WEEKEND

Gdzie się pali, tam i dymić się musi.

John Heywood, „Przysłowia”


JESSE

Nie mówcie mi, że nigdy nie przejechaliście wieczorem, po godzinach pracy, obok buldożera albo wywrotki stojącej na poboczu autostrady i nie zastanowiliście się chociaż przez chwilę, jak to się dzieje, że robotnicy drogowi zostawiają sprzęt w takich miejscach, gdzie każdy – czyli ja – może go zwinąć. Pierwszy raz podprowadziłem ciężarówkę już wiele lat temu: zakradłem się do kabiny betoniarki stojącej na wzniesieniu, wrzuciłem biegi na luz, a potem patrzyłem, jak wóz stacza się prosto na przyczepę, gdzie mieściło się biuro firmy budowlanej. Dziś, jakieś półtora kilometra od mojego domu, tuż przy autostradzie 1 – 195, stoi zaparkowana wywrotka. Wygląda jak mały słonik śpiący obok stosu metalowych barierek. Nie jest to bryka moich marzeń, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Wszedłem w konflikt z prawem i musiałem oddać ojcu kluczyki do samochodu; zabrał go do jednostki i postawił na służbowym parkingu.

Wywrotką jedzie się zupełnie inaczej niż moim wozem. W ogóle nie ma porównania. Pierwsza rzecz: zajmuje całą drogę – poważnie. Dwa: prowadzi się jak czołg, a przynajmniej ja mam takie wyobrażenie o prowadzeniu czołgu. Chętnie bym się przejechał prawdziwym czołgiem, gdyby nie trzeba było w tym celu iść w kamasze, pomiędzy tych skretyniałych idiotów, co im we łbie tylko szarża, żeby móc pomiatać innymi. Po trzecie, i to jest najmniej fajna rzecz w tym wszystkim, widać ją z daleka. Po dotarciu na miejsce, czyli do tunelu, gdzie mieszka Duracell Dan, zastaję go skulonego za beczkami. Wlazł tam ze strachu, gdy zobaczył, jak nadjeżdżam.

– Hej! – wołam do niego, wyskakując z kabiny. – To tylko ja.

Dan nie od razu daje się przekonać. Zerka przez palce, którymi zakrył twarz, upewniając się, czy aby na pewno go nie oszukuję.

– Fajny mam wózek? – pytam.

Dan wstaje ostrożnie i dotyka zabłoconej burty wywrotki. Dopiero wtedy wybucha śmiechem.

– Twój jeep się nieźle napakował, chłopaku.

Zabieram to, co mi potrzebne i ładuję na tył kabiny. Fajnie by było podjechać taką wielką ciężarówą pod jakieś okno, wrzucić do środka kilka butelek mojego koktajlu i wyrwać do przodu, zostawiając za sobą ścianę ognia. Zerkam na Dana, stojącego pod oknem od strony kierowcy. Koleś wypisuje na zakurzonych drzwiach słowo „Brudas”.

– Stary… – zaczepiam go i zupełnie bez powodu, a może właśnie dlatego, że nigdy wcześniej tego nie robiłem, proponuję mu, żeby wybrał się ze mną.

– Powaga? – pyta Dan.

– Jasne. Jedna rzecz: nikomu ani słowa o tym, co widziałeś.

Dan wykonuje gest zamykania ust na klucz. Pięć minut później jesteśmy już w drodze. Jedziemy do starej szopy, która kiedyś służyła jako hangar dla łodzi studenckiego koła wioślarskiego. Podczas jazdy Dan zabawia się przełącznikami, podnosząc i opuszczając platformę wywrotki. Powtarzam sobie, że zabrałem go po to, by zabawa miała odrobinę pieprzu; świadek i publiczność w jednej osobie nada akcji zupełnie nowy wymiar. Ale prawda jest inna – w taką noc jak ta chce się mieć kogoś przy sobie, żeby pamiętać, że nie jest się samym na tym wielkim świecie.

Kiedy miałem jedenaście lat, dostałem od rodziców deskorolkę. Wcale o nią nie prosiłem; to był prezent od dokuczającego rodzicielskiego sumienia. Dostałem w życiu sporo takich dużych prezentów – zwykle wtedy, gdy Kate miała gorszy okres. Kiedy tylko szła do szpitala na jakiś zabieg, rodzice wręcz zasypywali ją fantami. Anna, ponieważ brała w tym udział, też dostawała różne rzeczy, a mniej więcej po tygodniu staruszków ruszało sumienie i kupowali mi jakąś zabawkę, żebym nie czuł się pokrzywdzony.

W sumie to jest zupełnie nieważne, bo ta moja deskorolka była na maksa czadowa. Na spodniej stronie miała wymalowaną czaszkę, która świeciła w ciemności. Zęby tej czaszki ociekały zieloną krwią. Kółka były jasnożółte, fluorescencyjne, a wierzch, pokryty specjalną szorstką okleiną, przy potarciu gumową podeszwa trampka wydawał taki odgłos, jakby wokalista kapeli metalowej odchrząknął prosto do mikrofonu. Szalałem na tej desce po podwórku, ćwicząc jazdę na tylnych kółkach, kickflipy i różne ollie. Nie wolno mi było tylko wyjeżdżać na ulicę, bo samochód zawsze pojawia się jak znikąd, a dziecko na jezdni bardzo łatwo potrącić.

Nie muszę chyba mówić, jak jedenastoletni przyszły przestępca traktuje domowe zakazy i nakazy. Nie minął tydzień, a już prędzej zjechałbym po brzytwie do wanny pełnej spirytusu, niż pokazał się na chodniku, po którym jeżdżą siusiumajtki na rowerkach.

Błagałem ojca, żebyśmy pojechali na parking przy hipermarkecie albo na szkolne boisko do kosza, wszystko jedno dokąd, byleby można tam było trochę pojeździć. Miałem obiecane, że w piątek, kiedy mama przywiezie Kate z rutynowego zabiegu aspiracji szpiku, wszyscy wybierzemy się do szkoły, na boisko. Ja wezmę moją deskę, Anna rower, a Kate, jeśli starczy jej siły, pojeździ sobie na rolkach.

Czekałem na to przez cały tydzień. Naoliwiłem kółka i wypolerowałem spód deski. Ćwiczyłem akrobacje na mojej podwórkowej rampie, którą zbudowałem ze starej płyty wiórowej i grubej belki. Kiedy tylko na podjeździe ukazał się nasz samochód, wybiegłem na werandę, żeby nie tracić czasu.

Jak się okazało, mama też bardzo się śpieszyła. Drzwi samochodu otworzyły się i ujrzałem moją siostrę zalaną krwią.

– Zawołaj tatę – poleciła mama, ocierając twarz Kate chusteczkami.

To nie był jej pierwszy krwotok z nosa, a poza tym mama nieraz mi powtarzała, kiedy panikowałem na ten widok, że taki krwotok zawsze jest mniej poważny, niż wygląda. Pobiegłem po ojca. Razem z mamą zanieśli Kate do łazienki, starając się powstrzymać ją od płaczu, bo to tylko pogarszało całą sprawę.

– Tato – zapytałem – kiedy pojedziemy na boisko?

Ojciec nie odpowiedział, bo właśnie składał papier toaletowy na czworo i przykładał go Kate do nosa.

– Tato – powtórzyłem.

Ojciec spojrzał na mnie, ale znów nic nie odrzekł. Oczy miał mętne i patrzył przeze mnie, jakbym był niewidzialny.

To był pierwszy raz, kiedy pomyślałem, że może faktycznie tak jest.

Ogień ma to do siebie, że jest podstępny: skrada się, parzy, a potem ogląda się przez ramię, skrzecząc ze śmiechu. I żebyście, kurwa, wiedzieli, że ogień to piękna rzecz. Jak promienie zachodzącego słońca, palące wszystko na swojej drodze. Dziś po raz pierwszy mam publiczność, która podziwia moje dzieło. Dan, stojący za mną, chrząka lekko. Bez wątpienia czuje respekt. Ale gdy odwracam się do niego, pękając z dumy, widzę, że chowa twarz w szerokim kołnierzu swojej kurtki z demobilu, a policzki zalane ma łzami.

– Dan, chłopie, co ci? – Facet to świr, ale bądź co bądź znajomy. Kładę mu rękę na ramieniu, ale on wzdryga się cały, jakby spadł mu tam skorpion. – Boisz się ognia, Danny? Wyluzuj. Jesteśmy daleko. Tutaj nic nam nie grozi. – Uśmiecham się do niego najmilej, jak potrafię. Muszę go jakoś uspokoić. A jeśli zacznie się drzeć i ściągnie mi tu jakiś zabłąkany patrol?

– Szopa – jęczy Dan.

– No, szopa. Nikt nie będzie po niej płakał.

– Szczur tam mieszka.

– Mieszkał. – Uśmiecham się.

– Ale ten…

– Zwierzęta potrafią uciec przed ogniem, mówię ci. Szczurowi nic nie będzie. Wrzuć na luz, stary.

– A gazety? On ma tam numer z zamachem na prezydenta Kennedy’ego…

Nagle oświeca mnie, że ten jego szczur to nie jakiś tam gryzoń, tylko drugi bezdomny, który nocuje w tej szopie i trzyma w niej swoje śmieci.

– Dan – pytam go – chcesz mi powiedzieć, że tam ktoś mieszka?

Dan wpatruje się w płomienie szalejące w kulminacyjnym momencie.

– Mieszkał – powtarza moje słowa.

Miałem więc, jak już mówiłem, jedenaście lat. Do dziś dnia nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób zawędrowałem z Upper Darby aż do samego śródmieścia Providence. Pewnie błąkałem się po ulicach przez kilka godzin, a może uwierzyłem, że skoro jestem teraz niewidzialny jak jakiś superbohater, to może też potrafię się teleportować z miejsca na miejsce w mgnieniu oka.

Chcąc wypróbować moją nową zasłonę niewidzialności, przeszedłem przez całą dzielnicę handlową. Miałem rację – ludzie mijali mnie jak powietrze, z oczami wbitymi w chodnik albo utkwionymi gdzieś w oddali. Biurowe zombi. W jednym z budynków wzdłuż chodnika ciągnęła się długa ściana lustrzanych szyb; przeszedłem obok niej, wykrzywiając się na wszelkie możliwe sposoby, ale nikt z ludzkiej masy kłębiącej się dookoła nawet jednym słowem nie zwrócił mi uwagi.

Moja wędrówka skończyła się tego dnia na środku skrzyżowania, pod samymi światłami. Stałem tam, wśród skowytu klaksonów; pamiętam jakiś samochód odbijający ostro w lewo i dwóch policjantów pędzących mi na ratunek. Pamiętam komisariat i ojca, który przyjechał po mnie. Zapytał tylko o jedną rzecz: co ja sobie, do cholery, wyobrażam.

Niczego sobie nie wyobrażałem. Szukałem tylko miejsca, w którym ktoś by mnie zauważył.

Przede wszystkim zdejmuję koszulę. Na skraju drogi jest kałuża. Moczę w niej materiał i owijam nim twarz i całą głowę. Widać już dym, wściekle skłębione czarne chmury. Z daleka dobiega wycie syren. Trudno. Obiecałem coś Danowi.

Pierwsze mocne wrażenie to żar, ściana gorąca, o wiele twardsza, niżby się mogło z pozoru wydawać. Wśród kłębów dymu wybija się szkielet konstrukcji hangaru, niczym płomiennie pomarańczowe zdjęcie rentgenowskie. Wewnątrz nie widzę nawet tego, co mam przed samym nosem.

– Szczur! – krzyczę na cały głos. Dym momentalnie wdziera mi się do gardła, które zaczyna drapać.niemiłosiernie. Teraz mogę już tylko skrzeczeć. – Szczur!

Nikt nie odpowiada. Ale przecież ta szopa nie jest duża. Opadam na kolana i zaczynam obmacywać podłogę.

Tylko jeden raz wpadam w poważniejsze kłopoty – przez przypadek kładę rękę na jakimś metalowym przedmiocie, teraz rozpalonym do czerwoności. Skóra w jednej chwili przywiera do niego, złazi z ręki. Z mojej piersi wyrywa się szloch; jestem pewien, że zostanę tu już na zawsze. Nagle potykam się o nogę człowieka leżącego na podłodze. Łapię Szczura za ubranie, zarzucam go sobie na ramię i uciekam, zataczając się, tą samą drogą, którą tu przyszedłem.

Bóg chyba miał dziś dobry humor i chciał zrobić nam kawał, bo jakimś cudem wydostajemy się na zewnątrz. Wozy strażackie już podjeżdżają, pompy pracują. Może jest tu nawet mój ojciec. Trzymając się osłony, którą daje dym, rzucam Szczura na ziemię i uciekam w przeciwnym kierunku. Resztę roboty pozostawiam prawdziwym bohaterom, takim z powołania.


ANNA

Czy ciekawiło was kiedyś, skąd się tutaj wzięliśmy? Mam na myśli nasz świat. Historyjkę o Adamie i Ewie można sobie odpuścić, bo to kupa bzdetów. Mojemu tacie podobają się mity Paunisów, którzy opowiadają, że na początku ziemię zamieszkiwały gwiezdne bóstwa. Gwiazda Wieczorna zaczęła kręcić z Gwiazdą Poranną i stąd wzięła się pierwsza dziewczyna. Pierwszy chłopak był synem Słońca i Księżyca. Ludzie pojawili się na świecie przygnani potężnym tornadem.

Pan Hume, nasz nauczyciel biologii, opowiadał nam o tak zwanym bulionie pierwotnym, błotnistej brei gęstej od węgla i bulgoczącej od prostych gazów. Podobno z tej packi jakimś cudem powstały organizmy jednokomórkowe, które nazwano wiciowcami kołnierzykowymi, ale na moje ucho ta nazwa jest bardziej odpowiednia dla zarazków przenoszonych drogą płciową niż dla pierwszego szczebla w drabinie ewolucyjnej. Ale mniejsza o nazwę; i tak od ameby do małpy, a od małpy do człowieka myślącego jest sto lat świetlnych.

Naprawdę niesamowite w tym wszystkim jest to, że obojętne, w co człowiek wierzy, to jednak każdy musi przyznać, że to nie byle co przeprowadzić życie od punktu, w którym nie było nic, do punktu, gdzie odpowiednie neurony iskrzą w mózgu, umożliwiając podejmowanie decyzji.

A jeszcze bardziej niesamowite jest to, że chociaż robimy to automatycznie, to i tak bez żadnego wysiłku potrafimy wszystko pochrzanić.

Jest sobotni poranek. Siedzę z mamą w szpitalu u Kate. Wszystkie trzy udajemy, że nie ma żadnego procesu i że za dwa dni nie będzie rozpatrzenia sprawy. Komuś mogłoby się wydawać, że takie udawanie to niełatwa sprawa, ale w tej sytuacji można zrobić tylko to albo tę drugą rzecz, która jest znacznie trudniejsza. W naszej rodzinie każdy opanował do perfekcji sztukę zatajania prawdy przed samym sobą; jeśli o czymś nie rozmawiamy, to raz dwa trzy i problem znika. Nie ma procesu, nie ma chorych nerek, nie ma się czym martwić.

Oglądam odcinek serialu „Happy Days”. Dochodzę do wniosku, że ta rodzinka, Cunninghamowie, jest do nas bardzo podobna. Przejmują się tylko tym, czy kapela Richiego dostanie angaż w restauracji Ala albo czy Fonzie wygra turniej całowania. A przecież nawet ja wiem, że w latach pięćdziesiątych dzieciaki przechodziły w szkołach ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, więc Joanie powinna się martwić właśnie czymś takim. Marion zapewne łykała valium, a Howard wyłaził ze skóry, bo bał się, że komuniści napadną na Amerykę. Może jeśli człowiek przez całe życie udaje, że gra w filmie, to nie musi zdawać sobie sprawy, że ściany są z papieru, jedzenie z plastiku, a słowa w jego ustach wymyślił ktoś inny.

Kate rozwiązuje krzyżówkę.

– Pojemnik, na cztery litery? – pyta nas.

Dziś jest dobry dzień. Dobry w takim sensie, że Kate ma siłę, by nawrzeszczeć na mnie, że pożyczyłam sobie dwie jej płyty bez pytania (bez przesady, była praktycznie w stanie śpiączki, jak miałam zapytać?), no a teraz na tę krzyżówkę.

– Pudło – podpowiadam jej. – Skrzynia.

– Mają być cztery litery, słyszałaś.

– Beka – odzywa się mama. – Może chodzi im o pojemnik na płyny.

– Cewnik – mówi doktor Chance, wchodząc do pokoju.

– Ale to ma sześć liter – odpowiada mu Kate.

Dodam, że tonem o niebo milszym niż ten, którym zwróciła się do mnie.

Wszyscy lubimy doktora Chance’a. Przez te wszystkie lata stał się jakby szóstym członkiem naszej rodziny.

– Ile w skali, Kate? – Chodzi mu o skalę bólu. – Pięć?

– Trzy.

Doktor Chance siada na brzegu łóżka.

– Za godzinę może być pięć – ostrzega. – Albo dziewięć.

Twarz mamy nabiera koloru świeżego bakłażana.

– Przecież Kate czuje się świetnie! – rozlega się jej dziarski okrzyk.

– Wiem. Jednak takie przebłyski świadomości jak ten będą się zdarzać coraz rzadziej i będą coraz krótsze – mówi doktor Chance. – To już nie jest białaczka promielocytowa. To końcowe stadium niewydolności nerek.

– Ale po przeszczepie… – zaczyna mama.

Mogłabym przysiąc, że powietrze w pokoju robi się nagle gęste jak gąbka. Zapada taka cisza, że można by usłyszeć trzepot skrzydełek kolibra. Oddałabym wszystko, żeby rozpłynąć się w powietrzu jak mgła; oddałabym wszystko, żeby to wszystko nie była moja wina.

Tylko doktor Chance ma dość odwagi, żeby spojrzeć na mnie.

– Z tego, co wiem, Saro, przeszczep stoi pod znakiem zapytania.

– Ale…

– Mamo – przerywa jej Kate i zwraca się wprost do doktora Chance’a: – Ile czasu zostało?

– Tydzień. Może.

– Aha – szepcze Kate. – Aha. – Przesuwa palcami po stronie gazety, po jej ostrej krawędzi, zatrzymując kciuk na rogu kartki. – Będzie bolało?

– Nie – odpowiada doktor Chance. – Obiecuję.

Kate odkłada gazetę i dotyka jego dłoni.

– Dziękuję, że powiedział mi pan prawdę.

Doktor podnosi na nią zaczerwienione oczy.

– Nie dziękuj mi.

Wstaje, ale z takim wysiłkiem, jakby miał nogi z kamienia, i wychodzi bez słowa.

Mama zapada się w sobie. Nie znajduję innych słów, żeby opisać to, co widzę. Tak samo wygląda kartka papieru wrzucona głęboko do kominka; zamiast się palić, po prostu znika.

Kate spogląda na mnie, a potem przenosi wzrok na te wszystkie rurki, którymi jest przykuta do łóżka. A ja wstaję, podchodzę do mamy i kładę jej rękę na ramieniu.

– Mamo – proszę. – Przestań.

Mama podnosi głowę. W jej oczach widać udrękę i zmęczenie.

– Nie, Anno. To ty przestań.

Zanim się otrząsnę, mija kilka chwil.

– Anna – mamroczę pod nosem.

Mama odwraca głowę.

– Co?

– Pojemnik, na cztery litery – odpowiadam i wychodzę z pokoju, w którym leży Kate.

Jest sobota po południu. Kręcę się w obrotowym fotelu taty, który stoi w jego gabinecie w remizie. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie biurka, siedzi Julia. Na blacie leży kilka naszych zdjęć rodzinnych. Na jednym jest mała Kate w dzierganej czapeczce, która wygląda jak truskawka. Na drugim ja i Jesse trzymamy na rękach złowioną doradę błękitną; na naszych twarzach szerokie uśmiechy, ryba też szczerzy zęby. Kiedyś zastanawiałam się, kim są ludzie na zdjęciach, które wkłada się w sklepach do ramek na wystawie, te kobiety z gładkimi falami brązowych włosów i uśmiechami przyklejonymi do warg albo niemowlaki z głowami jak grejpfruty, siedzące na kolanach u starszego rodzeństwa; ludzie, którzy w rzeczywistości zapewne poznali się dopiero w studiu, gdzie przed obiektywem mieli udawać rodzinę.

A może to rzeczywistość jest taka jak te zdjęcia?

Biorę do ręki fotografię rodziców. Oboje są opaleni i wyglądają tak młodo jak nigdy.

– Masz chłopaka? – pytam Julię.

– Nie! – odpowiada natychmiast, o wiele za szybko. Podnoszę na nią wzrok, a ona tylko wzrusza ramionami. – A ty?

– Jest taki jeden, nazywa się Kyle McFee. Myślałam, że mi się podoba, ale teraz już sama nie wiem. – Zaczynam rozkręcać wieczne pióro leżące na biurku. Wyciągam cienką rureczkę z niebieskim atramentem. Fajnie by było mieć coś takiego w sobie, jak kałamarnica; wystarczy dotknąć czegoś palcem, żeby zostawić ślad swojej obecności.

– Co z nim? – pyta Julia.

– Zaprosił mnie na taką niby – randkę. Byliśmy w kinie. Kiedy film się skończył, a my wstaliśmy, to on miał… – Robię się czerwona. – No, wiesz… – Macham ręką gdzieś mniej więcej w okolicy bioder.

– Aha – mówi Julia.

– Zapytał, czy chodzę na ZPT. No nie, ZPT, kto na to chodzi, myślę i nagle bęc! Łapię się na tym, że wpatruję się właśnie tam. – Pióro, któremu ukręciłam głowę, odkładam z powrotem na biurko. – Kiedy spotykam go na ulicy, nie mogę myśleć o niczym innym. – Spoglądam na Julię i nagle nachodzi mnie myśl. – Czy ja jestem zboczona?

– Nie, jesteś dorastającą nastolatką. Masz trzynaście lat i coś ci powiem: Kyle ma tyle samo. On nie mógł powstrzymać tego, co się z nim stało, tak samo jak ty nie możesz powstrzymać się od myślenia o tym, kiedy go widzisz. Mój brat Anthony mawiał, że są tylko dwie pory dnia, kiedy facet może się podniecić: kiedy jest jasno i kiedy jest ciemno.

– Twój brat rozmawiał z tobą o takich rzeczach?

Julia śmieje się.

– No chyba. Jesse unika tych tematów?

Parskam lekceważąco.

– Gdybym go kiedyś zapytała o seks, najpierw zacząłby rechotać, aż dostałby czkawki, a potem wręczyłby mi swoje stare „Playboye” jako materiał do samodzielnych badań w tej dziedzinie.

– A rodzice?

– Nigdy w życiu. Tata odpada, bo jest moim tatą. Mama ma za dużo na głowie. A Kate? Kate jedzie na tym samym wózku bez kierownicy co ja.

– Czy było kiedyś tak, że tobie i twojej siostrze podobał się ten sam facet? – pytam.

– Prawdę mówiąc, mamy odmienny gust.

– A jaki ty masz gust? Jaki chłopak by ci się podobał?

Julia namyśla się przez chwilę.

– Nie wiem. Wysoki. Brunet. Szeroka klata.

– Podoba ci się Campbell?

Julia niemal spada z krzesła.

– Co?

– No wiesz, jak na faceta w… hmm, dojrzałym wieku.

– Potrafię zrozumieć, że pewne kobiety… mogą w nim coś widzieć – odpowiada Julia.

– Campbell jest podobny do jednego kolesia z telenoweli, którą ogląda Kate. – Przeciągam kciukiem wzdłuż wyżłobienia w drewnianym blacie. – Dziwnie pomyśleć, że kiedyś dorosnę i doczekam wieku, kiedy będę mogła się całować i wyjść za mąż.

A Kate nie doczeka.

Julia pochyla się ku mnie.

– Co będzie, kiedy twoja siostra umrze?

Na jednym ze zdjęć leżących na biurku widać mnie i Kate. Jesteśmy bardzo małe, może pięć i dwa lata. Zdjęcie pochodzi jeszcze sprzed jej pierwszego nawrotu, ale włosy zdążyły jej już odrosnąć po chemioterapii. Stoimy na skraju plaży, mamy na sobie identyczne kostiumy i gramy w łapki. Gdyby złożyć to zdjęcie na pół, można by pomyśleć, że to jedna dziewczynka odbita w lustrze: Kate jest niska, a ja wysoka jak na swój wiek; jej włosy są innego koloru, ale mają taki sam naturalny przedziałek i podkręcają się na końcach. Stoimy tak naprzeciwko siebie, klaszcząc dłońmi o dłonie. Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy jednakowe.

Kilka minut przed dwudziestą drugą w centrali remizy dzwoni telefon. Ku mojemu zdziwieniu dyżurny wywołuje przez interkom moje nazwisko. Odbieram z aparatu w kuchni, którą wieczorem wysprzątano i zamieciono.

– Halo?

– Cześć, Aniu. – W słuchawce rozlega się głos mamy.

Pierwsza, odruchowa myśl: coś się dzieje z Kate. O czym innym mogłybyśmy rozmawiać w takim momencie, w takiej atmosferze, jaka została po tej porannej sytuacji w szpitalu?

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Kate śpi.

– To dobrze – odpowiadam, ale natychmiast ogarniają mnie wątpliwości, czy to naprawdę taki zdrowy objaw.

– Dzwonię, żeby powiedzieć ci dwie rzeczy. Po pierwsze: przepraszam za tę scenę dziś rano.

Cała płonę z wielkiego wstydu.

– Ja też cię przepraszam.

W tym momencie przypominam sobie, jak kiedyś mama przychodziła powiedzieć nam dobranoc. Najpierw szła do Kate i całowała ją, mówiąc: „Dobranoc, Anno”. Potem podchodziła do mojego łóżka, pytając, gdzie jest Kate, bo chciała ją przytulić. Za każdym razem bawiło nas to do łez. Mama gasiła światło i wychodziła, zostawiając po sobie zapach płynu do ciała, dzięki któremu jej skóra zawsze była mięciutka jak wewnętrzna strona flanelowej poszwy na poduszkę.

– Po drugie – mówi mama – chciałam powiedzieć ci „dobranoc”.

– I tylko dlatego dzwonisz?

– To za mało? – W głosie mamy słychać uśmiech.

– Nie – kłamię. Bo to faktycznie za mało.

Nie mogę zasnąć. Wstaję i cicho wychodzę z pokoju, po drodze mijając chrapiącego tatę. Z męskiej ubikacji podkradam Księgę Rekordów Guinnessa i wychodzę z nią na dach. Kładę się tam i czytam przy świetle księżyca. Rekord przeżytego upadku z wysokości należy do osiemnastomiesięcznego chłopczyka imieniem Alejandro, który wypadł z okna mieszkania swoich rodziców, znajdującego się na wysokości dziewiętnastu metrów sześćdziesięciu siedmiu centymetrów; zdarzyło się to w Hiszpanii, w mieście Murcja. Roy Sullivan, Amerykanin ze stanu Wirginia, przeżył siedem porażeń piorunem, a potem popełnił samobójstwo, kiedy rzuciła go kochanka. Na Tajwanie, osiemdziesiąt dni po trzęsieniu ziemi, które zabiło około dwóch tysięcy ludzi, w gruzach odnaleziono żywego kota. Czytam raz za razem tę rubrykę, która nosi tytuł „Ci, którzy uszli z życiem”. W myślach dodaję kolejne rekordy. Najdłuższe życie chorej na ostrą białaczką promielocytową. Najszczęśliwsza, najradośniejsza siostra na świecie.

W końcu odkładam książkę i wpatruję się w niebo, szukając Wegi. W tym momencie odnajduje mnie tata.

– Mało dziś widać, co? – zagaduje, siadając obok.

Noc jest pochmurna, nawet księżyc wygląda jak oklejony watą.

– Mało – przyznaję. – Wszystko takie niewyraźne.

– Chcesz zerknąć przez teleskop? – Tata majstruje przez chwilę pokrętłem ostrości, ale po chwili się rozmyśla. Dziś nie jest czas na takie rzeczy. Nagle wraca do mnie wspomnienie: miałam mniej więcej siedem lat i jechałam z tatą samochodem. Zapytałam go, skąd dorośli wiedzą, jak trafić w różne miejsca. Ciekawiło mnie to, bo nigdy nie widziałam, żeby korzystał z mapy.

– To chyba jest tak, że pamiętamy, gdzie trzeba skręcić – odpowiedział, ale mnie to nie wystarczyło.

– A kiedy jedziesz dokądś po raz pierwszy?

– Wtedy pytam o drogę.

Ja jednak chciałam wiedzieć, kto po raz pierwszy zapytał o drogę. No bo jeśli jedzie się w miejsce, gdzie nikt jeszcze nie był?

– Tato – pytam – czy to prawda, że gwiazdami można się kierować tak jak mapą?

– Tak, ale trzeba się znać na astronawigacji.

– To trudne do nauczenia? – Przyszło mi do głowy, że to może się przydać. Jako koło ratunkowe w sytuacjach, kiedy wydaje mi się, że krążę bez celu po własnych śladach.

– Jest w tym sporo zawiłej matematyki. Najpierw mierzy się wysokość gwiazdy. Potem w almanachu nautycznym sprawdza się jej położenie. Następnie na podstawie własnych obserwacji trzeba określić przypuszczalną wysokość tej gwiazdy i kierunek, w którym powinna się znajdować. Porównuje się wysokość uzyskaną z pomiaru z tą obliczoną na podstawie obserwacji i nanosi się to na mapę, kreśląc linię pozycyjną. Kierunek, w którym należy podążać, leży na przecięciu takich linii. – Tata uśmiecha się, patrząc na mnie. – Jedna rada. – Śmieje się już na głos. – Nie wychodź z domu bez GPS – u.

Ale ja już widzę, że to wcale nie jest aż takie trudne. Dałabym sobie radę. Trzeba tylko iść tam, gdzie przecinają się te wszystkie linie, i nie tracić nadziei, że wszystko będzie dobrze.

Gdybym chciała kiedyś założyć nową sektę – nazwijmy ją kościołem annaistycznym – to nauka o powstaniu/ludzkiej rasy brzmiałaby następująco: na początku nie było nic, tylko słońce i księżyc. Kobieta – księżyc bardzo chciała świecić także w dzień, ale o tej porze na niebie wschodził ktoś tak jasny, że brak już było tam miejsca na kogokolwiek innego. Kobieta – księżyc ze zgryzoty zaczęła chudnąć i maleć, aż został z niej tylko skrawek, sierp ostry jak nóż. Pewnego razu, przypadkiem, bo przecież przypadek rządzi wszystkim, jeden z tych spiczastych rogów zrobił dziurę w niebie. Z dziury, niczym fontanna łez, trysnęły miliony gwiazd.

Przerażona kobieta – księżyc chciała je wszystkie połknąć. Czasami to się jej udawało i wtedy robiła się tłusta i okrągła, ale przeważnie strumień był zbyt obfity. Gwiazd wciąż przybywało, a niebo stało się tak jasne, że kiedy zobaczył to mężczyzna – słońce, poczuł wielką zazdrość. Zaprosił gwiazdy na swoją część nieba, tam gdzie zawsze była światłość, nie powiedział im jednak, że podczas dnia będą zupełnie niewidoczne. Kiedy to już się stało, te gwiazdy, które były głupie, zeskoczyły z nieba na ziemię i tam zastygły, przytłoczone ciężarem własnej naiwności.

Kobieta – księżyc zrobiła, co było w jej mocy. Dotknąwszy tych ponurych monolitów, zamieniła każdy z nich w mężczyznę albo w kobietę. Od tej pory głównym jej zajęciem stało się pilnowanie, żeby już żadna z jej gwiazd nie spadła na ziemię. Od tej pory zaczęła żyć tym, co udało jej się ocalić.


BRIAN

Już prawie siódma rano. Do remizy wchodzi ośmiornica. Właściwie to tylko kobieta przebrana za ośmiornicę, ale kiedy się widzi coś takiego na własne oczy, nie zwraca się uwagi na subtelne różnice. Ośmiornica ma twarz zalaną łzami, a na rękach, czy też może w mackach, trzyma pekińczyka.

– Musi mi pan pomóc – zwraca się do mnie.

Wtedy ją poznaję: ta pani ma na nazwisko Zegna. Kilka dni temu spalił się jej dom. Pożar zaczął się w kuchni.

– Nie mam się w co ubrać. Zostało mi tylko to. Kostium z Halloween – mówi pani Zegna, załamując macki. – Leżał i gnił w przechowalni w Taunton razem z moją kolekcją płyt.

Delikatnie ujmuję ją za ramię i sadzam na krześle naprzeciwko mojego biurka.

– Zdaję sobie sprawę, że pani dom nie nadaje się do zamieszkania…

– No chyba że się nie nadaje! Przecież nic z niego nie zostało!

– Mogę skierować panią do schroniska, a jeśli pani sobie życzy, mogę skontaktować się z pani firmą ubezpieczeniową i przyspieszyć wypłatę odszkodowania.

Pani Zegna unosi rękę, żeby otrzeć łzy. Pociąga przy tym za linki kostiumu i natychmiast podnosi się osiem macek.

– Nie mam polisy na życie – mówi. – Nie chcę żyć w ciągłym strachu przed najgorszym.

Przyglądam jej się przez chwilę, usiłując sobie przypomnieć, jak to jest być zaskoczonym nagłą tragiczną zmianą losu czy też samą możliwością nagłej katastrofy.

Jadę do szpitala. Kiedy wchodzę do pokoju Kate, zastaję ją pogrążoną we śnie. Jedną ręką mocno przytula misia, którego dostała od nas, kiedy miała siedem lat, a w drugiej trzyma przełącznik samoobsługowej kroplówki z morfiną. Co jakiś czas naciska przycisk przez sen, chociaż śpi mocno.

W pokoju stoi też fotel, który po rozłożeniu staje się wąskim łóżkiem, polówką, z materacem grubości kartki papieru. Leży na nim zwinięta w kłębek Sara.

– Cześć – mówi, odgarniając włosy z oczu. – Gdzie jest Anna?

– Śpi jeszcze, tak mocno, jak to tylko dziecko potrafi. Jak Kate w nocy?

– Nieźle. Tylko raz miała lekkie bóle, między drugą a czwartą.

Przysiadam na skraju jej polówki.

– Twój wczorajszy telefon bardzo pomógł Annie.

Kiedy patrzę w oczy Sary, widzę Jessego; oboje mają ten sam kolor włosów, te same rysy. Ciekawe, czy Sara, patrząc na mnie, widzi Kate. I czy to bardzo boli.

Trudno uwierzyć, że kiedyś przejechałem z tą kobietą całą długość transkontynentalnej autostrady nr 66, od początku do końca, i ani razu nie zabrakło nam tematów do rozmowy. Teraz nasze rozmowy to wymiana najważniejszych informacji, oszczędna w słowach, za to bogata w poufne szczegóły z pierwszej ręki.

– Pamiętasz tę wróżkę z Nevady? – zagaduję. Widzę, że nie kojarzy, o czym mówię, więc ciągnę temat: – To było, kiedy mieliśmy jeszcze chevroleta. Jechaliśmy przez Nevadę i w połowie drogi zabrakło nam benzyny. Musiałem iść szukać jakiejś stacji, a ty nie chciałaś zostać sama w samochodzie…

Za dziesięć dni ty wciąż będziesz błąkał się po własnych śladach, a tymczasem mnie tutaj rozdziobią sępy, powiedziała Sara, ruszając w drogę u mojego boku. Musieliśmy cofnąć się sześć kilometrów do stacji benzynowej, którą minęliśmy po drodze, nędznego baraku zamieszkanego przez starszego jegomościa – właściciela – i jego siostrę, która twierdziła, że potrafi przepowiadać przyszłość. Sara bardzo chciała sobie powróżyć, ale ja miałem tylko dziesięć dolarów, a wizyta u tej wróżki kosztowała pięć. Kupimy mniej benzyny, powiedziała Sara, i zapytamy ją, kiedy się skończy. Jak zawsze, dałem się jej przekonać.

Madame Agnes była niewidoma. Wyglądała tak, że można by straszyć nią dzieci: miała kataraktę na oczach, które przypominały bezchmurne lazurowe niebo. Dotknęła twarzy Sary powykrzywianymi palcami, żeby odczytać przyszłość z układu kości, i powiedziała, że widzi trójkę dzieci i długie życie, ale że to nie wystarczy. Sara, rozzłoszczona taką przepowiednią, zaczęła dopytywać się o sens tych słów. Madame Agnes wyjaśniła, że przyszłość jest jak glina, którą w każdej chwili można ugnieść i nadać jej inny kształt; da się to jednak zrobić wyłącznie z własną przyszłością, bo na los innych wpływu mieć nie można. Ale niektórym ludziom to nie wystarczy.

Potem położyła dłonie na mojej twarzy i powiedziała tylko: „Oszczędzaj się”.

Jeśli chodzi o benzynę, miała nam się skończyć zaraz za granicą Kolorado. I tak się stało.

Znów siedzimy w pokoju szpitalnym. Sara patrzy na mnie pustym wzrokiem.

– To my byliśmy kiedyś w Nevadzie? – dziwi się. Po chwili potrząsa głową. – Musimy pogadać. Jeśli Anna do poniedziałku nie zmieni zdania, muszę wiedzieć, jak będziesz zeznawał.

– Zdecydowałem się już – opuszczam głowę. – Poprę wniosek Anny.

– Co takiego?

Rzuciwszy szybko okiem, czy Kate się nie obudziła, usiłuję znaleźć słowa wyjaśnienia.

– Saro, uwierz mi, że długo nad tym myślałem. Doszedłem do wniosku, że jeśli Anna nie chce być dłużej dawcą dla Kate, musimy to uszanować.

– Jeżeli weźmiesz stronę Anny, sędzia stwierdzi, że jedno z rodziców popiera jej wniosek i orzeknie na jej korzyść.

– Wiem o tym – odpowiadam. – Inaczej po co miałbym to robić?

Wpatrujemy się sobie w oczy. Brak nam słów. Nie chcemy myśleć o tym, co nas czeka na końcu każdej z tych dróg.

– Saro – przerywam w końcu to milczenie – czego ty chcesz ode mnie?

– Chcę patrzeć na ciebie i przypomnieć sobie, jak było kiedyś. – Jej słowa są niewyraźne, zdławione. – Chcę, żeby było tak jak dawniej. Pomóż mi, Brian.

Ale ta Sara to już nie jest tamta kobieta, którą znałem. To nie jest marzycielka, która biegła przez prerię i liczyła norki piesków preriowych, która czytała na głos ogłoszenia matrymonialne samotnych kowbojów, a w najciemniejszej głębinie nocy mówiła mi, że będzie mnie kochać, dopóki księżyc wschodzi na niebie.

Szczerze mówiąc, ja też nie jestem już tym samym człowiekiem. Tamten mężczyzna słuchał Sary. Tamten mężczyzna jej wierzył.


SARA

2001

Siedzę na kanapie w dużym pokoju. Czytam jedną część gazety, a Brian, siedzący obok mnie, drugą. Wchodzi Anna.

– Jak obiecam wam, że będę kosić trawnik, dopóki nie wyjdę za mąż – mówi – to dostanę teraz sześćset czternaście dolarów i dziewięćdziesiąt sześć centów?

– Na co? – pytamy jednym głosem.

Anna przestępuje z nogi na nogę.

– Potrzebuję trochę kasy.

Brian składa stronę z wiadomościami krajowymi.

– Jakoś nie wydaje mi się, żeby dżinsy firmy Gap aż tak podrożały.

– Wiedziałam, że tak będzie – burczy Anna, zbierając się do wyjścia.

– Zaczekaj. – Pochylam się, opieram łokcie na kolanach. – Co chcesz za to kupić?

– Czy to aż takie ważne?

– Anno – odpowiada Brian – nie możemy dać ci tylu pieniędzy, nie wiedząc, na co pójdą.

Anna namyśla się przez chwilę.

– Chcę coś kupić na e – Bay.

Moja córka, dziesięciolatka, zagląda na e – Bay?

– No dobrze. – Westchnęła ciężko. – Są do sprzedania parkany bramkarskie.

Spoglądam na męża, ale on też nic z tego nie rozumie.

– Takie do hokeja? – pyta Brian.

– Ee… no… tak.

– Przecież ty nie grasz w hokeja – zauważam. Anna czerwieni się, a do mnie w tym momencie dociera, że mogę się mylić.

Brian domaga się wyjaśnień.

– Kilka miesięcy temu – zaczyna Anna – przejeżdżałam na rowerze obok lodowiska do hokeja. Spadł mi łańcuch i zsiadłam. Na lodzie ćwiczyła drużyna juniorów, ale nie mieli bramkarza, bo się rozchorował. Trener powiedział, że jak stanę na bramce, to da mi pięć dolarów. Pożyczyłam strój i sprzęt tamtego chorego chłopaka i… no… całkiem nieźle mi poszło. Było fajnie. I teraz tam chodzę. – Anna uśmiecha się z zażenowaniem. – Trener zaproponował mi, żebym zagrała z nimi w turnieju. Byłabym pierwszą dziewczyną w drużynie. Ale muszę mieć własny sprzęt.

– Za sześćset czternaście dolarów?

– I dziewięćdziesiąt sześć centów. Ale to są same parkany, a potrzebne mi jeszcze bodiczki, łapaczka, rękawica na prawą rękę i maska. – Spogląda na nas wyczekująco.

– Musimy się zastanowić – odpowiadam.

Anna wychodzi, mamrocząc pod nosem coś, co brzmi jak: „Tak myślałam”.

– Wiedziałaś, że ona gra w hokeja? – pyta Brian.

Potrząsam przecząco głową. Ciekawe, zastanawiam się, jakie jeszcze sekrety moja córka skrywa przed nami.

Pięć minut przed wyjściem na pierwszy mecz Anny Kate oświadcza, że nigdzie nie pójdzie.

– Mamo, nie – błaga. – Zobacz, jak ja wyglądam.

Kate dostała niedawno złośliwej wysypki. Jej policzki, dłonie, podeszwy stóp i klatkę piersiową pokrywają małe czerwone kropki, a do tego całą twarz ma spuchniętą od sterydów, którymi się to leczy. Jej skóra jest szorstka i pogrubiała.

Te objawy są wizytówką choroby Graf ta, czyli reakcji „przeszczep przeciwko gospodarzowi”, która nastąpiła u Kate po przeszczepie szpiku kostnego. Od czterech lat choroba ta objawia się co jakiś czas w najbardziej niespodziewanych momentach. Szpik kostny to narząd, który po przeszczepie ciało może odrzucić, tak samo jak serce czy wątrobę. Czasami jednak dzieje się tak, że to szpik przestaje tolerować organizm, w którym się znajduje.

Ma to swoje dobre strony, mianowicie takie, że choroba Grafta zagraża także komórkom rakowym; doktor Chance nazywa to „chorobą przeszczep przeciwko białaczce”. Gorsze natomiast są jej objawy: przewlekła biegunka, żółtaczka, ograniczenie ruchliwości stawów, uszkodzenia i stwardnienie tkanki łącznej. Zdążyłam już przywyknąć do tych sensacji i znoszę je ze spokojem, ale kiedy objawy są tak silne jak dziś, pozwalam Kate nie iść do szkoły. Dziewczyna ma trzynaście lat, a w tym wieku wygląd jest najważniejszy. Szanuję wolę Kate, bo moja córka nie jest próżna.

Ale nie mogę zostawić jej samej w domu, a przecież obiecałyśmy Annie, że przyjdziemy popatrzeć, jak gra.

– Dla twojej siostry to jest bardzo ważna sprawa – tłumaczę.

W odpowiedzi Kate rzuca się na kanapę i zakrywa twarz poduszką.

Nie mówię już ani słowa. Idę do przedpokoju i wyjmuję z szafy różne elementy zimowej garderoby. Podaję Kate rękawiczki, wciskam czapkę na głowę i owijam szalikiem twarz aż po same oczy.

– Na hali będzie chłodno – mówię tonem, z którym nie można się nie zgodzić.

Sprzęt pożyczyliśmy w końcu od siostrzeńca trenera Anny. Nasza córka jest nie do rozpoznania, opatulona i obwiązana jak chochoł licznymi warstwami stroju bramkarskiego. Nikt by się nie domyślił, że jest jedyną dziewczynką na lodowisku. Ani że jest o dwa lata młodsza od wszystkich graczy biorących udział w meczu.

Ciekawe, czy Anna słyszy doping przez ten hełm. A może jest tak skoncentrowana na tym, co się dzieje, że odsuwa od siebie wszelkie myśli, skupiając całą uwagę na śmigającym krążku i łomocie kijów o lód.

Jesse i Brian siedzą jak na szpilkach; nawet Kate zaczyna się emocjonować grą, choć przecież musiałam zaciągnąć ją tutaj niemal siłą. W porównaniu z Anną drugi bramkarz porusza się wolno jak mucha w smole. Gra przenosi się błyskawicznie spod bramki przeciwników pod bramkę Anny. Center podaje na prawe skrzydło, a napastnik rwie do przodu jak burza, siekąc lód łyżwami, niesiony rykiem rozentuzjazmowanego tłumu. Anna, bezbłędnie przewidując, gdzie za chwilę znajdzie się krążek, wychodzi z bramki, nisko na ugiętych kolanach, z łokciami wysuniętymi na zewnątrz.

– Nie do wiary – zachłystuje się Brian w przerwie po drugiej tercji. – Prawdziwy talent bramkarski!

To akurat wiem od dawna. Anna jest jak deska ratunku. W każdej sytuacji.

Tej samej nocy Kate budzi się zalana krwią, która cieknie strumieniami z nosa, odbytu i spod powiek. Nigdy w życiu nie widziałam tyle krwi. Usiłuję powstrzymać krwotok, myśląc tylko o jednym: ile Kate może jej stracić? Kiedy dojeżdżamy z nią na ostry dyżur, jest już otumaniona i miota się, aż wreszcie traci przytomność. Pielęgniarki natychmiast podłączają ją do kroplówek z osoczem, krwią i płytkami, aby uzupełnić straconą krew, która i tak momentalnie wycieka na zewnątrz. Wygląda to tak, jakby wtłaczane do jej żył płyny przelewały się przez nią na wylot. Intubują Kate i podają jej płyny ustrojowe, aby zapobiec wstrząsowi hipowolemicznemu. Robią tomografię komputerową mózgu i płuc, żeby stwierdzić, jak rozległe jest krwawienie wewnętrzne.

Choć już nieraz jeździliśmy z Kate w środku nocy na ostry dyżur i często widzieliśmy u niej wszelkie objawy nagłego nawrotu choroby, to jednak teraz wiemy, że jeszcze nigdy nie było aż tak źle. Krwotok z nosa to jedno, ale awaria całego organizmu to zupełnie co innego. Do tej pory dwukrotnie nastąpiła arytmia serca. Krwotok powoduje niedokrwienie mózgu, serca, wątroby, płuc i nerek; żaden narząd w tym momencie nie funkcjonuje prawidłowo.

Doktor Chance zaprasza nas do małej salki w końcu korytarza na oddziale intensywnej opieki medycznej. Ściany pokoiku są wymalowane w stokrotki z uśmiechniętymi buźkami. Niedaleko okna jest narysowana pionowa podziałka w kształcie gąsienicy, długości mniej więcej metr dwadzieścia, opatrzona napisem: „Ile mogę urosnąć?”.

Brian i ja siedzimy w kompletnym bezruchu, jakby obiecano nam nagrodę za dobre zachowanie.

– Arszenik? – powtarza Brian. – Trucizna?

– To zupełnie nowe leczenie – wyjaśnia doktor Chance. – Arszenik podaje się dożylnie, przez dwadzieścia pięć do sześćdziesięciu dni. Jak dotąd ta terapia nie doprowadziła jeszcze do wyleczenia choroby, co nie znaczy, że nie może to nastąpić w przyszłości. Jednak od momentu wprowadzenia leku pięć lat temu żaden z pacjentów leczonych tą metodą nie dożył chwili obecnej. Nasza sytuacja wygląda tak: wykorzystaliśmy już krew pępowinową, przeszczep allogeniczny, naświetlanie, chemioterapię i tretinoinę. Kate przeżyła nasze najbardziej optymistyczne prognozy o całe dziesięć lat.

Bez dalszego zastanawiania się kiwam głową na znak zgody. Czy powiedziałam Kate wczoraj wieczorem, że ją kocham? Nie mogę sobie przypomnieć. W żaden sposób.

Kilka minut po drugiej w nocy zauważam, że Brian gdzieś zniknął. Wymknął się, kiedy przysypiałam przy łóżku Kate. Nie ma go już godzinę. Wyruszam na poszukiwanie. Pytam pielęgniarek, sprawdzam w stołówce i w męskiej toalecie. Nigdzie go nie ma. W końcu odnajduję męża w maleńkim pokoiku noszącym imię jakiegoś biednego dziecka, które umarło na tym oddziale. Pokoik za dnia jest słoneczny, stoją w nim sztuczne roślinki, nie zagrażające pacjentom z neutropenią. Brian siedzi na brzydkiej, obitej sztruksem kanapie i zawzięcie zapisuje coś niebieską kredką na kartce papieru.

– Hej – odzywam się cicho, nagle przypominając sobie, jak dzieci kiedyś kolorowały książeczki na podłodze w kuchni; kredki były rozsypane po całej podłodze jak naręcza polnych kwiatów. – Dam ci żółtą za niebieską.

Brian spogląda na mnie wystraszonym wzrokiem.

– Czy coś…?

– Nie, Kate czuje się dobrze. To znaczy bez zmian.

Steph, pielęgniarka, podała jej już pierwszą dawkę arszeniku, a do tego krew. Dwa razy. Trzeba było uzupełnić to, co mała wciąż traci.

– Może lepiej będzie zabrać Kate do domu – mówi Brian.

– Zabierzemy ją…

– Zabierzmy ją teraz. – Brian składa ręce, stykając ze sobą koniuszki palców. – Kate wolałaby umrzeć we własnym łóżku.

To jedno słowo eksploduje między nami jak granat.

– Kate nie…

– Umrze. – Twarz Briana znaczą głębokie bruzdy bólu. – Ona już umiera, Saro, i w końcu umrze, dziś, jutro, a przy ogromnym szczęściu może za rok. Słyszałaś, co powiedział doktor Chance. Arszenik nie leczy. On tylko powstrzymuje nieuniknione.

Moje oczy wzbierają łzami.

– Ale ja ją kocham – mówię, bo czy to nie wystarczy, żeby moja córka nie umarła?

– Ja też ją kocham. Kocham ją za bardzo, żeby dalej to ciągnąć.

Kartka papieru, na której pisał kredką, wypada z jego dłoni na moje kolana. Podnoszę ją, zanim Brian zdąży wyciągnąć rękę. Są na niej plamy od łez i wiele skreśleń. Czytam: Uwielbiała pierwsze zapachy wiosny. Grała w remika, jakby urodziła się z kartami w ręku. Potrafiła tańczyć nawet bez muzyki. Na marginesie są też notatki. Ulubiony kolor: różowy. Ulubiona pora dnia: zmierzch. Czytała „Where the Wild Things Are” sto razy i do tej pory zna tę książkę na pamięć.

Czuję przeraźliwie zimny dreszcz spływający mi po plecach.

– Czy to ma być… Czy to jest… mowa pogrzebowa?

Brian też już płacze.

– Muszę zapisać to teraz, bo potem, kiedy będzie trzeba, nie poradzę sobie z tym.

Potrząsam głową.

– Jeszcze nie trzeba.

O wpół do czwartej nad ranem dzwonię do mojej siostry.

– Obudziłam cię. – Dopiero kiedy słyszę jej głos, uświadamiam sobie, że dla niej, dla wszystkich normalnych ludzi, ta pora to sam środek nocy.

– Coś się stało Kate?

Kiwam głową, chociaż wiem, że ona tego nie zobaczy ani nie usłyszy.

– Zanne?

– Słucham.

Zaciskam powieki, ale łzy i tak płyną.

– Saro, co się stało? Mam do was przyjechać?

Nie mogę dobyć głosu. W gardle czuję jakby wielką ołowianą kulę; to niewypowiedziana prawda. Jak się okazuje, prawdą też można się udławić. Kiedy byłyśmy dziećmi, zawsze kłóciłyśmy się o światło w korytarzu dzielącym nasze pokoje; Zanne chciała, żeby gasić je na noc, a ja – żeby się paliło. Wsadź głowę pod poduszkę, mówiłam jej. Ty możesz zrobić ciemność, ale ja nie potrafię zrobić światła.

– Przyjedź. – Nie powstrzymuję już łez. – Proszę cię.

Wbrew wszelkim oczekiwaniom Kate wytrzymuje dziesięć dni intensywnych kroplówek i leczenia arszenikiem. Jedenastego dnia po przywiezieniu do szpitala zapada w śpiączkę. Postanawiam czuwać przy jej łóżku, dopóki się nie obudzi. Moje czuwanie trwa dokładnie czterdzieści pięć minut; przerywa je telefon. Dzwoni dyrektor szkoły, do której chodzi Jesse.

Dowiaduję się, że metaliczny sód jest przechowywany w pracowni chemicznej w małych pojemnikach wypełnionych olejem z uwagi na to, że gwałtownie reaguje z powietrzem. Dowiaduję się, że reaguje on również z wodą, a w wyniku reakcji powstaje tlen i wydziela się ciepło. Dowiaduję się w końcu, że mój syn, uczeń dziewiątej klasy, dzięki wrodzonej bystrości połączył oba te fakty, wykradł z pracowni pewną ilość tego pierwiastka i spuścił go w klozecie, rozsadzając szkolne szambo.

Dyrektor zawiesza go w prawach ucznia na trzy tygodnie. Dowiaduję się od niego dodatkowo, że mój syn kwalifikuje się do kryminału, gdzie zapewne skończy; oznajmiwszy mi to, ten człowiek ma jeszcze czelność dopytywać się o Kate. Zabieram Jessego i wracam razem z nim do szpitala.

– Nie muszę ci chyba mówić, że od dziś masz szlaban?

– Wszystko jedno.

– Dopóki nie skończysz czterdziestu lat.

Jesse garbi się i marszczy brwi, które choć i tak są blisko siebie, teraz wydają się całkiem zrośnięte. Próbuję przypomnieć sobie dokładnie, kiedy dałam sobie spokój z wychowywaniem syna. Nie mogę zrozumieć, dlaczego stał się taki, skoro jego los nie był nawet po części tak tragiczny jak życie jego siostry.

– Dyrektor to kutas.

– Wiesz, co ci powiem? Świat jest pełen, jak ich nazywasz, kutasów. Zawsze będziesz z kimś się zmagał. Z kimś albo z czymś.

Jesse rzuca mi wściekłe spojrzenie.

– Cholera, widzisz? Za każdym razem, o czymkolwiek by była rozmowa, zawsze potrafisz zejść na temat Kate i jej choroby.

Zatrzymuję samochód na szpitalnym parkingu, ale nie spieszę się z wysiadaniem. O przednią szybę biją krople deszczu.

– Każde z nas potrafi zwrócić na siebie uwagę – mówię. – Bo przecież po to i tylko po to wysadziłeś szkolne szambo. Może nie mam racji?

– Nie masz pojęcia, jak to jest mieć siostrę umierającą na raka.

– Nie jest to jednak temat całkowicie mi obcy. W końcu mam córkę umierającą na raka. I zgadzam się z tobą, że takie życie jest do chrzanu. Czasem ja też mam ochotę coś wysadzić, bo wydaje mi się, że jeśli tego nie zrobię, to za chwilę sama eksploduję. – Opuszczam wzrok. Na ramieniu Jessego, dokładnie w zgięciu łokcia widnieje siniak wielkości półdolarówki. Na drugiej ręce zauważam drugi taki sam, do pary. Gdybym zobaczyła coś takiego u którejś z jego sióstr, natychmiast pomyślałabym o białaczce. Ale u Jessego, co znamienne, wpierw przychodzi mi na myśl heroina. – Co to jest? – pytam.

Jesse zakłada ręce na piersi.

– Nic.

– Co to jest? – powtarzam.

– Nie twój interes.

– Otóż mylisz się – prostuję siłą jego rękę. – To ślad po igle, tak?

Jesse unosi głowę, jego oczy błyszczą hardo.

– Tak, mamo. Co trzy dni wbijają mi igłę. Tylko że zamiast walić herę, oddaję krew, tutaj, w tym szpitalu, na trzecim piętrze. – Patrzy mi w oczy. – Nie zastanawiałaś się nigdy, od kogo jeszcze Kate dostaje płytki?

Zanim zdążę powiedzieć choć słowo, Jesse wyskakuje z samochodu. Patrzę za nim przez zalaną deszczem szybę i widzę rozmazany świat, w którym nic już nie jest dla mnie jasne.

Upłynęły dwa tygodnie, odkąd przywieźliśmy Kate do szpitala. Pielęgniarkom udało się w końcu mnie namówić, żebym zrobiła sobie dzień przerwy. Jadę do domu. Kąpię się pod własnym prysznicem, zamiast w służbowej łazience dla personelu intensywnej opieki. Płacę zaległe rachunki. Zanne, która wciąż jeszcze mieszka u nas, parzy mi kawę; kiedy schodzę do kuchni z rozczesanymi, wilgotnymi włosami, parująca filiżanka już na mnie czeka.

– Ktoś dzwonił?

– „Ktoś” znaczy ktoś ze szpitala? Nie. – Zanne przerzuca stronę książki kucharskiej, którą przegląda. – Co za pierdoły – wzdycha. – Gotowanie to żadna frajda.

Drzwi wejściowe otwierają się i zamykają z hukiem. Do kuchni wpada Anna. Na mój widok staje jak wryta.

– A co ty tu robisz? – dziwi się.

– Mieszkam w tym domu – przypominam jej.

Zanne chrząka z cicha.

– Kto by pomyślał – mruczy pod nosem, ale Anna jej nie słyszy albo nie chce usłyszeć. Wymachuje mi przed nosem jakąś kartką, uśmiechając się radośnie od ucha do ucha.

– Trener Urlicht dostał list. Do mnie! Czytaj, czytaj, czytaj!

Do Sz. P Anny Fitzgerald,

Serdecznie gratulujemy przyjęcia na letni obóz hokejowy dla dziewcząt. Zapraszamy Cię do grupy bramkarek. Tegoroczny obóz odbędzie się w dniach 3 – 17 lipca 2001 roku w Minneapolis. Prosimy o wypełnienie załączonego formularza i odesłanie go na podany adres do dnia 30 kwietnia 2001 roku, razem ze świadectwem zdrowia i historią przebytych chorób. Do zobaczenia na lodzie!

Sarah Teuting, trenerka

Odrywam wzrok od listu.

– Puściłaś Kate na ten specjalny obóz dla dzieci chorych na białaczkę, kiedy miała tyle lat co ja – mówi Anna. – Wiesz w ogóle, kto to jest Sarah Teuting? To bramkarka Team USA! I zobacz, ja nie jadę na spotkanie z nią, tylko będę trenować pod jej okiem, ona mi powie, co robię źle! Trener załatwił dla mnie pełny zwrot kosztów, więc was nie będzie to kosztować ani centa. Polecę tam samolotem, dostanę własny pokój i wszystko. To dla mnie wielka szansa…

– Kotku – przerywam jej, powoli dobierając słowa – nie możesz tam pojechać.

Anna potrząsa głową, jakby musiała wbić sobie do uszu to, co powiedziałam.

– Ale przecież to nie jest teraz, zaraz. To dopiero latem. A do tego czasu Kate może już umrzeć.

Po raz pierwszy Anna dała mi do zrozumienia, że widzi koniec tego wszystkiego, że wyobraża sobie, że kiedyś może być wolna od obowiązków względem swojej siostry. Ale dopóki to nie nastąpi, wyjazd do Minnesoty jest wykluczony. Nie, nie boję się, że Annie coś się tam może stać; boję się o to, co może stać się Kate pod nieobecność siostry. Jeżeli przeżyje leczenie arszenikiem i wyjdzie z obecnego kryzysu, to nikt nie wie, jak długo będziemy czekać na następny, a wtedy Anna – jej krew, komórki macierzyste, jej tkanki – będzie nam potrzebna tutaj, na miejscu.

Świadomość tych faktów wisi pomiędzy nami jak zwiewna, przejrzysta zasłona. Zanne wstaje z krzesła i obejmuje Annę ramieniem.

– Wiesz co, pszczółko? Porozmawiamy o tym z mamą przy jakiejś innej okazji…

– Nie – przerywa jej Anna. – Chcę wiedzieć, dlaczego nie mogę tam pojechać.

Zasłaniam oczy dłonią.

– Anno, proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego.

– Do czego, mamo? – pyta Anna głosem rwącym się z emocji. – Tak się składa, że ja cię do niczego nie zmuszam.

Wybiega z kuchni, gniotąc list w dłoni. Zanne uśmiecha się do mnie blado.

– Witaj w domu – mówi.

Anna wychodzi na podwórko, bierze kij do hokeja i zaczyna ćwiczyć strzały krążkiem, odbijając go o drzwi garażu. Rytmiczny łoskot nie ustaje przez godzinę; w końcu zapominam, że to ona, a w moich uszach stukot brzmi jak puls naszego domu.

Siedemnaście dni po przyjęciu do szpitala Kate łapie jakąś infekcję. Organizm natychmiast reaguje wysoką gorączką. Robią jej wszystkie możliwe posiewy – z ciała odprowadzane są krew, kał, uryna i ślina. Ma to chronić organizm przed dalszym zakażeniem. Aby sprowokować do reakcji wirusa, który ją dręczy, podają jej wszelkie możliwe antybiotyki.

Steph, nasza ulubiona pielęgniarka, od czasu do czasu zostaje po dyżurze do późna w nocy, abym nie musiała borykać się z tym w samotności. Przynosi mi numery magazynu „People” podkradzione z poczekalni w przychodni i przesiaduje przy łóżku mojej nieprzytomnej córki, snując na głos pogodne monologi. Jest wzorem determinacji i optymizmu, ale tylko na zewnątrz. Kilka razy dostrzegłam łzy w jej oczach, kiedy wycierała Kate gąbką, co w obecnych warunkach zastępuje kąpiel. Myślała, że na nią nie patrzę.

Któregoś dnia rano doktor Chance zagląda do Kate. Skończywszy ją badać, opuszcza stetoskop na szyję i przysiada na krześle naprzeciwko mnie.

– Chciałem być gościem na jej ślubie – mówi.

– Będziesz – przekonuję go, ale on potrząsa głową. Widząc to, czuję, jak moje serce zaczyna bić szybciej.

– Nie wiesz, jaki prezent kupić? – pytam. – Może być waza do ponczu. Ramka na obrazek. Albo wystarczy, że wzniesiesz toast.

– Saro – przerywa mi doktor Chance. – Pożegnaj się z Kate.

Jesse siedzi sam na sam z Kate przez piętnaście minut, za zamkniętymi drzwiami. Kiedy wychodzi, wygląda jak uzbrojona bomba na chwilę przed detonacją. Puszcza się biegiem wzdłuż korytarza oddziału intensywnej opieki medycznej.

– Ja pójdę. – Brian rusza w kierunku, w którym pobiegł Jesse.

Anna siedzi na krześle oparta plecami o ścianę. Widać, że też jest zła.

– Nie wejdę tam – oświadcza.

Przyklękam obok niej.

– Uwierz mi, że ostatnią rzeczą, której pragnę, jest zmuszać cię do tego. Ale jeśli teraz tam nie pójdziesz, to przyjdzie dzień, kiedy będziesz tego żałować.

Anna wstaje i wchodzi do pokoju Kate, gotując się z wściekłości. Przysiada na krześle obok łóżka. Pierś Kate unosi się i opada w rytm pracy respiratora. Cała wojowniczość Anny znika w jednej chwili; wystarczy jej dotknąć palcami policzka siostry.

– Czy ona mnie słyszy?

– Oczywiście – odpowiadam bardziej sobie niż Annie.

– Nie pojadę do Minnesoty – szepcze Anna. – Już nigdzie nigdy nie pojadę. – Pochyla się nisko nad łóżkiem. – Obudź się, Kate.

Obie wstrzymujemy oddech. Nic. Nic się nie dzieje.

Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego mówi się „stracić dziecko”. Brzmi to tak samo jak „stracić z oczu”. A przecież żaden rodzic nie jest aż tak lekkomyślny; zawsze wiemy, gdzie są nasze dzieci, co najwyżej możemy życzyć sobie, żeby były gdzie indziej.

Siedzimy z Brianem na łóżku Kate. Trzymamy się za ręce, a w drugiej dłoni każde z nas ściska jedną rączkę naszej córeczki.

– Miałeś rację – mówię mu. – Trzeba było ją zabrać do domu.

Brian potrząsa głową.

– Gdybyśmy nie zdecydowali się na leczenie arszenikiem, to do końca życia byśmy tego żałowali. – Odgarnia z twarzy Kate jej jaśniutkie włosy. – Taka grzeczna dziewczynka. Zawsze robiła to, o co ją się prosiło. – Kiwam głową, bo słowa zamierają mi w gardle. – To dlatego wciąż tak jeszcze walczy. Czeka, aż pozwolisz jej odejść.

Pochyla się nad Kate, łkając tak mocno, że nie może złapać oddechu. Kładę dłoń na jego głowie. Nie jesteśmy pierwszymi rodzicami, którzy tracą dziecko. Cała różnica polega na tym, że po raz pierwszy przytrafia się to nam.

Brian zasnął, siedząc na stołku w nogach łóżka, oparty łokciami na pościeli. Ja nie mogę spać; biorę pooraną bliznami dłoń Kate w dłonie. Przesuwam palcami po spiłowanych na okrągło paznokciach mojej córeczki, przypominając sobie, kiedy pierwszy raz je pomalowałam. Brian nie mógł się nadziwić, po co to dziewczynce, która dopiero co skończyła roczek. Dziś, dwanaście lat później, odwracam dłoń Kate i przyglądam się linii życia, żałując, że nie umiem jej odczytać. Jeszcze bardziej żałuję, że nie potrafię jej poprawić, zapisać na nowo.

Przysuwam krzesło bliżej szpitalnego łóżka.

– Pamiętasz, jak zapisaliśmy cię na letni obóz? Ostatniej nocy przed wyjazdem oświadczyłaś nagle, że się rozmyśliłaś i chcesz zostać w domu. Poradziłam ci wtedy, żebyś w autobusie usiadła po lewej stronie, by móc mnie widzieć, kiedy będziesz ruszać. Żeby pamiętać, że czekam na ciebie. – Przyciskam jej dłoń do twarzy tak mocno, aż na skórze zostaje ślad. – Zajmij sobie to samo miejsce w niebie, żebyś mogła widzieć, że wciąż na ciebie patrzę.

Chowam twarz w fałdach kołdry i mówię mojej córce, jak bardzo ją kocham. Ściskam jej rączkę, ten jeden ostatni raz.

W odpowiedzi czuję najlżejsze drgnięcie, najdelikatniejsze poruszenie, najsłabszy uścisk małej dłoni dziecka powracającego do życia, chwytającego się wszystkiego, co wpadnie mu pod rękę.


ANNA

Zastanawia mnie jedna rzecz: ile lat ma się w niebie? Bo skoro już się tam jest, to powinno się wyglądać jak za swoich najlepszych dni. Jakoś mi się nie wydaje, żeby wszyscy ci, którzy umarli ze starości, błąkali się po raju bez zębów i świecąc z daleka łysiną. To zresztą nie jest jedyny problem, jaki nasuwa mi się na myśl. Czy samobójca, który się powiesił, wałęsa się po niebie spuchnięty, z wywalonym językiem? A jeśli ktoś zginął na wojnie, to czy przez całą wieczność musi obywać się bez nogi, którą urwała mu mina?

Tak sobie myślę, że w tej kwestii można wybrać samemu. Kiedy ktoś po śmierci zgłasza się do nieba, wypełnia specjalny formularz, w którym zaznacza, czy chce mieć pokój z widokiem na gwiazdy czy na chmury, czy na obiad woli kurczaka, ryby czy może mannę, no i jak chce być postrzegany przez innych, co obejmuje także to, ile chce mieć lat w oczach innych. Ja, przykładowo, wybrałabym siedemnaście – mam nadzieję, że do tego czasu zdążą urosnąć mi piersi. Bo nawet jeśli umrę jako zasuszona stulatka, w niebie chcę być młoda i ładna.

Raz, kiedy byliśmy w gościach u znajomych, usłyszałam, jak mój tata powiedział, że nawet kiedy będzie już stary i siwy, to w głębi serca wciąż będzie miał dwadzieścia jeden lat. Więc może to jest tak, że w życiu każdego człowieka jest taki okres, który wyrabia się jak koleina na drodze, albo, jeszcze lepiej, jak ulubione miejsce na kanapie. Do tych czasów zawsze powraca się myślami bez względu na to, jak wygląda reszta życia.

Problem leży chyba w tym, że każdy człowiek jest inny. Bo co się dzieje, jeśli chce się odnaleźć w raju kogoś, kogo nie widziało się przez całe lata ziemskiego życia? Przypuśćmy, że zmarła żona zaczyna szukać w niebie swojego męża, którego straciła pięć lat wcześniej. Wyobraża go sobie jako siedemdziesięcioletniego staruszka, a on tymczasem zażyczył sobie mieć znów szesnaście lat i hasa w najlepsze, piękny i gładki.

A taka dziewczyna jak Kate, która umiera w wieku szesnastu lat, ale w raju chce wyglądać na trzydzieści pięć, choć na Ziemi tylu nie dożyła? Kto ją wtedy rozpozna?

Kiedy jemy z tatą śniadanie w remizie, dzwoni Campbell. Mówi, że adwokat strony pozwanej prosi o spotkanie w celu omówienia sprawy. Głupio to brzmi, bo przecież i tak wszyscy wiemy, że chodzi o moją mamę. Campbell każe nam przyjść o trzeciej do swojej kancelarii, chociaż jest niedziela.

Siedzę na podłodze i głaszczę Sędziego, który położył mi łeb na kolanach. Campbell jest tak skupiony na tym, co się dzieje, że zapomina nawet zwrócić mi uwagę, że nie wolno tego robić. Dokładnie co do minuty o godzinie trzeciej do gabinetu wchodzi moja matka. Sama musi otworzyć sobie drzwi, bo Kerri, sekretarka Campbella, nie pracuje w niedzielę. Mama ma włosy starannie zaczesane i ułożone w elegancki koczek. Na twarzy delikatny makijaż. Jednak pomimo wszystkich tych zabiegów widać na pierwszy rzut oka, że ona kompletnie tutaj nie pasuje. Campbell czuje się w tym gabinecie jak ryba w wodzie, tymczasem ona w kancelarii prawniczej wygląda jak niewłaściwa osoba na niewłaściwym miejscu. Trudno mi uwierzyć, że moja mama kiedyś pracowała w tym zawodzie. Coś mi się zdaje, że musiała być wtedy zupełnie inną osobą. Chyba każdy z nas kiedyś był inny.

– Dzień dobry – cicho odzywa się mama.

– Witam panią – odpowiada Campbell Alexander. Kompletny lód.

Mama odrywa wzrok od taty, który siedzi przy stole konferencyjnym, i przesuwa spojrzeniem po mnie. Nie wstałam z podłogi.

– Cześć – wita się jeszcze raz, robiąc krok w przód, jakby chciała podjeść i mnie uściskać, ale zatrzymuje się w pół drogi.

– Prosiła pani o spotkanie – przypomina jej Campbell.

Mama siada przy stole.

– Wiem. Miałam… mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia. Chciałabym, żebyśmy wspólnie podjęli decyzję.

Campbell stuka palcami o blat stołu.

– Czy chce pani zaproponować nam jakąś umowę? – pyta, jakby był na naradzie handlowej. Mama patrzy na niego, mrugając oczami.

– Można to chyba tak nazwać. – Odwraca się razem z krzesłem w moim kierunku, jakbyśmy były same w tym pokoju. – Anno, wiem, jak wiele zrobiłaś dla Kate. Wiem też, że nie pozostało już prawie nic, co mogłoby pomóc twojej siostrze. Prawie nic. Tylko jedna rzecz daje jeszcze jakąś szansę.

– Proszę nie wywierać nacisku na moją klientkę…

– Nie trzeba, Campbell – przerywam mu. – Mogę tego wysłuchać.

– Jeśli przeszczep nerki nic nie da i nastąpi wznowa… Jeśli stan zdrowia Kate nie poprawi się, tak jak wszyscy jej tego życzymy… Wtedy ja już nigdy więcej nie poproszę cię, żebyś pomogła ją leczyć. Zrób to dla niej ten ostatni raz.

Skurczyła się podczas tej krótkiej przemowy, jest teraz mniejsza nawet ode mnie, jakby to ona była dzieckiem, a ja jej rodzicem. Ciekawe, w jaki sposób mogła zajść taka zmiana, skoro żadna z nas nawet nie drgnęła.

Rzucam szybkie spojrzenie na tatę, ale on siedzi jak skamieniały. Wydaje się całkowicie pochłonięty rysunkiem słojów na drewnianym blacie stołu i robi, co tylko może, aby nie wtrącać się do rozmowy.

– Czy chce pani przez to powiedzieć, że jeśli moja klientka z własnej woli odda nerkę, to w przyszłości nie będzie już musiała uczestniczyć w żadnych zabiegach mających na celu przedłużenie życia jej siostry Kate? – upewnia się Campbell.

Mama bierze głęboki wdech. – Tak.

– Rozumie pani, że musimy się nad tym zastanowić.

Kiedy miałam siedem lat, Jesse wychodził ze skóry, żeby wybić mi z głowy Świętego Mikołaja. Tłumaczył mi, że to wszystko robią mama i tata, a ja kłóciłam się z nim o każde słowo. W końcu postanowiłam sprawdzić teorię w praktyce. Na Gwiazdkę napisałam list do Świętego Mikołaja, prosząc o chomika, bo najbardziej na świecie chciałam mieć chomika. Wrzuciłam ten list do skrzynki pocztowej w sekretariacie naszej szkoły, a rodzicom nie pisnęłam ani słóweczka o chomiku, chociaż wspominałam im o różnych zabawkach, które chciałam dostać pod choinkę.

Rankiem w dzień Bożego Narodzenia dostałam sanki, grę komputerową i ręcznie farbowany szal, o których mówiłam mamie, ale chomika nie dostałam, bo mama nic o nim nie wiedziała. Nauczyłam się wtedy dwóch rzeczy. Po pierwsze, Święty Mikołaj wcale nie jest taki, jakiego bym chciała. Po drugie, moi rodzice też tacy nie są.

Być może Campbell uważa, że chodzi o rozstrzygnięcie prawne, ale tak naprawdę chodzi o moją mamę. Zrywam się z podłogi, podbiegam do niej i rzucam się w jej ramiona, trochę przypominające to ulubione miejsce na kanapie, o którym mówiłam wcześniej, miejsce tak dobrze znane, że człowiek odruchowo wślizguje się tam, gdzie mu najwygodniej. Gardło ściska mi się boleśnie, a z oczu tryskają wszystkie łzy, które oszczędzałam z myślą o tej chwili.

– Dzięki Bogu – wzdycha mama przez łzy. – Dzięki Bogu.

Ściskam ją dwa razy mocniej niż normalnie, bo chcę zatrzymać ten moment, na tej samej zasadzie, na jakiej zdarza mi się marzyć o tym, żeby wymalować sobie w pamięci obraz ukośnych promieni letniego słońca, malowidło, na które mogłabym patrzeć, kiedy nastanie zima. Przykładam usta do ucha mamy i szepczę, żałując tych słów już w momencie ich wypowiadania:

– Nie mogę tego zrobić.

Mama sztywnieje na całym ciele. Odsuwa się ode mnie, patrząc mi prosto w oczy. Przywołuje na twarz sztuczny uśmiech, który łamie jej wargi w kilku miejscach. Dotyka moich włosów. I to wszystko. Wstaje, poprawia żakiet i wychodzi z gabinetu.

Campbell też podnosi się z krzesła. Przyklęka przede mną, w tym samym miejscu, co przed chwilą mama. Kiedy widzę go tuż przed sobą, wydaje się o wiele bardziej poważny niż kiedykolwiek.

– Anno – pyta – czy naprawdę tego chcesz?

Otwieram usta i znajduję odpowiedź na to pytanie.


JULIA

– Czy Campbell podoba mi się dlatego, że jest debilnym kretynem – pytam swoją siostrę – czy pomimo to, że taki właśnie jest?

Izzy psyka, żebym jej nie przeszkadzała. Siedzi na kanapie i ogląda „Tacy byliśmy”, chociaż widziała to już sto tysięcy razy. Każdy jednak ma listę filmów, których nie przełączy za nic w świecie. Na liście mojej siostry oprócz tej pozycji znajdują się także „Pretty Woman”, „Uwierz w ducha” i „Dirty Dancing”.

– Jak zagadasz mi końcówkę – syczy – to cię zabiję.

– „To na razie, Katie – cytuję. – Na razie, Hubbell”.

Izzy rzuca we mnie poduszką z kanapy. Ociera oczy. Muzyczny temat przewodni filmu przybiera na sile.

– Barbra Streisand – mówi – jest boska.

– Wydawało mi się, że tak twierdzą geje, a nie lesbijki. – Rzucam jej spojrzenie znad stołu zasłanego papierami i dokumentami, które przeglądam, przygotowując się na jutrzejsze rozpatrzenie sprawy. Podjęłam już decyzję, co powiem sędziemu; wydaje mi się, że wiem, jak rozumieć najlepszy interes Anny Fitzgerald. Problem polega na tym, że to bez znaczenia, czy wezmę jej stronę, czy wypowiem się przeciwko jej wnioskowi. Tak czy inaczej zrujnuję dziewczynie życie.

– A mnie się wydawało – odparowuje Izzy – że rozmawiamy o Campbellu.

– Nie. To ja o nim mówiłam. Ty rozpływałaś się nad filmem. – Masuję sobie skronie. – Mogłabyś okazać choć odrobinę współczucia.

– Z powodu Campbella Alexandra? Nie będę ci współczuć. Ani rozczulać się nad tobą.

– Dziękuję za tyle czułych słów.

– Posłuchaj mnie, Julio. Może to jest dziedziczne. – Izzy podnosi się z kanapy, staje za mną i zaczyna masować mi kark i szyję. – Może masz w genach coś takiego, co sprawia, że ciągnie cię do najgorszych palantów.

– W takim razie ty też to masz.

– No cóż. – Moja siostra śmieje się. – Celnie strzelasz.

– Za pamięci: ja naprawdę szczerze chcę go nienawidzić.

Izzy sięga nad moim ramieniem, zabiera ze stołu moją puszkę z colą i wypija resztkę napoju.

– Przecież to wszystko miało mieć podłoże czysto zawodowe.

– I ma. Kłopot w tym, że gdzieś w mojej głowie hałasuje silna grupa mniejszościowa głosząca wprost przeciwne hasła.

Izzy wraca na kanapę.

– Twój prawdziwy kłopot polega na tym, że nigdy nie zapomnisz swojego pierwszego faceta. Mądry móżdżek to jedno, ale twoje ciało ma iloraz inteligencji muszki owocowej.

– Z nim wszystko jest takie proste. Zupełnie jakbyśmy zaczynali w tym samym miejscu, w którym się rozstaliśmy. Ja już wiem o nim wszystko, co potrzeba, i on też wie o mnie wszystko, co powinien wiedzieć. – Spoglądam na siostrę. – Czy można się w kimś zabujać z lenistwa?

– A może po prostu idź z nim do łóżka, a po wszystkim wyrzuć go raz na zawsze z pamięci?

– Nie da rady – odpowiadam – bo kiedy będzie po wszystkim, do mojej kolekcji dołączy jeszcze jedno bolesne wspomnienie, którego nie będę umiała wyrzucić z pamięci.

– Mam trochę znajomych. Mogę cię z kimś umówić.

– Twoi znajomi to są znajome. Każda ma pusto między nogami.

– Widzisz? Patrzysz na świat w niewłaściwy sposób. W ludziach powinno cię przyciągać to, co mają w środku, a nie opakowanie, w którym to jest podane. Campbell Alexander może i jest śliczny, ale przypomina mi sardynkę w marcepanowym lukrze.

– Twoim zdaniem jest śliczny?

Izzy przewraca oczami.

– Co za beznadziejny przypadek – wzdycha.

Słychać dzwonek do drzwi. Izzy idzie do przedpokoju i wygląda przez wizjer.

– O wilku mowa – mówi, wróciwszy do pokoju.

– Campbell przyszedł? – pytam szeptem. – Powiedz, że mnie nie ma.

Izzy uchyla drzwi na kilka centymetrów.

– Julia mówi, że jej nie ma.

– Zabiję cię – mamroczę, wychodząc za nią do przedpokoju. Odpycham siostrę od drzwi, zdejmuję łańcuch i wpuszczam Campbella wraz z jego nieodłącznym psem.

– Przyjmują mnie tutaj coraz cieplej i bardziej wylewnie – słyszę.

– Czego chcesz? Mam po uszy roboty. – Krzyżuję ręce na piersi.

– Świetnie. Sara Fitzgerald złożyła nam propozycję ugody. Zapraszam cię na kolację. O wszystkim ci opowiem.

– Nie idę z tobą na żadną kolację – oświadczam.

– Idziesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. – Campbell wzrusza ramionami. – Znam cię. Ciekawość, co takiego powiedziała mama Anny, góruje nad twoją niechęcią do mnie. I tak w końcu jej ulegniesz, więc czy możemy sobie darować te podchody?

Izzy wybucha śmiechem.

– On cię faktycznie zna, siostrzyczko.

– A jeśli nie pójdziesz po dobroci – dodaje Campbell – nie zawaham się użyć siły. Trudno ci tylko będzie pokroić filet mignon związanymi rękami.

Odwracam się do siostry.

– Zrób coś. Proszę.

Izzy macha do mnie ręką.

– To na razie, Katie.

– Na razie, Hubbell – dopowiada Campbell. – Doskonały film.

Izzy przygląda mu się uważnie. Na jej twarzy maluje się zastanowienie.

– Kto wie? Może nie warto porzucać nadziei?

– Zasada numer jeden – oznajmiam. – Rozmawiamy o sprawie, o samej sprawie i tylko o sprawie.

– Tak mi dopomóż Bóg – kończy formułkę Campbell. – A mogę tylko powiedzieć, że pięknie wyglądasz?

– Widzisz, już złamałeś pierwszą zasadę.

Zajeżdżamy na parking nad wodą. Campbell gasi silnik i wysiada. Obchodzi samochód i otwiera moje drzwi. Rozglądam się. W zasięgu wzroku nie ma nic, co by mogło przypominać restaurację. Jesteśmy na przystani; przy nabrzeżu cumują żaglówki i jachty, a ich lakierowane na miodowo pokłady rudzieją w promieniach zachodzącego słońca.

– Zdejmij buty – mówi Campbell.

– Nie.

– Na miłość boską, nie żyjemy w czasach wiktoriańskich. Nie rzucę się na ciebie, kiedy mignie mi twoja goła kostka. Zrób to, o co cię proszę, dobrze?

– Dlaczego?

– Bo jesteś spięta jak agrafka pod szyją, a mnie nie przychodzi na myśl żaden bardziej cenzuralny sposób, żeby pomóc ci się rozluźnić. – Zdejmuje własne półbuty i wychodzi boso na trawnik okalający parking. Zanurza stopy w trawie i wzdycha głęboko. – Chodź, Perełko. Carpe diem. Lato się już kończy, ciesz się nim, dopóki możesz.

– A co z tą propozycją ugody…?

– To, że pójdziesz ze mną na bosaka, nie wpłynie na jej zmianę.

W dalszym ciągu nie wiem, czy Campbell wziął tę sprawę dlatego, że goni za sławą, dlatego że potrzebny mu zawodowy rozgłos, czy może po prostu dlatego, że chciał pomóc Annie. Jestem głupia i wolałabym uwierzyć w to ostatnie. Campbell czeka na mnie cierpliwie z psem przy nodze. Koniec końców rozwiązuję buty i ściągam skarpetki. Wychodzę na trawnik.

Letnie miesiące, myślę, są jak nieświadomość zbiorowa. Wszyscy pamiętamy melodię piosenki, którą śpiewał obwoźny lodziarz. Każdy dobrze wie, jak to jest oparzyć gołe uda na zjeżdżalni rozgrzanej słońcem niczym nóż w ogniu. Nie ma takiego człowieka, który w letni wieczór nie leżał w trawie na wznak, z zamkniętymi oczami, czując krew pulsującą pod powiekami, i nie myślał tylko o tym, żeby ten dzień był choć troszeczkę dłuższy niż poprzedni.

Campbell siada na trawie.

– A jaka jest druga zasada? – pyta.

– Taka, że ja tutaj dyktuję reguły – odpowiadam.

Campbell uśmiecha się, a ja wiem, że już po mnie.

Poprzedniego wieczoru barman imieniem Siedem przyniósł mi zamówione martini i zapytał, przed czym tak się ukrywam.

Zanim mu odpowiedziałam, pociągnęłam łyk z kieliszka, co mi przypomniało, dlaczego nie znoszę martini: to czysty, gorzki alkohol, lecz chociaż o to właśnie chodzi, jego smak zawsze pozostawia niejasne uczucie rozczarowania.

– Wcale się nie ukrywam – odpowiedziałam. – Przyszłam do baru, prawda?

Godzina była wczesna, zaledwie pora obiadu. Wstąpiłam tutaj po drodze z remizy, gdzie odbyłam rozmowę z Anną. W boksie w rogu sali obmacywało się dwóch facetów; na drugim końcu baru siedział jeszcze jeden gość, który nagle się odezwał, wskazując palcem telewizor:

– Można zmienić kanał? – zapytał, patrząc na prezentera popołudniowych wiadomości. – Ten Brokaw nie umywa się do Jenningsa.

Siedem pstryknął pilotem i powrócił do rozmowy ze mną.

– Niby się nie ukrywasz, ale w porze obiadowej przesiadujesz w barze dla gejów. Niby się nie ukrywasz, ale nosisz ten elegancki kostium jak pancerz.

– Warto posłuchać, co na temat mody ma do powiedzenia facet z przekłutym językiem.

Siedem uniósł brew.

– Jeszcze jedno martini i bez problemu dasz się namówić na wizytę u Johnstona, który zrobi ci to samo. Ścięłaś różowe włosy, ale od swoich korzeni nie zdołasz się odciąć.

Pociągam kolejny łyczek martini.

– Przecież ty mnie wcale nie znasz.

Klient siedzący u drugiego końca baru spojrzał w twarz Petera Jenningsa i uśmiechnął się.

– Być może – przyznał Siedem – ale ty też siebie nie znasz.

Na kolację jemy chleb z serem. No, niech już będzie: francuskie bagietki i ser gruyere. Do jedzenia zasiadamy na pokładzie dziesięciometrowego jachtu. Campbell, podwinąwszy nogawki spodni jak rozbitek, uwija się przy takielunku, halsuje i łapie wiatr, aż oddalamy się tak bardzo, że wybrzeże Providence nie jest już niczym innym jak tylko barwną linią na horyzoncie, naszyjnikiem skrzącym się klejnotami świateł.

W końcu dociera do mnie, że Campbell nie raczy mi udzielić żadnych informacji, dopóki nie skończymy deseru. Kładę się na plecach, obejmując ramieniem śpiącego psa. Przyglądam się poluzowanemu w tej chwili żaglowi, który łopocze jak skrzydło ogromnego pelikana. Z kajuty wyłania się Campbell, który buszował pod pokładem w poszukiwaniu korkociągu. W ręku trzyma dwa kieliszki czerwonego wina. Przysiada obok, po drugiej stronie śpiącego owczarka i drapie go za uszami.

– Myślałaś kiedyś, jak to jest być zwierzęciem? – pyta.

– Dosłownie czy w przenośni?

– Teoretycznie – odpowiada Campbell. – Czym byś była, gdyby twój los nie padł na człowieka?

Zastanawiam się przez chwilę.

– To jest podchwytliwe pytanie, tak? Jeśli teraz odpowiem, że byłabym orką, to ty stwierdzisz, że jestem podła, wyrachowana i zimna jak ryba?

– Orki należą do ssaków – mówi Campbell. – Źle ci się wydaje. To miało być proste pytanie zadane celem podtrzymania uprzejmej konwersacji.

Odwracam głowę.

– A czym ty byś był?

– To ja pierwszy zapytałem.

Po namyśle dochodzę do wniosku, że za nic w świecie nie mogłabym być ptakiem; mam straszny lęk wysokości. Kot też odpada, ze względu na różnicę charakterów. Mam też typowe usposobienie samotnika, nie nadaję się więc na zwierzę stadne jak wilk czy choćby pies. Już mam na końcu języka wyraz „tarsjusz”, ale powiedziałabym to tylko po to, żeby się popisać. Zresztą Campbell zaraz zapytałby, co to za licho, a ja nie mogę sobie przypomnieć, czy to ssak czy jaszczurka.

– Gęś – odpowiadam w końcu. Campbell wybucha śmiechem.

– Dzika czy głupia?

Wybrałam gęś dlatego, że wiąże się na całe życie z jednym partnerem, ale wolałabym raczej wyskoczyć za burtę, niż przyznać się do tego właśnie jemu.

– A ty? – pytam ponownie.

Campbell nie odpowiada wprost.

– Kiedy zapytałem Annę o to samo, usłyszałem, że chciałaby być feniksem.

– Feniksów nie ma. – W mojej głowie błyska obraz mitycznego ptaka odradzającego się z popiołów.

Campbell gładzi psa po głowie.

– Anna powiedziała, że to zależy od tego, czy ktoś potrafi je zobaczyć czy nie. – Po tych słowach podnosi wzrok na mnie. – Powiedz mi, co ty o niej sądzisz?

Wino w moich ustach nagle staje się gorzkie. Czy ten uroczy wieczór, kolacja na jachcie, rejs ku zachodzącemu słońcu, czy to wszystko było zabiegiem mającym na celu zdobycie mojego głosu na jutrzejszym rozpatrzeniu sprawy? Zdanie kuratora procesowego mocno zaważy na decyzji sędziego DeSalvo. Campbell wie o tym.

Aż do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można złamać komuś serce dwukrotnie, wzdłuż tych samych starych, zaleczonych szram po pęknięciach.

– Nie zdradzę ci, jakie stanowisko zajmę jutro w sądzie – odpowiadam mu drętwym tonem. – Poznasz je dopiero wówczas, kiedy wezwiesz mnie na świadka. – Chwytam linę kotwicy i zaczynam ją wybierać. – Chcę już wracać.

Campbell siłą wyrywa mi z rąk linę.

– Powiedziałaś mi już, że twoim zdaniem oddanie nerki siostrze nie leży w najlepiej pojętym interesie Anny.

– Powiedziałam też, że ona sama nie potrafi podjąć takiej decyzji.

– Mieszka teraz poza domem, razem z ojcem. On może stać się dla niej wzorem zasad moralnych.

– I jak długo nim będzie? Do następnego razu?

Jestem wściekła na siebie, że dałam się na to nabrać. Że zgodziłam się iść z nim na kolację, że pozwoliłam sobie uwierzyć, że Campbell chce być ze mną, a nie tylko planuje mnie wykorzystać i zostawić. Tymczasem wszystko, począwszy od komplementów na temat mojej urody, a skończywszy na winie, którego niedokończona butelka stoi na pokładzie pomiędzy nami, było skalkulowane na zimno w jednym celu: miało pomóc mu wygrać tę sprawę.

– Sara Fitzgerald zaproponowała nam ugodę – odzywa się Campbell. – Jeśli Anna odda teraz Kate nerkę, już nigdy więcej nie będzie musiała robić niczego dla siostry. Anna odrzuciła propozycję.

– Wiesz co? Za to, co właśnie zrobiłeś, idzie się za kratki. Tak według ciebie wygląda etyka zawodowa? Chcesz mnie zwieść, żebym zmieniła zdanie?

– Zwieść? Wyłożyłem wszystkie karty na stół. Ułatwiłem ci pracę.

– Masz rację, proszę o wybaczenie. – Uśmiecham się sarkastycznie. – Jak mogło przyjść mi do głowy, że myślisz tylko o sobie. Jak mogłam pomyśleć, że chodzi ci wyłącznie o to, żeby mój raport wyraźnie poparł wniosek twojej klientki. Chcesz wiedzieć, jakim zwierzęciem mógłbyś być, Campbell? Ohydną, oślizgłą ropuchą. Chociaż właściwie nie – byłbyś wszą na brzuszysku ropuchy. Pasożytem, który zabiera, co mu się podoba, nigdy nie dając nic w zamian.

W jego skroni zaczyna pulsować sina żyła.

– Skończyłaś?

– Jeszcze nie, skoro o to pytasz. Chciałabym wiedzieć, czy ty choć raz w życiu powiedziałeś coś szczerze.

– Nie okłamałem cię.

– Tak twierdzisz? Po co ci ten pies?

– Zamkniesz się wreszcie? – wybucha Campbell, chwytając mnie w ramiona i przywierając ustami do moich ust.

Jego pocałunek jest jak snuta szeptem opowieść, a smakuje solą i winem. Nie ma między nami ani chwili zawahania, nie musimy się uczyć siebie od nowa, nie musimy się dopasowywać po tych piętnastu latach; nasze ciała poruszają się same, kierowane nieomylną pamięcią. Campbell językiem wypisuje imię Julia na mojej szyi. Przytula mnie tak mocno, tak ściśle, że blizny po dawnych zastarzałych ranach kurczą się i rozpływają, łączą nas zamiast dzielić.

Odrywamy się od siebie, łapiąc oddech. Campbell mierzy mnie wzrokiem.

– I tak to ja mam rację – szepczę.

Campbell zsuwa ze mnie moją starą bluzę, bierze w palce zapięcie stanika; jest to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Kiedy klęka przede mną z głową na wysokości mojego serca, a ja czuję, jak woda kołysze kadłubem łodzi, wydaje mi się, że może to właśnie jest miejsce stworzone specjalnie dla nas. Kto wie, może gdzieś są rozległe światy, w których nie ma żadnych barier, a człowiek żegluje swobodnie, niesiony falami uczucia.

Загрузка...