ramosa. Nic nowego. Zadzwoniłam na pager do Komandosa, który od-dzwonił mi w ciągu pięciu minut.

· Tak właściwie to co mam konkretnie dla ciebie zrobić? – zapytałam. – Jestem przed jego domem, ale nie widzę tu nic do oglądania, a nie mogę dłużej w tej okolicy sterczeć. Nie mam gdzie się ukryć.

· Wróć tam w nocy, kiedy będzie ciemno. Sprawdź, czy ktoś go odwiedza.

· Co on robi całymi dniami?

· Różne rzeczy – poinformował Komandos. – Mają w rodzinie podział obowiązków. Kiedy Alexander jest w swojej rezydencji, robią interesy na wybrzeżu. Przed pożarem Hannibal spędzał większość czasu w tym budynku w centrum. Miał biuro na czwartym piętrze.

· Czym on jeździ?

· Ciemnozielonym jaguarem.

· Żonaty?

· Tylko wtedy, kiedy jest w Santa Barbara.

· Jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć?

· Tak – powiedział Komandos. – Bądź ostrożna. Komandos rozłączył się, a telefon znowu zadzwonił.

· Czy babcia jest z tobą? – zapytała mama.

· Nie. Mówię z pracy.

· To gdzie ona jest? Dzwoniłam na twój numer domowy i nikt nie odpowiada.

· Babcia miała dzisiaj rano lekcję jazdy.

· Matko Boska!

· A potem umówiła się z Melviną.

· Powinnaś opiekować się babcią. Co ty sobie wyobrażasz? Ta kobieta nie umie jeździć samochodem! Zabije setki niewinnych ludzi.

· Wszystko jest w porządku. Jeździ z instruktorem.

· Z instruktorem! Jaki instruktor poradzi sobie z babcią? A co z jej bronią? Przeszukałam cały dom i nie mogę jej znaleźć.

Babcia ma rewolwer kalibru 45, który chowa przed mamą. Dostała broń od swojej przyjaciółki Elsie, która kupiła ją na wyprzedaży. Babcia prawdopodobnie trzymała pistolet w torbie. Zawsze mówiła, że dzięki temu torebka jest cięższa, na wypadek, gdyby trzeba było odeprzeć atak krokodyla. Może to i prawda, ale według mnie, to dlatego, że babcia lubi udawać Clinta Eastwooda.

· Nie chcę, żeby jeździła po drogach z bronią! – żachnęła się mama.

· W porządku – powiedziałam. – Porozmawiam z nią. Ale sama wiesz, jak to jest z tą jej bronią.

· Dlaczego właśnie mnie to spotkało? – zapytała mama. – Dlaczego mnie?

Nie znałam odpowiedzi na to pytanie, więc rozłączyłam się. Zaparkowałam samochód, poszłam na koniec rzędu domków i weszłam na ścieżkę rowerową. Ścieżka biegła przez pas zieleni za domem Ramosa i roztaczał się z niej wspaniały widok na okna pierwszego piętra. Niestety, niewiele dojrzałam, ponieważ rolety były spuszczone. Okna na parterze zasłaniał mur. Założę się o milion, że te okna otwarto na oścież. Nie było żadnego powodu, żeby spuszczać w nich rolety. I tak nie dało się tam zajrzeć. Oczywiście mógł to zrobić ktoś źle wychowany, kto by przeskoczył mur i zaczaił się tam, jak Humpty Dumpty, czekając, aż wydarzy się katastrofa.

Zdecydowałam, że prawdopodobieństwo wydarzenia się tej katastrofy będzie mniejsze, jeśli Humpty przeskoczy mur w nocy, kiedy będzie ciemno i nikt jej nie zobaczy. Dlatego ruszyłam dalej wzdłuż ścieżki, doszłam do ulicy i wróciłam do samochodu.

Lula stała w drzwiach, kiedy zatrzymałam się przed biurem.

· Dobra, poddaję się – powiedziała. – Co to jest?

· Rollswagen.

· Ma parę dziur.

· Morris Munson wpadł w szał.

· On to zrobił? Złapałaś go?

· Postanowiłam odłożyć tę przyjemność na później. Lula wyglądała tak, jakby za chwilę miała się nabawić przepukliny, powstrzymując się od wybuchu śmiechu.

· Musimy go dorwać. Trzeba mieć od groma tupetu, żeby tak podziurawić rollswagena. Hej, Connie! – krzyknęła. – Musisz przyjść zobaczyć samochód Stephanie. To prawdziwy rollswagen.

· Pożyczyłam go – powiedziałam. – Dopóki nie dostanę pieniędzy z ubezpieczenia.

· A co to za esy-floresy po bokach?

· Wiatr.

· Ach, tak. Powinnam była się domyślić. Czarny lśniący jeep cherokee zatrzymał się przy krawężniku za latającą maszyną i wysiadła z niego Joyce Barnhardt. Miała na sobie czarne spodnie ze skóry, obci-•iy gorset z czarnej skóry, w którym ledwo mieściły się jej piersi, rozmiar C, kurtkę z czarnej skóry i czarne buty na l wysokich obcasach. Jej czerwone, błyszczące włosy były Upięte wysoko i podkręcone, oczy podkreślone czarną kredką, a rzęsy pogrubione tuszem. Joyce wyglądała jak lalka Barbie.

· Słyszałam, że do tych tuszów wydłużających rzęsy dodają sierść szczurów – powiedziała Lula do Joyce. -Mam nadzieję, że przeczytałaś skład, zanim to kupiłaś.

Joyce popatrzyła na latającą maszynę.

· Czyżby do miasta przyjechał cyrk? A to pewnie jeden z tych pojazdów dla klaunów?

· To jedyny w swoim rodzaju rollswagen – wyjaśniła Lula. – Masz jakiś problem? Joyce uśmiechnęła się.

· Jedynym moim problemem jest podjęcie decyzji, na co wydam pieniądze, które dostanę za głowę Komandosa.

· Jasne – odparła Lula. – Pewnie masz kupę czasu do stracenia.

· Widzisz – rzekła Joyce – ja zawsze łapię swoich facetów.

I psy, i kozły, i warzywa… i cudzych facetów też.

· Chętnie byśmy jeszcze z tobą porozmawiały – odezwała się Lula – ale mamy ciekawsze zajęcia. Bardzo ważną sprawę do załatwienia. Właśnie byłyśmy na drodze do schwytania jednego wysokopłatnego skurczybyka.

· Jedziecie tym samochodem dla klaunów?

· Jedziemy moim firebirdem – powiedziała Lula. -Zawsze nim jedziemy, jak mamy do załatwienia jakieś trudne zadanie.

· Muszę się zobaczyć z Yinniem – zapowiedziała Joyce. – Ktoś się pomylił, wypełniając formularz Komandosa. Sprawdziłam adres, ale nikt tam nie mieszka.

Popatrzyłyśmy na siebie z Lula i uśmiechnęłyśmy się pod nosem.

· O rety, naprawdę? – zapytała Lula.

Nikt nie wiedział, gdzie mieszka Komandos. W prawie jazdy miał adres schroniska dla mężczyzn przy Post Street. Niezbyt prawdopodobne w przypadku mężczyzny, który jest właścicielem biurowców w Bostonie i codziennie kontaktuje się ze swoim maklerem giełdowym. Od zawsze próbowałyśmy z Lula – bez wiary w sukces - namierzyć adres Komandosa, ale nigdy nam się to nie udało.

· Co sądzisz? – zapytała Lula, kiedy Joyce zniknęła w biurze. – Chcesz trochę uszkodzić tego Morrisa Mun-sona?

· Sama już nie wiem. To psychol.

· Psiakrew – zaklęła Lula. – Nie boję się go. Sądzę, że załatwiłabym jego kościsty tyłek. Strzelał do ciebie?

· Nie.

· A więc nie jest aż tak stuknięty, jak większość moich sąsiadów.

· Jesteś pewna, że chcesz pojechać po niego swoim firebirdem? Widząc, co zrobił z moją latającą maszyną?

· Po pierwsze, jeśli nawet zmieściłabym całe moje cielsko w tej latającej maszynie, to musiałabyś wziąć ze sobą otwieracz do konserw, żeby mnie z niej wydobyć. A po drugie, wiedząc, że w tym lekko nadgryzionym samochodzie są tylko dwa miejsca, na których my będziemy siedzieć, przypuszczam, że musiałybyśmy przywiązać Munsona do haka holowniczego, żeby go gdziekolwiek zabrać. To nie byłby taki głupi pomysł, ale wykonanie zajęłoby za dużo czasu.

Lula podeszła do szaf z aktami i kopnęła w pierwszą od dołu szufladę po prawej stronie. Szuflada odskoczyła; Lula wyciągnęła glocka, kaliber czterdzieści, i wrzuciła go do torebki.

· Tylko bez strzelaniny! – ostrzegłam.

· Jasne, przecież wiem – przytaknęła Lula. – Chodzi o ubezpieczenie auta. v Zanim dojechałyśmy do Rockwell Street, miałam mdłości, a serce łomotało mi w piersiach.

· Nie wyglądasz kwitnąco – powiedziała Lula.

· Myślę, że to choroba lokomocyjna.

· Nigdy nie miałaś choroby lokomocyjnej. – Mam ją zawsze wtedy, jak jadę po faceta, który niedawno rzucił się na mnie z felgą. – Nic się nie martw. Jak jeszcze raz to zrobi, przestrzelę mu tyłek.

· Nie! Mówiłam ci, żadnej strzelaniny.

· Ale tutaj chodzi o ubezpieczenie na życie. Chciałam spojrzeć na nią surowo, zamiast tego jednak westchnęłam.

· Który to dom? – zapytała Lula.

· Ten z zielonymi drzwiami.

· Trudno powiedzieć, czy ktoś tam jest.

Przejechałyśmy obok domu dwa razy, a potem wjechałyśmy w jednokierunkową drogę wewnętrzną, prowadzącą na tyły budynku, i zatrzymałyśmy się koło garażu Munsona. Wysiadłam i zajrzałam przez oblepione brudem boczne okno. W środku stał tam wóz. Crown victo-ria. A niech to.

· Mam plan – powiedziałam do Luli. – Pójdziesz do drzwi wejściowych. On cię nie zna. Nie będzie podejrzliwy. Powiesz mu, kim jesteś i że chcesz go zabrać ze sobą do centrum. Wtedy będzie usiłował wymknąć się chyłkiem do samochodu przez tylne drzwi, a tam już nie będzie czujny i ja go złapię i skuję kajdankami.

· Brzmi nieźle. Jak będziesz miała jakieś problemy, to zawołasz, a ja przylecę.

Lula wycofała swojego firebirda, a ja podeszłam na czubkach palców do tylnych drzwi domu Munsona i przykleiłam się do ściany, żeby mnie nie zobaczył. Wstrząsnęłam moim sprejem na psy, żeby sprawdzić, czy działa, i nasłuchiwałam pukania Luli do drzwi.

Po kilku minutach usłyszałam pukanie; przytłumione odgjosy rozmowy, a potem szuranie nogami i szczęk zamka. Drzwi otworzyły się i wyszedł z nich Morris Munson.

· Stój – powiedziałam i kopnęłam w drzwi, które się zamknęły. – Nie ruszaj się z miejsca. Nawet nie drgnij, bo potraktuję cię sprejem.

· Ty! Zrobiłaś mnie w konia!

W lewej ręce miałam sprej, a w prawej kajdanki.

· Odwróć się – poleciłam. – Ręce nad głowę, dłonie oprzeć na ścianie.

· Nienawidzę cię! – zawył. – Jesteś taka sama jak moja była żona. Donosicielska, kłamliwa, apodyktyczna suka. Nawet wyglądasz tak samo. Te same idiotyczne kręcone brązowe włosy.

· Idiotyczne? Słucham?

· Dobrze mi się żyło, dopóki ta dziwka wszystkiego nie zepsuła. Miałem duży dom i ładny samochód. Miałem wszystko.

· I co się stało?

· Zostawiła mnie. Powiedziała, że jestem nudny. Stary nudny Morris. Któregoś dnia wynajęła sobie adwokata, podjechała ciężarówką od strony podwórka i wyczyściła dom ze wszystkiego. Zabrała każdy cholerny mebel, każdą francowatą sztukę chińskiej porcelany, każdą zafajdaną łyżkę. – Wskazał na dom. – Zostałem z tym. Gówniany dom szeregowy i używany crown victoria z ratami na dwa lata. Po piętnastu latach pracy w fabryce guzików, gdzie harowałem jak wół, jem na kolację kaszę w tej pułapce na szczury.

· Ja cię kręcę.

· Zaczekaj chwilę – powiedział. – Pozwól mi przynajmniej zamknąć drzwi. Ten dom nie jest wart wiele, ale to wszystko, co mam.

· W porządku. Tylko żadnych gwałtownych ruchów. Odwrócił się do mnie plecami, zamknął drzwi na klucz, obrócił się na pięcie i popchnął mnie.

· Cholera – rzucił. – Przepraszam. Straciłem równowagę.

Cofnęłam się.

· Co masz w ręce?

· Zapalniczkę. Widziałaś kiedyś zapalniczkę, prawda? Wiesz, jak działa? – Munson pstryknął i zapalił się płomień.

· Rzuć to na ziemię! Pomachał nią.

· Popatrz, jaka ładna. Spójrz na tę zapalniczkę. Wiesz, co to za zapalniczka? Założę się, że nie zgadniesz.

· Powiedziałam, rzuć to.

Podniósł zapalniczkę na wysokość twarzy.

· Spalisz się. Nie możesz temu zapobiec.

· O czym ty mówisz? Rany!

Miałam na sobie dżinsy, biały podkoszulek wsunięty w spodnie i zielono-czarną koszulę flanelową, podobną do kurtki. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że poła koszuli się pali.

· Spalisz się! – krzyczał do mnie. – Usmażysz się w piekle!

Rzuciłam kajdanki i sprej, rozerwałam koszulę, wyskoczyłam z niej, rzuciłam ją na ziemię i zaczęłam po niej deptać, żeby ugasić ogień. Kiedy mi się udało, rozejrzałam się wokół siebie, ale Munsona już nie było. Próbowałam otworzyć tylne drzwi. Były zamknięte na zamek. Usłyszałam odgłos zapalania silnika. Popatrzyłam na drogę i zobaczyłam crowna, który pędził w dal.

Podniosłam koszulę i włożyłam ją z powrotem. Brakowało prawej poły.

Lula stała oparta o samochód, kiedy weszłam za róg.

· Gdzie Munson? – zapytała.

· Zwiał.

Popatrzyła na moją koszulę i zmarszczyła brwi.

· Mogłabym przysiąc, że miałaś całą koszulę.

· Nie chcę o tym mówić.

· Wygląda na to, że koszula została spalona. Najpierw samochód, teraz koszula. Ten tydzień można by uznać za twój rekord.

· Wiesz, nie muszę się tym zajmować. Jest mnóstwo dobrych posad, które mogłabym dostać.

· Na przykład?

· McDonald przy rynku szuka pracowników.

· Słyszałam, że dostaje się frytki za darmo.

Spróbowałam otworzyć drzwi frontowe domu Munsona. Zamknięte. Zajrzałam przez okno na poziomie ulicy. Munson zasłonił je wyblakłym prześcieradłem w kwiatki, ale z jednej strony była szpara. Pokój, który zobaczyłam, znajdował się w opłakanym stanie. Porysowana drewniana podłoga. Zapadnięta kanapa, przykryta wyłysiała narzutą z żółtej szenili. Stary telewizor na taniej metalowej szafce. Bukowy stół-ława przed kanapą. Nawet z tej odległości było widać, jak odłazi z niego okleina.

· Staremu szurniętemu Munsonowi niezbyt dobrze się powodzi – orzekła Lula, przyglądając się pokojowi razem ze mną. – Zawsze wyobrażałam sobie, że maniakalny gwałciciel żyje w lepszych warunkach.

· Jest rozwiedziony – powiedziałam. – Żona ogołociła go ze wszystkiego.

· Posłuchaj, niech to będzie dla nas nauczka. Zawsze bądź tą stroną, która pierwsza podjeżdża ciężarówką pod drzwi.

Kiedy wróciłyśmy, samochód Joyce nadal stał przed biurem.

· Można by pomyśleć, że o tej porze już jej tu nie będzie – zauważyła Lula. – Musi być w środku na popołudniowym bara-bara z Yinniem.

Odruchowo się skrzywiłam. Mówiło się, że Yinnie kiedyś zakochał się w kaczce. I że Joyce lubi ogromne psy. Ale jakoś myśl o tym, że mogliby to robić razem, była jeszcze gorsza.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy weszłyśmy z Lula do biura i zobaczyłam, że Joyce siedzi na kanapie.

· Wiedziałam, że takie dwa beztalencia, jak wy, nie zabawią tam długo – powiedziała Joyce. – Nie złapałyście go. Prawda?

· Stephanie miała wypadek z koszulą – wyjaśniła Lula. – Dlatego zdecydowałyśmy się nie ścigać naszego delikwenta.

Connie siedziała za biurkiem i malowała sobie paznokcie.

· Joyce twierdzi, że wiecie, gdzie mieszka Komandos.

· Jasne, że wiemy – przytaknęła Lula. – Tylko nie zdradzimy tego Joyce, bo wiemy, jak lubi trudne wyzwania.

· Lepiej to zróbcie – powiedziała Joyce – albo poskarżę Yinniemu, że się ociągacie.

· Ludzie – powiedziała Lula. – Muszę to przemyśleć.

· Nie wiem, gdzie on mieszka – wyznałam. – Nikt tego nie wie. Ale kiedyś słyszałam, jak rozmawiał przez telefon ze swoją siostrą ze Staten Island.

· Jak ona się nazywa?

· Marie.

· Marie Manoso?

· Nie wiem. Może być mężatką. Mimo to nie powinno być kłopotów z jej odszukaniem. Pracuje w fabryce płaszczy przy Macko Street.

· Spadam – oświadczyła Joyce. – Jak coś ci się jeszcze przypomni, zadzwoń na mój telefon w aucie. Connie ma numer.

Nikt się nie odezwał, dopóki nie zobaczyłyśmy, jak wóz Joyce ruszył i pojechał ulicą w dół.

· Kiedy ona tu wchodzi, przysięgam, że czuję siarkę -powiedziała Connie. – To tak jakby antychryst siedział na kanapie.

Lula spojrzała na mnie.

· Komandos naprawdę ma siostrę w Staten Island?

· Wszystko jest możliwe. – Ale nieprawdopodobne. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, to nawet nie jestem pewna, czy ta fabryka płaszczy rzeczywiście mieści się przy Macko Street.

Загрузка...