Jednak nie pada blask z owych płomieni,
Lecz raczej ciemność widoma (…)
John Milton, „Raj utracony”
Kiedy wracam do domu z porannej przebieżki, Izzy siedzi na kanapie w dużym pokoju.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– Jasne. – Rozwiązuję tenisówki, ocieram pot z czoła. – Czemu pytasz?
– Bo normalni ludzie nie biegają o wpół do piątej rano. Wzruszam ramionami.
– Musiałam spalić trochę energii.
Idę do kuchni, gdzie dokładnie o tej godzinie powinna na mnie czekać gorąca orzechowa kawa, zaparzona przez ekspres firmy Braun. Ale nie czeka. Urządzenie się nie spisało. Sprawdzam wtyczkę, wciskam kilka klawiszy, ale diody ani mrugną; cały wyświetlacz jest ciemny. – Cholera jasna. – Szarpię za kabel, wyrywam wtyczkę z gniazda. – To jest jeszcze nowe, nie ma prawa się popsuć.
Izzy staje obok i zaczyna majstrować przy urządzeniu.
– Jest na gwarancji?
– Mam to w nosie. Wiem jedno: jak się zapłaciło za sprzęt, który robi kawę, to znaczy, że ma się dostać tę zasraną kawę! – Wrzucam pustą karafkę do zlewu z takim rozmachem, że szkło pęka na kawałki. Osuwam się na podłogę, wybuchając płaczem.
Izzy przyklęka obok.
– Co on ci zrobił?
– Dokładnie to samo co wtedy – szlocham. – Ależ ze mnie cholerna idiotka.
Izzy obejmuje mnie ramionami.
– Ugotujemy go w oleju? – proponuje. – A może otrujemy jadem kiełbasianym albo wykastrujemy? Wybierz, co ci bardziej odpowiada.
Ta lista tortur sprawia, że zdobywam się na lekki uśmiech.
– Ty zrobiłabyś to samo.
– Tylko dlatego, że mogę liczyć na ciebie.
– Myślałam – mówię, opierając czoło na ramieniu siostry – że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce.
– Uderza, uderza – zapewnia mnie Izzy. – Ale tylko wtedy, kiedy człowiek popisze się głupotą i stoi dalej w tym samym miejscu.
Pierwszą osobą, którą spotykam po wejściu do sądu, nie jest właściwie osoba, ale Sędzia. Pies Campbella wybiega truchcikiem zza rogu, kładąc uszy po sobie, spłoszony podniesionym głosem swojego pana.
– Hej. – Wyciągam rękę, żeby go uspokoić, ale Sędzia widocznie nie tego ode mnie oczekuje. Uczepiwszy się zębami skraju mojej marynarki – Campbell zapłaci za pranie, przysięgam – zaczyna ciągnąć mnie tam, skąd przyszedł, prosto w wir słownej walki.
Głos Campbella słychać już zza rogu.
– Straciłem przez ciebie czas. Ale wiesz, co jest najgorsze? Straciłem też wiarę we własną umiejętność oceny klienta.
– Co ty powiesz? – odgryza się Anna. – Wychodzi więc na to, że nie tylko ty pomyliłeś się w ocenie. Bo ja, wynajmując cię, też sądziłam, że masz charakter. – Kiedy mnie mija, słyszę, jak mamrocze pod nosem: – Dupek.
W tym momencie przypomina mi się uczucie, którego doznałam, obudziwszy się na łodzi, sama jak palec – uczucie zawodu, zagubienia, złości. Byłam zła na siebie, że dałam się w to wciągnąć.
Ale dlaczego, do diabła, nie byłam zła na niego?
Sędzia skacze swojemu panu przednimi łapami prosto na pierś.
– Siad! – pada komenda. Campbell odwraca się i wtedy dopiero mnie zauważa. – Nie chciałem, żebyś to usłyszała.
– No jasne – odpowiadam z przekąsem.
Campbell wchodzi do otwartej sali konferencyjnej i siada ciężko na krześle.
– Anna nie zgadza się składać zeznań.
– Co w tym dziwnego? Nie potrafi stanąć z matką twarzą w twarz nawet we własnym domu, a ty chciałbyś, żeby poradziła sobie z nią na przesłuchaniu w sądzie? Czego się spodziewałeś?
Campbell spogląda na mnie przeszywającym wzrokiem.
– Co powiesz DeSalvo?
– Pytasz ze względu na Annę czy dlatego, że boisz się przegrać proces?
– Daruj sobie, sumienie oddałem na tacę podczas wielkiego postu.
– To może zadaj sobie proste pytanie: dlaczego trzynastoletnia dziewczynka tak zalazła ci za skórę?
Campbell się krzywi.
– W takim razie spadaj. Idź i popsuj mi cały proces. Od początku planowałaś to zrobić.
– To nie jest twój proces, tylko Anny. Ale dobrze rozumiem, dlaczego wydaje ci się, że jest inaczej.
– Co ty wygadujesz?
– Oboje jesteście tchórzami. Chcecie odmienić swoje życie, uciec przed tym, jacy jesteście i kim jesteście. Czego boi się Anna, wiem. Wiem, czego chce uniknąć. A ty?
– Za cholerę cię nie rozumiem.
– Spodziewałam się, że poczęstujesz mnie jednym ze swoich zgrabnych powiedzonek. Czy może trudno ci się śmiać, kiedy ktoś tak trafnie cię rozszyfrował? Uciekasz od wszystkich ludzi, którzy stają ci się bliscy. Anna odpowiadała ci jako klientka, ale nagle zaczęło cię obchodzić, co się z nią stanie, i już jest niedobrze, już czujesz się zagrożony. Mnie mogłeś szybko przelecieć, ale przywiązać się – nie, wykluczone. Ty nie budujesz związków, masz tylko psa, ale nawet to jest jakaś wielka tajemnica państwowa.
– Za wiele sobie pozwalasz…
– Mylisz się. Wszystko wskazuje na to, że jestem jedyną osobą, która może ci uświadomić, że jesteś żałosnym cymbałem. Widzę jednak, że tobie to wcale nie przeszkadza. Niech sobie wszyscy tak myślą, w porządku, przynajmniej nikomu nie będzie się chciało przebijać przez ten mur, którym się odgrodziłeś od świata. – Znów spoglądam na niego, tym razem trochę dłużej. – Wiem, jak to jest, kiedy ktoś potrafi przejrzeć cię na wylot. Kiepskie uczucie, prawda?
Campbell wstaje. Twarz ma jak z kamienia.
– Spieszę się. Prowadzę dziś sprawę.
– Idź, koniecznie. – Kiwam głową. – Tylko nie mieszaj sprawiedliwości z klientem, który jej oczekuje. Bo jeśli tak się stanie, to może się okazać, Boże uchowaj, że masz normalne serce, tak jak wszyscy.
Wychodzę, bo czuję, że płonę już ze wstydu. Zatrzymuje mnie głos Campbella:
– Julio, zaczekaj. To nie jest tak, jak myślisz.
Zamykam oczy i odwracam się, zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Widzę, że Campbell się waha.
– Chodzi o psa. Ja…
Niespodziewany napad szczerości przerywa Vern Stackhouse, który staje w drzwiach.
– Sędzia DeSalvo wstąpił na ścieżkę wojenną – mówi. – Opóźniacie rozpoczęcie przesłuchania, a w bufecie skończyła się śmietanka do kawy.
Spoglądam Campbellowi prosto w oczy, oczekując, że dokończy to, co chciał powiedzieć.
– Jesteś dziś moim świadkiem – mówi. Głos ma zupełnie spokojny. Dobra chwila skończyła się, nie pozostawiwszy po sobie nawet wspomnienia.
Coraz gorzej to znoszę. Bycie sukinsynem wcale nie jest takie łatwe.
Dopiero na sali sądowej zauważam, że trzęsą mi się ręce. Z jednej strony wiadomo, co za tym stoi. Z drugiej jednak za ten stan odpowiedzialna jest moja klientka, która siedzi za mną zimna i cicha jak głaz, oraz to, że kobieta, za którą szaleję, za chwilę na moje własne życzenie stanie przed sądem jako świadek. Kiedy do sali wchodzi sędzia, rzucam Julii jedno spojrzenie; udaje, że patrzy w inną stronę.
Pióro wypada mi z ręki, toczy się po stole i ląduje na podłodze.
– Możesz mi je podać? – zwracam się do Anny.
– Zastanowię się. Przecież to strata cennego czasu i środków – pada odpowiedź. Cholerne pióro zostaje tam, gdzie leży.
– Panie Alexander, czy mogę już prosić o wezwanie następnego świadka? – pyta sędzia DeSalvo. Zanim jednak zdążę wykrztusić nazwisko Julii, wstaje Sara Fitzgerald, prosząc o pozwolenie podejścia do sędziego. Nastawiam się na kolejną kłodę rzuconą pod nogi. Bez pudła. Adwokat strony przeciwnej jest niezawodny.
– Psychiatra, którą poprosiłam o złożenie zeznania, musi dziś po południu być w szpitalu. Chciałam poprosić sąd o zmianę kolejności przesłuchań.
– Panie Alexander?
Wzruszam ramionami. Wszystko mi jedno; to dla mnie i tak tylko odroczenie egzekucji. Siadam obok Anny i patrzę, jak na krześle dla świadka sadowi się niewysoka kobieta o ciemnych włosach zebranych w o wiele za ciasny kok.
– Proszę podać nazwisko i adres do protokołu – zaczyna przesłuchanie Sara.
– Doktor Beata Neaux – odpowiada psychiatra. – Orrick Way tysiąc dwieście pięćdziesiąt, miejscowość Woonsocket.
Doktor Neaux. Czyta się jak Dr No. Rozglądam się po sali, ale chyba oprócz mnie nie ma tutaj fanów Bonda. Wyjmuję z teczki notatnik i piszę liścik do Anny: Gdyby ta pani wyszła za doktora Chance’a, nazywałaby się doktor Neaux – Chance.
No chance. „Nigdy w życiu”. Kąciki ust Anny podskakują ku górze. Dziewczyna podnosi z podłogi moje pióro i dopisuje: A jakby się z nim rozwiodła i wyszła za pana Bustera, to byłaby doktor Neaux – Chance – Buster.
„Nigdy w życiu, kolego”. Zaczynamy chichotać. Sędzia DeSalvo chrząka znacząco, patrząc na nas.
– Przepraszam, wysoki sądzie – mówię.
Anna dopisuje pod spodem: „Tylko sobie nie myśl, że przestałam się gniewać”.
Sara podchodzi do świadka.
– Pani doktor, proszę powiedzieć, w czym się pani specjalizuje?
– Jestem psychiatrą dziecięcym.
– W jaki sposób poznała pani moje dzieci?
Doktor Neaux spogląda w stronę Anny.
– Mniej więcej siedem lat temu przyszła pani do mnie ze swoim synem Jessem, który sprawiał problemy wychowawcze. Od tego czasu przy różnych okazjach zdążyłam poznać całą trójkę. Omawiałam z nimi rozmaite aktualne sprawy.
– W zeszłym tygodniu dzwoniłam do pani z prośbą o przygotowanie ekspertyzy dotyczącej urazu psychicznego, który może odnieść Anna po śmierci siostry.
– Zgadza się. Poszukałam wiadomości na ten temat. Podobna historia zdarzyła się w Marylandzie. Pewną dziewczynkę poproszono o oddanie narządu siostrze bliźniaczce. Psychiatra, który badał obie siostry, stwierdził, że identyfikują się one ze sobą do tego stopnia, że gdyby operacja zakończyła się pełnym sukcesem, dawca odniósłby z tego faktu niezaprzeczalne korzyści. – Doktor Neaux znów spogląda na Annę. – Moim zdaniem w tym wypadku mamy do czynienia z podobnym układem wzajemnych zależności. Anna i Kate są sobie bardzo bliskie, nie tylko pod względem genetycznym. Mieszkają razem. Razem spędzają czas. W sensie dosłownym żyją ze sobą od urodzenia. Jeżeli Anna odda teraz siostrze nerkę, ratując jej tym życie, będzie to ogromny dar, i to nie tylko dla Kate. Sama Anna skorzysta na tym w ten sposób, że rodzina, która przecież określa jej miejsce w świecie, pozostanie nieuszczuplona, nie straci żadnego ze swych członków.
Ciężko mi znieść tę drętwą psychologiczną gadkę, ale ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu sędzia słucha tego z wielką powagą i chyba bierze serio. Tak samo Julia: głowa przechylona na bok, brwi ściągnięte w skupieniu, a pomiędzy nimi, na czole, cienka kreska. Czyżbym był jedyną osobą na tej sali, której mózg działa bez zakłóceń?
– Ponadto – kontynuuje doktor Neaux – wyniki różnych niezależnych badań dowodzą, że dzieci, które zostały dawcami narządów, mają wyższe poczucie własnej wartości i czują, że stoją wyżej w hierarchii rodzinnej. Uważają się za superbohaterów, ponieważ dokonały czegoś, czego nikt inny nie potrafił.
Mniej trafnej charakterystyki Anny Fitzgerald jak dotąd jeszcze nie słyszałem.
– Czy uważa pani, że Anna jest zdolna sama podejmować decyzje dotyczące własnej opieki zdrowotnej? – pyta Sara.
– W żadnym razie.
Ale się zdziwiłem.
– Każda decyzja, którą podejmie Anna, dotknie swoimi konsekwencjami całą rodzinę – wyjaśnia doktor Neaux. – Podejmując ją, dziewczynka będzie wybiegać myślami do tych konsekwencji. Z tego właśnie powodu jej decyzje nigdy nie będą niezależne. Dodatkowym czynnikiem jest tutaj jej wiek. Mózg trzynastolatki nie ma jeszcze rozwiniętych połączeń, które umożliwiają sięgnięcie myślą tak daleko w przód, zatem to, co ostatecznie postanowi Anna, będzie oparte na przewidywaniach dotyczących najbliższej przyszłości, nie zaś na prognozie długoterminowych skutków jej działań.
– Pani doktor – przerywa jej sędzia – co pani zaleca w tej sytuacji?
– Annie potrzebne są wskazówki osoby bardziej doświadczonej… Osoby, która będzie troszczyć się o jej dobro. Z rodziną państwa Fitzgeraldów bardzo miło się pracuje, ale w tym wypadku rodzice nie mogą zrezygnować z roli rodziców. Dziecko nie potrafi przejąć tej funkcji.
Sara kończy przesłuchanie. Świadek jest mój. Zabieram się do roboty ostro, bez patyczkowania.
– Jak rozumiem, chce nas pani przekonać, że oddanie siostrze nerki przyniesie Annie niesłychane korzyści pod względem psychologicznym?
– Zgadza się – odpowiada doktor Neaux.
– Kontynuując ten sam tok rozumowania, czy nie oznacza to także, że jeśli Kate umrze na stole operacyjnym w trakcie przeszczepu tejże nerki, to Annie grozi bardzo poważny uraz psychiczny?
– Ufam, że rodzice pomogą jej uporać się z tym szokiem.
– A czy nie ma żadnego znaczenia fakt – dopytuję się – że Anna twierdzi, że ma już dość oddawania siostrze narządów?
– Naturalnie, że ma, ale jak już mówiłam, obecny stan umysłu Anny określają krótkoterminowe skutki jej działań. Ona nie rozumie, w jaki sposób ta sytuacja ostatecznie rozwinie się w przyszłości.
– A kto to może zrozumieć? – pytam. – Pani Fitzgerald ma więcej niż trzynaście lat, a żyje z dnia na dzień, bo wciąż musi pamiętać, że zdrowie i życie Kate wiszą na włosku. Zgodzi się pani z tym?
Psychiatra, bardzo niechętnie, kiwa potakująco głową.
– Można by posunąć się do twierdzenia, że w mniemaniu Sary Fitzgerald pozytywna ocena jej starań oraz jej matczynej troski zależy od tego, czy Kate będzie zdrowa czy nie. Ratowanie życia córce przynosi jej korzyści psychologiczne.
– Oczywiście.
– Pani Fitzgerald byłaby o wiele szczęśliwsza w pełnej rodzinie, nieuszczuplonej o jej starszą córkę Kate. Rzekłbym nawet, że podejmowane przez nią decyzje życiowe wcale nie są niezależne, ponieważ ma na nie wpływ stan zdrowia Kate.
– To jest możliwe.
– A zatem, jak wynika z pani toku rozumowania – konkluduję – można powiedzieć, że zachowanie i uczucia Sary Fitzgerald są identyczne z zachowaniem i uczuciami dawcy narządów?
– Cóż…
– Jedyna różnica polega na tym, że pani Fitzgerald nie oddaje Kate własnej krwi ani szpiku kostnego, tylko rozporządza narządami swojej młodszej córki.
– Panie Alexander – słyszę ostrzegawczy głos sędziego.
– A skoro Sara Fitzgerald tak dobrze odpowiada profilowi psychologicznemu blisko spokrewnionego dawcy, który nie potrafi podejmować niezależnych decyzji, to skąd wniosek, że jest ona bardziej upoważniona do dokonania tego wyboru niż Anna?
Katem oka dostrzegam zdumiony wyraz twarzy Sary. Dobiega mnie łomot młotka sędziowskiego.
– Ma pani rację, pani doktor – rzucam ostatnie słowa. – Rodzice nie mogą zrezygnować ze swojej roli. Jednak w niektórych wypadkach są oni tak samo bezradni jak dzieci.
Sędzia DeSalvo ogłasza dziesięciominutową przerwę. Idę do toalety. Kładę na podłodze obok umywalki kolorowy plecak, który przywiozłam z Gwatemali, i odkręcam kran. Drzwi jednej z kabin otwierają się i wychodzi stamtąd Anna. Na mój widok waha się, ale tylko przez chwilę, potem podchodzi do sąsiedniej umywalki.
– Hej – odzywam się.
Anna podsuwa ręce pod suszarkę. Fotokomórka z jakiegoś powodu nie reaguje, ciepłe powietrze nie chce lecieć. Dziewczynka jeszcze raz na próbę macha palcami pod dyszą, po czym unosi dłoń do oczu, jakby chciała się upewnić, że nie jest niewidzialna. Na koniec bije pięścią w metalową obudowę maszyny.
Podchodzę z boku i przesuwam rękę pod wylotem suszarki. Moją dłoń owiewa ciepłe powietrze. Anna przyłącza się do mnie; wyglądamy jak para kloszardów nad ogniskiem rozpalonym w beczce.
– Campbell powiedział mi, że nie będziesz zeznawać.
– Nie mam ochoty o tym rozmawiać – odpowiada Anna.
– Wiesz, czasem jest tak, że aby zdobyć to, na czym najbardziej nam zależy, trzeba zrobić coś, czego za wszelką cenę chciałoby się uniknąć.
Anna opiera się o ścianę, krzyżując ręce na piersi.
– Od kiedy to bawisz się w konfucjanizm?
Odwraca się nagle i podnosi z podłogi mój plecak.
– Bardzo ładny – mówi. – Podobają mi się te kolory.
Biorę plecak z jej ręki i przewieszam przez ramię.
– Kiedy byłam w Ameryce Południowej, widziałam stare Indianki tkające ten materiał. Żeby powstał taki wzór, potrzeba dwadzieścia motków przędzy.
– Prawda jest taka sama. Zamotana i kosztowna – mówi Anna, choć nie jestem do końca pewna, czy właśnie to powiedziała. Zanim jednak zdążę o cokolwiek zapytać, już jej nie ma w toalecie.
Obserwuję ręce Campbella. Kiedy zadaje mi pytania albo wygłasza komentarze, mocno gestykuluje. Wygląda to niemal tak, jakby wybijał rytm swoich słów. A jednak jego dłonie drżą nieznacznie; to chyba dlatego, że nie potrafi przewidzieć, co ode mnie usłyszy.
– Jako kurator procesowy – pyta Campbell – jak pani ocenia tę konkretną sytuację?
Spoglądam na Annę, biorąc głęboki oddech.
– Widzę tutaj młodą kobietę, która przez całe życie dźwiga ogromny ciężar odpowiedzialności za zdrowie i życie swojej siostry. Dodatkowo ma ona świadomość, że przyszła na świat po to, aby zostać obarczoną tą odpowiedzialnością. – Rzucam spojrzenie Sarze siedzącej za swoim stołem. – Moim zdaniem, decydując się na trzecie dziecko, jej rodzice działali w najlepszej wierze. Chcieli ratować życie starszej córki, to prawda, jednak jednocześnie wiedzieli, że Anna będzie im bardzo droga, nie tylko jako idealnie zgodny dawca dla Kate, ale także dlatego, że obdarzą ją miłością i będą troszczyć się o nią, jak najlepiej potrafią.
Po tych słowach odwracam się z powrotem do Campbella.
– W pełni rozumiem także, jak doszło do tego, że dla państwa Fitzgerald ratowanie życia Kate stało się sprawą o najwyższym priorytecie. Kiedy się kogoś kocha, jest się gotowym na wszystko, aby tylko zatrzymać tę osobę przy sobie.
Kiedy byłam mała, nieraz budziłam się w środku nocy, mając jeszcze przed oczami najdziwniejsze sny. Śniło mi się, że latam albo że ktoś zamknął mnie na całą noc w fabryce czekolady, albo że jestem królową jakiejś karaibskiej wyspy. Budziłam się z włosami pachnącymi uroczynem czerwonym albo patrząc po sobie, widziałam jeszcze strzępki chmur uczepione rąbków koszuli nocnej – a potem docierało do mnie, że jestem zupełnie gdzie indziej. Próbowałam wrócić do tych cudownych snów, ale nic z tego nie wychodziło; nawet jeśli udało mi się zasnąć ponownie, w mojej głowie tkał się już zupełnie inny sen.
Tej nocy, którą spędziłam z Campbellem, też się obudziłam. Leżałam w jego ramionach, a on jeszcze spał. Przyglądając się mapie jego twarzy, wodziłam wzrokiem od ostrego urwiska podbródka po ciemny krater ucha i z powrotem, ku wąwozom wyżłobionym przez uśmiech wokół ust. A potem zamknęłam oczy i po raz pierwszy w życiu wróciłam do snu, który przed chwilą opuściłam, dokładnie w to samo miejsce, w ten sam moment sennej rzeczywistości.
– Niestety, muszę przyznać – oświadczam przed sądem – że w życiu zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba umieć ustąpić, zrezygnować z czegoś.
Kiedy Campbell mnie rzucił, przez cały miesiąc nie wychodziłam z łóżka, chyba że rodzice kazali mi iść do kościoła albo usiąść do wspólnego obiadu. Przestałam myć włosy, a pod oczami porobiły mi się cienie. Teraz każdy mógł odróżnić mnie od Izzy, nawet na pierwszy rzut oka.
W końcu pewnego dnia zebrałam się na odwagę, żeby wstać z łóżka z własnej i nieprzymuszonej woli. Pojechałam do Wheelera. Wałęsałam się w okolicach hangaru dla łodzi, uważając, żeby nie rzucać się w oczy, aż wpadł mi w oko jeden z kolesi z drużyny żeglarskiej. Chłopak został w szkole na letnich kursach. Przyłapałam go, jak wyprowadzał z hangaru lekki sportowy skif. Miał jasne włosy, a Campbell był brunetem. Był krępej budowy, niższy i nie tak szczupły jak on. Oszukałam go, że nie mam jak wrócić do domu, i poprosiłam, żeby mnie podwiózł.
Zanim minęła godzina, pozwoliłam mu się zerżnąć na tylnym siedzeniu jego hondy.
Zrobiłam to dlatego, że pragnęłam, by obcy człowiek starł z mojej skóry zapach Campbella i jego smak z moich warg. Zrobiłam to, ponieważ czułam w sobie przeogromną pustkę i bałam się, że wiatr mnie porwie, jak balon wypełniony helem i uniesie tak wysoko, że nie będzie już można nawet się domyślić, jakiego byłam koloru.
Słyszałam stękanie tego chłopaka, którego imienia nie chciało mi się nawet zapamiętać, czułam w sobie jego pchnięcia i byłam całkowicie pusta, najzupełniej nieobecna. I nagle zrozumiałam, co się dzieje z tymi porwanymi balonami. To są utracone miłości, które wymknęły się z palców; to puste oczy bez wyrazu, które co noc wschodzą na czarnym niebie.
– Kiedy dwa tygodnie temu zlecono mi to zadanie – opowiadam sędziemu – i zaczęłam bliżej poznawać strukturę napięć panujących wewnątrz rodziny państwa Fitzgeraldów, wydawało mi się pewne, że dla dobra Anny usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych jest konieczne. Potem jednak przyłapałam się na tym, że popełniam ten sam błąd co członkowie rodziny: formułuję sądy jedynie na podstawie następstw zdrowotnych, pomijając efekty psychologiczne. Względy medyczne ułatwiają mi zajęcie stanowiska w tej sprawie. Wniosek nasuwa się sam: oddawanie narządów bądź też krwi nie przynosi Annie bezpośredniej korzyści, a jedynie przedłuża życie jej siostry.
Łowię błysk w oku Campbella. Widzę, że jest zaskoczony tą niespodziewaną odsieczą.
– Niestety, podjęcie jednoznacznej decyzji nie jest aż takie proste, z tego powodu, że choć oddanie Kate narządów nie przyniesie korzyści samej Annie i nie leży w jej najlepiej pojętym interesie, to jednak jej rodzina również nie jest zdolna w świadomy sposób zadecydować, czy Anna powinna to zrobić. Gdyby porównać chorobę Kate do pędzącego pociągu bez hamulców, można by powiedzieć, że rodzina państwa Fitzgeraldów żyje od kryzysu do kryzysu, nie starając się znaleźć sposobu, żeby bezpiecznie zatrzymać ten pociąg na stacji. Wykorzystując tę samą analogię, naciski rodziców można porównać do zwrotnicy na torach, co oznacza, że Anna pod żadnym względem nie jest na tyle silna, aby samej decydować o sobie, jeśli wie, czego życzą sobie jej rodzice.
Pies Campbella zrywa się na nogi i zaczyna skamleć. Hałas rozbija tok mojej wypowiedzi; odruchowo odwracam głowę w tamtą stronę. Campbell odpycha od siebie pysk Sędziego, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Nie widzę w tej rodzinie nikogo, kto byłby zdolny do podjęcia bezstronnej decyzji w kwestiach medycznych dotyczących Anny – szczerze oświadczam sędziemu. – Ani rodzice, ani sama Anna nie sprostają temu zadaniu.
Sędzia DeSalvo spogląda na mnie, marszcząc brwi.
– Pani Romano – pyta – co zatem chce pani doradzić sądowi?
Julia nie zawetuje wniosku Anny.
W pierwszej chwili przepełnia mnie niesamowite uczucie: jeszcze nie przegrałem. Nawet zeznanie Julii nie ukręci mojej sprawie łba. Po chwili nachodzi mnie jednak refleksja – Julia szarpie się z tym wszystkim tak samo mocno jak ja i tak samo jak mnie obchodzi ją to, co stanie się z Anną. Różni nas tylko jedna rzecz – ona właśnie obnażyła swoje uczucia przed wszystkimi.
Sędzia jakby czekał na ten moment, żeby zacząć wariować. Chwyta zębami skraj mojej marynarki i zaczyna ciągnąć. Za nic w świecie teraz nie wyjdę. Muszę wysłuchać Julii do końca.
– Pani Romano – pyta DeSalvo – co zatem chce pani doradzić sądowi?
– Nie wiem – odpowiada Julia łagodnie. – Przepraszam. Po raz pierwszy, odkąd pracuję jako kurator procesowy, zdarzyło mi się, że nie potrafię doradzić sędziemu. Wiem, że takie zachowanie jest niedopuszczalne, ale proszę spojrzeć: po jednej stronie tego konfliktu mamy Briana i Sarę Fitzgeraldów, którzy podejmując decyzje dotyczące ich córek, zawsze kierowali się miłością do nich. Nie zmienia tego fakt, że w obecnej chwili te decyzje nie są już dobre dla obu dziewcząt.
Julia spogląda na Annę, która wyprostowała się na krześle i siedzi teraz z dumnie uniesioną głową.
– Z drugiej strony mamy Annę, która po trzynastu latach postanowiła stanąć w obronie swoich praw, chociaż decyzje, które podejmie, dla jej siostry mogą oznaczać śmierć. – Julia potrząsa głową. – Wyrok w tej sprawie musiałby być iście salomonowy, wysoki sądzie. Nie mówimy tutaj jednak o rozcięciu noworodka, ale o rozbiciu całej rodziny.
Czuję, że coś trąca mnie w ramię. Podnoszę rękę, żeby klepnąć psa w pysk, ale w tym momencie dociera do mnie, że to nie Sędzia, tylko Anna.
– Dobra – słyszę jej szept.
Sędzia DeSalvo zwalnia świadka.
– Co dobra? – pytam również szeptem.
– Dobra, złożę zeznanie.
Patrzę na nią z niedowierzaniem. Sędzia piszczy, raz po raz uderzając nosem w moje udo, ale nie wolno mi w tym momencie ryzykować i prosić o przerwę. Anna może zmienić zdanie w ułamku sekundy.
– Jesteś pewna? – pytam, ale Anna, zamiast odpowiedzieć, wstaje.
Cała sala zwraca wzrok na nią.
– Panie sędzio – Anna bierze głęboki oddech – chciałabym coś powiedzieć.
Opowiem wam o tym, jak pierwszy raz musiałam przygotować samodzielny wykład i wygłosić go przed całą klasą. Byłam wtedy w trzeciej klasie i miałam mówić o kangurach. To są naprawdę ciekawe zwierzaki. Nie chodzi tylko o to, że nie spotyka się ich nigdzie poza Australią, jakby były jakąś ewolucyjną mutacją; kangury mają oczy jeleni i parę bezużytecznych przednich łap, zupełnie jak tyranozaur, ale najbardziej interesująca jest oczywiście torba. Kangurek, kiedy się urodzi, jest malusieńki. Wciska się do maminej torby i mości się w środku, a nieświadoma niczego kangurzyca skacze sobie zadowolona po odludnym australijskim buszu. Sama torba też nie wygląda wcale tak, jak ją rysują w kreskówkach – jest różowa i pomarszczona jak wewnętrzna strona wargi, a do tego pełno w niej różnych ważnych macierzyńskich instalacji. Założę się, że nie wiedzieliście o tym, że kangurzyca może nosić w torbie więcej niż jedno młode. Czasami zdarza się tak, że rodzi się kolejne maleństwo, które siedzi sobie w ciepełku na dnie torby, oblepione śluzem, a jego starsza siostra wchodzi mu swoimi wielkimi stopami na głowę, sadowiąc się powyżej.
Widzicie zatem, że byłam dobrze przygotowana. Za chwilę miałam stanąć przed klasą, już Stephen Scarpinio ustawił na stole nauczycielki swój model lemura z papier mâché, kiedy nagle poczułam, że robi mi się niedobrze. Powiedziałam pani Cuthbert, że jeżeli teraz zacznę moją prezentację, to może być niewesoło.
– Anno – odpowiedziała nauczycielka – powiedz sobie, że czujesz się dobrze. Zobaczysz, że od razu ci ulży.
Więc kiedy Stephen skończył, posłusznie wstałam. Wzięłam głęboki oddech.
– Kangury – zaczęłam – to ssaki z rzędu torbaczy występujące wyłącznie w Australii.
A w następnej chwili trysnęło ze mnie jak z sikawki prosto na czwórkę biednych dzieci, które bardzo pechowo siedziały tego dnia w pierwszym rzędzie.
Do końca roku szkolnego przezywali mnie „kangurzyga”. Co jakiś czas któryś z moich rówieśników leciał dokądś z rodzicami samolotem; po jego powrocie zawsze znajdowałam w szafce papierową torebkę przypiętą do mojej kurtki na misiu w taki sposób, żeby wyglądała jak torba u kangura. Wszyscy w całej szkole wytykali mnie palcami. Skończyło się dopiero wtedy, kiedy podczas zawodów na sali gimnastycznej Darren Hong przypadkowo ściągnął spódnicę Orianie Bertheim.
Opowiadam wam o tym po to, żeby było jasne, dlaczego mam ogólną awersję do wygłaszania publicznych przemówień.
Trzeba jednak przyznać, że tutaj, na krześle dla świadka, dopiero jest się czym przejmować. To nie są po prostu nerwy, tak jak uważa Campbell; nie martwi mnie też to, że mogę się zaciąć. Chodzi o to, że boję się powiedzieć za dużo.
Rozglądam się po sali sądowej i widzę mamę za stołem dla obrońcy, widzę tatę, który uśmiecha się do mnie leciuteńko. I nagle tracę wiarę w to, że w ogóle może mi się udać. Przysiadam z powrotem na brzeżku krzesła. Już jestem gotowa przeprosić wszystkich, że zawróciłam im głowę, i uciec stąd jak najdalej, kiedy nagle rzuca mi się w oczy okropny wyraz twarzy Campbella. Mój adwokat jest cały spocony, a źrenice ma wielkości ćwierćdolarówek.
– Anno – pyta – może chcesz napić się wody?
„A ty nie chcesz?” – ciśnie mi się na usta, kiedy na niego patrzę.
Wiem, czego bym chciała. Wrócić do domu. Uciec stąd gdzieś daleko, gdzie nikt by mnie nie znał, i podać się za przybraną córkę potentata rynku pasty do zębów albo za popgwiazdę rodem z Japonii.
Campbell zwraca się do sędziego:
– Czy mogę naradzić się z moją klientką?
– Bardzo proszę – odpowiada sędzia DeSalvo.
Campbell podchodzi więc do płotka ogradzającego krzesło dla świadka i nachyla się do mnie tak nisko, że nikt poza mną nie może go usłyszeć.
– Kiedy byłem mały, kolegowałem się z chłopakiem, który nazywał się Joseph Balz – szepcze. – Wyobraź sobie, co by było, gdyby doktor Neaux wyszła za niego.
No balls. „Nie masz jaj?”. Campbell cofa się, zanim jeszcze przestanę się uśmiechać. Może jednak wytrzymam tutaj kilka minut.
Pies Campbella nie może usiedzieć spokojnie; sądząc po jego wyglądzie, to jemu przydałaby się szklanka wody. Nie tylko ja to widzę.
– Panie Alexander – mówi sędzia DeSalvo – proszę uspokoić swojego psa.
– Nie wariuj, Sędzia!
– Co proszę?
Campbell czerwienieje jak burak.
– Mówiłem do psa, wysoki sądzie, zgodnie z pańskim poleceniem.
Po tych słowach zwraca się do mnie:
– Powiedz nam, Anno, dlaczego postanowiłaś wnieść pozew do sądu?
Kłamstwo, jak zapewne wiecie, ma własny charakterystyczny smak. Jest gorzkie, staje ością w gardle, a przede wszystkim smakuje niewłaściwie – tak jakby włożyło się do ust nadziewaną czekoladkę, która miała być z toffi, ale okazało się, że jest ze skórką cytrynową.
– Prosiła mnie o to… – wykrztuszam z siebie pierwsze słowa – - kamyki, które sprowadzą lawinę.
– Kto cię prosił i o co?
– Mama – odpowiadam, wbijając wzrok w czubki butów Campbella. – O nerkę dla Kate. – Spoglądam w dół, na moją koszulkę, wyciągam z niej nitkę. Myślę o prawdzie, która zaraz się wysnuje z tej plątaniny faktów.
Mniej więcej dwa miesiące temu u Kate stwierdzono niewydolność nerek. Zaczęła się łatwo męczyć, chudła w oczach, zatrzymywała mocz, wymiotowała często i obficie. Przyczyny dopatrywano się w najrozmaitszych rzeczach: w nieprawidłowościach genetycznych, w ubocznym działaniu czynnika pobudzającego kolonizację granulocytów i makrofagów, czyli krótko mówiąc, w zastrzykach z hormonem wzrostu, które Kate dostawała, żeby pobudzić produkcję szpiku kostnego, jak również w urazach po przebytych do tej pory kuracjach. Zaczęto jej robić dializy, żeby oczyścić organizm z toksyn uganiających się po całym krwiobiegu. A potem dializa przestała działać.
Pewnego wieczora, kiedy siedziałyśmy sobie we dwie w naszym pokoju, przyszła do nas mama. Towarzyszył jej tata; na ten widok od razu wiedziałyśmy, że sprawa jest poważna i że nie chodzi o to, kto przypadkiem zostawił odkręcony kran w kuchni.
– Czytałam w Internecie – zaczęła mama – że po typowym przeszczepie organizm dochodzi do siebie o wiele sprawniej niż po przeszczepie szpiku kostnego.
Kate, rzuciwszy mi spojrzenie, włożyła nową płytę do odtwarzacza. Obie dobrze wiedziałyśmy, do czego mama zmierza.
– Nerki nie kupuje się w sklepie – zauważyła.
– Wiem – odpowiedziała mama. – Ale podobno też dawca nerki nie musi mieć zgodności wszystkich sześciu białek układu HLA, wystarczą dwa. Zadzwoniłam do doktora Chance’a z pytaniem, czy ja mogłabym oddać ci nerkę. Powiedział mi, że w normalnym przypadku nie byłoby przeciwwskazań.
Kate bezbłędnie wychwyciła kluczowe słowo.
– W normalnym przypadku?
– Bo twój przypadek nie jest normalny. Doktor Chance uważa, że nerka z banku dawców u ciebie się nie przyjmie, bo twój organizm jest już mocno wyniszczony. – Mama wbiła wzrok w dywan. – Jego zdaniem operacja ma szanse powodzenia tylko wtedy, kiedy dawcą będzie Anna.
Tata potrząsnął głową.
– To oznacza skomplikowaną operację chirurgiczną – powiedział cicho. – Dla obu dziewczynek.
Zaczęłam się nad tym zastanawiać. Czy będę musiała leżeć w szpitalu? Czy będzie bolało? Czy z jedną nerką da się żyć?
A gdybym sama zapadła na niewydolność nerek w wieku, dajmy na to, siedemdziesięciu lat? Czy też mogę wtedy liczyć na narząd do przeszczepu?
Zanim zdążyłam zadać rodzicom którekolwiek z tych pytań, odezwała się Kate:
– Nie chcę o tym nawet słyszeć, rozumiecie? Mam już powyżej uszu szpitala, chemioterapii, naświetlań i w ogóle to wszystko jest do bani. Dajcie mi święty spokój.
Twarz mamy zbielała.
– Proszę bardzo. Chcesz popełnić samobójstwo? Nikt ci tego nie zabrania!
Kate zakryła uszy słuchawkami, ale i tak było słychać muzykę.
– To nie będzie samobójstwo – zwróciła mamie uwagę – bo ja już umieram.
– Czy powiedziałaś komuś, że chcesz skończyć z oddawaniem narządów siostrze? – pyta Campbell. Jego pies wybiega na sam środek sali sądowej.
– Panie Alexander – ostrzega sędzia DeSalvo – za chwilę wezwę woźnego, żeby wyprowadził stąd pańskiego… zwierzaka.
Faktycznie, pies nie daje się opanować. Szczeka, skacze na Campbella przednimi łapami, biega w kółko. Campbell ignoruje wezwania obu sędziów.
– Powiedz nam, czy decyzję o złożeniu pozwu podjęłaś samodzielnie?
Wiem, dlaczego Campbell o to pyta; chce pokazać wszystkim, że jestem zdolna do podejmowania trudnych decyzji. Mam na tę okazję przygotowane kłamstewko, wijące się za zębami jak wąż. Chcę wypuścić węża na wolność, ale wymykają mi się zupełnie inne, niezaplanowane słowa:
– Ktoś mnie do tego tak jakby przekonał.
Nagle czuję na sobie wzrok obojga rodziców; dla nich ta informacja to absolutna nowość. Julia też jest zaskoczona, do tego stopnia, że wyrywa jej się cichy okrzyk. Także Campbell nie spodziewał się takich rewelacji, bo zakrywa dłonią oczy, w bezbronnym geście wyrażającym porażkę. Właśnie dlatego sądzę, że lepiej nic nie mówić; ma się wtedy mniejszą szansę spieprzenia życia sobie i wszystkim dookoła.
– Anno – pyta Campbell – kto cię do tego przekonał?
To krzesło jest dla mnie za duże, tak samo jak cały ten stan i ta samotna planeta. Splatam palce dłoni, tuląc w nich ostatnie uczucie, które udało mi się jeszcze przy sobie zatrzymać – żal.
– Kate – odpowiadam.
W sali sądowej zapada cisza. Zanim zdążę cokolwiek dodać, spada grom z jasnego nieba, który dla mnie wcale nie jest zaskoczeniem; spodziewałam się tego. Kulę się na siedzeniu, ale okazuje się, że łomot, który usłyszałam przed chwilą, to nie była ziemia rozstępująca się pod moimi stopami. To Campbell zwalił się bezwładnie na podłogę. Jego pies stoi tuż obok z zupełnie ludzką, całkiem jednoznaczną miną: „A nie mówiłem?”.
Gdyby ktoś wyruszył w podróż kosmiczną i powrócił po trzech latach, okazałoby się, że na Ziemi upłynęło ich czterysta. Choć jestem tylko niedzielnym astronomem, mam jednak przedziwne wrażenie, że powróciłem z podróży na planetę, gdzie wszystko jest całkiem bez sensu. Wydawało mi się, że rozmawiając z Jesem, słuchałem go uważnie, okazuje się jednak, że wcale go nie słuchałem. Anny słuchałem naprawdę, a mimo to coś mi umknęło. Obracam w myślach te kilka zdań, które wypowiedziała moja córka, i szukam w nich sensu, sposobem starożytnych Greków, którzy patrząc w niebo i widząc na nim pięć jasnych kropek, potrafili dostrzec w tym kształcie kontur kobiecego ciała.
I wtedy spływa na mnie olśnienie: szukam sensu nie tam, gdzie trzeba. Na przykład aborygeni kierowali wzrok pomiędzy konstelacje opisane przez Greków i Rzymian, wprost na czarną powłokę nieba, i potrafili dostrzec emu schowanego pod Krzyżem Południa, tam gdzie nie ma ani jednej gwiazdy. Ciemność kryje równie wiele historii co kręgi światła.
O tym właśnie myślę, patrząc na adwokata mojej córki powalonego na podłogę sali sądowej nagłym atakiem epilepsji.
ABC ratownictwa: udrożnić drogi oddechowe, zapewnić oddech zastępczy, przywrócić krążenie. Kiedy następuje grand mai, duży napad padaczkowy, to właśnie drożność dróg oddechowych jest najważniejsza. Przeskakuję przez barierkę i podbiegam do Campbella Alexandra. Psa, który stoi nad wstrząsanym drgawkami ciałem swojego pana jak strażnik, muszę odepchnąć siłą. Chory wchodzi w fazę toniczną ataku: z jego piersi wyrywa się okrzyk, jakby wypchnięty skurczem mięśni, a ciało sztywnieje. Po chwili rozpoczyna się faza kloniczna – mięśnie raz po raz kurczą się i rozkurczają, bez żadnej koordynacji. Odwracam adwokata na bok, na wypadek gdyby miał zwymiotować, i rozglądam się za czymś, co mógłbym mu włożyć między zęby. Jeśli tego nie zrobię, może odgryźć sobie język. I wtedy dzieje się rzecz niezwykła: pies przewraca teczkę swojego pana i wyciąga z niej coś, co wygląda jak gumowa kość. Ale to nie jest zwierzęca zabawka, tylko prawdziwy klocek dla chorych na padaczkę; pies upuszcza go na moją dłoń. Z bardzo daleka dobiega mnie głos sędziego, wydającego polecenie opróżnienia sali sądowej. Wołam Verna i każę mu wezwać pogotowie.
W następnej chwili Julia przyklęka obok mnie.
– Czy to coś poważnego?
– Zwykły napad padaczkowy. Wyjdzie z tego.
Julia wygląda tak, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Nie można nic zrobić?
– Można – odpowiadam. – Przeczekać.
Julia wyciąga rękę, żeby dotknąć Campbella, ale nie pozwalam jej na to.
– Nie wiem, jak mogło do tego dojść – mówi.
A ja nie jestem pewien, czy sam Campbell to wie. Jedno mogę powiedzieć: pewne zjawiska nie wynikają z wyraźnego następstwa zdarzeń.
Dwa tysiące lat temu nocne niebo wyglądało zupełnie inaczej. Wychodzi na to, że w dzisiejszych czasach koncepcje starożytnych Greków dotyczące znaków zodiaku i ich wpływu na losy człowieka są już mocno nieaktualne. Zjawisko to nazywa się recesją: w tamtych czasach Słońce nie wschodziło w znaku Byka, tylko w znaku Bliźniąt, a kto urodził się dwudziestego czwartego września, nie był spod Wagi, tylko spod Panny. Znano też trzynasty gwiazdozbiór zodiaku, Wężownika, widocznego pomiędzy Strzelcem i Skorpionem tylko przez cztery dni w ciągu całego roku.
Dlaczego teraz wszystko się popsuło? Bo oś Ziemi wykazuje precesję. W życiu próżno szukać rzeczy trwałych, niezmiennych.
Campbell Alexander wymiotuje na podłogę sali sądowej. Przychodzi do siebie, kaszląc gwałtownie, w gabinecie sędziego.
– Tylko spokojnie. – Pomagam mu usiąść. – Było ciężko.
Adwokat ściska głowę dłońmi.
– Co się stało?
Amnezja, sprzed napadu i po nim. Zwykła rzecz.
– Straciłeś przytomność. Wyglądało to na duży napad padaczkowy.
Alexander spogląda na kroplówkę, którą mu założyliśmy razem z Cezarem.
– To mi niepotrzebne.
– Nie udawaj głupka – karcę go. – Bez środków przeciwpadaczkowych za chwilę z powrotem wylądujesz na podłodze.
Campbell poddaje się. Opada na kanapę i wbija wzrok w sufit.
– Było bardzo źle?
– Nie najlepiej – przyznaję.
Adwokat klepie po łbie swojego psa, Sędziego, który nie odstąpił go ani na krok.
– Dobrze się spisałeś. Przepraszam, że nie chciałem cię słuchać.
Spogląda w dół, na swoje spodnie, mokre i cuchnące, co także jest naturalne w przypadku silnego ataku epilepsji.
– No to przesrane – zaciska zęby.
– Prawie – zgadzam się z nim, podając mu parę spodni od jednego z moich zapasowych mundurów; poprosiłem chłopaków, żeby przywieźli mi je do sądu. – Pomóc ci?
Alexander potrząsa głową, próbując zsunąć z siebie spodnie jedną ręką. Sięgam bez słowa do zamka błyskawicznego, rozpinam go, pomagam mu się przebrać. Nie myślę o tym, co robię; dokładnie w taki sam sposób rozpinam koszulę kobiety, której trzeba zrobić masaż serca. Ale i tak wiem, że dla Campbella to bardzo ciężki cios. Adwokat dziękuje mi, zapinając rozporek z wielkim wysiłkiem, ale samodzielnie. Przez chwilę siedzimy w milczeniu.
– Sędzia to widział? – pyta w końcu. Milczę.
Campbell kryje twarz w dłoniach. – Boże jedyny… Na oczach całej sali?
– Jak długo się z tym ukrywasz?
– Od samego początku. Miałem osiemnaście lat. Wypadek samochodowy. Wtedy się zaczęło.
– Uraz głowy?
Campbell przytakuje.
– Tak powiedzieli lekarze.
Ściskam dłonie pomiędzy kolanami.
– Anna mocno się wystraszyła.
Adwokat pociera czoło.
– Anna… składała zeznanie.
– Tak. – Kiwam głową. – No właśnie.
Campbell podnosi na mnie wzrok.
– Muszę tam wrócić.
– Nie w tej chwili – rozlega się głos Julii Romano.
Odwracamy się obaj. Julia stoi w progu, wpatrując się w Campbella takim wzrokiem, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Bogiem a prawdą, coś w tym jest; nie sądzę, żeby miała do tej pory okazję oglądać go w takiej sytuacji.
– To ja pójdę… sprawdzić, czy chłopcy napisali już raport – mamroczę pod nosem i wychodzę, zostawiając ich samych.
Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda. Niektóre gwiazdy, na przykład, wyglądają jak jaśniejące dziury w szacie nocy i dopiero pod mikroskopem widać wyraźnie, że to wcale nie jest pojedyncze ciało niebieskie, ale gromada kulista – milion gwiazd, które w naszych oczach są jednością. Zdarzają się też mniej drastyczne przypadki, jak Alfa Centauri; przy powiększeniu można stwierdzić, że jest to ścisły układ gwiazdy podwójnej i czerwonego karła.
W Afryce żyje szczep tubylców, którzy mają wśród swoich podań opowieść o tym, że życie przyszło na Ziemię z drugiej gwiazdy Alfy Centauri, tej, którą można zobaczyć tylko przez supermocny teleskop w naukowym obserwatorium. Zastanawiający jest również fakt, że zarówno Grecy, jak i aborygeni oraz Indianie z Wielkich Równin, chociaż żyli na różnych kontynentach, to patrząc w niebo, w ciasno zbitej gromadzie Plejad, które dla nieuzbrojonego oka są jedną jasną plamką, widzieli siedem młodych dziewcząt umykających przed niebezpieczeństwem.
Możecie o tym myśleć, co wam się podoba.
Po dużym napadzie padaczkowym człowiek czuje się jak student po ciężkiej balandze, który obudził się na chodniku skacowany prawie na śmierć i zaraz potem wpadł pod ciężarówkę. To jedyne trafne porównanie, które przychodzi mi do głowy. Chociaż nie, właściwie to atak chyba jest gorszy. Leżę na kanapie, cały zapaskudzony własnymi wydzielinami, w żyle mam igłę z rurką i czuję się jak siedem nieszczęść. Takiego widzi mnie Julia, która właśnie weszła do gabinetu.
– Sędzia to mój strażnik. Sygnalizuje napady padaczkowe – odzywam się.
– Co ty powiesz. – Julia wyciąga dłoń, żeby pies mógł ją obwąchać. – Mogę się przysiąść? – Wskazuje na kanapę, na której leżę.
– To nie jest zaraźliwe, jeśli o to ci chodzi.
– Wcale nie o to. – Julia siada tak blisko mnie, że czuję wyraźnie ciepło jej ciała, od którego dzielą mnie centymetry. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
– Nie wygłupiaj się. Nawet moi rodzice o niczym nie wiedzą. – Wyciągam szyję, patrząc w kierunku drzwi. – Gdzie jest Anna?
– Od jak dawna to trwa?
Usiłuję się podnieść. Udaje mi się dźwignąć ciało o cały centymetr, zanim opuszczą mnie wszystkie siły.
– Muszę tam wrócić.
– Campbell…
Wzdycham z rezygnacją.
– Od jakiegoś czasu.
– Co to znaczy „od jakiegoś czasu”? Od tygodnia, dwóch?
Potrząsam głową.
– „Od jakiegoś czasu” to znaczy, że zaczęło się dwa dni przed rozdaniem świadectw u Wheelera. – Podnoszę na nią wzrok. – Tego dnia, kiedy odwiozłem cię do domu, myślałem tylko o jednym: być z tobą. Rodzice powiedzieli, że muszę być na tej debilnej kolacji w klubie. Pojechałem za nimi własnym samochodem, żeby móc prysnąć i przyjechać do ciebie jeszcze tego samego dnia. Ale w drodze do klubu miałem wypadek. Wywinąłem się kilkoma siniakami. W nocy przyszedł pierwszy atak. Robili mi tomografię ze trzydzieści razy i nic, żaden lekarz nie potrafił mi powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Wszyscy natomiast byli zgodni co do jednej kwestii – zostanie mi to już do końca życia. – Biorę głęboki oddech. – Dlatego postanowiłem, że nikt inny nie będzie musiał tego znosić.
– Co?
– A co chciałaś usłyszeć? Czym zasłużyłaś sobie na to, żeby spędzić życie w towarzystwie wariata, który w każdej chwili może zwalić się na dywan, tocząc pianę z pyska?
Julia nieruchomieje.
– Mogłeś pozwolić mi samej o tym zadecydować.
– Czy to ważne, kto by o tym zadecydował? Już to widzę, byłabyś wielce szczęśliwa, pilnując mnie jak mój Sędzia, sprzątając po mnie, żyjąc w cieniu mojej choroby. – Potrząsam głową. – Byłaś tak niesamowicie niezależna. Byłaś swobodnym duchem. Nie mogłem ci tego odebrać.
– Gdybyś dał mi wybór, to pewnie przez ostatnich piętnaście lat nie roztrząsałabym, co jest ze mną nie tak?
– Z tobą? – Parskam śmiechem. – Spójrz na siebie. Wyglądasz bombowo. Przewyższasz mnie inteligencją. Robisz karierę, masz rodzinę, u której możesz szukać wsparcia, i przypuszczalnie nawet wiesz, jak prowadzić budżet domowy.
– I jestem samotna, Campbell – dodaje Julia. – Jak ci się wydaje, dlaczego musiałam się nauczyć niezależności? Też mam porywczy temperament, w łóżku zawsze zabieram całą kołdrę, a palce u nóg mam nierównej długości. Włosy mi rosną, jak chcą. Do tego przed okresem regularnie dostaję świra. Ludzi nie kocha się za to, że są doskonali, tylko pomimo to, że tacy nie są.
Nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. Czuję się tak, jakby teraz, po trzydziestu pięciu latach spoglądania w niebo, ktoś mi powiedział, że nie jest błękitne, tylko bardziej zielonkawe.
– Jeszcze jedno – dodaje Julia. – Tym razem mnie nie zostawisz. To ja zostawię ciebie.
Gdyby to było możliwe, pewnie poczułbym się jeszcze gorzej, słysząc od niej te słowa. Staram się trzymać fason i udawać, że to wcale nie boli, ale nie mam na to siły.
– Dobrze – zaciskam zęby. – Odejdź. Julia pochyla się nade mną.
– Odejdę – mówi. – Za jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt lat.
Pukam do drzwi męskiej toalety i odczekawszy chwilę, wchodzę do środka. Całą długość jednej ściany zajmuje obrzydliwy pisuar. Po drugiej stronie są umywalki. W jednej z nich myje ręce Campbell. Ma na sobie spodnie mundurowe mojego taty. Wygląda teraz całkiem inaczej, jakby ktoś zamazał wszystkie proste, ostre linie w rysunku jego twarzy.
– Julia powiedziała, że chciałeś się ze mną spotkać i że mam cię szukać tutaj – mówię do niego.
– Zgadza się. Musimy porozmawiać na osobności. Pech w tym, że wszystkie sale konferencyjne są na piętrze, a twój ojciec radził mi jeszcze przez chwilę nie pokazywać się ludziom na oczy. – Campbell wyciera ręce. – Przepraszam za to, co się stało.
Nie wiem nawet, co mu odpowiedzieć, żeby zabrzmiało to przyzwoicie. Przygryzam dolną wargę.
– To dlatego nie pozwalałeś mi głaskać swojego psa?
– Tak.
– Skąd Sędzia wie, co trzeba robić?
Campbell wzrusza ramionami.
– Podobno chodzi o zapach albo o elektryczne impulsy czy też aurę – pies wyczuwa to o wiele szybciej niż człowiek. Ale ja i tak myślę, że Sędzia po prostu bardzo dobrze mnie zna. I nawzajem. – Poklepuje psa po szyi. – Odciąga mnie w jakieś bezpieczne miejsce, zanim dojdzie do napadu. Zwykle mam w zapasie około dwudziestu minut.
– Aha.
Nagle czuję, że jestem speszona. Co prawda widziałam Kate, kiedy była bardzo, ale to bardzo chora, ale to jednak co innego. Po Campbellu czegoś takiego się nie spodziewałam.
– To dlatego przyjąłeś moją sprawę?
– Bo miałem nadzieję, że uda mi się dostać ataku na oczach wszystkich? Zapewniam cię, że nie.
– Nie o to mi chodzi. – Odwracam wzrok. – Bo wiedziałeś, co czuje człowiek, który nie ma kontroli nad własnym ciałem.
– Możliwe – odpowiada Campbell po namyśle – ale gałki w drzwiach też domagały się czyszczenia.
Jeżeli chciał mnie tym rozluźnić, to marnie mu poszło.
– Mówiłam ci, że to nie jest najlepszy pomysł, żebym składała zeznanie.
Campbell kładzie mi ręce na ramionach.
– Daj spokój. Skoro ja mogę wrócić na salę sądową po tym kinie, które tam odstawiłem, to i ty możesz odpowiedzieć jeszcze na parę pytań, choćbyś siedziała na gwoździach.
No i jak mogę oprzeć się takiej logice? Wracam z Campbellem na salę, która jest już zupełnie inna niż godzinę temu. Mój adwokat podchodzi do stołu sędziowskiego, odprowadzany spojrzeniami wszystkich zgromadzonych, którzy patrzą na niego jak na tykającą bombę.
– Bardzo przepraszam za to, co zaszło, panie sędzio – zwraca się do wysokiego sądu. – Człowiek zrobi wszystko, żeby urwać się z roboty, choćby na dziesięć minut, prawda?
Jak on może żartować sobie z czegoś takiego? Nagle doznaję olśnienia – przecież Kate zachowuje się tak samo. Widocznie dodatkowa dawka humoru to dar, który dostaje się od Boga razem z kalectwem, chorobą albo inną ułomnością, dar, który pomaga nieść ten ciężar.
– Może odłożymy postępowanie do jutra? – proponuje sędzia DeSalvo.
– Dziękuję, już wszystko w porządku. Zresztą zależy mi na tym, żeby dotrzeć do sedna sprawy. – Campbell zwraca się do protokólantki: – Czy może pani… odświeżyć mi pamięć?
Maszynistka odczytuje zapis przesłuchania. Campbell kiwa głową, ale zachowuje się tak, jakby wszystkie moje słowa słyszał teraz po raz pierwszy, powtarzane mechanicznie z kartki.
– Dobrze. Zatem, Anno, powiedziałaś, że to Kate poprosiła cię, abyś złożyła wniosek w sądzie, domagając się usamowolnienia?
Ponownie kulę się na krześle.
– To niezupełnie było tak.
– Możesz to wyjaśnić?
– Kate nie prosiła mnie, żebym poszła z tym do sądu.
– O co więc cię prosiła?
Ukradkiem spoglądam na mamę. Ona o tym wie; musi wiedzieć. Nie zmuszajcie mnie do tego, żebym powiedziała to na głos.
– Anno – nalega Campbell – o co prosiła cię Kate?
Potrząsam głową, zaciskając mocno usta. Sędzia DeSalvo pochyla się ku mnie nad blatem swojego stołu.
– Tego pytania nie można pozostawić bez odpowiedzi.
– W porządku. – Czuję, jak tama pęka. Wzbiera we mnie wściekła rzeka prawdy. – Prosiła mnie, żebym ją zabiła.
Na początku zdziwiło mnie to, że nie mogłam się dostać do naszego pokoju. W drzwiach nie było zamka, co oznaczało, że Kate musiała albo zastawić je jakimś meblem, albo czymś zaklinować.
– Kate! – krzyczałam, dobijając się do drzwi. Waliłam mocno pięściami, bo właśnie wróciłam z treningu, byłam spocona, obrzydliwie nieświeża i chciałam się wykąpać i zmienić ciuchy. – Kate, to nie w porządku.
Narobiłam tyle hałasu, że w końcu raczyła otworzyć. I wtedy znów coś mnie tknęło; pokój był jakiś inny niż zazwyczaj. Rozejrzałam się po kątach, ale na pierwszy rzut oka wszystko było na swoim miejscu, w każdym razie, co najważniejsze, nikt nie grzebał w moich rzeczach. Kate jednak wyglądała tak, jakby miała coś na sumieniu.
– Co z tobą? – zapytałam, idąc do łazienki. Odkręciłam kran pod prysznicem i wtedy poczułam ten zapach, słodki i złowieszczy, ostrą alkoholową woń, która bardzo mocno kojarzyła mi się z pokojem Jessego. Zaczęłam szperać po szafkach i unosić ręczniki, szukając dowodów wyskoku Kate – nie kojarzcie z napojem wyskokowym, tak mi się tylko powiedziało – i w końcu znalazłam do połowy opróżnioną butelczynę whiskey ukrytą za pudełkiem tamponów.
– Co my tu mamy… – Wzięłam butelkę do ręki i wróciłam do pokoju, trzymając ją w palcach, ciesząc się na myśl o wspaniałych możliwościach szantażu, jakie nagle się przede mną otworzyły.
Kate leżała na łóżku, a w ręku miała tabletki.
– Co ty wyprawiasz?
– Daj mi spokój. – Kate przewróciła się na drugi bok.
– Zwariowałaś?
– Nie – odpowiedziała. – Po prostu mam już dość czekania na to, co i tak musi w końcu nadejść. Nie sądzisz, że starczy już tego paprania wszystkim życia? Szesnaście lat to wystarczająco długo.
– Wszyscy robili, co mogli, żeby utrzymać cię przy życiu. Nie możesz teraz się zabić.
Zupełnie nagle, bez ostrzeżenia, Kate zaczęła płakać.
– Nie mogę. Wiem o tym.
Upłynęło dobrych kilka chwil, zanim zrozumiałam, co to miało znaczyć. Ona już próbowała.
Mama podnosi się z miejsca, powoli.
– To nieprawda. – Jej głos jest napięty do granic możliwości jak struna. – Nie rozumiem, jak mogłaś powiedzieć coś takiego.
Moje oczy wzbierają łzami.
– A w jakim celu miałabym to wymyślić?
Mama podchodzi bliżej.
– Może źle ją usłyszałaś. Może Kate miała wtedy zły dzień, może zaczęła histeryzować. – Na jej twarzy pojawia się wymuszony uśmiech, który świadczy tylko o tym, że tak naprawdę chce jej się płakać. – Wiesz, dlaczego tak myślę? Dlatego że gdyby Kate czymś się martwiła, to na pewno by mi o tym powiedziała.
– Nie mogła ci o tym powiedzieć. – Potrząsam głową. – Bała się, że gdyby się zabiła, ty też byś umarła. – Nie mogę złapać oddechu. Tonę w smole; coś odrywa mnie od ziemi w pełnym biegu, tracę oparcie. Campbell prosi wysoki sąd o kilka minut przerwy, żebym mogła dojść do siebie. Nie słyszę odpowiedzi sędziego, mój płacz ją zagłusza. – Nie chcę, żeby Kate umarła, ale wiem, że ona nie chce już dłużej żyć w ten sposób. Ja mogę spełnić to, czego ona pragnie. – Nie odrywam wzroku od mamy, chociaż jej sylwetka rozpływa mi się w oczach. – Wszystko to, czego chciała, zawsze dostawała ode mnie.
Problem powrócił po rozmowie z mamą i tatą na temat przeszczepu nerki.
– Nie rób tego – powiedziała Kate, kiedy rodzice wyszli. Przyjrzałam jej się.
– O czym ty gadasz? Oczywiście, że to zrobię.
Kiedy rozbierałyśmy się do spania, zauważyłam, że wyjęłyśmy dziś z bieliźniarki takie same piżamy, z lśniącego atłasu ze wzorkiem w wisienki. Kładąc się do łóżka, pomyślałam, że wyglądamy teraz tak jak w dzieciństwie, kiedy rodzice ubierali nas identycznie, bo myśleli, że to takie fajne.
– Myślisz, że się uda? – zapytałam Kate. – Ten przeszczep nerki?
Kate spojrzała na mnie.
– Być może – odpowiedziała. Wychyliła się z łóżka i zamarła z ręką na wyłączniku światła. – Nie rób tego – powtórzyła, a ja dopiero teraz, za drugim razem zrozumiałam, co tak naprawdę chciała powiedzieć.
Mama stoi tuż przede mną, a w jej oczach odbijają się wszystkie błędy, które popełniła. Tata podchodzi do niej, obejmuje za ramiona.
– Chodź, usiądź – szepcze, dotykając ustami jej włosów.
– Wysoki sądzie – Campbell wstaje z miejsca – czy mogę?
Podchodzi do mnie. Sędzia kroczy u jego boku. Jest cały rozdygotany, tak samo jak ja. Przypominam sobie, jak ten pies zachowywał się godzinę temu. Skąd miał taką pewność, czego potrzebuje jego pan? Skąd wiedział, w której chwili potrzeba mu tego najbardziej?
– Anno, czy kochasz swoją siostrę?
– Oczywiście.
– A mimo to zgodziłaś się poczynić kroki, które mogą doprowadzić do jej śmierci?
W mojej głowie nagle coś wybucha.
– Zrobiłam to dlatego, żeby ona nie musiała znów przechodzić przez to samo. Wydawało mi się, że ona tego właśnie chce.
Campbell milknie, a ja w tym momencie rozumiem, że on już wie. Nagle coś we mnie pęka.
– A ja… Ja też tego chciałam.
Stałyśmy przy kuchennym zlewie, myjąc i wycierając naczynia.
– Nie znosisz szpitali – powiedziała Kate.
– Ba – mruknęłam, odkładając do szuflady umyte łyżki i widelce.
– Wiem, że zrobiłabyś wszystko, żeby nigdy już tam nie wrócić.
Zerknęłam na nią.
– No pewnie. Przestanę tam chodzić, jak wyzdrowiejesz.
– Albo umrę. – Kate zanurzyła ręce w wodzie z płynem do mycia naczyń, starannie unikając mojego wzroku. – Pomyśl tylko: mogłabyś jeździć na każdy obóz hokejowy. Studiować za granicą. Mogłabyś robić, co tylko zechcesz, i nie martwić się o mnie.
Wyciągnęła mi te marzenia prosto z głowy, a ja poczułam, że czerwienię się ze wstydu. Jak w ogóle mogłam myśleć o czymś takim? Jeśli Kate miała wyrzuty sumienia, że jest dla kogoś ciężarem, mnie serce bolało dwa razy bardziej, ponieważ o nich wiedziałam. I dodatkowo dlatego, że znałam własne myśli.
Nie zamieniłyśmy już ani słowa. Wycierałam wszystko, co Kate mi podała. Obie starałyśmy się ukryć przed sobą, że znamy prawdę, prawdę o mnie, która całym sercem chciałam, żeby Kate żyła, a jednocześnie gdzieś na dnie tego serca hołubiłam potworne pragnienie wolności.
Wszyscy już wiedzą, wszyscy to widzą: jestem potworem. Powodów, dla których rozpoczęłam ten proces, było wiele; z niektórych jestem dumna, z większości nie. Teraz Campbell zrozumie, dlaczego nie nadaję się na świadka. Nie chodziło o to, że boję się publicznych wystąpień, ale o to, że żywię w sobie wszystkie te straszliwe uczucia, które są czasem aż nazbyt okropne, żeby o nich mówić. Bo jak mogę powiedzieć na głos, że chcę, żeby Kate żyła, ale równie mocno pragnę być sobą, a nie częścią jej? Że chcę dostać szansę, aby dorosnąć, nawet jeśli ona takiej szansy nie dostanie? Że śmierć Kate byłaby najgorszą rzeczą w moim życiu… i jednocześnie najlepszą.
Że czasami, kiedy zastanawiam się nad tym wszystkim, brzydzę się swoimi uczynkami i chcę być znów tą osobą, którą byłam, która spełniała pokładane w niej nadzieje.
Cała sala patrzy na mnie. Za chwilę, czuję to wyraźnie, krzesło dla świadka albo ja sama, a może i to, i to, zapadną się w sobie, implodują. Siedzę tutaj jak pod lupą, każdy może dokładnie obejrzeć sobie moje zgniłe wnętrze i czarne serce. Jeżeli dalej tak będą na mnie patrzeć, to niewykluczone, że stanę w płomieniach i wyparuję w obłoku sinego, gryzącego dymu. Może nie zostanie po mnie nawet najmniejszy ślad.
– Anno, co przekonało cię o tym, że Kate chce umrzeć? – pyta cicho Campbell.
– Powiedziała, że jest gotowa.
Campbell podchodzi coraz bliżej, aż staje przede mną.
– Czy uważasz za możliwe, że z tego samego powodu Kate poprosiła cię o pomoc?
Powoli podnoszę wzrok. Z wahaniem odpakowuję ten prezent, który Campbell właśnie mi wręczył. A jeśli Kate pragnęła śmierci po to, żebym ja mogła żyć? Jeśli chciała zrobić dla mnie to samo, co ja robiłam dla niej przez te wszystkie lata, kiedy ratowałam jej życie?
– Czy powiedziałaś Kate, że postanowiłaś przestać służyć jej jako dawczyni narządów?
– Tak – odpowiadam szeptem.
– Kiedy?
– Ostatniej nocy, zanim przyszłam do twojego biura.
– Co odpowiedziała twoja siostra?
Aż do tej chwili nie myślałam o tym, ale tym pytaniem Campbell pobudził moją pamięć. Moja siostra zamilkła. Leżała tak cicho, że już zaczęłam myśleć, że zasnęła, ale ona nagle odwróciła się do mnie. W oczach miała nieskończoną tkliwość, a jej twarz była pęknięta na pół wzdłuż linii uśmiechu.
Podnoszę wzrok na Campbella.
– Powiedziała, że mi dziękuje.
Sędzia DeSalvo wpada na pomysł, żeby przenieść sprawę „w teren”. Proponuje wszystkim odwiedziny w szpitalu. Kiedy wchodzimy do jej pokoju, Kate siedzi na łóżku, patrząc nieobecnym wzrokiem w telewizor. Towarzyszy jej Jesse, zmieniając pilotem kanały. Moja córka jest przytomna, choć wychudzona, a jej skóra ma żółtawy odcień.
– Blaszany drwal – pyta Jesse – czy strach na wróble?
– Ze stracha na wróble wytrzęsą w ringu słomę. – Kate się marszczy. – Chynna z WWF czy Łowca Krokodyli?
Jesse parska śmiechem.
– Łowca. WWF to lipa z chrzanem. Wszyscy o tym wiedzą. – Spogląda na siostrę. – Gandhi czy Martin Luther King?
– Nie podpiszą zgody.
– To są „Gwiazdy w ringu”, malutka – zwraca jej uwagę Jesse. – To Fox, a nie CNN. Myślisz, że będą zawracać sobie głowę formalnościami?
Kate błyska zębami w uśmiechu.
– Jeden usiądzie na ringu po turecku, a drugi odmówi nałożenia ochraniacza na zęby.
Akurat w tym momencie wchodzę do pokoju.
– Cześć, mamo. – Kate macha do mnie. – Oglądamy teleturniej „Gwiazdy w ringu”. Powiedz, kto by wygrał pojedynek bokserski: Marcia Brady czy Jan Brady?
Dopiero po chwili dociera do niej, że nie przyszłam sama. Przez drzwi do małego pokoiku przenikają powoli kolejne osoby. Kate podciąga kołdrę pod samą brodę, a jej oczy robią się coraz szersze. Patrzy na Annę, ale siostra unika jej wzroku.
– Co się dzieje? – pyta Kate.
Sędzia występuje naprzód, biorąc mnie pod rękę.
– Saro, wiem, że chcesz porozmawiać z córką, ale to ja mam teraz pierwszeństwo. – Podchodzi do łóżka, wyciągając dłoń. – Witaj, Kate. Jestem sędzia DeSalvo. Zgodzisz się porozmawiać ze mną przez chwilę? W cztery oczy – dodaje. Pokój pustoszeje, wszyscy wychodzą na korytarz.
Ja jestem ostatnia. Patrzę, jak Kate osuwa się na poduszki, nagle opadła z sił.
– Miałam przeczucie, że pan przyjdzie – mówi sędziemu.
– Dlaczego?
– Bo ja już tak mam: przed niczym nie mogę uciec – odpowiada Kate.
Mniej więcej pięć lat temu dom po drugiej stronie ulicy, zaraz naprzeciwko naszego, został sprzedany. Nowi właściciele chcieli tam wybudować zupełnie nowy dom, toteż zburzyli stary. Wystarczył do tego jeden buldożer i kilka pojemników na gruz. Ekipa przyjechała pewnego ranka i zanim wybiło południe, z tego budynku, na który codziennie patrzyliśmy, wychodząc na dwór, zostało tylko rumowisko. Można by pomyśleć, że dom ma stać tam, gdzie stoi, po wsze czasy, ale prawda jest inna. Wystarczy silny wiatr albo ciężka stalowa kula do wyburzania i już go nie ma. Podobnie rzecz ma się z rodziną, która tam zamieszkuje.
Dziś już z trudem sobie przypominam, jak wyglądał tamten stary dom. Kiedy wychodzę na ulicę, nigdy nie wracam pamięcią do tych miesięcy, kiedy parcela naprzeciwko świeciła pustką, jak dziura po wyrwanym zębie. Trochę to trwało, ale nowi właściciele w końcu wypełnili ją nowym domem.
Sędzia DeSalvo wychodzi od Kate zatroskany, z ponurą miną. Campbell, Brian i ja zrywamy się na równe nogi.
– Zamknięcie sprawy jutro – słyszymy. – O dziewiątej rano. – Skinąwszy na Verna, sędzia oddala się korytarzem.
– Idziemy – zarządza Julia. – Nie masz wyjścia, musisz zdać się na moją łaskę i opiekuńczość.
– Tak się nie mówi – odpowiada Campbell i zamiast pójść za nią, przystaje przede mną. – Współczuję ci – odzywa się, a po chwili dorzuca: – Odwieziesz Annę do domu?
Kiedy tylko Julia i Campbell znikają za rogiem, Anna zwraca się do mnie:
– Muszę zobaczyć się z Kate.
Obejmuję ją.
– Oczywiście. Nikt ci tego nie zabroni.
Wchodzimy do środka, tylko my i dzieci. Anna przysiada na brzegu łóżka siostry.
– Hej – mruczy Kate, uchylając powieki.
Anna potrząsa głową. Upływa długa chwila, zanim udaje jej się znaleźć właściwe słowa.
– Zrobiłam, co mogłam – mówi w końcu głosem łamiącym się jak suche gałązki. Kate ściska jej dłoń.
Jesse przysiada z drugiej strony. Widok całej trójki w jednym miejscu przypomina mi wspólne zdjęcia, które robiliśmy im raz na rok, zawsze w październiku. Sadzaliśmy nasze dzieciaki według wzrostu na gałęzi starego klonu albo na kamiennym murku i uwiecznialiśmy jedną chwilę z ich życia, żeby nie zapomnieć, jak wyglądały.
– Alf czy Mr. Ed? – pyta Jesse. Kate uśmiecha się.
– Pan koń. W ósmej rundzie.
– Zakład stoi.
Brian podchodzi do łóżka i całuje Kate w czoło.
– Śpij dobrze, kochanie. Prześpij całą noc. – Kiedy Anna i Jesse wychodzą na korytarz, Brian całuje na do widzenia także mnie. – Zadzwoń – szepcze mi do ucha.
A potem, kiedy zostajemy już całkiem same, siadam na łóżku mojej córki. Jej ręce są tak szczupłe, że przy każdym ruchu widać kości przesuwające się pod skórą. Jej oczy wydają się starsze od moich.
– Chyba chcesz mnie o coś zapytać – odzywa się Kate.
– Może później – odpowiadam, dziwiąc się sobie. Kładę się obok i biorę ją w ramiona.
Zaczynam rozumieć, że dzieci nie można „mieć”. Dzieci się otrzymuje, czasem na czas krótszy, niż można się było spodziewać, krótszy niż wszelkie nadzieje i oczekiwania. Ale to i tak jest lepsze, niż nigdy nie mieć dzieci.
– Przepraszam cię, Kate.
Moja córka odsuwa się lekko, żeby spojrzeć mi w oczy.
– Nie przepraszaj – mówi z żarem – bo nie masz za co. – Usiłuje się uśmiechnąć, widzę, jak walczy o to ze wszystkich sil. – Dobrze nam było, mamo, co?
Przygryzam wargę, a do oczu napływają mi łzy.
– Najlepiej na świecie – odpowiadam.