WTOREK

Łatwo przydeptać ogień przy początku,

Gdy płomień buchnie, nie zgasi go rzeka.

William Szekspir, „Król Henryk VI”


CAMPBELL

Brian Fitzgerald to mój wytrych. W momencie kiedy sędzia zorientuje się, że przynajmniej jedno z rodziców popiera wniosek córki i optuje za tym, żeby przestała oddawać narządy siostrze, nie będzie już wcale tak trudno doprowadzić do usamowolnienia Anny. Jeżeli Brian zrobi to, czego od niego oczekuję, czyli powie sędziemu DeSalvo, że rozumie prawa swojej córki i postanawia ją poprzeć, to zeznanie Julii, jakiekolwiek będzie, nie zmieni już wiele. A co ważniejsze, zeznanie Anny będzie już tylko zwykłą formalnością.

Brian zjawia się w sądzie wcześnie rano, razem z Anną. Ma na sobie mundur kapitana straży pożarnej. Przyklejam do ust uśmiech i wstaję z ławki. Sędzia idzie za mną.

– Dzień dobry – witam się z nimi. – Wszyscy gotowi? Można zaczynać?

Brian spogląda na Annę. Potem wbija wzrok we mnie. Widzę, że ma na końcu języka jakieś pytanie, którego ze wszystkich sił stara się nie zadać. Mój mózg pracuje szybko w poszukiwaniu wyjścia z tej sytuacji.

– Hej – zagaduję Annę, znalazłszy rozwiązanie. – Zrobisz coś dla mnie? Przebiegnij się z Sędzią kilka razy po schodach. Jak się nie zmęczy, to będzie potem hałasował na sali.

– Wczoraj nie pozwoliłeś mi go wyprowadzić.

– Wczoraj było wczoraj. Dzisiaj ci pozwalam.

Anna potrząsa głową.

– Nigdzie się stąd nie ruszę. Wystarczy, że sobie pójdę, a wy zaczniecie gadać na mój temat.

Zwracam się więc ponownie do Briana.

– Wszystko w porządku? – pytam.

W tym momencie w drzwiach pojawia się Sara Fitzgerald. Rusza prosto w kierunku sali przesłuchań, ale gdy widzi męża rozmawiającego ze mną, przystaje. Po chwili wahania powoli odwraca się od niego i znika za drzwiami.

Brian Fitzgerald odprowadza żonę wzrokiem, nie przestając patrzeć za nią nawet wtedy, gdy drzwi się zamykają.

– Trzymamy się – mówi, ale nie jest to odpowiedź na moje pytanie.

– Panie Fitzgerald, czy zdarzyło się, że między panem a pańską żoną wystąpiły różnice zdań dotyczące udziału Anny w terapiach mających na celu ratowanie życia jej siostry?

– Tak. Na początku lekarze twierdzili, że potrzebna będzie tylko krew pępowinowa. Pobiera się ją z fragmentu pępowiny, który po porodzie zwykle wyrzuca się do kosza. Nie jest on zatem potrzebny dziecku, a taki zabieg z całą pewnością nie mógł wyrządzić Annie krzywdy. – Brian szuka wzrokiem córki, uśmiecha się do niej. – Przez jakiś czas wszystko było w porządku. Transfuzja krwi pępowinowej doprowadziła do remisji. Jednakże w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym nastąpił nawrót choroby. Lekarze postanowili pobrać od Anny limfocyty. Ta terapia nie miała na celu wyleczenia Kate, ale utrzymanie jej przy życiu jeszcze przez pewien czas.

Staram się wyciągnąć od niego coś więcej.

– Rozumiem, że pan i pańska żona nie zgadzali się w kwestii tej metody leczenia?

– Nie byłem przekonany, że to jest dobre rozwiązanie. Tym razem Anna miałaby pełną świadomość tego, co się dzieje, a sam zabieg nie należy do przyjemnych.

– W jaki sposób żona przekonała pana do zmiany zdania?

– Powiedziała mi, że jeżeli teraz Anna nie odda trochę krwi, to i tak wkrótce będzie trzeba pobrać od niej szpik kostny.

– Jakie były wtedy pańskie odczucia?

Brian potrząsa głową. Minę ma mocno niewyraźną.

– Nie można przewidzieć, co się uczyni w sytuacji, kiedy widzi się własne dziecko o krok od śmierci – mówi cicho. – Nagle człowiek zaczyna mówić i robić rzeczy, o których nie chce nawet myśleć. Wydaje się, że zawsze jest wybór, trudny, ale jest. Tymczasem dopiero w takiej sytuacji wyraźnie widać, jak bardzo złudne jest takie myślenie. – Brian podnosi wzrok na Annę, która siedzi tuż obok mnie tak cicho, jakby zapomniała o oddychaniu. – Nie chciałem, żeby Anna przez to przechodziła, ale nie mogłem stracić Kate.

– Czy Anna ostatecznie oddała szpik kostny?

– Tak.

– Panie Fitzgerald, czy jako dyplomowany ratownik paramedyczny, poddałby pan operacji pacjenta, który cieszy się dobrym zdrowiem?

– Oczywiście, że nie.

– Zatem w jaki sposób doszedł pan do wniosku, że dla dobra Anny należy poddać ją operacji chirurgicznej, która zagrażała jej zdrowiu, a jednocześnie nie miała jej przynieść absolutnie żadnych korzyści?

– Nie mogłem pozwolić, żeby Kate umarła – odpowiada Brian.

– Czy przy jakiejś innej okazji między panem a pańską żoną wystąpiły różnice zdań co do wykorzystania tkanek Anny w leczeniu państwa starszej córki?

– Kilka lat temu Kate znów trafiła do szpitala. Straciła tyle krwi, że nikt już nie wierzył, że przeżyje. Byłem zdania, że może tym razem należy pozwolić jej odejść. Sara sądziła inaczej.

– Co się wtedy stało?

– Lekarze podali Kate arszenik i to podziałało. Objawy białaczki ustąpiły na cały rok.

– Czy mam rozumieć, że istniała terapia, która uratowała życie Kate bez konieczności wykorzystania tkanek Anny?

Brian potrząsa głową.

– Chcę tylko powiedzieć… Chcę powiedzieć, że byłem wtedy pewien, że Kate musi umrzeć. Sara walczyła ze wszystkich sił i Kate powróciła między nas. – Rzuca spojrzenie żonie. – Ale jej nerki tego nie zniosły. Przestają już funkcjonować. Nie chcę, żeby Kate cierpiała, ale nie chcę również popełnić dwa razy tego samego błędu. Nie poddam się i nie powiem, że to koniec, kiedy jeszcze można coś zrobić.

Brian jest rozemocjonowany. Przypomina lawinę. Muszę go przeciągnąć na moją stronę, zanim osunie się prosto na ten domek z kart, który z takim trudem i pieczołowitością wzniosłem.

– Panie Fitzgerald, czy wiedział pan, że Anna ma zamiar po zwać pana i pańską żonę do sądu?

– Nie.

– Czy po otrzymaniu pozwu rozmawiał pan z córką o tym?

– Tak.

– Jakie były konsekwencje tej rozmowy?

– Wyprowadziłem się razem z Anną na jakiś czas z domu.

– Dlaczego?

– Ponieważ uznałem, że ma ona pełne prawo przemyśleć swoją decyzję, a w domu nie miała warunków, żeby spokojnie się nad tym zastanowić.

– Podsumowując: wyprowadził się pan wraz z córką z domu. Dyskutował pan z nią długo i szczegółowo, starając się zrozumieć, dlaczego postanowiła rozstrzygnąć tę sprawę na drodze sądowej. Czy zatem teraz popiera pan wniosek pańskiej żony, aby Anna w dalszym ciągu pozostała dawcą tkanek i narządów dla Kate?

Odpowiedź mamy przećwiczoną. Brzmi ona: nie. Na tym jednym słowie opiera się cała moja taktyka. Brian garbi się lekko i odpowiada:

– Tak, popieram wniosek mojej żony.

– Panie Fitzgerald, czy pańskim zdaniem… – zaczynam i dopiero po chwili dociera do mnie, co ten człowiek powiedział. – Słucham? – Nie dowierzam własnym uszom.

– Chciałbym, żeby Anna oddała siostrze nerkę – mówi Brian.

Gapię się na niego jak cielę na malowane wrota; świadek zrobił mnie w jajo! Czuję, że tracę grunt pod nogami. Jeśli Brian nie poprze Anny i jej decyzji o uwolnieniu od obowiązku bycia dawczynią dla siostry, o wiele trudniej będzie skłonić sędziego, aby orzekł o usamowolnieniu.

Jednocześnie z niespotykaną wyrazistością dociera do mnie cichutkie westchnienie, które wyrywa się z piersi Anny, krótki krzyk pękającego serca. Ten dźwięk zna każdy, kto choć raz zobaczył tęczę, która przy drugim spojrzeniu okazała się zwykłą grą świateł.

– Panie Fitzgerald, czy mam rozumieć, że życzy pan sobie tego, aby Anna, w celu udzielenia pomocy Kate, poddała się skomplikowanej operacji chirurgicznej i straciła jeden z narządów wewnętrznych?

To naprawdę przedziwny widok, kiedy wielki, silny mężczyzna załamuje się na twoich oczach.

– A czy pan sam zna właściwą odpowiedź na to pytanie? – Głos Briana jest ochrypły, gardłowy. – Bo ja nie wiem, gdzie jej szukać. Wiem, co jest dobre, i wiem, co jest uczciwe, ale w tej sytuacji kategorie dobra i uczciwości nie mają zastosowania. Mogę siedzieć i rozmyślać nad tym dowolnie długo, mogę potem panu powiedzieć, co powinno było się wydarzyć i jak to wszystko powinno teraz wyglądać. Mogę nawet dojść do wniosku, że istnieje lepsze wyjście z tej sytuacji. Ale szukam go już trzynaście lat, panie Alexander, i do tej pory nie znalazłem.

Powoli, bardzo powoli Brian Fitzgerald zgina się wpół. Jego wielka sylwetka ledwo mieści się w ciasnym ogrodzeniu, gdzie stoi krzesło dla świadka. Jasnowłosa głowa opada coraz niżej, aż w końcu czoło opiera się o chłodną drewnianą poręcz.

Zanim Sara Fitzgerald rozpocznie swoje przesłuchanie jako adwokat strony przeciwnej, sędzia DeSalvo ogłasza dziesięciominutową przerwę, aby świadek mógł pobyć przez chwilę sam. Anna i ja schodzimy na parter, gdzie stoją automaty, w których za dolara można kupić słabą herbatę albo jeszcze bardziej rozwodnioną zupę. Dziewczyna przysiada na stołku, kolana wysoko, pięty oparte na szczebelku. Przynoszę jej kubek gorącej czekolady, ale ona odstawia go na podłogę, nie umoczywszy nawet ust.

– Nigdy nie widziałam, żeby tata płakał – mówi. – Mama, owszem co jakiś czas ją brało, kiedy Kate chorowała, ale on… Jeśli zdarzało mu się rozkleić, robił to tak, żeby nikt nie widział.

– Posłuchaj…

– Uważasz, że to moja wina? – Anna podnosi wzrok na mnie. – Że źle zrobiłam, prosząc go, żeby przyszedł dziś do sądu?

– Sędzia tak czy inaczej wezwałby go na świadka. – Kręcę głową w zakłopotaniu. – Muszę ci coś powiedzieć. Będziesz musiała zrobić to co on.

Anna patrzy na mnie z niedowierzaniem.

– Co będę musiała zrobić?

– Złożyć zeznanie.

Anna mruga oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć.

– Kpisz sobie?

– Byłem przekonany, że jeśli sędzia zobaczy, że ojciec popiera twoją decyzję, wtedy bez dłuższych ceregieli orzeknie na twoją korzyść. Niestety stało się inaczej. W dodatku nie mam zielonego pojęcia, co powie Julia, ale nawet jeśli stanie po twojej stronie, sąd będzie chciał się przekonać, że jesteś na tyle dojrzała, żeby sama decydować o sobie, bez wsparcia ze strony rodziców.

– Chcesz powiedzieć, że mam zeznawać jak normalny świadek?

Wiedziałem od samego początku, że nadejdzie taki moment, kiedy Anna będzie musiała złożyć zeznanie. Kiedy sprawa toczy się o usamowolnienie osoby nieletniej, wydaje się logiczne, że sędzia zechce wysłuchać, co nieletnia osoba ubiegająca się o to ma do powiedzenia. Zresztą moim zdaniem Anna, choć tak się płoszy na myśl o składaniu zeznań przed sądem, w głębi duszy chce to zrobić. Bo po co zadawałaby sobie tyle trudu ze złożeniem pozwu, z procesem, gdyby nie chciała dostać szansy wypowiedzenia na głos tego, co myśli?

– Wczoraj mówiłeś, że nie będę musiała zeznawać. – Anna jest wyraźnie wzburzona.

– Pomyliłem się.

– Wynajęłam cię, żebyś to ty powiedział wszystkim, czego chcę.

– Tak się nie da. – Wzdycham. – To ty złożyłaś skargę. Ty chciałaś uwolnić się od roli, którą rodzina narzuciła ci trzynaście lat temu. A to oznacza, że sama będziesz musiała uchylić kurtyny i pokazać nam, kim naprawdę chcesz być.

– Połowa dorosłych ludzi na tej planecie nie wie, kim jest, a mimo to codziennie mogą decydować o sobie – ripostuje Anna.

– Żaden z tych dorosłych nie ma trzynastu lat. Posłuchaj mnie – kieruję rozmowę na kwestię, która wydaje mi się w tej sprawie kluczowa. – Wiem, że do tej pory głośne wyrażanie swoich opinii nigdy nic ci nie dało. Tym razem obiecuję, że kiedy otworzysz usta, nie będzie nikogo, kto by cię nie słuchał.

Ten argument przechodzi jednak bez echa. A właściwie odnosi wręcz przeciwny skutek. Anna splata ramiona na piersi.

– Nie wracam na górę – oświadcza.

– Składanie zeznań to pryszcz, naprawdę…

– To nie jest pryszcz, Campbell. To ponad moje siły. Nie zrobię tego za nic w świecie.

– Jeżeli odmówisz złożenia zeznań, przegramy – tłumaczę jej.

– To wymyśl jakiś inny sposób, żebyśmy wygrali. Kto tu jest prawnikiem, ty czy ja?

Na to złapać się nie dam. Bębnię palcami po blacie stołu, siląc się na cierpliwość.

– Wyjaśnisz mi, z jakiego powodu tak się zapierasz?

Patrzy na mnie.

– Nie.

– Co to znaczy nie? Nie złożysz zeznań czy nie powiesz mi dlaczego?

– Są rzeczy, o których nie mam ochoty rozmawiać. – Rysy Anny twardnieją. – Wydawało mi się, że kto jak kto, ale ty powinieneś mnie zrozumieć.

Spryciara. Wie, jak podejść człowieka.

– Prześpij się z tym – radzę jej krótko.

– Nie zmienię zdania.

Wstaję z krzesła i wrzucam nietknięty kubek z kawą prosto do kosza na śmieci.

– A więc proszę bardzo – odpowiadam. – Ale nie oczekuj ode mnie, że odmienię twoje życie.


SARA

Dziś

Z biegiem lat można zaobserwować ciekawe zjawisko – skostnienie, utrwalenie cech charakteru. Co przez to rozumiem? Otóż jeśli światło padnie na twarz Briana pod odpowiednim kątem, wciąż mogę jeszcze dostrzec bladoniebieski odcień jego oczu, który zawsze przywodził mi na myśl wyspę na dalekim oceanie, wyspę, która jest jeszcze przede mną, do której kiedyś dopłynę. Poniżej ust, rysujących się pięknymi liniami, kiedy Brian się uśmiecha, widnieje dołeczek w brodzie, pierwsza cecha, której szukałam w twarzach moich nowo narodzonych dzieci. Od Briana bije aura zdecydowania, silnej woli oraz spokoju, płynącego z faktu pełnego pogodzenia się z samym sobą. Zawsze miałam nadzieję, że w jakiś sposób mi się to udzieli. Te cechy charakteru sprawiły, że pokochałam mojego męża; tak sobie myślę, że jeżeli teraz czasem nie potrafię go rozpoznać, to może to wcale nie jest tak źle, jak mi się wydaje. Nie wszystkie zmiany są na gorsze; skorupa, która nawarstwiła się wokół ziarenka piasku, dla jednych wygląda jak podrażnienie delikatnej tkanki, a dla innych jest perłą.

Brian spogląda to na mnie, to na Annę i z powrotem. Anna skubie strup na kciuku; Brian patrzy na mnie tak, jak mysz na jastrzębia. Wyraz jego oczu w jakiś sposób sprawia mi ból. Czy on tak właśnie o mnie myśli?

A wszyscy inni?

Żałuję, że dzieli nas sala sądowa. Żałuję, że nie mogę podejść do niego. Posłuchaj, powiedziałabym, nie tak wyobrażałam sobie nasze życie.

Możliwe, że zbłądziliśmy, ale wolę zabłądzić z tobą, niż z innym dojść do celu.

Posłuchaj, powiedziałabym, być może popełniłam błąd.

– Pani Fitzgerald – pyta sędzia DeSalvo – czy chce pani zadać świadkowi jakieś pytania?

Świadek. Dobre określenie małżonka. Bo na czym polegają role męża i żony, jak nie na wystawianiu świadectwa sobie nawzajem, na wzajemnym rozliczaniu się z pomyłek?

Powoli wstaję z krzesła.

– Witaj, Brian. – Mój głos wcale nie jest taki spokojny, jak na to liczyłam.

– Cześć, Saro – odpowiada.

Na tym kończą się moje pomysły na rozmowę ze świadkiem.

Nagle przypomina mi się, jak kiedyś chcieliśmy dokądś wyjechać, ale nie mogliśmy się zdecydować dokąd. Wsiedliśmy więc do samochodu i ruszyliśmy przed siebie, co pół godziny prosiliśmy jedno z dzieci, żeby wybrało, w którą stronę mamy skręcić albo którą drogą pojechać. Tak dotarliśmy do miejscowości Seal Cove w stanie Maine i nie mogliśmy jechać dalej, bo Jesse, który miał wybierać, chciał, żebyśmy skręcili prosto do Atlantyku. Wynajęliśmy chatę bez prądu i ogrzewania, wiedząc, że cała nasza czwórka boi się ciemności.

Dopiero kiedy Brian mi odpowiada, uświadamiam sobie, że przez cały ten czas mówiłam na głos.

– Pamiętam. – Uśmiecha się. – Nastawialiśmy na podłodze tyle świec, że byłem absolutnie pewien, że puścimy tę chałupę z dymem. Przez pięć dni lało jak z cebra.

– A kiedy szóstego dnia wyszło słońce, przyleciało tyle kaczek, że nie można było wyjść na dwór.

– A potem Jesse poparzył się sumakiem i tak mu spuchła twarz, że nie mógł otworzyć oczu.

– Bardzo państwa przepraszam – wtrąca się Campbell Alexander.

– Podtrzymuję sprzeciw – mówi sędzia DeSalvo. – Czemu mają służyć te pytania?

Wyruszyliśmy w podróż bez żadnego konkretnego celu, zatrzymaliśmy się w jakiejś zapadłej dziurze, a mimo to nie oddałabym tego jednego tygodnia za żadne skarby świata. Kiedy nie wiadomo, dokąd się jedzie, z reguły odkrywa się miejsca, o których nikt nawet nie wie, że istnieją.

– Kiedy Kate nie chorowała – odzywa się Brian, powoli ważąc słowa – zdarzały nam się wspaniałe chwile.

– Nie sądzisz, że Annie by ich brakowało, gdyby Kate odeszła?

Campbell zrywa się na równe nogi, dokładnie tak jak się spodziewałam.

– Sprzeciw!

Sędzia unosi dłoń i skinięciem głowy daje znać, że chce usłyszeć odpowiedź Briana.

– Nam wszystkim będzie ich brakowało – mówi mój mąż.

I w tym samym momencie dzieje się najdziwniejsza rzecz pod słońcem: Brian i ja, choć dzielą nas pręty ogrodzenia, nagle jesteśmy po tej samej stronie, przyciągamy się jak dwa magnesy. Jesteśmy młodzi i po raz pierwszy nasłuchujemy jednoczesnego bicia naszych serc, jesteśmy starzy i nie wiemy, jakim sposobem udało nam się pokonać tak niewiarygodnie długą drogę w tak krótkim czasie. Oglądamy w telewizji noworoczne fajerwerki, rok po roku, a pomiędzy nami śpi trójka dzieci, wtulonych jedno w drugie tak ciasno, że wyraźnie czuję, jak Brian pęcznieje z dumy.

I nagle nie ma już znaczenia, że mój mąż wyprowadził się z Anną z domu, że w niektórych kwestiach dotyczących Kate miał inne zdanie niż ja. Według siebie postąpił słusznie; ja robiłam to samo, więc nie mogę go za nic winić. Człowiek czasami do tego stopnia grzęźnie w roztrząsaniu szczegółów, że zapomina o tym, że żyje. Zawsze trzeba zdążyć na jakieś spotkanie, zapłacić kolejny rachunek, poradzić sobie z następnym objawem choroby, który właśnie dał o sobie znać, albo tylko odfajkować kreską na ścianie jeszcze jeden zwykły dzień. Zsynchronizowaliśmy zegarki, wkuliśmy na pamięć swoje rozkłady dnia, tygodnia, miesiąca, żyliśmy z minuty na minutę – i zupełnie zapomnieliśmy o tym, że trzeba spoglądać za siebie i patrzeć na to, co się osiągnęło.

Jeżeli dziś, zaraz, za chwilę stracimy Kate, to i tak nikt nie odbierze nam tego, że była z nami przez szesnaście lat. A po latach, po stuleciach spędzonych bez niej, kiedy już nie będziemy mogli sobie przypomnieć jej uśmiechu, dotyku dłoni ani najpiękniejszej melodii jej głosu, Brian wciąż będzie przy mnie i zawsze powie: Nie pamiętasz? Przecież to wyglądało tak…

Glos sędziego wyrywa mnie z zadumy.

– Pani Fitzgerald, czy skończyła już pani przesłuchiwać świadka?

Ani przez chwilę nie było potrzeby, żebym przesłuchiwała Briana. Jego odpowiedzi znam od zawsze. Nie pamiętam tylko pytań.

– Jeszcze jedna rzecz – odpowiadam sędziemu i zwracam się do męża: – Kiedy wrócicie do domu?

W czeluściach gmachu sądu stoi długi rząd automatów spożywczych. Można w nich kupić rzeczy, na które wcale nie ma się ochoty. W czasie przerwy zarządzonej przez sędziego DeSalvo schodzę tam, staję przed tymi zimnymi szybami i wpatruję się w paczki cukierków, ciastek i chipsów uwięzionych w rurowatych pojemnikach.

– Markizy – zza pleców dobiega mnie głos Briana.

Odwracam się. Mój mąż właśnie wsunął do szczeliny monety, siedemdziesiąt pięć centów. – Najlepsze. Prosty, tradycyjny smak. – Dotyka dwóch przycisków i ciastka rozpoczynają samobójczy zjazd na dno maszyny.

Bierze mnie za rękę i prowadzi do stolika. Blat jest porysowany i zaplamiony, nosi na sobie pamiątki po ludziach, którzy siedzieli tutaj, uwieczniając swoje inicjały i głęboko skrywane sekrety długopisem na plastiku.

– Nie wiedziałam, o co mam cię pytać – wyznaję Brianowi. Milczę przez chwilę, wahając się, a potem się odzywam: – Uważasz, że byliśmy dobrymi rodzicami? – Myślę o Jessem, którego prze stałam zauważać już tak dawno temu. O Kate, której nie mogłam pomóc. O Annie.

– Nie wiem – odpowiada Brian. – Tego nikt nigdy nie wie.

Podaje mi paczkę czekoladowych markiz. Chcę podziękować, powiedzieć, że nie jestem głodna, ale kiedy tylko otwieram usta, Brian wsuwa w nie ciasteczko, smaczne i szorstkie, ocierające język. W jednej chwili robię się głodna jak wilk. Brian ociera okruszki z moich ust, jakbym była kruchą lalką z porcelany. Nie odsuwam się, nie odpycham jego ręki. Mam wrażenie, że nigdy w życiu nie miałam w ustach nic równie słodkiego.

Tego samego wieczoru Brian i Anna wracają do domu. Oboje przychodzimy powiedzieć jej dobranoc; oboje całujemy ją w czoło. Brian idzie do łazienki pod prysznic. Ja zaraz pojadę do szpitala, ale przysiadam jeszcze na moment na łóżku Kate, naprzeciwko Anny.

– Będziesz mi prawić kazanie? – pyta ona.

– Nie takie, jak myślisz. – Przesuwam palcem po szwie poduszki Kate. – To, że chcesz być sobą, nie oznacza, że jesteś złym człowiekiem.

– Ale ja nie…

Unoszę dłoń, uciszając ją.

– Chcę powiedzieć, że twoje pragnienia są głęboko ludzkie, a to, że wyrosłaś na kogoś zupełnie innego, niż wszyscy się spodziewali, to jeszcze nie powód, żeby myśleć, że sprawiłaś komuś zawód. Dziewczynka, której w jednej szkole dokuczają, może przenieść się do innej i tam mieć samych przyjaciół. Dlaczego? Bo w nowym miejscu nikt od niej niczego nie oczekuje. A ktoś, kto zdał na akademię medyczną tylko z tego powodu, że w rodzinie są sami lekarze, może pewnego dnia uświadomić sobie, że w głębi serca pragnie być artystą. – Potrząsam głową, biorąc głęboki oddech. – Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Nie za bardzo.

Na te słowa muszę się uśmiechnąć.

– Chcę ci przez to powiedzieć, że kogoś mi przypominasz.

Anna unosi się na łokciu.

– Kogo?

– Mnie – odpowiadam.

Człowiek, z którym spędziło się tyle długich lat, jest jak mapa samochodowa, podarta na rogach i wytarta na zgięciach od ciągłego używania; na tej mapie widnieje szlak tak dobrze znany, że można go z łatwością wyrysować z pamięci. Dlatego właśnie trzyma się tę mapę w schowku i wozi ze sobą w każdą podróż. A jednak w najmniej oczekiwanym momencie na tej dobrze znanej mapie potrafi się pojawić niespodziewany zjazd z autostrady i punkt widokowy, którego wcześniej tam nie było; w takich chwilach nigdy nie wiadomo, czy to jest nowy element krajobrazu, czy może coś, na co ani razu nie zwróciło się uwagi.

Brian leży obok mnie. Nic nie mówi, tylko kładzie dłoń na mojej szyi, w głębokiej dolinie tuż nad obojczykiem. Całuje mnie, a jego usta mają słodko – gorzki smak. Tego się spodziewałam, ale następna rzecz zaskakuje mnie całkowicie: Brian przygryza moją wargę tak mocno, aż czuję w ustach smak krwi. Jęcząc z bólu, próbuję jednocześnie się roześmiać, obrócić to w żart, ale Brian się nie śmieje ani nie przeprasza. Pochyla się niżej i zlizuje krew z moich ust.

W środku aż podskakuję z zaskoczenia. To mój Brian, a zarazem nie on; i jedno, i drugie jest zadziwiające. Za jego przykładem dotykam językiem krwawiącej wargi, czując śliski naskórek i miedziany posmak. Otwieram się jak storczyk, moje ciało staje się kołyską, oddech Briana wędruje po szyi, gardle, w dół, pomiędzy piersiami. Przez krótką chwilę czuję jego głowę na brzuchu i jak poprzednio nie spodziewałam się, że może mnie ugryźć, tak teraz nagle ze ściśniętym sercem przypominam sobie, że kiedy byłam w ciąży, mój mąż odprawiał ten rytuał co noc.

Budząc się z bezruchu, Brian wznosi się nade mną niczym drugie słońce, wypełniając mnie blaskiem i żarem. Jesteśmy jak studium kontrastów: twardość i miękkość, blond i czerń, szaleństwo i spokój – a jednak tak dopasowani, że kiedy jednego zabraknie, drugie nie będzie już do końca sobą. Jesteśmy jak wstęga Möbiusa, dwa ciała przechodzące w siebie, węzeł nie do rozwikłania.

– Stracimy córkę – szepczę, choć nawet ja nie potrafię powiedzieć, czy mam na myśli Kate czy Annę.

Brian całuje mnie w usta.

– Przestań – mówi.

Po tych słowach nie odzywamy się już ani razu. Tak jest najbezpieczniej.

Загрузка...