PONIEDZIAŁEK

Oto mały ogień, a jak wielki las podpala.

List Jakuba Apostoła 3,5


CAMPBELL

Noc spędzamy w mikroskopijnej kabinie jachtu zacumowanego do nadbrzeża. Ciasno, ale przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, bo przez całą noc ona oplata mnie ramionami, zamykając w nich. Chrapie, ale tylko trochę. Jeden ząb, na samym przodzie, ma krzywy, a rzęsy długie jak paznokieć mojego kciuka.

Te drobiazgi bardziej niż cokolwiek innego przypominają piętnaście lat, które nas teraz dzielą. Kiedy człowiek ma lat siedemnaście, to nawet nie myśli o tym, w czyim mieszkaniu chce spędzić noc. W wieku siedemnastu lat oczom umyka bladoróżowy, perłowy kolor stanika albo koronka znikająca pomiędzy udami dziewczyny. Kiedy ma się siedemnaście lat, przyszłość nie istnieje; jest tylko teraźniejszość.

W Julii pokochałem to, że… No proszę, powiedziałem to na głos. A więc pokochałem w niej to, że była niezależna, że nikt nie był jej potrzebny. W tłumie uczniów Wheelera wyróżniała się na kilometr z tą swoją różową fryzurą, w glanach i ciężkiej kurtce z demobilu. Wyróżniała się, ale mimo to nosiła się dumnie, za nic nie przepraszając. A jednak, jak na ironię, związek z chłopakiem odebrał jej to wszystko; w chwili kiedy odpowiedziała miłością na moją miłość i zaczęło jej na mnie zależeć w takim samym stopniu, w jakim mnie zależało na niej, przestała być niezależna duchem.

Za żadne skarby świata nie mogłem jej tego pozbawić.

Julia nie miała zbyt wielu następczyń. W każdym razie żadnej z nich nie pamiętam już z imienia. Pozory okazały się zbyt trudne do utrzymania, wybrałem więc jak tchórz krętą, wyboistą drogę przelotnych znajomości, które nigdy nie trwały dłużej niż do rana. Sytuacja – w znaczeniu medycznym i emocjonalnym – wymogła na mnie mistrzowskie opanowanie sztuki chowania głowy w piasek.

Ale też tej ostatniej nocy niejeden raz byłem już gotowy wstać i ją zostawić. Julia spała, a ja zastanawiałem się nad szczegółami: czy lepiej będzie przypiąć szpilką karteczkę do poduszki, czy może jej wiśniową szminką wypisać pożegnanie na deskach pokładu. A jednak ten impuls ucieczki nie był nawet po części tak silny jak pragnienie pozostania z nią jeszcze przez chwilę, przez jedną godzinę.

Sędzia, leżący w kambuzie, zwinięty w ciasny kłębek na złożonym blacie stolika, podnosi łeb. Skamle cichutko, a ja rozumiem go doskonale. Wyplątuję palce z bujnych loków Julii i wstaję z koi. Julia przez sen wślizguje się na nagrzane miejsce, które zwolniłem.

Przysięgam, że ten widok znów wywołuje u mnie dreszcz podniecenia.

Ale jednak nie robię tej najprostszej rzeczy pod słońcem: nie dzwonię do sekretarza sądowego, nie mówię mu, że złożyła mnie choroba, dajmy na to jakaś do tej pory uśpiona odmiana ospy, i nie proszę o przełożenie rozprawy, żeby móc spędzić cały dzień z Julią w łóżku. Zamiast tego wkładam spodnie i wychodzę na pokład. Muszę być w sądzie, zanim Anna się tam zjawi, a przedtem powinienem się jeszcze wykąpać i przebrać. Zostawiam Julii kluczyki do mojego wozu, bo mieszkam niedaleko przystani. Dopiero w drodze do domu dociera do mnie, że nigdy dotąd w podobnej sytuacji nie zdarzyło się, żebym zapomniał pozostawić po sobie jakiś czarujący drobiazg na pożegnanie, coś, co złagodziłoby ból porzucenia, który Julia z pewnością będzie czuła, kiedy się obudzi.

Zastanawia mnie, czy to zwykłe przeoczenie, czy co innego: niewykluczone, że przez te wszystkie lata czekałem, aż Julia powróci do mnie, żebym mógł nareszcie dorosnąć.

Po przybyciu do gmachu Garrahiego musimy wraz z Sędzią przeciskać się siłą przez tłum dziennikarzy, licznie zgromadzonych z okazji Wielkiego Wydarzenia. Podsuwają mi mikrofony pod sam nos i depczą psu po łapach. Anna ucieknie na sam ich widok; wyglądają jak uzbrojeni w rózgi oprawcy, pomiędzy którymi trzeba za karę przebiec.

Po wejściu do budynku zatrzymuję Verna.

– Załatw nam kilku ochroniarzy, dobrze? – proszę go. – Te pismaki zjedzą świadków żywcem.

W tym momencie dostrzegam Sarę Fitzgerald, która już czeka na korytarzu. Ma na sobie kostium, który najprawdopodobniej spędził ostatnie dziesięć lat na wieszaku, a jej włosy są zebrane ciasno i spięte spinką. Nie nosi walizki; zamiast niej na ramieniu ma plecak.

– Dzień dobry – mówię spokojnym głosem.

Drzwi otwierają się z hukiem. Wchodzi Brian, wodząc wzrokiem od żony do mnie.

– Gdzie jest Anna? – pyta.

Sara zbliża się o krok.

– Nie przyjechała z tobą?

– Mieliśmy wezwanie. O piątej rano wróciłem do jednostki, a jej już nie było. Zostawiła kartkę, że będzie czekać na mnie tutaj. – Brian rzuca spojrzenie na tłum szakali kłębiący się za drzwiami. – Założę się, że dała nogę.

Znów komuś udało się przedrzeć przez szczelną barierę dziennikarzy. Na korytarz wypada Julia, niesiona falą krzykliwych pytań. Przygładza włosy i rozgląda się, a kiedy jej wzrok pada na mnie, widzę, że w jednej chwili na powrót traci orientację.

– Poszukam jej – mówię.

– Nie, ja pójdę – protestuje Sara urażonym tonem.

– Kogo chcecie szukać? – Julia przypatruje się nam zdziwiona.

– Chwilowo nie wiemy, gdzie jest Anna – wyjaśniam jej.

– Nie wiecie? – pyta Julia. – Zniknęła wam?

– Skądże znowu – odpowiadam całkiem zgodnie z prawdą, bo przecież żeby zniknąć, Anna najpierw musiałaby się tutaj pojawić.

Nawet ja domyśliłem się już, gdzie należy jej szukać – w tym samym momencie, kiedy zrozumienie zaświtało na twarzy Sary. Matka Anny puszcza mnie przodem. W drodze do wyjścia Julia łapie mnie pod ramię i wsuwa w dłoń kluczyki, które jej zostawiłem.

– Teraz zrozumiałeś, dlaczego to nie ma szans powodzenia? – pyta.

– Posłuchaj – odwracam się do niej. – Bardzo chcę, żebyśmy porozmawiali o tym, co się dzieje między nami, ale to naprawdę nie jest odpowiedni moment.

– Ja mówię o Annie. Ona się miota, Campbell. Nie potrafi nawet stawić się w sądzie o ustalonej porze. Mówi ci to coś?

– Tak. Że każde z nas się boi – odpowiadam po chwili milczenia.

Brzmi to jak ostrzeżenie. Dla nas wszystkich.

Rolety w oknach są szczelnie zasłonięte, ale w pokoju szpitalnym i tak nie jest na tyle ciemno, żeby nie można było dostrzec anielskiej bladości twarzy Kate Fitzgerald, na której sine żyłki rysują mapę drogi ucieczki przed chorobą, drogi, którą przemierzają w tej chwili leki ostatniej szansy. Anna, skulona, siedzi w nogach łóżka.

Sędzia na moje polecenie zostaje za drzwiami. Pochylam się nad łóżkiem.

– Anno, musimy już iść.

Drzwi za mną otwierają się ponownie, ale zamiast Sary Fitzgerald lub lekarza z zestawem do reanimacji staje w nich Jesse. Jestem w szoku.

– Cześć – wita się syn Fitzgeraldów, jakbym był jego kolegą.

Już mam na końcu języka pytanie: „Skąd się tu wziąłeś?”, ale uświadamiam sobie nagle, że przecież wcale nie chcę usłyszeć odpowiedzi.

– Jedziemy do sądu. Podwieźć cię? – pytam oschle.

– Nie, dzięki. Skoro wszyscy są tam, to ja lepiej posiedzę tutaj. – Jesse nie spuszcza oczu z siostry. – Kiepsko to wygląda.

– A co byś chciał? – odzywa się rozbudzona Anna. – Przecież ona umiera.

Znów nie mogę oderwać wzroku od mojej małej klientki. Powinienem wiedzieć najlepiej, że motywy ludzkich działań nigdy nie są takie, jakie się wydają, ale pomimo to nadal nie potrafię jej rozgryźć.

– Trzeba już iść – mówię.

W samochodzie Sędzia znów musi jechać z tyłu. Anna siedzi jak na szpilkach. Zaczyna opowiadać mi o jakimś zwariowanym precedensie, który znalazła w Internecie. W 1876 roku w Montanie wyrokiem sądu zabroniono pewnemu człowiekowi czerpać wodę z rzeki, która miała źródło na ziemi należącej do jego brata. Nie wzięto pod uwagę, że wskutek tego całe zboże pozwanego uschnie i zmarnieje.

– Co ty robisz? – pyta nagle Anna, zauważywszy, że celowo minąłem ulicę prowadzącą do sądu.

Zamiast odpowiedzieć, zatrzymuję samochód niedaleko parku. Chodnikiem przebiega dziewczyna o idealnie kształtnym tyłku, uczepiona smyczy, na której prowadzi fikuśnego pieseczka, przypominającego raczej kota.

– Spóźnimy się – Anna po chwili przerywa milczenie.

– Już się spóźniliśmy. Powiedz mi jedną rzecz: co my tutaj robimy?

– Jedziemy do sądu. – Anna obrzuca mnie typowym dla nastolatek spojrzeniem, które mówi dobitnie, że nasi przodkowie w żadnym wypadku nie mogli zejść z tego samego drzewa.

– Nie o to pytam. Powiedz mi, dlaczego tam jedziemy.

– Coś mi się zdaje, że przysypiałeś na wykładach. Do sądu jedzie się wtedy, kiedy ktoś wytoczy komuś sprawę.

Mierzę ją spokojnym wzrokiem. Nie dam się wymanewrować.

– Powiedz mi, po co jedziemy do sądu. Anna wytrzymuje spojrzenie.

– A po co ci pies – przewodnik?

Wyglądam przez okno na drzewa w parku, bębniąc palcami w kierownicę. Tam gdzie przed chwilą przebiegła zgrabna dziewczyna, teraz widać kobietę z wózkiem. Dziecko robi, co może, żeby wypaść na zewnątrz, ale mama jakoś tego nie zauważa. W koronie pobliskiego drzewa nagle wybucha wielka wrzawa ptasiej hałastry.

– Nie rozpowiadam tego, komu popadnie – cedzę przez zęby.

– Ja nie jestem pierwszą lepszą – pada odpowiedź. Biorę głęboki wdech.

– Wiele lat temu zachorowałem. Ciężko. Wywiązała się infekcja ucha. Lekarstwo, które mi podano, z nie do końca jasnych powodów nie podziałało. Doszło do uszkodzenia nerwu. Jestem całkowicie głuchy na jedno ucho. Na dłuższą metę to żaden wielki problem, ale w pewnych sytuacjach życiowych nie poradzę sobie sam. Na przykład może zdarzyć się tak, że będę słyszał zbliżający się samochód, ale nie zdołam określić kierunku, z którego nadjeżdża, albo nie usłyszę, jak ktoś mnie przeprasza, bo zagradzam mu drogę w wąskim przejściu między sklepowymi regałami. Sędzia jest specjalnie tresowany, żeby w takich sytuacjach służyć mi jako uszy. – Przerywam, wahając się przez moment. – Robię z tego wielki sekret, bo nie lubię, kiedy ktoś się nade mną użala.

Anna przypatruje mi się uważnie.

– Poprosiłam cię o pomoc, bo chciałam, żeby choć raz Kate nie była na pierwszym miejscu.

Ale to oburzająco egoistyczne wyznanie kompletnie nie pasuje mi ani do niej, ani do całej tej sytuacji. Anna nie chce, żeby jej siostra umarła, tylko żeby ona sama mogła normalnie żyć; o to chodzi w całym tym procesie.

– Kłamiesz – mówię.

Anna zakłada ręce na piersi.

– Ty pierwszy skłamałeś. Słyszysz normalnie.

– Ależ z ciebie nieznośna smarkula. – Parskam śmiechem. – Jesteś taka sama jak ja w twoim wieku.

– To dobrze czy źle? – pyta Anna, ale widzę, że się uśmiecha.

Park powoli zapełnia się ludźmi. Ścieżką maszeruje szkolna wycieczka; najmłodsze dzieci idą zbite w ciasną gromadkę niczym stado psów zaprzęgowych, ciągnąc za sobą dwójkę nauczycieli. Obok na rowerze wyścigowym śmiga kurier w stroju US Postal Service.

– Chodź, postawię ci śniadanie – proponuję Annie.

– Przecież i tak jesteśmy spóźnieni.

Wzruszam ramionami.

– Kilka minut wcześniej czy później, wszystko jedno.

Sędzia DeSalvo nie jest zadowolony; poranna ucieczka Anny kosztowała nas półtorej godziny cennego czasu. Kiedy stajemy z Sędzią w progu jego gabinetu, gotowi do narady przed rozpoczęciem sprawy, podchwytuję wzrokiem jego gniewne spojrzenie.

– Najmocniej przepraszam, wysoki sądzie. Zdarzył się nagły wypadek i musiałem zawieźć psa do weterynarza.

Sara Fitzgerald wpatruje się we mnie z otwartymi ustami; nie widzę tego, ale wyraźnie to czuję.

– Obrońca strony pozwanej sugerował co innego – mówi sędzia.

Patrzę DeSalvo prosto w oczy.

– Było tak, jak powiedziałem. Anna była tak miła, że pojechała ze mną i pomogła mi uspokoić psa, któremu trzeba było wyciągnąć z łapy ostry kawałek szkła.

Sędzia wciąż jeszcze mi nie dowierza, nie może jednak dalej indagować, ponieważ prawo chroni niepełnosprawnych. Ja ze swojej strony wykorzystuję w tej chwili moje przywileje do granic możliwości; nie mogę dopuścić, aby sędzia pomyślał, że to Anna jest winna tej zwłoce. Zdecydowawszy się porzucić tę kwestię, DeSalvo pyta nas:

– Czy możliwe jest rozstrzygnięcie polubowne, bez konieczności rozpatrywania sprawy?

– Obawiam się, że nie – odpowiadam.

Anna nie chce wyjawiać swoich sekretów, co muszę uszanować, ale jest zdecydowana doprowadzić to do końca.

Sędzia przyjmuje moją odpowiedź.

– Pani Fitzgerald, wnoszę, że w dalszym ciągu reprezentuje pani stronę pozwaną, czyli siebie?

– Zgadza się, wysoki sądzie.

– Dobrze więc. – Sędzia DeSalvo przygląda się nam wszystkim po kolei. – To jest sąd rodzinny, państwo adwokaci. W sądzie rodzinnym, a zwłaszcza podczas takich rozpraw jak dzisiejsza, osobiście wprowadzam odstępstwa od regulaminu przesłuchań świadków, ponieważ nie życzę sobie kłótni na sali sądowej. Sam potrafię orzec, co jest dopuszczalne, a co nie jest, więc jeśli jakaś kwestia naprawdę może budzić sprzeciw którejś ze stron, podtrzymam ten sprzeciw, ale raczej bym wolał, żeby dzisiejsze rozpatrzenie sprawy przebiegło bez zakłóceń, choćby nawet kosztem regulaminu. – Patrzy mi prosto w oczy. – Chciałbym, żeby ten proces był możliwie jak najmniej bolesny dla obu stron.

Przechodzimy do sali sądowej. Jest ona mniejsza niż w sądach karnych, lecz panuje tutaj równie deprymująca atmosfera. Po drodze zabieram Annę z korytarza. Na progu sali sądowej moja mała klientka staje jak wryta, wodząc wzrokiem po wysokich, wyłożonych drewnem ścianach, po rzędach krzeseł i górującym nad nimi stole sędziowskim, przytłaczającym swoim ogromem.

– Campbell – odzywa się szeptem – nie będę musiała tam stanąć i zeznawać, prawda?

Szczerze powiedziawszy, sędzia najprawdopodobniej zażyczy sobie wysłuchać zeznań Anny. Nawet jeśli Julia poprze jej wniosek, nawet jeśli Brian weźmie jej stronę, sędzia DeSalvo może chcieć osobiście poznać stanowisko powódki. Ale gdybym powiedział jej to w tym momencie, to zyskałbym tyle, że Anna zaczęłaby wariować z nerwów, co jest niezbyt wskazane na początku procesu.

Przypominam sobie naszą rozmowę w samochodzie, kiedy to Anna zarzuciła mi kłamstwo. Znam dwa powody, żeby nie mówić prawdy. Pierwszy jest taki, że kłamstwem można zdobyć to, czego się pragnie, a drugi – że kłamiąc, można oszczędzić komuś cierpienia. Z tych dwóch powodów daję Annie taką, a nie inną odpowiedź.

– Nie wydaje mi się – mówię.

– Wysoki sądzie – zaczynam. – Choć stanowi to odstępstwo od ogólnie przyjętych zasad, to zanim zaczniemy wzywać świadków, chciałbym coś powiedzieć.

Sędzia DeSalvo wzdycha.

– Panie Alexander, przecież wyraźnie prosiłem, aby zechcieli państwo traktować regulamin przesłuchań z nieco większą elastycznością.

– Nie nalegałbym, gdybym nie uważał, że to ważne, wysoki sądzie.

– Proszę się streszczać – mówi sędzia.

Podchodzę do stołu sędziowskiego.

– Wysoki sądzie, przez całe życie Anna Fitzgerald poddawała się zabiegom, które były konieczne do utrzymania zdrowia jej siostry Kate, lecz jej nic dobrego nie przyniosły. Nikt nie wątpi, że pani Sara Fitzgerald kocha wszystkie swoje dzieci, nikt też nie śmie podważać słuszności decyzji podejmowanych przez nią w celu podtrzymania życia starszej córki. Dziś jednak musimy podać w wątpliwość decyzje, które podjęła w imieniu młodszej córki.

Odwracam głowę i widzę baczne spojrzenie Julii. Nagle przypominam sobie to stare szkolne zadanie z etyki. Wiem już, co powiedzieć.

– Wysoki sąd być może przypomina sobie niedawny proces toczony w sądzie miasta Worcester w stanie Massachusetts. Bezdomna kobieta wywołała pożar, lecz zamiast wezwać straż ogniową, uciekła z budynku w obawie, że narobi sobie kłopotów. Z powodu jej lekkomyślności tamtej nocy w ogniu zginęło sześciu strażaków. Niemniej jednak Sąd Najwyższy nie mógł obarczyć tej kobiety odpowiedzialnością za śmierć tych ludzi, ponieważ amerykańskie prawo stanowi, że żaden człowiek nie ponosi odpowiedzialności za bezpieczeństwo innego człowieka – nawet w obliczu tragicznych konsekwencji. Nie ponosi takiej odpowiedzialności ten, kto wywołał pożar, nie ponosi jej przypadkowy przechodzień, który jest świadkiem wypadku samochodowego, ani też ktoś, kto dla drugiej osoby jest idealnie zgodnym dawcą narządów.

Spoglądam na Julię jeszcze raz.

– Zebraliśmy się na tej sali, ponieważ nasz wymiar sprawiedliwości nie precyzuje różnicy pomiędzy prawem a moralnością. Czasami bardzo łatwo je rozróżnić, ale zdarzają się takie sytuacje – na granicy prawa i moralności – kiedy to, co słuszne, wydaje się niesłuszne i na odwrót.

Wracam do mojego stolika i staję obok niego.

– Dziś na tej sali – kończę mowę – sąd pomoże nam rozstrzygnąć te niejasności.

Mój pierwszy świadek to adwokat strony pozwanej. Przyglądam się, jak Sara podchodzi do krzesła dla świadka. Idzie chwiejnym krokiem, jak marynarz łapiący równowagę na chybotliwym pokładzie. Udaje jej się zająć miejsce i wyrecytować formułkę przysięgi, ale nawet na jedną chwilę nie spuszcza oka z Anny.

– Panie sędzio, proszę o pozwolenie, abym mógł traktować panią Fitzgerald jako świadka wrogo nastawionego do powoda.

Sędzia marszczy brwi.

– Panie Alexander, jestem głęboko przekonany, że oboje państwo potrafią zachować się kulturalnie podczas przesłuchania.

– Zrozumiałem, wysoki sądzie. – Podchodzę do Sary. – Proszę podać imię i nazwisko.

Matka Anny unosi lekko podbródek.

– Sara Crofton Fitzgerald.

– Czy jest pani matką nieletniej Anny Fitzgerald?

– Tak. Anny, Kate i Jessego Fitzgeraldów.

– Czy to prawda, że pani córka Kate w wieku dwóch lat zachorowała na ostrą odmianę białaczki, ostrą białaczkę promielocytową?

– Tak.

– Czy to prawda, że podjęła pani wtedy wraz z mężem decyzję, aby począć i urodzić kolejne dziecko, które w następstwie manipulacji genetycznej byłoby dawcą narządów dla chorej siostry?

Twarz Sary ciemnieje.

– Co prawda użyłabym innych sformułowań, ale faktycznie to mieliśmy na myśli, decydując się na trzecie dziecko. Chcieliśmy przetoczyć Kate krew pępowinową Anny.

– Dlaczego nie poszukiwali państwo dawcy niespokrewnionego?

– Ponieważ jest to o wiele bardziej ryzykowne. Gdyby dawca nie był spokrewniony z Kate, niebezpieczeństwo zgonu wydatnie by wzrosło.

– A zatem w jakim wieku była Anna, kiedy po raz pierwszy oddała narząd, czy też w tym wypadku tkankę, aby pomóc siostrze?

– Kiedy Kate przetoczono krew pępowinową, Anna miała miesiąc.

Potrząsam głową.

– Nie pytam o to, kiedy przeprowadzono przeszczep. Proszę powiedzieć, kiedy Anna oddała tę krew. Nastąpiło to natychmiast po urodzeniu, prawda?

– Tak – odpowiada Sara – ale Anna nie była wtedy tego świadoma.

– A ile miała lat, kiedy ponownie wystąpiła konieczność oddania jakiegoś narządu Kate?

Sara krzywi się z niesmakiem, dokładnie tak, jak się spodziewałem.

– W wieku pięciu lat oddała siostrze limfocyty do operacji wlewu limfocytów dawcy.

– Na czym to polegało?

– Na pobraniu krwi z żyły w zgięciu łokcia.

– Czy Anna wyraziła zgodę na wbicie igły w żyłę?

– Miała dopiero pięć lat – odpowiada Sara.

– Czy poprosiła ją pani o zgodę na wbicie igły w żyłę?

– Poprosiłam ją, żeby pomogła siostrze.

– Czy to prawda, że Annę trzeba było przytrzymywać na stole zabiegowym, aby można było wprowadzić igłę do żyły?

Sara spogląda na Annę, a potem zamyka oczy.

– Tak.

– I tak pani zdaniem wygląda dobrowolny udział w zabiegu? – Katem oka widzę, jak brwi sędziego DeSalvo ściągają się w jedną grubą linię. – Czy po pierwszym pobraniu limfocytów wystąpiły skutki uboczne?

– Anna miała kilka siniaków i była obolała.

– Ile czasu upłynęło pomiędzy pierwszym a drugim pobraniem krwi?

– Miesiąc.

– Czy przy drugim zabiegu także trzeba było ją przytrzymać?

– Tak, ale…

– Jakie były skutki uboczne?

– Takie same. – Sara potrząsa głową. – Pan nic nie rozumie. Sądzi pan, że przymykałam oczy na to, co Anna musi przechodzić podczas każdego z tych zabiegów? Przecież ona też jest moją córką. To nieistotne, które ze swoich dzieci widzi się w takiej sytuacji. Za każdym razem serce rodzica pęka na taki widok.

– A jednak zdołała pani zwalczyć w sobie to uczucie – zauważam – bo zaprowadziła pani Annę na pobranie krwi po raz trzeci.

– To było konieczne, żeby uzyskać dostatecznie dużo limfocytów – tłumaczy Sara. – Nie jest to standard przy zabiegach tego typu.

– Ile lat miała Anna, kiedy po raz kolejny musiała poddać się zabiegowi w celu ratowania chorej siostry?

– Kiedy Kate miała dziewięć lat, wywiązało się u niej ostre zakażenie i…

– Znowu nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Chcę wiedzieć, co przeszła Anna w wieku sześciu lat.

– Oddała granulocyty, które miały przeciwdziałać infekcji u Kate. Zabieg jest bardzo podobny do pobrania limfocytów.

– Czyli kłucie igłą?

– Zgadza się.

– Czy zapytała pani Annę o zgodę na oddanie granulocytów?

Sara milczy.

– Pani Fitzgerald… – upomina ją sędzia.

Sara zwraca się błagalnym tonem wprost do córki:

– Anno, przecież wiesz, że nigdy nie chcieliśmy, żebyś cierpiała. Wszyscy cierpieliśmy. Każdy siniec, który ty nosiłaś na rękach, my nosiliśmy głęboko w sercu.

– Proszę odpowiedzieć. – Staję pomiędzy Anną a jej matką. – Czy zapytała ją pani o zgodę?

– Niech pan przestanie – prosi Sara. – Wszyscy wiemy, jak było. Usiłuje mnie pan pogrążyć; przyznaję się do wszystkiego, co chce mi pan zarzucić. Wolałabym mieć tę część już za sobą.

– Bo ciężko pani znieść rozgrzebywanie przeszłości, tak? – Wiem, że balansuję na cienkiej linie, ale przecież robię to dla Anny i w jej imieniu, bo chcę, by zobaczyła, że może na kogoś liczyć. – W sumie wszystkie te zabiegi nie były aż tak niewinne, jak pani sądzi?

– Panie Alexander, do czego pan zmierza? – pyta sędzia DeSalvo. – Znana mi jest liczba zabiegów, które przeszła Anna.

– Chcę to ustalić, ponieważ dysponujemy tylko historią choroby Kate, a brak nam dokumentów dotyczących jej siostry.

Sędzia DeSalvo kiwa głową, nie patrząc na żadne z nas.

– Proszę się streszczać.

Ponownie zwracam się w stronę matki Anny.

– Szpik kostny – mówi głucho Sara, uprzedzając moje pytanie. – Ponieważ Anna była bardzo młoda, trzeba było zastosować znieczulenie ogólne. Szpik pobrano igłami wprowadzonymi do grzebienia kości biodrowej.

– Czy to było pojedyncze nakłucie, tak jak podczas poprzednich zabiegów?

– Nie – odpowiada Sara cicho. – Nakłuć było około piętnastu.

– Do wnętrza kości?

– Tak.

– Jakie tym razem wystąpiły skutki uboczne?

– Ból kości. Podano Annie środki przeciwbólowe.

– Czyli tym razem Anna została w szpitalu pełną dobę… i, jak słyszę, potrzebna jej była kuracja pozabiegowa?

Sara milczy przez chwilę, żeby zapanować nad sobą.

– Powiedziano mi, że pobranie szpiku kostnego nie jest złożonym zabiegiem chirurgicznym i nie zagraża dawcy. Przyznaję, że być może chciałam to usłyszeć; być może w tym momencie potrzebowałam usłyszeć takie zapewnienie. Możliwe, że nie myślałam o Annie, że zaniedbałam ją, ponieważ byłam bardzo skoncentrowana na tym, co się dzieje z Kate. Ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że Anna, tak jak wszyscy w naszej rodzinie, pragnęła jednego: żeby Kate wyzdrowiała.

– Oczywiście – dopowiadam. – Przecież to oznaczało dla niej koniec kłucia igłami.

– Dość tego, panie Alexander – przerywa mi sędzia DeSalvo.

– Proszę zaczekać – powstrzymuje go Sara. – Chciałabym coś powiedzieć. – Zwraca się wprost do mnie. – Sądzi pan, że tę sytuację łatwo będzie przeanalizować, opisać w prosty, przejrzysty sposób, tutaj białe, a tam czarne? Myli się pan. Broni pan mojej córki, ale tylko dziś, tylko na tej sali. A ja mam dwie córki i bronię każdej z nich jednakowo, codziennie, zawsze i wszędzie. I kocham każdą z nich jednakowo, zawsze i wszędzie.

– Przyznała pani jednak, że podejmując wspomniane decyzje, kierowała się troską o zdrowie Kate, nie Anny – zauważam. – Jak zatem może pani twierdzić, że kocha obie córki jednakowo? Że nie faworyzowała pani jednej z nich?

– A czy nie tego teraz pan ode mnie oczekuje? – pyta Sara. – Żebym tym razem okazała specjalne względy drugiej córce?


ANNA

Dzieci mają własny język. W odróżnieniu od francuskiego, hiszpańskiego czy innych języków obcych, które dochodzą do szkolnego programu w czwartej klasie, z tym językiem dziecko się rodzi, a w pewnym wieku zapomina go na zawsze. Każdy dzieciak, który nie skończył jeszcze siedmiu lat, jest mistrzem gdybania. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spędzić trochę czasu w towarzystwie osobnika niższego niż metr. Co by było, gdyby z tej dziury w suficie wyskoczył ogromny pająk i ugryzł cię w szyję? A co by było, gdyby się okazało, że odtrutka na jad pajęczy jest ukryta w najgłębszej piwnicy zamku na szczycie wysokiej góry? Co by było, gdyby trucizna cię nie zabiła, ale tylko sparaliżowała i mógłbyś co najwyżej poruszyć jedną powieką i wymrugać alfabet? Takie łańcuszki myślowe można ciągnąć dowolnie długo, ale nie to jest ich celem; chodzi o to, żeby mnożyć różne możliwości. Dzieci myślą z mózgiem szeroko otwartym; dorastanie, jak zdążyłam zaobserwować, polega tylko na stopniowym zamykaniu go.

Podczas pierwszej przerwy Campbell zabiera mnie do sali konferencyjnej, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i przynosi mi colę, która wcale nie jest zimna.

– No i co? – pyta. – Jak to wszystko widzisz?

Siedząc tam, na sali sądowej, mam dziwne uczucie, że jestem duchem: widzę i słyszę wszystko, co się dzieje, ale nawet gdybym chciała coś powiedzieć, to i tak nikt mnie nie usłyszy. Groteskowego wrażenia dopełnia to, że muszę słuchać, jak wszyscy omawiają moje własne życie takim tonem, jakby wcale nie widzieli, że siedzę tuż obok.

Campbell otwiera puszkę 7 UP i siada przy stole naprzeciwko mnie. Odlewa odrobinę napoju do papierowego kubeczka, który stawia na podłodze dla Sędziego.

– Nie skomentujesz? – Pociąga długi łyk prosto z puszki. – O nic nie zapytasz? Nie rozpłyniesz się w zachwytach nad moją prawniczą maestrią?

Wzruszam ramionami.

– Inaczej to sobie wyobrażałam.

– Jak to?

– Kiedy zdecydowałam się to zrobić, miałam całkowitą pewność, że postępuję słusznie. Ale kiedy zobaczyłam, jak przesłuchujesz moją mamę, jak zasypujesz ją pytaniami… – Podnoszę wzrok na Campbella. – Ona miała rację, mówiąc ci, że to wszystko nie jest takie proste, jak myślisz.

A co by było, gdybym to ja była chora? Gdyby to Kate poproszono o to samo, co ja robiłam dla niej? Go by było, gdyby pewnego dnia okazało się, że krew, szpik czy coś innego wyleczyły Kate na dobre i że już jest po wszystkim? Co by było, gdybym kiedyś w przyszłości spojrzała wstecz i mogła myśleć o tym, co zrobiłam, z dumą, a bez wyrzutów sumienia? A jeśli sędzia uważa, że nie mam racji?

A jeśli uważa, że mam?

Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Po tym poznaję, że dorastam, choć być może wcale jeszcze nie jestem gotowa, żeby dorosnąć.

– Anno. – Campbell wstaje i podchodzi do mnie. – Nie możesz teraz się rozmyślić.

– Ja się nie rozmyśliłam – odpowiadam, obracając puszkę w dłoniach. – Tak mi się tylko wydaje, że nawet jeśli wygramy, to przegramy.

Kiedy miałam dwanaście lat, zaczęłam pracować jako opiekunka do dzieci. Zajmowałam się dwoma bliźniakami, synami sąsiadów z naszej ulicy. Mieli tylko po sześć lat i nie lubili ciemności, więc wieczorem, kiedy już leżeli, zazwyczaj siadywałam pomiędzy ich łóżkami na stołku w kształcie słoniowej nogi, z palcami, ze wszystkim. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać dziecięca zdolność do całkowitego zużywania energii: dopiero co wieszali się na zasłonach, a pięć minut później proszę – leżą jak nieżywi. Czy ja też kiedyś byłam taka? Nie pamiętam i czuję się z tego powodu bardzo staro.

Chłopcy z reguły zasypiali razem, ale co jakiś czas, kiedy jeden już spał, jego brat miał jeszcze oczy otwarte.

– Ania – słyszałam wtedy pytanie – za ile lat będę mógł jeździć samochodem?

– Za dziesięć – odpowiadałam mu.

– A ty za ile?

– Za trzy.

Potem wątki rozmowy zaczynały się rozgałęziać jak nitki w pajęczynie: jaki samochód chciałabym mieć; kim będę, kiedy dorosnę; czy bardzo ciężko jest w podstawówce, gdzie codziennie zadają coś do domu. Zwykle to była tylko taka sztuczka, żeby zyskać na czasie i nie spać jeszcze przez kilka minut. Czasem dawałam się w to wciągnąć, ale najczęściej usypiałam małego ciekawskiego. Dlaczego? Bo coś się we mnie skręca, kiedy myślę, że mogłabym mu powiedzieć, co go czeka, ale nie potrafiłabym sprawić, żeby nie zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

Drugi świadek powołany przez Campbella to doktor Bergen, przewodniczący komisji do spraw etyki lekarskiej zbierającej się w szpitalu miejskim w Providence. Doktor Bergen ma szpakowate włosy i twarz powgniataną jak kartofel. Jest niewysoki, choć sądząc po wszystkich tytułach naukowych, które skrupulatnie wymienia, przedstawiając się, to głową powinien sięgać co najmniej chmur.

– Panie doktorze – zaczyna Campbell – czym jest komisja do spraw etyki lekarskiej?

– Jest to grupa złożona z przedstawicieli rożnych zawodów: lekarzy, dyplomowanych pielęgniarek, a także osób duchownych, etyków i naukowców. Ich zadaniem jest orzekanie o tym, czy w indywidualnych przypadkach nie doszło do pogwałcenia praw pacjenta. Zachodnia bioetyka kieruje się sześcioma naczelnymi zasadami. – Wylicza je, zaginając kolejno palce. – Zasada niezależności stanowi, że każdy pacjent, który skończył osiemnaście lat, ma prawo odmówić leczenia. Zasada wiarygodności oznacza w skrócie świadomą zgodę na leczenie. Zasada lojalności określa zakres obowiązków wykonawcy usług medycznych. Zasada dbałości o dobro pacjenta nakazuje czynić wyłącznie to, co leży w jego najlepiej pojętym interesie, a zasada nieczynienia szkody stanowi, że kiedy nie można już pomóc, należy przynajmniej nie szkodzić, przykładowo nie wolno poddawać ciężkiej operacji studwuletniego pacjenta w ostatnim stadium śmiertelnej choroby. Ostatnią zasadą jest zasada sprawiedliwości, która zakazuje dyskryminowania leczonych osób.

– Jak wygląda praca komisji do spraw etyki?

Zbieramy się zwykle wtedy, gdy zaistnieje różnica poglądów na temat zalecanej kuracji. Przykładem może być sytuacja, kiedy lekarz w trosce o dobro pacjenta chce zastosować niestandardową procedurę leczenia, a rodzina nie zgadza się na to i vice versa.

– Zatem komisja nie rozpatruje wszystkich przypadków, które trafiają do szpitala?

– Nie. Zajmujemy się tylko zgłoszonymi skargami bądź udzielamy konsultacji na prośbę lekarza prowadzącego konkretnego pacjenta. Badamy zaistniałą sytuację i ogłaszamy nasze stanowisko w formie wskazówek.

– Nie rozstrzygacie państwo o niczym?

– Nie – odpowiada doktor Bergen.

– A jeśli pacjent zgłaszający skargę jest nieletni? – pyta Campbell.

– Poniżej trzynastego roku życia zgoda pacjenta nie jest wymagana. Polegamy na rodzicach i wierzymy w ich zdolność do świadomego wybrania tego, co jest dla dziecka najlepsze.

– A jeśli taki wybór nie jest możliwy?

Doktor Bergen mruga, nie rozumiejąc mojego pytania.

– Ma pan na myśli sytuację, kiedy dziecko nie ma rodziców?

– Nie. Mam na myśli sytuację, kiedy rodzice kierują się innymi pobudkami, które powstrzymują ich od podjęcia decyzji leżących w najlepiej pojętym interesie dziecka.

Mama zrywa się z krzesła.

– Zgłaszam sprzeciw – mówi. – To jest spekulacja.

– Sprzeciw podtrzymany – zgadza się sędzia DeSalvo.

Campbell nie daje świadkowi ani chwili wytchnienia.

– Czy rodzice decydują o sposobie leczenia swoich dzieci, dopóki nie skończą one osiemnastu lat?

Na to pytanie nawet ja mogłabym odpowiedzieć. Rodzice decydują o wszystkim, chyba że jest się takim jak Jesse i robi się wszystko, żeby mieli cię dość i woleli udawać, że w ogóle cię nie ma.

– Z prawnego punktu widzenia tak – odpowiada doktor Bergen. – Niemniej kiedy dziecko wkroczy w wiek dojrzewania, musi wyrazić zgodę na każdy zabieg, choć nie jest to zgoda formalna. Dotyczy to również sytuacji, kiedy rodzice już wcześniej zdążyli udzielić zgody na wykonanie zabiegu.

Ta zasada, gdyby mnie ktoś pytał, jest jak reguły bezpiecznego przechodzenia przez jezdnię. Wszyscy wiedzą, jak należy postępować, ale mimo to i tak chodzą, jak chcą.

Doktor Bergen ciągnie dalej swój wywód.

– Rzadko dochodzi do różnicy zdań pomiędzy rodzicami a niepełnoletnim pacjentem. W takim wypadku komisja do spraw etyki lekarskiej zbiera się i zanim zajmie stanowisko, bierze pod uwagę kilka czynników: wiek i dojrzałość fizyczną niepełnoletniego pacjenta, stosunek ryzyka do spodziewanych korzyści wypływających z zabiegu, argumentację, którą przedłożył pacjent, oraz to, czy zabieg leży w jego najlepiej pojętym interesie.

– Czy komisja do spraw etyki lekarskiej rozważała przypadek choroby Kate Fitzgerald? – chce wiedzieć Campbell.

– Dwukrotnie nas o to poproszono – odpowiada doktor Bergen. – Za pierwszym razem mieliśmy zająć stanowisko w sprawie próby przeszczepu komórek macierzystych pobranych z krwi obwodowej. Było to w roku dwa tysiące drugim, kiedy okazało się, że kilka terapii, w tym przeszczep szpiku kostnego, nie przyniosło rezultatów. Po raz drugi obradowaliśmy nad przypadkiem Kate całkiem niedawno. Mieliśmy stwierdzić, czy w jej najlepiej pojętym interesie leży przeszczep nerki.

– Jakie stanowisko zajęła komisja?

– Co do przeszczepu komórek macierzystych pobranych z krwi obwodowej opowiedzieliśmy się za. W sprawie przeszczepu nerki wystąpiła pomiędzy nami różnica poglądów.

– Proszę nam to wyjaśnić.

– Kilkoro z nas było zdania, że w tym stadium choroby stan pacjentki pogorszył się już tak znacznie, że ciężka, skomplikowana operacja chirurgiczna przyniesie jej więcej szkody niż pożytku. Reszta uznała, że bez tej operacji Kate z całą pewnością musi umrzeć, zatem spodziewane korzyści przeważają nad ryzykiem.

– Skoro w obrębie komisji wystąpiła różnica zdań, kto miał podjąć ostateczną decyzję w sprawie przeszczepu nerki?

– Rodzice, ponieważ Kate jest jeszcze niepełnoletnia.

– Czy komisja do spraw etyki lekarskiej – podczas ostatnich obrad bądź też tych w dwa tysiące drugim roku – brała pod uwagę ryzyko i spodziewane korzyści, które zabieg przyniesie dawcy?

– Nie to było sednem sprawy…

– A zainteresowali się państwo tym, czy dawca, Anna Fitzgerald, wyraziła zgodę na zabieg?

Doktor Bergen spogląda prosto na mnie. W jego oczach widzę współczucie, co jest jeszcze okropniejsze, niż gdyby wyzywał mnie od najgorszych za to, że w ogóle przyszło mi do głowy złożyć pozew. Potrząsa głową.

– To jasne, że żaden szpital w tym kraju nie wziąłby nerki od dziecka, które nie zgadza się jej oddać.

– A zatem, czysto teoretycznie, gdyby Anna odmówiła zgody na zabieg, to wtedy jej sprawa wylądowałaby na pańskim biurku, czy tak?

– Cóż…

– Czy sprawa Anny trafiła na pańskie biurko, panie doktorze?

– Nie.

Campbell podchodzi do niego.

– Czy może nam pan wyjaśnić, dlaczego tak się nie stało?

– Ponieważ Anna Fitzgerald nie była pacjentką naszego szpitala.

– Czyżby? – Campbell wyjmuje z teczki plik papierów i podaje je sędziemu, a potem doktorowi Bergenowi. – Proszę. Oto karty chorobowe Anny Fitzgerald pochodzące z kartoteki szpitala miejskiego w Providence. Pierwsza z nich została założona trzynaście lat temu. Skąd w kartotece takie dokumenty, skoro, jak pan twierdzi, Anna nie była pacjentką waszego szpitala?

Doktor Bergen przerzuca podane mu papiery.

– Faktycznie, Anna przeszła u nas kilka operacji chirurgicznych.

Nie popuszczaj, Campbell, krzyczę w myślach. Nie jestem z tych, które wierzą w szlachetnych rycerzy ratujących damy w opałach, niemniej coś w tym jest.

– Czy nie zastanawia pana, że przez trzynaście lat komisja ani razu nie zebrała się, aby rozpatrzyć zabiegi, którym poddawano Annę Fitzgerald, wszelako pacjentkę pańskiego szpitala, co wnioskuję po grubości tego pliku dokumentów, a przede wszystkim z samego faktu jego istnienia?

– Byliśmy przekonani, że Anna oddaje narządy z własnej, nieprzymuszonej woli.

– Czy chce pan przez to powiedzieć, że gdyby Anna uprzednio zaznaczyła, że nie życzy sobie oddawać siostrze limfocytów, granulocytów, krwi pępowinowej, a choćby nawet zestawu pierwszej pomocy przy ukąszeniu przez pszczołę, który nosi w plecaku, to komisja zajęłaby inne stanowisko?

– Wiem, do czego pan zmierza, panie Alexander – mówi zimnym głosem psychiatra. – Cały kłopot w tym, że taka sytuacja nie zaistniała nigdy wcześniej i nie ma żadnego precedensu. Podążamy nieprzetartym szlakiem i staramy się nie popełniać błędów.

– Czy jednak praca komisji do spraw etyki lekarskiej nie polega właśnie na tym, aby rozpatrywać sytuacje, które nigdy wcześniej nie zaistniały?

– W zasadzie… tak.

– Panie doktorze, poproszę pana teraz o opinię jako biegłego. Czy wymaganie od Anny Fitzgerald, aby przez trzynaście lat swojego życia była dawcą narządów i tkanek, jest zgodne z etyką lekarską?

– Sprzeciw! – woła mama.

Sędzia pociera podbródek.

– Proszę odpowiedzieć. Chcę to usłyszeć.

Doktor Bergen znów rzuca mi spojrzenie.

– Szczerze mówiąc, byłem przeciwny pobraniu nerki od Anny, zanim jeszcze usłyszałem, że ona sama nie zgadza się na zabieg. Nie wierzę w to, że Kate może przeżyć przeszczep, zatem moim zdaniem Anna zupełnie niepotrzebnie zostałaby poddana poważnej operacji chirurgicznej.

Jednakże podczas zabiegów, które przeszła do tej pory, ryzyko było niewielkie w porównaniu z korzyściami, które odniosła cała jej rodzina. Pochwalam działania państwa Fitzgerald oraz ich decyzje, które dotyczyły Anny.

Campbell udaje, że rozważa te słowa.

– Panie doktorze, proszę mi powiedzieć, jakim samochodem pan jeździ?

– Porsche.

– Na pewno lubi pan swój samochód.

– Lubię – pada ostrożna odpowiedź.

– A gdybym w tej chwili panu oznajmił, że przed wyjściem z tej sali musi pan oddać kluczyki i dowód rejestracyjny, ponieważ w ten sposób można ocalić życie sędziego DeSalvo?

– To śmieszne. Pan…

Campbell pochyla się nad nim.

– A gdyby nie dano panu wyboru? Gdyby od dziś psychiatrzy musieli wykonywać wszelkie polecenia prawników, bo to prawnicy decydowaliby o tym, co jest dobre dla innych?

Doktor Bergen przewraca oczami.

– Widzę, że próbuje pan wprowadzić do akcji wątek dramatyczny, panie Alexander. Nic z tego. Etyka medyczna zna pojęcie podstawowych praw dawcy. Są to zabezpieczenia ustanowione w jednym celu: aby pionierzy medycyny nie ulegli zaślepieniu własnymi osiągnięciami. W Stanach Zjednoczonych nieraz już dochodziło do drastycznych naruszeń tak zwanej świadomej zgody pacjenta; skutkiem tego prowadzenie badań z udziałem ludzi jest teraz regulowane przepisami, które mają chronić człowieka przed wykorzystaniem w charakterze szczura doświadczalnego.

– Proszę nam zatem powiedzieć – ripostuje Campbell – jakim cudem, do cholery, etyka medyczna mogła przeoczyć przypadek Anny Fitzgerald?

Kiedy miałam zaledwie siedem miesięcy, w sąsiedztwie ktoś urządził imprezę. Łatwo sobie wyobrazicie ten koszmar: tony galaretki owocowej, piramidki z kostek żółtego sera, ludzie tańczący na ulicy w rytm muzyki puszczonej przez okno z pokoju. Ja, rzecz jasna, nie pamiętam z tego absolutnie nic. Wiem tylko, że wsadzono mnie w chodzik. Takie urządzenia były całkiem popularne, zanim dzieci zaczęły się masowo w nich wywracać i rozbijać sobie głowy.

No więc dreptałam w tym moim chodziku, krążąc pomiędzy stołami i obserwując inne dzieci. W pewnym momencie, jak mi opowiadano, potknęłam się o coś. Nasza ulica zbiega z pochyłości; nagle kółka zaczęły kręcić się odrobinę za szybko, żebym mogła się sama zatrzymać. Przemknęłam obok grupki dorosłych i śmignęłam pod barierą, którą policja ustawiła na końcu naszej ulicy, żeby zamknąć ruch. Toczyłam się pełnym gazem prosto na główną szosę, pomiędzy samochody.

Kate wyrosła na chodniku jak spod ziemi i pobiegła za mną. Niewiadomym sposobem udało jej się złapać mnie za bluzeczkę. Sekundę później wpadłabym pod koła przejeżdżającej toyoty.

Co jakiś czas ktoś z sąsiedztwa wspomina tę historię. Ja zapamiętałam ją jako ten jeden raz, kiedy to Kate uratowała mi życie. Nie na odwrót.

Mama dostaje pierwszą szansę, żeby zabawić się w adwokata.

– Panie doktorze – zwraca się do doktora Bergena – od jak dawna zna pan moją rodzinę?

– Pracuję w szpitalu miejskim od dziesięciu lat.

– Przez ten czas kilkakrotnie proszono pana o konsultacje dotyczące terapii mojej córki Kate. Co pan wtedy robił?

– Opracowywałem zalecaną metodę leczenia – odpowiada doktor Bergen – bądź też kurację alternatywną, jeśli takowa była możliwa.

– Czy w sprawozdaniach, które pan pisał, zaznaczył pan kiedykolwiek, że Anna nie powinna brać udziału w którymś z planowanych zabiegów?

– Nie.

– Czy był pan zdania, że te zabiegi mogą wyrządzić Annie krzywdę?

– Nie.

– A może uważał pan, że stanowią one zagrożenie dla jej zdrowia?

– Nie.

A jeśli to nie Campbell okaże się moim rycerzem – wybawcą, tylko moja mama?

– Panie doktorze – pada kolejne jej pytanie – czy ma pan dzieci?

Doktor Bergen unosi wzrok.

– Mam syna. Skończy! trzynaście lat.

– Czy zapoznając się z przypadkami, które trafiały do rozpatrzenia przez komisję do spraw etyki lekarskiej, próbował pan kiedyś postawić się na miejscu pacjenta? A może, jeszcze lepiej, rodzica?

– Próbowałem – przyznaje doktor Bergen.

– Co by pan zrobił na moim miejscu – pyta moja matka – gdyby komisja do spraw etyki lekarskiej wręczyła panu kartkę z opisem zalecanej metody leczenia, terapii, która może uratować życie pańskiego syna? Czy miałby pan jeszcze jakieś wątpliwości… czy też uchwyciłby się rękami i nogami tej jednej szansy?

Doktor Bergen nie odpowiada. Słowa nie są potrzebne.

Po przesłuchaniu doktora Bergena sędzia DeSalvo zarządza drugą przerwę. Campbell mówi coś o przejściu się i rozprostowaniu nóg, wstaję więc i posłusznie idę za nim do wyjścia. Kiedy po drodze do drzwi mijam mamę, czuję jej rękę w talii. Koszulka podjechała mi do góry, a ona musi ją poprawić. Wiem, że serdecznie nie znosi dzisiejszej młodzieżowej mody, która każe nastolatkom przychodzić do szkoły w wyciętych bluzkach bez pleców i w dżinsach biodrówkach, jakby nie wybierały się na lekcję matematyki, tylko na casting do teledysku Britney Spears. Słyszę, co myśli mama: błagam, powiedz mi, że to się tylko zbiegło w praniu.

Nagle chyba przychodzi jej do głowy, że to nie jest najlepszy moment na tego typu czynności. Wypuszcza z palców rąbek mojej koszulki. Zatrzymuję się, a wraz ze mną Campbell. Na twarzy mamy pojawia się głęboki rumieniec.

– Przepraszam – mówi.

Kładę rękę na jej dłoni, po czym wkładam koszulkę z powrotem na miejsce, do spodni. Spoglądam na Campbella.

– Zaraz do ciebie przyjdę.

Jego spojrzenie mówi samo za siebie: to nie jest dobry pomysł. Co ma jednak zrobić w tej sytuacji? Kiwa głową i rusza w stronę drzwi. W sali sądowej pozostaję tylko ja i moja mama. Pochylam się i całuję ją w policzek.

– Świetnie ci poszło – mówię, bo nie mam pojęcia, jak wyrzucić z siebie to, co naprawdę chcę powiedzieć: że ludzie, których kochamy, każdego dnia, w każdym momencie potrafią nas zadziwić. Że o naszej wartości nie stanowią być może nasze uczynki, ale nasz potencjał: to, do czego jesteśmy zdolni w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach.


SARA

2002

Kate i Taylor Ambrose poznają się w szpitalu na zabiegu. Siedzą na sąsiadujących fotelach, oboje podłączeni do kroplówek.

– Co dostajesz? – pyta Kate. Na dźwięk jej głosu momentalnie podnoszę wzrok znad książki; przychodzimy tutaj na zabiegi od lat, a Kate jeszcze ani razu nie odezwała się do kogoś pierwsza.

Chłopak, którego zagadnęła, nie może być o wiele starszy od niej, co najwyżej dwa lata. Czyli szesnastolatek. Ma brązowe oczy, które wydają się tańczyć, a jego łysą głowę przykrywa czapka z emblematem drużyny hokejowej Bruins.

– Mieszankę firmową. Na koszt firmy – odpowiada, a dołeczki w jego policzkach robią się głębsze.

Kate szczerzy zęby w uśmiechu.

– Widzę, że znasz szefa tego baru – mówi, spoglądając na własną kroplówkę, przez którą do jej żył sączą się płytki krwi.

– Jestem Taylor – chłopak wyciąga rękę. – Ostra białaczka mieloblastyczna.

– Kate. Ostra białaczka promielocytowa.

Taylor gwiżdże z cicha, unosząc brwi.

– No, no… – mówi. – Prawdziwa rzadkość.

Kate potrząsa krótko przyciętą grzywką.

– Tutaj wszyscy to rzadkie przypadki.

Przypatruję się temu, kompletnie oszołomiona. Gdzie się podziała moja dziewczynka? I kim jest ta flirciara?

– Płytki krwi – Taylor odczytuje oznaczenia na torebce z kroplówką Kate. – Objawy ustąpiły? Remisja?

– Jak na razie. – Kate rzuca okiem na jego stojak, na wszystko mówiący czarny pokrowiec osłaniający torebkę z cytoksanem. – Chemia?

– Jak na razie. Powiedz mi, Kate… – zaczyna Taylor. Zauważam, że jest zbudowany jak typowy szesnastoletni wyrostek: szczupły, z wystającymi kolanami, ma grube palce u rąk i ostro zarysowane kości policzkowe, które nie zdążyły jeszcze wrosnąć. Mięśnie na jego ramionach grają mocno, kiedy krzyżuje ręce na piersi. Łatwo się domyślić, że robi to celowo; pochylam głowę, żeby nie dostrzegł, że się uśmiecham. – Powiedz mi, co porabiasz, kiedy nie siedzisz tutaj, w tym zacnym szpitalu miejskim?

Kate namyśla się, a po chwili jej twarz rozjaśnia uśmiech.

– Czekam, aż coś zapędzi mnie tutaj z powrotem.

Taylor parska głośnym śmiechem.

– To może poczekamy kiedyś razem? – Podaje Kate papierowe opakowanie jałowego opatrunku. – Zapiszesz mi swój numer telefonu?

Kiedy Kate stawia cyfry na papierze, odzywa się sygnał kroplówki Taylora. Do pokoju zagląda pielęgniarka i odłącza chłopca.

– Uciekaj, Taylor. – Uśmiecha się. – Gdzie rodzice?

– Czekają na dole. Mogę już iść. – Taylor schodzi z miękkiego fotela powoli, nieledwie z trudem; po raz pierwszy przypominam sobie, że to nie była pogawędka zwykłych nastolatków. Wsuwa świstek z naszym numerem do kieszeni. – Zadzwonię – obiecuje.

Po jego wyjściu Kate wydaje z siebie głębokie, dramatyczne westchnienie, mające zakończyć tę scenę.

– O rany – szepcze, wskazując głową drzwi, za którymi zniknął Taylor. – Boski facet…

– Nic dodać, nic ująć, skarbie. – Pielęgniarka, która sprawdza jej puls, uśmiecha się. – Chciałabym mieć trzydzieści lat mniej.

Kate odwraca do mnie promienną twarz.

– Jak myślisz, zadzwoni?

– Może – odpowiadam.

– A dokąd mnie zabierze, jak myślisz?

Przypominam sobie słowa Briana, który zawsze powtarzał, że Kate będzie mogła umawiać się z chłopakami… kiedy skończy czterdzieści lat.

– Nie wszystko naraz – mityguję córkę, ale w środku cała śpiewam z wielkiej radości.

Kuracja arszenikiem doprowadziła do upragnionej remisji, ale dla organizmu Kate był to silny wstrząs. Taylor Ambrose to lek zupełnie innej generacji; choć zafundował mojej córce równie mocny wstrząs, nie osłabił jej – wręcz przeciwnie. Codzienne telefony weszły im już w nawyk: o siódmej wieczorem słychać dzwonek, Kate zrywa się od kuchennego stołu, chwyta w biegu bezprzewodową słuchawkę i zamyka się z nią w łazience. My zostajemy w kuchni, zmywamy naczynia, siedzimy w dużym pokoju, rozmawiamy, oglądamy telewizję, szykujemy się do snu – a przez cały ten czas dobiegają nas stłumione chichoty i szepty. W końcu Kate wyłania się ze swojego kokonu, promieniejąca i oblana rumieńcem; pierwsza miłość zapiera jej dech w piersiach, pulsuje w gardle tętnem szybkim jak łopot skrzydełek kolibra. Nie mogę się na nią napatrzeć. Nie chodzi o to, że moja córka to jakaś wyjątkowa piękność, chociaż skoro już o tym mowa, to faktycznie tak jest; po prostu nigdy się nie łudziłam, że kiedykolwiek zobaczę ją aż tak dojrzałą.

Któregoś wieczoru wchodzę za nią do łazienki. Kate właśnie skończyła rozmawiać z Taylorem i teraz stoi przed lustrem, wydymając usta i ćwicząc zalotne unoszenie brwi. Jej dłoń wędruje do króciutkiej fryzury; po chemioterapii włosy nie odrosły w falujących puklach, tylko w nieregularnych, gęstych kępkach. Kate zazwyczaj układa je za pomocą pianki, tak że wyglądają jak futrzana poduszka. Teraz unosi dłoń do oczu, jakby bała się, że znów zaczęły jej wypadać.

– Powiedz mi, co on myśli, kiedy na mnie patrzy? – pyta.

Staję tuż za nią. Kate jest podobna do Briana – to Jesse wdał się we mnie – ale kiedy stoimy obok siebie, nie można nie zauważyć podobieństw. Na przykład usta: choć różnią się kształtem, to są jednakowo zacięte, w ich ułożeniu znać tę samą determinację, która prześwieca w naszych oczach.

– Moim zdaniem on widzi dziewczynę, która dobrze rozumie, przez co on sam musiał przejść – odpowiadam szczerze.

– Znalazłam w Internecie stronę na temat ostrej białaczki mieloblastycznej – informuje mnie Kate. – Chorzy na tę odmianę mają niezłą statystykę wyleczeń. – Odwraca się do mnie. – Czy kiedy czyjeś zdrowie i życie obchodzi cię bardziej niż własne… Czy tak wygląda miłość?

Nagle słowa zamierają mi w gardle.

– Tak – zdobywam się na odpowiedź dopiero po chwili.

Kate odkręca kran, mydli twarz, spłukuje pianę. Podaję jej ręcznik.

– Czuję, że wydarzy się coś złego. – Słyszę, kiedy wyłania się z frotowych zawojów. Te kilka słów natychmiast stawia mnie w stan najwyższego pogotowia.

– Coś się stało? – wypytuję ją.

– Nie, ale tak musi być. Taylor i to wszystko… Jest za dobrze. Będę musiała za to zapłacić.

– To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam w życiu – oznajmiam z przyzwyczajenia, ale nie mogę zaprzeczyć, że dostrzegam w tym ziarenko prawdy. Temu, kto wierzy, że człowiek jest zdolny zapanować nad wszystkim, co życie przyniesie, należy poradzić, żeby spędził jeden dzień w towarzystwie dziewczynki chorej na białaczkę. Albo jej matki. – Może to znak, że w końcu idzie ku lepszemu – przekonuję Kate.

Trzy dni później, po rutynowej morfologii krwi, hematolog informuje nas, że organizm Kate znów produkuje promielocyty. Jest to pierwszy objaw zwiastujący nawrót choroby.

Nie mam w zwyczaju podsłuchiwać, a w każdym razie nigdy nie pozwalam sobie na to umyślnie. Ale zdarza mi się tego wieczoru, gdy Kate wraca ze swojej pierwszej randki z Talyorem. Byli w kinie. Kate wchodzi na palcach do pokoju i siada na łóżku Anny.

– Śpisz? – pyta.

Anna przewraca się na bok z głośnym jękiem.

– Teraz już nie. – Sen opada z niej jak jedwabny szal spływający z szyi na podłogę. – Jak było?

– Kurczę… – Kate nie potrafi powiedzieć nic więcej.

– Co kurczę? Było tak fajnie jak na meczu?

– Obrzydliwa jesteś – szepcze Kate, ale w jej głosie słychać uśmiech. – Taylor świetnie całuje. – Napawa się tym słowem.

– Nie gadaj! – Głos Anny staje się ożywiony. – Jak to jest?

– Jak lot w chmurach – odpowiada Kate. – Założę się, że to musi wyglądać podobnie.

– Co ma wspólnego latanie ze ślinieniem się po twarzy?

– O rany, przecież nie chodzi o to, żeby chłopak cię opluł.

– A jak to smakuje? Jak smakował Taylor?

– Popcornem. – Kate śmieje się. – I chłopakiem.

– A skąd wiedziałaś, co trzeba robić?

– Wcale nie wiedziałam. Po prostu to zrobiliśmy. Przypomnij sobie, jak pierwszy raz wyszłaś na lód.

Ten argument w końcu trafia Annie do przekonania.

– No tak – mówi. – Kiedy gram w hokeja, to też czuję się super.

– Żebyś wiedziała. – Kate wzdycha. Zza drzwi dobiegają jakieś szelesty; wyobrażam sobie moją córkę rozbierającą się do snu. Ciekawe, czy Taylor myśli teraz o tym samym. Słychać ubijanie poduszki, szarpnięcie kołdrą, skrzypnięcie materaca, kiedy Kate kładzie się do łóżka.

– Anna?

– Co?

– Wiesz, on ma na dłoniach blizny po chorobie Grafta – mruczy Kate. – Czułam je, kiedy trzymaliśmy się za ręce.

– I co? To było takie ohydne?

– Nie – pada odpowiedź. – Pasowaliśmy do siebie.

Z początku Kate absolutnie nie chce się zgodzić na przeszczep komórek macierzystych pobranych z krwi obwodowej. Nie uśmiecha jej się szpital, chemioterapia, a po niej sześć tygodni izolacji, skoro przez cały ten czas mogłaby spotykać się do woli z Taylorem.

– Chodzi o twoje życie – tłumaczę jej. Kate patrzy na mnie jak na wariatkę.

– No właśnie – odpowiada.

Ostatecznie każda z nas nieco ustępuje i umawiamy się tak: Kate zacznie chemioterapię, ale bez stałej hospitalizacji. Będzie przychodzić do szpitala na zabiegi, które przygotują ją do przyjęcia przeszczepu od Anny. Kiedy tylko pogorszą się wyniki badań, natychmiast położy się do szpitala. Onkolodzy zgodzili się na to, chociaż bez wielkiego entuzjazmu. Obawiają się, że będzie to miało wpływ na terapię, ale na równi ze mną rozumieją, że Kate osiągnęła już wiek, w którym może wybierać bardziej ryzykowne rozwiązania.

Szybko jednak okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie martwiła się rozstaniem ze swoją sympatią. Podczas pierwszego zabiegu chemioterapii Taylor wkracza do sali.

– Co ty tu robisz?

– Coś mnie tu ciągnie – żartuje chłopak. – Dzień dobry pani – wita się ze mną i siada na pustym krześle obok Kate. – Ale to fajne nie mieć igły w ręce.

– Mów do mnie jeszcze – mamrocze Kate.

Taylor dotyka jej ręki.

– Który zabieg?

– Właśnie zaczynam.

Taylor wstaje, podchodzi bliżej i przysiada na szerokiej poręczy fotela Kate. Podnosi z jej kolan miskę w kształcie nerki.

– Założę się o stówę, że zwrócisz śniadanie, zanim zegar pokaże trzecią.

Kate rzuca okiem na tarczę zegara. Jest druga pięćdziesiąt.

– Stoi.

– Powiesz mi sama, co jadłaś na obiad – Taylor szczerzy zęby w łobuzerskim uśmiechu – czy mam się domyślić po kolorze?

– Jesteś obrzydliwy – prycha Kate, ale śmieje się od ucha do ucha.

Taylor kładzie jej rękę na ramieniu, a ona przysuwa się bliżej niego.

Przypominam sobie ten dzień, kiedy Brian dotknął mnie po raz pierwszy. Uratował mi wtedy życie. Miasto Providence nawiedziła katastroficznych rozmiarów ulewa przygnana północno – wschodnim wiatrem. Wody zatoki wezbrały i zalały miasto. Pracowałam wtedy jako sekretarka w sądzie miejskim. Cały personel został ewakuowany. Wyszłam na schody przed budynkiem i zobaczyłam, że parking jest już pod wodą. Na moich oczach fale unosiły samochody, damskie torebki zgubione przez właścicielki, zauważyłam nawet przerażonego psa, który rozpaczliwie przebierał łapami. Okazało się, że podczas gdy ja siedziałam w pracy i wypełniałam akta, świat, który znałam, pogrążył się w odmętach.

– Pomóc ci? – zapytał Brian, stając przede mną w pełnym strażackim rynsztunku i wyciągając ręce. Zaholował mnie do wyżej położonego miejsca. Byłam cała mokra, deszcz siekł mnie w twarz i bębnił po plecach. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem – skoro właśnie przeżywam potop – czuję taki żar, jakbym płonęła na stosie.

– Ile najdłużej wytrzymałeś bez rzygania? – pyta Kate Taylora.

– Dwa dni.

– Bujasz.

Pielęgniarka unosi głowę znad papierów.

– Święta prawda – potwierdza. – Widziałam na własne oczy.

Taylor ponownie szczerzy się do Kate.

– Mówiłem ci, że jestem w tym dobry. – Zerka na zegar.

Jest druga pięćdziesiąt siedem.

– Nie masz nic ciekawszego do roboty? – mówi Kate.

– Chcesz wykręcić się od zakładu?

– Chcę oszczędzić ci smaku porażki. Chociaż w sumie, z drugiej strony… – Kate nie kończy zdania. Jej twarz raptownie zielenieje. Ja i pielęgniarka zrywamy się w jednym momencie, ale Taylor jest szybszy. Podsuwa nerkę pod brodę Kate, a kiedy zaczynają się torsje, masuje ją delikatnie pomiędzy łopatkami.

– To nic – szepcze z czołem przy jej skroni.

Patrzę na pielęgniarkę, a ona na mnie.

– Wygląda na to, że mała jest w dobrych rękach – mówi i wychodzi do innego pacjenta.

Kiedy już jest po wszystkim, Taylor odstawia miskę i ociera usta Kate chusteczką higieniczną. Ona patrzy na niego błyszczącymi oczami; jest czerwona na twarzy i cieknie jej z nosa.

– Przepraszam – mamrocze.

– Za co? – pyta Taylor. – Ja mogę być następny.

Patrząc na nich, zastanawiam się, czy wszystkie matki czują to samo co ja w tym momencie. Bo właśnie uświadamiam sobie, że moja córka dorasta. Wydaje mi się niemożliwe, że kiedyś nosiła ubranka malutkie jak dla lalki. Wydaje mi się, że wciąż widzę, jak kręci leniwe piruety na brzegu piaskownicy. Przecież nie dalej jak wczoraj jej rączka była tak mała jak rozgwiazda, którą znalazła na plaży. Ta sama dłoń ściska teraz dłoń chłopca, a przecież niedawno spoczywała w mojej. Ileż to razy Kate ciągnęła mnie za rękę, żebym natychmiast przystanęła i obejrzała pajęczą sieć, sadzawkę zarośniętą trojeścią czy coś innego, co akurat ją zainteresowało… Czas to fatamorgana, bo tak łatwo daje się nagiąć, przełamać.

Można by pomyśleć, że miałam go dość, aby się przygotować na to, co się właśnie dzieje, ale teraz, gdy obserwuję, jak Kate chłonie wzrokiem tego chłopca, rozumiem, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.

– Rozrywkowa ze mnie dziewczyna, nie ma co – mamrocze Kate.

Taylor uśmiecha się do niej.

– Frytki – odpowiada. – Na obiad.

Kate trzepie go dłonią po ramieniu.

– Paskuda!

– Wiesz, że przegrałaś zakład? – Taylor unosi brew.

– Zostawiłam książeczkę czekową w domu.

Taylor udaje, że rozważa jej słowa.

– Dobra. Już wiem, jak mi się wypłacisz.

– W łóżku? – rzuca Kate, zapomniawszy o mojej obecności.

– Bo ja wiem? – Taylor śmieje się. – A nie powinniśmy zapytać twojej mamy?

– Oj. – Kate czerwieni się jak burak.

– Tylko tak dalej – wtrącam ostrzegawczym tonem – a na następną randkę umówicie się na badaniu szpiku.

– Pamiętasz, że tutaj, w szpitalu, organizują bal? – kontynuuje Taylor, nagle tracąc całą pewność siebie. Kolano zaczyna mu podskakiwać nerwowo. – Wiesz, dla chorych dzieciaków. Urządzają go w jednej z sal konferencyjnych, są na nim lekarze i pielęgniarki, tak na wszelki wypadek, ale poza tym wszystko jest jak na normalnym balu szkolnym. Wiesz, kiepska kapela, koszmarne smokingi, poncz z płytkami krwi. – Przełyka ślinę. – No dobrze, z tym ostatnim to żartowałem. W zeszłym roku poszedłem sam z chłopakami i było dennie, więc pomyślałem, że skoro teraz oboje jesteśmy w tym szpitalu, to może wybierzemy się razem?

Kate namyśla się, a na jej twarzy maluje się pewność siebie, o jaką nigdy bym jej nie posądzała.

– Kiedy to będzie?

– W sobotę.

– Zdaje mi się, że nie planowałam wykitować do końca tygodnia. – Kate uśmiecha się do niego promiennie. – Z przyjemnością.

– To fajowo. – Taylor też się uśmiecha. – Nawet bardzo. – Sięga po czystą miskę, ostrożnie, żeby nie potrącić przewodu od kroplówki, wijącego się pomiędzy nim a Kate. A ja zastanawiam się, czy jej serce bije teraz mocniej i czy będzie to miało wpływ na przyjęcie leku. Czy pogorszenie nadejdzie przez to szybciej, czy nie.

Taylor obejmuje Kate ramieniem. Razem czekają na to, co ma się wydarzyć.

– Za głęboko wycięta – mówię. Jesteśmy w butiku. Kate stoi przed lustrem, trzymając pod szyją sukienkę z bladożółtego materiału.

– I będziesz w tym wyglądać jak banan. – Z podłogi dobiega głos Anny, która też ma coś do powiedzenia na ten temat.

Polowanie na sukienkę balową trwa już od kilku godzin. Kate ma tylko dwa dni, żeby się przygotować, i powoli zaczyna dostawać obsesji na tym punkcie: co włożę, jak się umaluję, czy kapela zagra jakiś znany kawałek. Włosy, rzecz jasna, nie stanowią żadnego problemu; po rozpoczęciu chemioterapii wypadły co do jednego. Kate nie chce nawet słyszeć o peruce. Nie znosi peruk, mówi, że czuje się w nich tak, jakby oblazły ją robaki. Jest jednak zbyt samokrytyczna, żeby iść na bal z głową jak rezerwista. Dziś owinęła głowę chustą z batiku; przypomina w niej dumną białą królową z Afryki.

Rytuał kupowania sukienki na bal chyba nie odpowiada wyobrażeniom Kate. Normalne dziewczyny stroją się w kreacje, które obnażają brzuch albo ramiona – czyli akurat te miejsca, gdzie u niej skóra jest zniszczona, pogrubiała, poznaczona bliznami. Opinają dziewczęce kształty we wszystkich najbardziej niebezpiecznych miejscach. Są tak skrojone, żeby pokazywać zdrowe, jędrne ciało, a nie ukrywać jego brak.

Sprzedawczyni, która krąży wokół nas jak koliber wokół kwiatu, zabiera sukienkę z rąk Kate.

– To bardzo skromna rzecz – namawia nas. – Dekolt wcale nie jest głęboki, wiele zakrywa…

– A coś takiego też zakryje? – wybucha nagle Kate, szarpiąc guziki koszuli i pokazując kobiecie swój nowy, niedawno wymieniony cewnik Hickmana tkwiący w samym środku jej klatki piersiowej.

Sprzedawczyni wzdycha głośno, zanim zdąży się opamiętać.

– Och… – jęczy słabym głosem.

– Kate! – upominam ją ostrym tonem.

Kate potrząsa głową.

– Zabierajmy się stąd.

Wychodzimy na ulicę. Zatrzymuję dziewczyny przed drzwiami sklepu.

– To, że jesteś zdenerwowana, nie znaczy, że musisz się wyżywać na wszystkich dookoła – zwracam uwagę mojej starszej córce.

– Głupi pieprzony babus. – Kate zaciska zęby. – Widziałaś, jak się gapiła na moją chustę?

– Może wpadł jej w oko wzór.

– Jasne. A może ja się jutro nie porzygam zaraz po obudzeniu. – Słowa pełne wściekłości sypią się z trzaskiem pomiędzy nami, krusząc płyty chodnika. – Nigdy nie znajdę dobrej sukienki. I po co ja się w ogóle zgodziłam iść z Taylorem na ten bal?

– Nie wydaje ci się, że każda dziewczyna, która się tam wybiera, ma ten sam problem co ty? Wszystkie musicie zakryć różne rurki, siniaki, przewody, worki kolostomijne i Bóg wie co jeszcze.

– Co mnie obchodzą inne dziewczyny. – Kate wzrusza ramionami. – Chciałam wyglądać dobrze. Naprawdę dobrze. Chociaż w ten jeden jedyny wieczór.

– W oczach Taylora i tak jesteś piękna.

– Ale w moich nie! – krzyczy Kate. – A chciałam choć raz się sobie podobać. Rozumiesz to, mamo?

Dzień jest ciepły, a ziemia pod naszymi stopami paruje i oddycha. Słońce praży moją głowę, szyję, kark. A ja nie wiem, co mam odpowiedzieć córce. Nie potrafię postawić się w jej sytuacji. Nie jestem nią i nigdy nie byłam, chociaż modliłam się, choć błagałam, żeby ta choroba przeszła na mnie, choć jak Faust byłam gotowa zawrzeć pakt z samym diabłem, żeby tylko Kate wyzdrowiała. Ale tak się nie stało.

– Uszyjemy ci sukienkę – rzucam pomysł. – Sama ją zaprojektujesz.

– Przecież ty nie umiesz szyć. – Kate wzdycha.

– To się nauczę.

– W jeden dzień? – Kate kręci głową. – Mamo, nie poradzisz sobie ze wszystkim. Jak to się dzieje, że ja to rozumiem, a do ciebie nic nie dociera?

Rzuca się pędem przed siebie, zostawiając mnie na środku chodnika. Anna biegnie za siostrą, łapie ją za łokieć i ciągnie siłą w stronę witryny zaraz za butikiem, z którego dopiero co wyszłyśmy. Idę za nimi szybkim krokiem.

Dziewczyny weszły do salonu fryzjerskiego. W środku uwijają się fryzjerzy, a każdy z nich żuje gumę. Kate szarpie się z Anną, chce się jej wyrwać, ale Anna, kiedy chce, potrafi być bardzo silna.

– Hej – zwraca na siebie uwagę dziewczyny witającej klientów. – Pracuje pani tutaj?

– Tylko kiedy muszę.

– Robicie fryzury na szkolne bale?

– Jasne – odpowiada fryzjerka. – Strzyżenie czy ułożenie?

– Moja siostra chce się ostrzyc. – Anna spogląda na Kate, która przestała już się wyrywać i teraz stoi w miejscu, a na jej twarz powoli wypełza uśmiech, jaśniejąc jak robaczek świętojański złapany w słoik.

– No właśnie, chcę się ostrzyc – mówi łobuzerskim tonem, odwijając chustę ze swojej łysej głowy.

W salonie milkną wszystkie rozmowy. Kate stoi wyprostowana, w królewskiej pozie.

– Podobają nam się francuskie warkoczyki – kontynuuje Anna.

– Do tego trwała – dodaje Kate.

Anna chichocze.

– I może gustowny koczek.

Fryzjerka przełyka ślinę. Widać, że jest lekko zszokowana i rozdarta pomiędzy współczuciem a uprzejmością.

– Na pewno… coś wymyślimy – zapewnia, ponownie odchrząknąwszy. – Zawsze można… przedłużyć… Są treski…

– Treski – powtarza Anna.

Kate wybucha szaleńczym śmiechem.

Fryzjerka odrywa wzrok od dziewczyn, rozgląda się, patrzy nad ich głowami, w stronę sufitu.

– Czy to może jakaś ukryta kamera?

Słysząc to, moje córki padają sobie w ramiona, śmiejąc się do rozpuku. Śmieją się tak, że nie mogą złapać oddechu. Śmieją się do łez.

Na szpitalnym balu przypadła mi w udziale opieka nad wazą z ponczem. Tak jak wszystkie napoje i potrawy przygotowane dla uczestników balu, poncz ma działanie neutropeniczne. Pielęgniarki, dzisiejszego wieczoru grające rolę dobrych wróżek, zamieniły salę konferencyjną w baśniowe pomieszczenie, nastrojowo oświetlone, udekorowane pękami serpentyn i lustrzaną kulą zawieszoną pod sufitem.

Kate jak winorośl owija się wokół Taylora. Ich ciała poruszają się w takt zupełnie innej muzyki niż te piosenki, które gra zespół. Na twarzy Kate ma obowiązkową niebieską maskę. Taylor przypiął jej do sukienki bukiecik kwiatów o płatkach z jedwabiu; sztuczne kwiaty to konieczność, ponieważ prawdziwe przenoszą zarazki, które są potencjalnie zabójcze dla pacjentów o obniżonej odporności. Ostatecznie nie uszyłam Kate sukienki. Znalazłam coś odpowiedniego na Bluefly.com – prostą kreację w kolorze złota, z dekoltem w szpic. W rozcięciu widać cewnik, ale poradziłam Kate nałożyć na wierzch przejrzystą koszulę z długimi rękawami, marszczącą się wokół talii. Uszyto ją z połyskliwej tkaniny; nawet gdyby ktoś zauważył trzy dziwaczne rurki sterczące tuż obok mostka Kate, pomyślałby, że to tylko gra świateł.

Przed wyjściem z domu zrobiliśmy setki zdjęć. Kiedy Kate i Taylor wymknęli się już do samochodu, wróciłam do kuchni, żeby odłożyć aparat. Zastałam tam Briana. Stał tyłem do mnie.

– Hej – zagadnęłam – pomachasz nam na do widzenia? A może obrzucisz naszą parę ryżem?

Dopiero kiedy mój mąż się odwrócił, zrozumiałam, że schował się w kuchni, żeby sobie popłakać.

– Nie chciałem wierzyć, że kiedyś to zobaczę – powiedział. – Nie sądziłem, że dane mi będzie mieć to wspomnienie.

Przywarłam do niego blisko, tak mocno, że nasze ciała stopiły się w jedną bryłę, w gładką kamienną rzeźbę.

– Czekaj na nas – szepnęłam mu do ucha i wyszłam z kuchni.

Podaję kubeczek ponczu chłopcu, który widocznie dopiero co rozpoczął chemioterapię, bo zaczynają wypadać mu włosy; małe kłaczki czepiają się klap jego marynarki. Kiedy mi dziękuje, zauważam, że ma przepiękne oczy, ciemne i nieruchome jak u pantery. Odrywam od nich wzrok. Kate i Taylora nie ma na sali.

Źle się poczuła? A może jemu jest niedobrze? Obiecywałam sobie, że w żadnym razie nie będę nadopiekuńcza, ale przecież zbyt wiele tutaj dzieci, żeby personel mógł wszystkich upilnować. Poprosiwszy jednego z rodziców, żeby rzucił okiem na mój stolik z ponczem, wychodzę z sali, kierując się do damskiej toalety. Potem sprawdzam w schowku. Nic. Błąkam się po ciemnych, wyludnionych korytarzach, zaglądam nawet do kaplicy.

Wreszcie przez szparę w niedomkniętych drzwiach dociera do mnie głos Kate. Drzwi prowadzą na mały dziedziniec, zalany blaskiem księżyca. Za dnia jest to ulubione miejsce lekarzy pracujących w szpitalu; wielu z nich, gdyby nie przychodzili tutaj na lunch, przez cały dzień nie widziałoby naturalnego światła. Kate i Taylor stoją, trzymając się za ręce, a księżyc bije na nich światłem niby reflektor punktowy.

Już mam się odezwać, zapytać, czy wszystko w porządku, ale Kate przerywa ciszę pierwsza.

– Boisz się śmierci?

Taylor potrząsa głową.

– Nie bardzo. Czasem tylko myślę, jak będzie wyglądał mój pogrzeb. Czy będą o mnie dobrze mówić. Czy ktoś się rozpłacze. – Milknie na chwilę, wahając się. – Czy ktoś w ogóle przyjdzie.

– Ja przyjdę – obiecuje Kate.

Taylor pochyla głowę, a ona kołyszącym ruchem przybliża się do niego. W tym momencie uświadamiam sobie, że właśnie po to tutaj przyszłam. Wiedziałam, co zobaczę, i tak jak Brian chciałam zachować w pamięci jeszcze jedno wspomnienie o naszej córce, jeszcze jeden obrazek, kolorowy jak okruch szkła pozostawiony w dłoni przez ustępującą morską falę. Taylor zsuwa maskę z twarzy Kate i choć wiem, że powinnam go powstrzymać, nie robię tego. Chcę, żeby moja córka przeżyła chociaż tyle.

Ich pocałunek jest piękny; głowy jakby wykute z alabastru, jedna obok drugiej, gładkie niczym u posągów. Twarze profilem, jak odbite w lustrze, jak ten dobrze znany przykład złudzenia optycznego.

Kiedy Kate wreszcie idzie do szpitala na operację przeszczepu komórek macierzystych, jest w fatalnym stanie psychicznym. Mało ją obchodzi rzadki płyn, który sączy się przez rurki do cewnika. Jej głowę zaprząta tylko jedno: Taylor nie dzwoni ani nie oddzwania już od trzech dni.

– Pokłóciliście się? – pytam, a Kate potrząsa głową. – A nie wspominał, że dokądś się wybiera? Może musiał wyjechać. To pewnie w ogóle nie ma związku z tobą.

– Nie ma albo ma – upiera się Kate.

– Skoro ma, najlepiej się na nim odegrasz w ten sposób, że wyzdrowiejesz. Inaczej nie będziesz miała siły, żeby powiedzieć mu kilka słów prawdy – tłumaczę jej rozsądnie. – Poczekaj, zaraz wrócę.

Na korytarzu zatrzymuję naszą znajomą pielęgniarkę Steph, która właśnie zaczęła dyżur. Steph zna Kate od lat. Prawdę powiedziawszy, mnie samą też dziwi milczenie Taylora. Wiedział przecież, że Kate idzie do szpitala.

– Powiedz mi – pytam Steph – czy był tu dziś Taylor Ambrose?

Zdziwienie w zmrużonych oczach.

– Wysoki, miły chłopiec. Zaleca się do mojej córki – mówię żartobliwym tonem.

– Och, Saro… – wzdycha Steph. – Byłam pewna, że już o tym słyszałaś. Taylor umarł dziś rano.

Nie wspominam o tym Kate ani słowem. Przez cały miesiąc. Dopóki doktor Chance nie powie, że jej stan poprawił się już na tyle, że można zabrać ją do domu. Dopóki Kate sama nie wmówi sobie, że bez niego jest jej lepiej niż z nim. Nie mam pojęcia, jakich słów powinnam użyć; żadne z nich nie uniesie tak wielkiego ciężaru, tak przytłaczającej treści. Opowiadam Kate, jak wybrałam się do domu Taylora i rozmawiałam z jego matką. Jak zalana łzami, przyznała mi się, że chciała do mnie zadzwonić, ale w głębi duszy czuła tak wielką zazdrość, że słowa, które mogłaby powiedzieć przez telefon, więzły jej w gardle. Dowiedziałam się od niej, że Taylor wrócił z balu rozanielony, z głową w chmurach, a potem w środku nocy obudził ją, bo poczuł się bardzo źle. Miał ponad czterdzieści stopni gorączki. Może to był wirus, może grzyb; w każdym razie doszło do zaburzenia pracy płuc, a potem do zatrzymania akcji serca. Po trzydziestu minutach reanimacji lekarze musieli dać za wygraną.

Nie zwierzam się Kate ze wszystkiego, co powiedziała mi Jenna Ambrose. Nie mówię jej o tym, że kiedy już było po wszystkim, matka Taylora usiadła w pokoju szpitalnym i patrzyła na tego młodego człowieka, który nie był już jej synem. Że siedziała tam przez pięć godzin pewna, że Taylor w końcu się obudzi. Że do tej pory, słysząc hałas na piętrze, myśli, że to on coś robi w swoim pokoju. I że tylko dlatego znajduje w sobie siłę, aby wstać co rano z łóżka, że liczy na te ulotne złudzenia, na te pół sekundy zapomnienia się.

– Kate – mówię. – Bardzo ci współczuję.

Twarz Kate marszczy się jak gnieciony papier.

– Ale ja go kochałam – odpowiada, jakby to mogło wystarczyć, żeby zachować Taylora przy życiu.

– Wiem.

– A ty nic mi nie powiedziałaś.

– Nie mogłam się na to zdobyć. Bałam się, że się załamiesz i przestaniesz walczyć.

Kate zamyka oczy i odwraca głowę, chowając twarz w poduszce. Płacze tak mocno, że uruchamia się aparatura monitorująca, do której wciąż jest podłączona. Alarm sprowadza do pokoju pielęgniarki.

Wyciągam do niej rękę.

– Kochanie, zrobiłam to, co było dla ciebie najlepsze.

Kate nawet na mnie nie patrzy.

– Nie odzywaj się do mnie – mówi cicho. – Świetnie ci to wychodzi.

Przez siedem dni i jedenaście godzin Kate nie chce ze mną rozmawiać. Przywożę ją ze szpitala do domu, razem przestrzegamy zasad izolacji, powtarzamy wszystkie konieczne czynności, bo znamy je już na pamięć. A w nocy leżę w łóżku obok Briana i nie mogę zrozumieć, jak on w ogóle może spać. Wpatruję się w sufit w gorzkim przekonaniu, że choć moja córka jeszcze nie umarła, to już ją straciłam.

Aż wreszcie któregoś dnia przechodzę obok jej pokoju i przez otwarte drzwi widzę, że Kate siedzi na podłodze obłożona fotografiami. Są tam oczywiście, tak jak się spodziewałam, jej zdjęcia z Taylorem, które zrobiliśmy przed wyjściem na bal. Widać na nich Kate odszykowaną jak spod igły, z twarzą zasłoniętą sanitarną maską. Taylor namalował na niej szminką uśmiech; mówił, że to specjalnie do zdjęcia. A Kate, pamiętam, śmiała się z tego. Wydaje się to zupełnie niemożliwe: ten chłopak z krwi i kości, który zaledwie kilka tygodni temu zawrócił w głowie mojej córce, teraz po prostu odszedł, zniknął. Łapie mnie nagły ból, ale zaraz w mojej głowie rozbrzmiewa ostrzegawcze: przyzwyczajaj się.

Kate rozłożyła też inne zdjęcia. Zdjęcia ze swojego dzieciństwa. Na jednym z nich widać ją i Annę na plaży, kucają nad skorupą, w której mieszka krab pustelnik. Na innym jest Kate w przebraniu na Halloween. Na jeszcze innym umazana serkiem śmietankowym przykłada połówki kajzerki do oczu jak okulary.

Na osobnym miejscu leżą jej najwcześniejsze zdjęcia, zrobione, zanim skończyła trzy latka. Jawi się na nich Kate uśmiechnięta od ucha do ucha, demonstrująca wszystkie szczerby, podświetlona przyćmionym światłem słońca. Nieświadoma tego, co ma nadejść.

– Nie pamiętam siebie jako kogoś takiego – mówi Kate. Te pierwsze słowa po tak długiej przerwie z powrotem kładą pomiędzy nami most, chybotliwą szklaną kładkę, po której wchodzę do pokoju mojej córki.

Kładę dłoń na jej dłoni, która spoczywa na fotografii z zagiętym rogiem. Zdjęcie pokazuje malutką Kate z Brianem. Ojciec podrzuca ją, mała wisi w powietrzu rozpłaszczona jak czterołapa rozgwiazda, z rozwianymi włosami, absolutnie pewna, że kiedy zacznie spadać, czeka ją bezpieczne lądowanie. Całkowicie przekonana, że to właśnie się jej należy.

– Jaka ona była piękna – mówi Kate, przesuwając palcem po lśniącym, rumianym policzku tej dziewczynki, której żadna z nas nigdy nie miała okazji poznać.


JESSE

Kiedy miałem czternaście lat, rodzice wysłali mnie na letnie kolonie zorganizowane na farmie. Był to taki obóz dla trudnej młodzieży. Wiecie, jak to wygląda: wstaje się o czwartej rano, idzie doić krowy i szuka się atrakcji. Ciekawi was jakich? Mogę powiedzieć: od pomocników gospodarzy kupuje się dragi, a potem wystarczy się uwalić i dla zabawy można na przykład przewracać krowy. Nieważne. Pewnego dnia miałem pecha: wylosowałem pasienie owiec, czyli, jak to się u nas mówiło: „Idź, Mojżeszu”. Była to nieszczególna fucha, bo trzeba było zapieprzać i ganiać ze sto sztuk zwierzaków po pastwisku, na którym nie rosło nawet jedno drzewo, gdzie można by się schować przed słońcem.

To mało powiedziane, że nie ma głupszego zwierzęcia niż owca. Wiecie, co robią owce? Wpadają na płoty. Potrafią się zgubić w kojcu o rozmiarach dwa metry na dwa. Nie pamiętają, gdzie szukać żarcia, chociaż kładzie się im je w tym samym miejscu codziennie od trzech lat. No, a poza tym owce to wcale nie są puszyste futrzaczki, które się liczy przed zaśnięciem. Owce śmierdzą, beczą, aż uszy puchną, i w ogóle są na maksa wkurzające.

W każdym razie tego dnia, kiedy musiałem ganiać te owce, podwędziłem komuś numer takiego pisemka, miało tytuł „Zwrotnik Raka”. Przeglądałem je sobie, zaginając strony, na których było widać kawałek niezłego ciała. Nagle usłyszałem wrzask. Zaznaczam, że w tamtym momencie byłem na sto procent pewien, że to nie było zwierzę. Dlaczego? Bo jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiego głosu. Pobiegłem tam, skąd dochodził, spodziewając się znaleźć jakiegoś biedaka zrzuconego przez konia, z nogą zawiniętą jak precel, albo frajera, co przypadkiem podziurawił sobie flaki własną spluwą. Zamiast tego na brzegu strumienia, otoczona wianuszkiem przypatrujących się jagniątek, leżała rodząca owca.

Nie trzeba było być weterynarzem, żeby domyślić się, że zwierzę nie robi takiego harmidru, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem. I faktycznie: spomiędzy nóg biedaczki sterczały dwa malutkie kopytka. Owca leżała na boku, dysząc ciężko. Zwróciła na mnie jedno czarne oko, przyćmione bólem, a potem jakby oklapła. Zrozumiałem, że się poddała.

A ja nie mogłem pozwolić, żeby coś mi zdechło na dyżurze, choćby tylko dlatego, że ci hitlerowcy, nasi niby to opiekunowie, kazaliby mi wtedy zakopać padłe zwierzę. Przegoniłem resztę owiec, przykląkłem, złapałem za patykowate, śliskie nóżki małego i zacząłem szarpać. Rodząca owca darła się przy tym jak każda matka, z której na siłę wyrywa się dziecko.

Jagnię wyszło wreszcie na zewnątrz, a nogi miało poskładane jak ostrza w szwajcarskim scyzoryku. Na głowie miało srebrzysty woreczek, podobny w dotyku do wnętrza policzka dotykanego językiem. Nie oddychało.

Prędzej szlag by mnie trafił, niżbym zrobił owcy sztuczne oddychanie usta – usta, ale rozerwałem paznokciami tę błonę i zerwałem ją jak szmatę z szyi jagnięcia. I to wystarczyło. Po minucie mały rozprostował te swoje chude patyki i zaczął cicho beczeć za mamą.

Tego lata urodziło nam się chyba ze dwadzieścia jagniąt. A jednak za każdym razem, kiedy przechodziłem obok zagrody dla owiec, bez trudu rozpoznawałem mojego baranka w tłumie innych. Był do nich bardzo podobny, ale z jednym wyjątkiem: poruszał się nieco bardziej sprężyście. Jego runo zawsze było lśniące, jakby w każdej chwili od jego tłustych splotów odbijało się światło słońca. A jeśli trafiło się na moment, kiedy przestał hasać i można było spojrzeć mu w oczy, widziało się, że jego źrenice są mlecznobiałe – nieomylny znak, że ten zwierzak widział już tamten świat i to wystarczająco długo, żeby zapamiętać to, czego brak tutaj.

Dlaczego teraz wam o tym mówię? Bo kiedy doczekałem się wreszcie, że Kate poruszyła się na tym szpitalnym łóżku i otworzyła oczy, zrozumiałem, że ona też jest już jedną nogą po tamtej stronie.

– O, Boże – jęczy Kate słabym głosem na mój widok. – A jednak trafiłam do piekła.

Pochylam się w jej stronę, zakładając ręce na piersi.

– Nie tak łatwo mnie wykończyć, siostrzyczko, wiesz coś o tym.

Wstaję i całuję ją w czoło, o sekundę dłużej niż zazwyczaj. Jak to się dzieje, że matki potrafią w ten sposób określić, czy dziecko ma gorączkę? Ja nie czuję nic, tylko nadchodzącą chwilę rozstania.

– Jak ci leci? – pytam.

Kate uśmiecha się do mnie, ale jest to tylko blady cień uśmiechu, jak obrazek w gazecie w porównaniu z malowidłem wiszącym w Luwrze.

– Jak nigdy w życiu – odpowiada. – Czemu zawdzięczam twoje odwiedziny?

Temu, że niedługo nie będzie można już cię odwiedzić, myślę, ale nie mówię tego.

– Byłem niedaleko i pomyślałem, że wpadnę. No a poza tym na tej zmianie pracuje taka jedna laska, pielęgniarka.

Kate wybucha głośnym śmiechem.

– O rany, Jess. Będzie mi ciebie brakować.

Zaskakuje mnie łatwość, z jaką te słowa przechodzą jej przez gardło. Ją chyba też trochę to dziwi. Przysiadam na skraju łóżka, przypatrując się drobnym fałdom na kocu.

– A wiesz… – zaczynam, ale Kate ucisza mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu.

– Daj spokój. – Jej oczy na jedną krótką chwilę rozjaśnia błysk. – A może odrodzę się w innym wcieleniu?

– Jako kto? Maria Antonina?

– Nie, nie w przeszłości, tylko gdzieś w przyszłości. Myślisz, że to głupie, co?

– Wcale nie – zaprzeczam. – I tak pewnie wszyscy kręcimy się w kółko.

– W takim razie czym ty zostaniesz?

– Padliną. – Kate krzywi się z bólu. Słychać jakiś brzęczyk. Wpadam w panikę. – Mam kogoś wezwać?

– Nie, nie trzeba. – Jestem przekonany, że właśnie trzeba, ale nagle czuję, że gardło wyschło mi na wiór i pali, jakbym połknął piorun.

Przypominam sobie starą grę, w którą grywałem sam ze sobą, kiedy miałem dziewięć albo dziesięć lat i rodzice pozwalali mi już jeździć na rowerze aż do zmroku. Obserwując słońce zbliżające się do horyzontu, mówiłem sobie tak: jeśli wstrzymam oddech przez całe dwadzieścia sekund, to nie zrobi się ciemno. Albo jeśli uda mi się nie mrugać oczami. Albo jeśli będę stał bez ruchu, tak spokojnie, że mucha usiądzie mi na policzku. Teraz to powraca: chcę zatrzymać Kate tym samym sposobem, którym chciałem powstrzymać zachód słońca, chociaż dobrze wiem, że takie rzeczy się nie zdarzają.

– Boisz się śmierci? – wyrywa mi się pytanie.

Kate odwraca się do mnie. Po jej wargach błądzi uśmiech.

– Jak się przestraszę, to ci powiem.

Po tych słowach zamyka oczy. Udaje jej się jeszcze wydusić z siebie, że musi chwileczkę odpocząć i już śpi twardo z powrotem.

To nieuczciwe, ale przecież ona dobrze o tym wie. Żeby się nauczyć, że człowiek rzadko kiedy otrzymuje to, na co zasługuje, nie trzeba żyć bardzo długo. Wstaję z krzesła, a piorun w moim gardle płonie, smażąc żywą tkankę, przez co nie mogę już go przełknąć. Mój przełyk wzbiera śliną jak rzeka przegrodzona tamą. Wybiegam z pokoju, w którym leży Kate, i w bezpiecznej odległości, tak aby jej nie przeszkadzać, walę pięścią w ścianę. Na jej białej powierzchni zostaje dziura, ale to za mało, wciąż za mało.


BRIAN

Podaję przepis na materiał wybuchowy. Potrzebne będzie naczynie ze szkła żaroodpornego oraz chlorek potasu, który można kupić w sklepach ze zdrową żywnością jako substytut soli spożywczej. Do tego gęstościomierz i wybielacz do tkanin. Wybielacz wlewamy do naczynia i podgrzewamy na gazie, dosypując miarką chlorku potasu do momentu, kiedy gęstościomierz wskaże 1,3. Wtedy wyłączamy gaz i pozwalamy roztworowi ostygnąć do temperatury pokojowej. Odsączamy kryształki, które się wytrącają. To właśnie o te kryształki nam chodziło.

Ciężki jest los tego, kto zawsze czeka na swoją kolej. Wszyscy widzą bohatera, który szarżuje w pierwszej linii, ale tak naprawdę żołnierz osłaniający jego tyły też mógłby niejedno opowiedzieć.

Pomieszczenie, w którym siedzimy, to chyba najbrzydsza sala sądowa na całym Wschodnim Wybrzeżu. Wciśnięty w krzesło czekam, aż zostanę wezwany do złożenia zeznań. Nagle odzywa się brzęczyk mojego pagera. Sprawdzam numer i jęczę w duchu. Nie wiem, co zrobić. Zeznania mam złożyć dopiero za jakiś czas, a do pracy wzywają mnie natychmiast, w tej chwili.

Po skonsultowaniu się z kilkoma urzędnikami dostaję wreszcie pozwolenie opuszczenia budynku sądu od samego sędziego. Wychodzę głównym wejściem; momentalnie opadają mnie dziennikarze, zasypując pytaniami, oślepiając światłami kamer. Z całej siły staram się panować nad sobą, żeby nie przyłożyć któremuś z tych sępów, pastwiących się nad zbielałymi już kośćmi, które są wszystkim, co pozostało z żywego niegdyś ciała mojej rodziny.

Rano, kiedy nie mogłem znaleźć Anny, pojechałem szukać jej w domu. Sprawdziłem wszystkie jej ulubione miejsca: kuchnię, sypialnię, hamak rozpięty na tyłach. Nie było jej nigdzie. Ostatnim miejscem, gdzie teoretycznie mógłbym ją zastać, był pokój Jessego nad garażem. Wszedłem po schodkach na górę.

Jessego też tam nie było, co już dawno przestało mnie dziwić. Kiedyś przeżywałem przez niego co chwila zawód, aż wreszcie postanowiłem niczego nie oczekiwać od mojego syna; odtąd łatwiej przychodziło mi godzić się z tym, co przynosi życie. Zastukałem do drzwi, wołając Annę, potem wołałem Jessego, ale nikt nie odpowiedział. Miałem klucz do tych drzwi, ale powstrzymałem się przed wejściem do środka. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem schodami w dół, potrącając po drodze czerwony kubeł na segregowane odpadki, który osobiście opróżniam co wtorek, bo to przecież byłby chyba koniec świata, gdyby Jesse choć raz sam przypomniał sobie o wyrzuceniu śmieci. Na podłogę wypada dziesięciopak pustych jasnozielonych butelek po piwie, pojemnik po płynie do prania, słoik po oliwie i galonowy karton po soku pomarańczowym.

Wkładam wszystko z powrotem do kubła, zostawiając tylko karton po soku. Mówiłem Jessemu sto razy, że to się nie nadaje do przetworzenia, a mimo to i tak co tydzień znajduję ten karton w kuble.

Czym ten ostatni pożar różnił się od poprzednich? Tym razem stawka była wysoka. To już nie stary, opuszczony magazyn ani jakaś buda nad samą wodą. Tym razem celem stał się budynek szkoły podstawowej. Jest lato, kiedy więc wybuchł ogień, nikt tam nie przebywał, ale dla mnie jest absolutnie oczywiste, że pożar nie nastąpił z przyczyn naturalnych.

Kiedy dojeżdżam na miejsce, załogi już się zbierają. Zdążyli przejrzeć cały budynek i uratować, co się dało. Paulie podchodzi od razu, kiedy tylko mnie dostrzega.

– Co tam u Kate?

– W porządku – odpowiadam, wskazując głową pogorzelisko. – Jak to wygląda?

– Spalił całe północne skrzydło budynku – mówi Paulie. – Chcesz zrobić obchód?

– Tak.

Pożar zaczął się w pokoju nauczycielskim. Ślady płomieni są jak strzałki wskazujące właśnie to miejsce. Widać też odrobinę syntetycznej gąbki z siedzeń, która nie zwęgliła się do końca. Ten, kto to zrobił, miał dość pomyślunku, żeby podpalić najpierw stos ułożony z biurowych papierów i poduszek z kanapy. W powietrzu wciąż jeszcze unosi się zapach podpałki; tym razem była to zwykła benzyna. Wśród spopielonych szczątków widać odłamki szkła – tam pękła butelka z koktajlem Mołotowa.

Przechodzę na koniec korytarza, wyglądam przez wybite okno. To pewnie dzieło naszych chłopców; stłukli szybę, żeby zrobić otwór wentylacyjny.

– Jak pan myśli, kapitanie, złapiemy tego fiuta? – pyta Cezar, wchodząc do pokoju. Nie zdjął jeszcze kombinezonu, a na policzku ma plamę sadzy. Przypatruje się zwęglonym szczątkom leżącym na linii ognia. Pochyla się i dłonią w ciężkiej rękawicy podnosi z podłogi niedopałek. – Wierzyć się nie chce – mówi. – Z biurka sekretarki została kałuża, a kiep się uchował.

Biorę niedopałek z jego dłoni, obracam w palcach.

– Wiesz, dlaczego tak się stało? Kiedy wybuchł ogień, tego papierosa tutaj nie było. Ktoś popatrzył sobie, jak ładnie się pali, zaciągnął się parę razy i poszedł. – Przyglądam się niedopałkowi przy samym filtrze, tam gdzie widnieje nazwa marki.

Paulie, który szukał Cezara, zagląda przez wybite okno.

– Jedziemy – mówi. – Chodź do samochodu. Aha, za pamięci – zwraca się do mnie – to nie my wybiliśmy to okno.

– Przecież nie zamierzałem obciążyć was kosztami.

– Chodzi mi o to, że otwór wentylacyjny zrobiliśmy w dachu. Okno było już wybite, kiedy przyjechaliśmy. – Paulie cofa głowę, Cezar wychodzi, a po kilku chwilach dobiega mnie dudniący warkot silnika naszego wozu.

Szybę mogła wybić zabłąkana piłka baseballowa albo frisbee, ale przecież nawet latem szkoła, budynek użyteczności publicznej, jest pod opieką woźnych. Wybite okno stwarza zbyt duże ryzyko – ktoś na pewno zakleiłby je grubą folią albo zabił deskami.

Chyba że ten sam człowiek, który podłożył ogień, wiedział, którędy należy doprowadzić tlen, tak żeby wytworzyła się próżnia, a ciśnienie wessało płomienie i przeciągnęło je po całym budynku.

Spoglądam jeszcze raz na niedopałek, a potem kruszę go w dłoni.

Teraz trzeba odmierzyć pięćdziesiąt sześć gramów tych kryształów i rozpuścić je w wodzie destylowanej. Po podgrzaniu ponownie schłodzić. Kryształy wytrącone z tego roztworu to czysty chloran potasu. Ucieramy je na puder i delikatnie przesuszamy nad ogniem. Następnie należy przygotować mieszankę: pięć procent stanowi wazelina, a pięć procent wosk. Zmieszać i rozpuścić w benzynie. Roztworem zalać pozostałe dziewięćdziesiąt procent, które stanowią uzyskane kryształy chloranu potasu. Trzeba do tego użyć plastikowego naczynia. Ugnieść. Odstawić, żeby benzyna odparowała.

Z powstałej masy uformować kostki i zanurzyć w roztopionym wosku, żeby uchronić je przed wilgocią. Tak przygotowany materiał wybuchowy wymaga zapalnika co najmniej klasy A3.

Jesse otwiera drzwi do swojego pokoju. Czekam na niego, siedząc na kanapie.

– Co ty tu robisz? – dziwi się.

– A ty? Może mi wyjaśnisz, co ty tutaj robisz?

– Mieszkam – mówi Jesse. – Zapomniałeś już o tym?

– Mieszkasz. A może wcale nie mieszkasz, tylko się ukrywasz? Jesse wyjmuje papierosa z paczki tkwiącej w kieszeni na piersi, wtyka go do ust i zapala. Rozpoznaję markę. Merits.

– Co ty gadasz? Dlaczego nie jesteś w sądzie?

– Skąd wziął się pod twoim zlewem kwas solny? – pytam. – Nie mamy przecież basenu.

– Co to ma być, święta inkwizycja? – Jesse się krzywi. – W zeszłym roku układałem dachówki. Dobrze się tym czyści plamy po fugowaniu. Nie wiedziałem nawet, że to tutaj jeszcze jest.

– Nie wiesz też zapewne, że kiedy wleje się to do butelki, do środka włoży pasek z folii aluminiowej, a całość zatka szmatą, to taka buteleczka bardzo ładnie wybucha.

Zapada martwa cisza.

– Chcesz mnie o coś oskarżyć? – pyta w końcu Jesse. – Bo jeśli tak, to słucham.

Wstaję z kanapy.

– Niech ci będzie. Chcę się dowiedzieć, czy nacinałeś butelki z koktajlem Mołotowa, żeby łatwiej pękały. Chcę wiedzieć, czy jesteś świadomy tego, że tamten bezdomny człowiek w ruderze, którą podpaliłeś dla zabawy, był o włos od śmierci. – Wyjmuję zza pleców pusty pojemnik po cloroksie, chlorowym wybielaczu do prania. – Chcę wiedzieć, skąd to się wzięło w twoim kuble na śmieci, skoro nigdy nie pierzesz sam swoich brudów i nie sprzątasz tutaj, co widać i czuć na odległość, a z drugiej strony nie dalej niż dziesięć kilometrów stąd ktoś podpalił szkołę podstawową, używając materiałów wybuchowych zrobionych domowym sposobem z wybielacza do tkanin i płynu hamulcowego? – Stoję tuż przy synu i potrząsam nim za ramiona, a on, choć mógłby mi się wyrwać, gdyby tylko chciał, pozwala się szarpać, aż głowa mu podskakuje. – Na miłość boską, co ty wyrabiasz?!

Jesse podnosi na mnie wzrok.

– Skończyłeś?

Puszczam jego ramiona. Jesse cofa się z wyszczerzonymi zębami.

– Spróbuj mi zaprzeczyć – rzucam wyzywająco.

– Zaprzeczyć? – krzyczy mój syn. – Pogódź się z prostym faktem, tatku, że choć przez całe życie przywykłeś winić mnie za zbrodnie tego świata, to tym razem pudło! Jak mi nie wierzysz, obejrzyj wiadomości.

Powoli wsuwam rękę do kieszeni i kładę na dłoni Jessego niedopałek papierosa marki Merits.

– Skoro tak, to po co zostawiłeś wizytówkę?

Kiedy płonie budynek, a ogień wymyka się spod kontroli, jedynym wyjściem jest po prostu dać mu się wypalić. Trzeba wycofać się, najlepiej na jakieś wzniesienie osłonięte od wiatru, skąd można obserwować, jak budynek pożera sam siebie.

Jesse podnosi rękę do ust. Jego dłoń drży, papieros spada na podłogę, toczy się u naszych stóp. Mój syn zakrywa twarz, wpycha kciuki w kąciki oczu.

– Nie mogłem jej pomóc – szepcze.

To są słowa z głębi serca. Jesse garbi się, kurczy, jakby na powrót stawał się małym chłopcem.

– Kto… Kto o tym wie?

Uderzają mnie te słowa. On pyta o to, czy aresztuje go policja. Chce wiedzieć, czy powiedziałem o wszystkim jego matce.

On domaga się kary.

Robię więc coś, co z całą pewnością go złamie: przyciągam go do siebie i tulę w ramionach. Jesse płacze. W barach jest szerszy niż ja, a do tego przewyższa mnie o pół głowy. Tamten pięciolatek, który nie nadawał się na dawcę, przeszedł długą drogę, żeby stać się tym mężczyzną. A ja nic z tego nie pamiętam. W tym, jak sądzę, leży cały problem. W jaki sposób człowiek dochodzi do wniosku, że skoro nie można ratować, trzeba niszczyć? I czy winę za to ponosi on sam, czy ci, którzy nie powiedzieli mu, że to błędne myślenie, chociaż powinni to zrobić?

Zrobię wszystko, co tylko będzie trzeba, żeby piromania mojego syna zakończyła się raz na zawsze, tutaj i teraz. Ale nie powiem o niczym ani policji, ani komendantowi straży pożarnej. Pewnie dlatego, że Jesse jest moim synem, albo z czystej głupoty. Być może postąpię tak dlatego, że Jesse zbyt przypomina mnie samego: aby osiągnąć swój cel, musiał wybrać ogień, musiał dowieść sobie samemu, że potrafi zapanować nad czymś, co jest nie do opanowania.

Oddech Jessego powoli się uspokaja, tak samo jak kiedyś, przed laty, kiedy usypiał mi na kolanach, a ja niosłem go na rękach do pokoju na piętrze. Zasypywał mnie setkami pytań: a do czego jest dwucalowy wąż? A calowy? A dlaczego ty też musisz myć swój wóz? A czy szeregowy ratownik może prowadzić wóz strażacki? Nagle dociera do mnie, że nie mogę sobie przypomnieć, kiedy Jesse przestał pytać mnie o cokolwiek. Pamiętam jednak dobrze to wrażenie, że czegoś zabrakło w moim życiu. Utratę synowskiego uwielbienia czuje się dokładnie tak samo jak ból fantomowy w amputowanej kończynie.


CAMPBELL

Wszyscy lekarze na przesłuchaniach zachowują się podobnie: każdym słowem, każdą sylabą swojego zeznania przypominają prawnikowi, że choć sprawiedliwości być może stanie się zadość, to i tak nie będzie to żadną rekompensatą dla tych, którzy czekają, którzy umierają, podczas gdy lekarz siedzi pod przymusem na sali sądowej, zamiast być przy nich w szpitalu. Będę szczery – zawsze mnie to wkurzało. Za każdym razem, kiedy przesłuchuję lekarza, to zanim się obejrzę, zaczynam robić mu na złość – proszę o krótką przerwę na wyjście do toalety, zawiązuję sznurowadło, wtrącam do swoich wypowiedzi wymowne pauzy, żeby tylko przytrzymać go na krześle dla świadka choć jedną chwilę dłużej. Nic nie mogę na to poradzić.

Doktor Chance nie jest wyjątkiem. Od samego początku przesłuchania widać, że spieszy mu się do wyjścia. Sprawdza godzinę na zegarku tak często, że można by pomyśleć, że zaraz ucieknie mu pociąg. Tym razem jednak różnica polega na tym, że Sarze Fitzgerald w równym stopniu zależy na tym, żeby Chance skończył jak najszybciej i wyszedł. Bo pacjentka, która czeka, która umiera, to jej własna córka, Kate.

Ale tuż obok siebie czuję ciepło ramienia Anny. Wstaję i zadaję lekarzowi kolejne pytanie. Powoli, bez pośpiechu.

– Panie doktorze, czy terapie, podczas których stosowano tkanki pobrane z ciała Anny, można było nazwać „pewnymi”?

– Choroby nowotworowe nie znają kryterium „pewności”, panie Alexander.

– Czy państwo Fitzgerald mieli tę świadomość?

– Zawsze szczegółowo objaśniamy ryzyko planowanego zabiegu z tego powodu, że po rozpoczęciu leczenia wszystkie układy wewnętrzne są zagrożone. Procedura, która w poprzedniej kuracji przyniosła pełen sukces, przy następnej może zaszkodzić pacjentowi. – Doktor Chance uśmiecha się do Sary. – Muszę powiedzieć, że Kate to naprawdę zadziwiająca młoda kobieta. Nikt z nas się nie spodziewał, że dożyje pięciu lat, a w tej chwili ma szesnaście.

– Dzięki swojej siostrze – zauważam.

Doktor Chance przytakuje.

– Zgadza się. Silny organizm to jedno, ale też niewielu pacjentów ma to szczęście, że może skorzystać z usług idealnie zgodnego dawcy.

Wstaję, trzymając ręce w kieszeniach.

– Czy może pan przybliżyć sądowi, w jaki sposób doszło do tego, że państwo Fitzgerald przy poczęciu Anny skorzystali z pomocy oddziału genetyki szpitala miejskiego w Providence?

– Testy wykazały, że ich syn nie wykazuje zgodności tkankowej i nie może być dawcą dla Kate. Wtedy opowiedziałem państwu Fitzgerald o pewnej rodzinie, z którą zetknęła mnie praktyka lekarska. Żadne z ich dzieci nie wykazało zgodności z bratem chorym na białaczkę, ale kiedy trwało jego leczenie, matka ponownie zaszła w ciążę. Okazało się, że to ostatnie dziecko jest idealnym dawcą.

– Czy doradzał pan państwu Fitzgerald, aby poczęli genetycznie zaprogramowanego potomka, który miałby służyć jako dawca narządów dla Kate?

– Ależ oczywiście, że nie. – Doktor Chance jest oburzony. – Powiedziałem im tylko, że nawet jeśli pierwsze dziecko nie ma zgodności z drugim, nie oznacza to, że kolejne dzieci także takie będą.

– Czy powiedział pan państwu Fitzgerald, że to dziecko, ten genetycznie zaprogramowany dawca idealny, będzie musiało przez całe życie służyć Kate jako dawca?

– Wtedy była mowa o jednorazowym przetoczeniu krwi pępowinowej – odpowiada doktor Chance. – Niestety, nastąpiła wznowa, wskutek czego należało zastosować kolejne terapie z wykorzystaniem dawcy. Gwarantowały one także większe szanse powodzenia.

– A zatem mam rozumieć, że jeżeli jutro naukowcy ogłoszą opracowanie nowej metody leczenia, która zagwarantuje pełne wyleczenie Kate, pod warunkiem że Anna obetnie sobie głowę i odda siostrze, to pan zaleci jej zastosowanie?

– Rzecz jasna nie. Nigdy nie namawiałbym nikogo, aby leczył swoje dziecko za pomocą terapii, która zagraża życiu innego dziecka.

– A czy nie to właśnie pan robił przez trzynaście lat?

Twarz doktora Chance’a tężeje, pojawiają się na niej zmarszczki.

– Żadna z terapii nie wywołała u Anny długotrwałych ujemnych skutków ubocznych.

Wyjmuję z teczki kartkę i wręczam ją sędziemu, a potem podaję doktorowi Chance’owi.

– Czy zechce pan przeczytać zaznaczony fragment?

Lekarz zakłada okulary i odchrząknąwszy, zaczyna:

– „Zostałam powiadomiona, że znieczulenie może powodować pewne komplikacje, między innymi niewłaściwe reakcje na leki, ból gardła, ubytki w uzębieniu oraz uszkodzenie wypełnień dentystycznych, niesprawność strun głosowych, zaburzenia oddychania, łagodne bóle i pomniejsze dolegliwości, utratę czucia, bóle głowy, infekcje, reakcje alergiczne, żółtaczkę, krwawienie, uszkodzenie nerwów, skrzepy krwi, atak serca, uszkodzenie mózgu, a w krytycznych sytuacjach ustanie pracy narządów wewnętrznych albo utratę życia”.

– Czy zna pan tę formułkę, panie doktorze?

– Tak. Jest to wyjątek ze standardowego formularza, w którym pacjent wyraża zgodę na operację chirurgiczną.

– Proszę przeczytać nazwisko pacjenta, który miał przejść tę operację.

– Anna Fitzgerald.

– A kto podpisał zgodę na zabieg?

– Sara Fitzgerald.

Nie wyjmując rąk z kieszeni, kontynuuję:

– A zatem znieczulenie niesie ze sobą ryzyko upośledzenia fizycznego bądź śmierci. Zgodzi się pan, że są to całkiem poważne długotrwałe ujemne skutki uboczne.

– Właśnie po to wymagamy podpisania zgody na zabieg. Ma to nas chronić przed ludźmi takimi jak pan – odpowiada doktor Chance. – W rzeczywistości ryzyko jest znikome, a sam zabieg pobrania szpiku kostnego zupełnie prosty.

– Dlaczego Anna musiała zostać znieczulona do tak prostego zabiegu?

– Dzięki znieczuleniu zabieg będzie mniej traumatyczny dla dziecka, a także przebiegnie spokojniej.

– Czy po zabiegu Anna skarżyła się na bóle?

– Raz lub dwa – odpowiada doktor Chance.

– Nie pamięta pan?

– To było dawno temu. Jestem pewien, że Anna do tej pory też już o tym zapomniała.

– Tak pan uważa? – Odwracam się do Anny. – Czy mam ją zapytać?

Sędzia DeSalvo krzyżuje ręce na piersi.

– Skoro mowa o ryzyku – zmieniam gładko temat – to czy może pan nam przybliżyć szczegóły badań nad długoterminowymi skutkami ubocznymi zastrzyków z czynnikiem wzrostu, które Anna otrzymała już dwukrotnie przed każdorazowym pobraniem tkanek do przeszczepu?

– Teoretycznie czynnik wzrostu nie powinien powodować żadnych następstw.

– Teoretycznie – powtarzam jak echo. – Dlaczego teoretycznie?

– Ponieważ badania przeprowadzano na zwierzętach laboratoryjnych – mówi doktor Chance. – Działanie tych preparatów na ludzi nie jest jeszcze do końca ustalone.

– Wielce pocieszająca wiadomość.

Chance wzrusza ramionami.

– Lekarze nie mają w zwyczaju przepisywać środków, które mogą zaszkodzić zdrowiu pacjenta.

– Czy słyszał pan o talidomidzie, panie doktorze?

– Oczywiście. Ostatnio wznowiono badania nad metodami leczenia raka za pomocą tego leku.

– A w przeszłości uznano go za kamień milowy w tej dziedzinie – przypominam mu. – Skutki były przerażające. A propos skutków… Czy zabieg usunięcia nerki jest ryzykowny?

– Nie bardziej niż zwykła operacja – odpowiada doktor Chance.

– Czy w wyniku komplikacji podczas zabiegu Anna może stracić życie?

– Jest to wyjątkowo mało prawdopodobne, panie Alexander.

– Przypuśćmy zatem, że Anna przeszła operację bez najmniejszego szwanku. Czy fakt posiadania tylko jednej nerki utrudni jej życie?

– Otóż nie – mówi lekarz. – I to jest najlepsze w tym wszystkim.

Wręczam mu ulotkę, którą otrzymałem na oddziale nefrologii jego szpitala.

– Czy może pan przeczytać podkreślony fragment?

Doktor Chance ponownie nasuwa okulary na nos.

– „Zwiększone ryzyko zachorowania na nadciśnienie. Niebezpieczeństwo wystąpienia komplikacji podczas ciąży”. – Unosi na chwilę wzrok, po czym czyta dalej: – „Dawcom odradza się uprawianie sportów kontaktowych, które grożą uszkodzeniem pozostałej nerki”.

Zakładam ręce za plecy.

– Czy wiedział pan, że Anna gra w hokeja?

Doktor Chance spogląda w stronę Anny.

– Nie. Nie wiedziałem.

– Jest bramkarzem. I to już od kilku lat. – Odczekuję kilka chwil, żeby wszyscy zdali sobie sprawę ze znaczenia tej informacji. – Ale skoro oddanie nerki stoi pod znakiem zapytania, porozmawiajmy o operacjach, które się odbyły. Czynnik wzrostu, wlew limfocytów dawcy, komórki macierzyste, pobranie limfocytów i szpiku kostnego – czy w pana opinii jako fachowca taka liczba zabiegów mogła wyrządzić Annie poważne szkody?

– Poważne? – Moment zawahania. – Nie. Jej zdrowie nie ucierpiało w żaden poważniejszy sposób.

– Więc może te operacje przyniosły jej jakąś korzyść?

Doktor Chance przypatruje mi się przez dłuższą chwilę.

– Oczywiście – odpowiada w końcu. – Za każdym razem ratowała życie siostrze.

Siedzę wraz z Anną w sali konferencyjnej na piętrze budynku sądu. Jemy obiad. W progu sali staje Julia.

– Czy to jest prywatne przyjęcie?

Anna skinieniem ręki zaprasza ją do środka. Julia przysiada się, zaszczyciwszy mnie tylko przelotnym spojrzeniem.

– Jak się trzymasz? – pyta Anny.

– Ujdzie – pada odpowiedź. – Byle to się już skończyło.

Julia otwiera torebkę sosu do sałatek i skrapia nią obiad, który sobie przyniosła.

– Nawet się nie obejrzysz, jak będzie po wszystkim.

Mówiąc to, rzuca mi jedno szybkie spojrzenie.

Wystarczy. Momentalnie przed oczy napływają mi wspomnienia: zapach jej skóry, mały pieprzyk poniżej piersi, znamię w kształcie półksiężyca…

Niespodziewanie Anna wstaje od stolika.

– Zabieram Sędziego na spacer – oznajmia.

– Ani mi się waż. Na zewnątrz wciąż roi się od dziennikarzy.

– To przejdę się z nim po korytarzu.

– Nie ma mowy. To mój pies – przewodnik i ja go muszę wyprowadzać. Tak jest ułożony.

– W takim razie idę do ubikacji – mówi Anna. – Tam chyba jeszcze mogę pójść sama?

Wychodzi z sali, zostawiając nas z sobą i tym wszystkim, co nie powinno się wydarzyć, a jednak się wydarzyło.

– Zrobiła to celowo – odzywam się.

Julia kiwa głową potakująco.

– Inteligentny dzieciak. Czyta w ludziach jak w książce. – Odkłada plastikowy widelec na talerz. – W twoim samochodzie jest pełno psiej sierści.

– Wiem. Nie mogę uprosić Sędziego, żeby związywał włosy gumką.

– Dlaczego mnie nie obudziłeś?

Szczerzę zęby w uśmiechu.

– Bo rzuciliśmy kotwicę w strefie, gdzie zakazano używania budzików.

Julii to jakoś nie bawi.

– Czy ta wczorajsza noc to był dla ciebie żart?

W mojej głowie odzywa się stare porzekadło: Z czego śmieje się Bóg? Odpowiedź: z ludzkich planów. A ponieważ jestem tchórzem, wstaję od stołu, chwytając obrożę psa.

– Muszę go wyprowadzić, zanim wrócimy na salę sądową.

Przy drzwiach słyszę głos Julii:

– Nie odpowiedziałeś mi.

– Nie chcesz usłyszeć mojej odpowiedzi. – Nie odwracam się, bo wtedy musiałbym spojrzeć jej w twarz.

Sędzia DeSalvo odkłada dalsze przesłuchania na następny dzień, na godzinę trzecią, z powodu swojej cotygodniowej wizyty u kręgarza. Odprowadzam Annę do wyjścia, gdzie spodziewam się zastać jej ojca, ale Briana nigdzie nie widać. Sara rozgląda się dookoła zdziwiona.

– Pewnie przyszło wezwanie – tłumaczy męża. – Możemy… – mówi do Anny.

Szybko kładę dłoń na ramieniu dziewczynki.

– Odwiozę cię do remizy.

W samochodzie Anna siedzi cicho. Zatrzymuję wóz na parkingu przed remizą, ale nie wyłączam silnika.

– Wiesz – zagaduję – może tego nie zauważyłaś, ale ten pierwszy dzień był naprawdę obiecujący.

– Wszystko jedno.

Anna wysiada bez słowa, a Sędzia wskakuje na puste przednie siedzenie. Odprowadzam ją wzrokiem i widzę, że zamiast iść prosto do wejścia, skręciła w lewo. Wycofuję samochód na ulicę, ale po chwili zatrzymuję go i wbrew zdrowemu rozsądkowi wyłączam silnik. Zamknąwszy Sędziego w środku, idę śladem Anny na tyły budynku remizy.

Dziewczyna stoi nieruchomo jak posąg, unosząc twarz do nieba. Co mam teraz zrobić, co jej powiedzieć? Nigdy nie miałem dzieci; ledwo udaje mi się zadbać o siebie.

Ale to Anna pierwsza przerywa ciszę.

– Czy miałeś kiedyś pewność, że robisz coś złego, chociaż wydawało się, że wszystko jest w porządku?

– Tak. – Myślę o Julii.

– Czasami mam już siebie dosyć – mamrocze Anna pod nosem.

– Czasami – przyznaję – ja też mam się dość.

Tym wyznaniem ją zaskakuję. Patrzy na mnie, a po chwili z powrotem odwraca wzrok ku niebu.

– Tam są gwiazdy. Nie widać ich, ale są.

Wkładam ręce do kieszeni.

– Kiedyś każdej nocy szeptałem życzenia gwiazdom, żeby się spełniły.

– Czego sobie życzyłeś?

– Żebym trafił jakieś rzadkie karty z baseballistami do kolekcji. Żeby rodzice kupili mi golden retrievera. Żeby do naszej klasy przyszła nowa, młoda, seksowna nauczycielka.

– Tata powiedział mi, że astronomowie odkryli we Wszechświecie nowe miejsce, gdzie rodzą się gwiazdy. Upłynęło dwa tysiące pięćset lat, zanim udało się nam je zobaczyć. – Patrzy mi w oczy. – Dobrze ci się układa z rodzicami?

Przez chwilę chcę jej skłamać, ale potem potrząsam głową.

– Kiedyś myślałem, że jak dorosnę, będę taki jak oni, ale okazało się, że nic z tego. Kiedy dorosłem, okazało się, że wcale nie chcę być do nich podobny.

Promienie słońca gładzą mleczną skórę Anny, rozświetlają kontur jej szyi.

– Rozumiem – mówi dziewczynka. – Ty też byłeś niewidzialny.

Загрузка...