ŚRODA

Powróżę ci z popiołu, jeśli chcesz.

Popatrzę w ogień i wyczytam z

Popielatych rzęs,

Z czerwonych i czarnych języków I pasków,

Skąd się bierze ogień

I jak biegnie do samego morza.

Carl Sandburg, „Ogniste stronice”


CAMPBELL

Każdy, jak sądzę, ma dług wdzięczności wobec swoich rodziców. Pytanie brzmi: jak wielki? Zadaję je sobie, słuchając paplaniny matki. Tematem dnia jest dziś najnowszy romans ojca. Nie po raz pierwszy żałuję, że nie mam rodzeństwa, choćby tylko dlatego, że gdybym je miał, takie telefony o świcie budziłyby mnie raz, dwa razy w tygodniu, ale nie siedem.

– Mamo – przerywam potok słów – wątpię, żeby ona naprawdę miała szesnaście lat.

– Nie doceniasz swojego ojca, Campbell.

Być może; zdaję sobie jednak sprawę, że mój ojciec jest także sędzią federalnym. Możliwe, że fantazjuje na temat pensjonarek, ale nigdy nie posunie się do tego, żeby złamać prawo.

– Mamo, muszę już wychodzić, bo spóźnię się do sądu. Jeszcze dziś odezwę się do ciebie. – Po tych słowach rozłączam się, zanim zdąży coś powiedzieć.

Co z tego, że nie idę dziś do sądu. Biorę głęboki wdech i potrząsam głową. Sędzia wpatruje się we mnie.

– Kolejny dowód na to, że pies jest mądrzejszy od człowieka – mówię na głos. – Kiedy dorasta, zrywa kontakty z matką.

Udaję się do kuchni, po drodze zawiązując krawat. Moje mieszkanie to istne dzieło sztuki. Jest urządzone skromnie, ale elegancko, a każda rzecz, jaka się w nim znajduje, jest z najwyższej półki: czarna skórzana kanapa zaprojektowana na zamówienie; telewizor z płaskim kineskopem, zawieszony na ścianie; gablotka, w której trzymam pod kluczem kolekcjonerskie pierwodruki powieści takich autorów jak Hemingway i Hawthorne, z autografami. Ekspres do kawy sprowadziłem z Włoch, a w lodówce można przechowywać żywność w temperaturze poniżej zera. Otwieram drzwi. Moim oczom ukazuje się samotna cebula, butelka keczupu i trzy pudełka czarno – białej kliszy fotograficznej.

Wcale mnie to nie dziwi. Rzadko jadam w domu. Sędzia nie poznałby smaku psiej karmy, tak jest przyzwyczajony do dań z restauracji.

– Może wybierzemy się do Rosie’s? – proponuję mu. – Co ty na to?

Zakładam mu uprząż psa – przewodnika. Sędzia szczeka. Żyje ze mną już od siedmiu lat. Kupiłem go od tresera psów policyjnych, ale został ułożony specjalnie dla mnie. A dlaczego tak go nazwałem? Cóż, który adwokat nie marzy o tym, żeby od czasu do czasu móc wezwać sędziego na dywanik?

Restauracja Rosie’s to nieosiągalne marzenie sieci Starbucks: urządzona w oryginalnym, eklektycznym stylu, przyciąga gości, którzy na pierwszy rzut oka mogą przy kawie czytać klasyków rosyjskiej literatury w oryginale, bilansować na laptopie budżet spółki albo pisać scenariusze. Bywamy tam z Sędzią dość często i zwykle dostajemy nasz ulubiony stolik na tyłach sali. Zamawiamy dwie kawy z ekspresu i dwa rogaliki z czekoladą, flirtując przy tym bezwstydnie z dwudziestoletnią Ofelią, kelnerką. Ale dziś coś jest nie tak: Ofelii nigdzie nie widać, a przy naszym stoliku siedzi jakaś kobieta i karmi bajglem dziecko w wózku. Tego już za wiele; wytrąca mnie to z równowagi do tego stopnia, że Sędzia musi siłą zaciągnąć mnie do stołka przy barze. W tej chwili to jedyne wolne miejsce w całym lokalu. Można stąd wyjrzeć przez okno na ulicę.

Dopiero siódma trzydzieści, a już cały dzień zepsuty.

Podchodzi do nas młodzieniec o szkieletowatej posturze heroinisty. Jego brwi przypominają karnisze, tyle w nich kolczyków. W ręce trzyma notes. Zatrzymuje się i zauważa Sędziego, który położył się u moich stóp.

– Sorka, stary. Z psami nie wolno.

– To pies – przewodnik – wyjaśniam. – Gdzie jest Ofelia?

– Nie ma jej. Uciekła wczoraj ze swoim kochasiem. Chcą się pobrać.

Uciekła, żeby wyjść za mąż? To tak się wciąż robi?

– A kim jest jej wybranek? – pytam z ciekawości, choć to nie moja sprawa.

– To taki upolityczniony rzeźbiarz. Robi popiersia światowych przywódców z psiej kupy. Wymyślił sobie taką formę przekazu dla wyrażenia swoich przekonań.

Przez krótką chwilę współczuję biednej Ofelii. Możecie mi wierzyć: miłość jest równie piękna i równie trwała jak tęcza. Zachwyca od pierwszego wejrzenia, ale wystarczy mrugnąć i już po niej.

Kelner sięga do tylnej kieszeni i podaje mi plastikową kartę.

– Proszę. Menu alfabetem Braille’a.

– Nie jestem niewidomy. Proszę dwie kawy z ekspresu i dwa rogaliki.

– To po co ci pies, skoro tak?

– Jestem chory na SARS – mówię. – Pies liczy osoby, które zarażam.

Widzę, że chłopak nie wie, czy żartuję, czy mówię poważnie. Wycofuje się z niepewnym wyrazem twarzy i idzie do kuchni po moją kawę.

Z tego miejsca widać, co się dzieje na ulicy; stolik, który zwykle zajmuję, stoi w głębi sali. Obserwuję starszą panią, która właśnie o włos uniknęła potrącenia przez taksówkę. Przed oknem restauracji przechodzi tanecznym krokiem chłopak, niosąc na ramieniu magnetofon trzy razy większy od jego głowy. Dwie bliźniaczki w mundurkach prywatnej szkoły parafialnej oglądają magazyn młodzieżowy i chichoczą. Widzę także kobietę o bujnych, falujących, kruczoczarnych włosach, która oblewa się kawą. Upuszczony papierowy kubek toczy się po chodniku.

Wszystko we mnie zamiera. Wydaje mi się, że ją poznaję; muszę zobaczyć, czy to jest ta osoba, o której myślę. Czekam, aż nieznajoma podniesie głowę, ale ona odwraca się ode mnie i zaczyna wycierać zalaną spódnicę papierową serwetką. Autobus przecina świat na pół, a w mojej kieszeni odzywa się komórka.

Spoglądam na wyświetlacz; spodziewałem się tego. Nie odbieram telefonu od matki. Wyłączam aparat i szukam wzrokiem kobiety zza okna, ale zniknęła razem z autobusem.

Otwieram drzwi biura, od progu warkliwym głosem rzucając Kerri polecenia.

– Zadzwoń do Osterlitza i dowiedz się, czy będzie mógł zeznawać w procesie Weilanda. Zdobądź listę powodów, którzy zaskarżyli spółkę New England Power w ciągu ostatnich pięciu lat. Zrób mi kopię zeznania z Melbourne. Zadzwoń do sądu i spytaj Jerry’ego, który sędzia będzie obecny na rozpatrzeniu wniosku córki Fitzgeraldów.

Dzwoni telefon. Kerri rzuca mi spojrzenie.

– A propos córki Fitzgeraldów. – Wskazuje głową w stronę drzwi prowadzących do mojego prywatnego gabinetu. Na progu stoi Anna Fitzgerald. W jednej ręce trzyma butelkę płynu do czyszczenia, w drugiej irchową szmatkę. Poleruje gałkę w drzwiach.

– Co ty robisz? – pytam.

– To, co mi pan kazał. – Anna opuszcza głowę, spoglądając na psa. – Cześć, Sędzia.

– Telefon do ciebie na drugiej linii – mówi Kerri.

Rzucam jej wymowne spojrzenie – dlaczego w ogóle wpuściła tutaj to dziecko, przerasta moje zdolności pojmowania – i próbuję otworzyć drzwi, ale gałka ślizga mi się w ręku od tego środka, którym Anna ją wysmarowała. Przez chwilę szarpię się z drzwiami, aż w końcu dziewczyna łapie gałkę przez szmatkę i otwiera je przede mną.

Sędzia obchodzi gabinet dookoła, szukając najwygodniejszego miejsca na podłodze. Dotykam mrugającego przycisku na biurkowym telefonie.

– Campbell Alexander, słucham.

– Mówi Sara Fitzgerald, matka Anny.

Przyjmuję tę wiadomość ze spokojem, spoglądając na jej córkę, polerującą gałkę u drzwi, nie dalej niż półtora metra ode mnie.

– Witam, pani Fitzgerald. – Tak jak się spodziewałem, Anna przerywa pracę.

– Dzwonię do pana, ponieważ… Widzi pan, zaszło pewne nieporozumienie.

– Czy złożyli już państwo odpowiedź na wniosek?

– To nie będzie konieczne. Rozmawiałam wczoraj z Anną. Po naszej rozmowie córka zrezygnowała z dalszego prowadzenia sprawy. Zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ratować siostrę.

– Tak pani uważa. – Mój głos nabiera zimnego, urzędowego tonu. – Niestety, tak się jednak nieszczęśliwie składa, że wiadomość o zaniechaniu postępowania muszę otrzymać bezpośrednio od klienta. – Patrzę Annie w oczy i unoszę brew. – Czy orientuje się pani, gdzie w tej chwili jest pani córka?

– Wyszła pobiegać – informuje mnie Sara Fitzgerald. – Ale po południu stawimy się w sądzie. Porozmawiamy z sędzią i wszystko się wyjaśni.

– Zatem do zobaczenia. – Odkładam słuchawkę i spoglądam na Annę, krzyżując ręce na piersi. – Chcesz mi może o czymś powiedzieć?

Anna wzrusza ramionami.

– Nic szczególnego nie przychodzi mi na myśl.

– Twoja matka jest nieco odmiennego zdania. Chociaż, z drugiej strony, jest również przekonana, że właśnie uprawiasz bieg po zdrowie.

Anna ogląda się na Kerri, która siedzi za biurkiem w przedpokoju i, rzecz jasna, chłonie każde nasze słowo. Zamyka drzwi i podchodzi do mojego biurka.

– Po tym, co się stało wczoraj wieczorem, nie mogłam jej powiedzieć, że idę do pana.

– A co się stało wczoraj wieczorem? – Anna nagle milknie, a ja tracę cierpliwość. – Posłuchaj mnie. Jeśli planujesz wycofać pozew… Jeśli niepotrzebnie tracę dla ciebie czas… To byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała uczciwie powiedzieć mi o tym teraz, w tej chwili. Bo ja nie jestem psychologiem rodzinnym ani kumplem ze szkoły. Jestem twoim adwokatem, a gdzie jest adwokat, tam musi być sprawa. Pytam cię więc jeszcze raz: czy zmieniłaś zdanie co do tego procesu?

Wbrew oczekiwaniom moja tyrada nie odbiera Annie zdecydowania i nie kładzie kresu całej sprawie, zanim jeszcze zdążyła się ona na dobre rozpocząć. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna spogląda na mnie spokojnym, opanowanym wzrokiem.

– Czy nadal chce mnie pan reprezentować?

Przytakuję, chociaż głos rozsądku odradza mi to stanowczo.

– W takim razie nie – słyszę. – Nie zmieniłam zdania.

Kiedy po raz pierwszy popłynąłem z ojcem na regaty, miałem czternaście lat. Z całych sił starał się mnie zniechęcić: byłem za młody i niedojrzały, a pogoda stanowczo zbyt niepewna. Ja jednak wiedziałem, co tak naprawdę chciał przez to powiedzieć: z taką załogą nie miał szans na wygraną. Dla mojego ojca liczyli się tylko najlepsi. Reszta równie dobrze mogła nie istnieć.

Ojciec pływał na przepięknym jachcie klasy USA – 1, zbudowanym z mahoniu i drewna tekowego, kupionym w Marblehead od J. Geilsa, tego rockowego klawiszowca. Był to, inaczej mówiąc, obiekt marzeń, wyznacznik pozycji i symbol wtajemniczenia opakowany w miodowozłotą gładź drewna i oślepiający nieskazitelną bielą żagla.

Ruszyliśmy z kopyta, przecinając linię startową pod pełnym żaglem równo z wystrzałem startera. Starałem się w każdej chwili być tam, gdzie należało: korygowałem ster, zanim jeszcze ojciec zdążył wydać mi polecenie, pomagałem przy zwrotach i przy halsach, aż od wysiłku rwały mnie mięśnie. I być może wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie burza, która nadeszła od północy, przynosząc ścianę deszczu i wiatr wzburzający trzymetrowe fale, po których zjeżdżaliśmy jak po stromych pagórkach.

Obserwowałem ojca uwijającego się w żółtym sztormiaku, jakby nie zauważał szalejącej ulewy. Ja marzyłem tylko o jednym: wczołgać się do jakiejś dziury, zwinąć w kłębek i umrzeć. Jemu na pewno nawet nie przyszło to do głowy.

– Campbell! – usłyszałem jego ryk. – Zmieniamy kurs!

Ale zwrot pod wiatr oznaczał kolejną piekielną huśtawkę.

– Campbell – powtórzył ojciec. – Rusz się.

Nagle przed nami otworzyła się głęboka dolina. Łódź zwaliła się w nią z taką prędkością, że straciłem oparcie pod nogami. Ojciec rzucił się do steru, odpychając mnie na bok. Na jedną chwilę, krótką, lecz cudowną, żagle znieruchomiały. Potem bom śmignął na drugą stronę, a jacht pomknął halsem w kierunku przeciwnym niż nasz kurs.

– Podaj koordynaty – rozkazał ojciec.

Prowadzenie nawigacji oznaczało, że mam zejść pod pokład, gdzie były mapy, i obliczyć kurs, który doprowadzi nas do następnej boi na trasie wyścigu. W zamkniętej, dusznej kajucie poczułem się jednak jeszcze gorzej. Otworzyłem mapę, ale nie zdążyłem nawet rzucić okiem. Zwymiotowałem prosto na nią.

Ojciec zaczął mnie szukać tylko dlatego, że długo nie wracałem z obliczonym kursem. Wsunął głowę do kajuty i zobaczył mnie na podłodze, siedzącego w kałuży własnych wymiocin.

– No nie – mruknął pod nosem i poszedł.

Zebrałem wszystkie siły i zmusiłem się do wyjścia za nim na pokład. Zmagał się z kołem sterowym i udawał, że mnie nie widzi, a kiedy zrobił zwrot, nie ostrzegł mnie ani słowem. Żagiel przeleciał na drugą stronę, rozpruwając niebo na dwoje. Bom huknął mnie w tył głowy. Straciłem przytomność.

Ocknąłem się w chwili, gdy ojciec mknął już ku linii końcowej, ścigając się z inną łodzią. Przestało padać, jeszcze tylko mżyło. Ojciec ukradł wiatr współzawodnikowi, który stracił prędkość i został w tyle. Wygraliśmy z przewagą kilku sekund.

Kazał mi posprzątać po sobie, a potem wysadził na przystani, polecił wziąć taksówkę i jechać do siedziby jachtklubu. Sam popłynął tam łodzią płaskodenną, żeby świętować zwycięstwo. Dojechałem na miejsce dopiero po godzinie. Ojciec był w wyśmienitym humorze, popijał whisky z kryształowego pucharu, który był nagrodą w tych regatach.

– Hej, Cam, idzie twoja załoga – zawołał jeden z jego znajomych. Mój ojciec zasalutował mi pucharem, wziął głęboki łyk, po czym z takim rozmachem postawił naczynie na blacie, że urwał ucho.

– Szkoda nagrody – mruknął ktoś pod nosem.

Ojciec odpowiedział mu, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Faktycznie szkoda – przyznał.

Praktycznie co trzeci samochód w Rhode Island ma na tylnym zderzaku czerwono – białą naklejkę z napisem upamiętniającym jedną z ofiar głośniejszych wypadków drogowych, do jakich doszło w naszym stanie: „Moja przyjaciółka Katy DeCubellis zginęła potrącona przez pijanego kierowcę”, „Mój przyjaciel John Sisson zginął potrącony przez pijanego kierowcę”. Takie naklejki można dostać na szkolnych festynach, u fryzjera albo od kwestarza. To nic, że nie znało się dzieciaka, który zginął; są one wyrazem solidarności i skrytej radości, że to nie nas, lecz kogoś innego spotkał tak tragiczny los.

W zeszłym roku na zderzakach pojawiły się naklejki ku pamięci nowej ofiary wypadku drogowego, Deny DeSalvo. Znałem ją z widzenia, w przeciwieństwie do innych zabitych. Miała dwanaście lat i była córką sędziego. Podobno jej ojciec przeżył załamanie podczas procesu, który odbył się zaraz po pogrzebie dziewczynki, i wziął trzymiesięczny urlop, żeby uporać się z bólem po stracie dziecka. Przypadek zrządził, że właśnie tego sędziego wyznaczono do prowadzenia sprawy Anny Fitzgerald.

Wchodząc do Kompleksu Garrahiego, gdzie ma siedzibę sąd rodzinny okręgu Providence, zastanawiam się, czy człowiek tak ciężko doświadczony przez życie będzie na siłach sądzić w sprawie, w której wygrana mojej klientki doprowadzi do śmierci jej nastoletniej siostry.

U wejścia stoi nowy strażnik, potężny facet z szyją grubą jak pień sekwoi i odpowiednio żywym pomyślunkiem.

– Bardzo mi przykro – mówi. – Psów nie wpuszczamy.

– To mój pies – przewodnik.

Strażnik jest zaskoczony i speszony. Pochyla się, żeby zajrzeć mi w oczy. Odpowiadam takim samym spojrzeniem.

– Jestem krótkowzroczny. Pies pomaga mi czytać znaki drogowe.

Obchodzimy tego cerbera i udajemy się korytarzem do sali rozpraw.

Za drzwiami stoją woźny sądowy i matka Anny Fitzgerald, rozmawiająca z nim jak z uczniakiem, któremu trzeba utrzeć nosa. Domyślam się, że to właśnie jest matka mojej klientki, chociaż prawdę mówiąc, w niczym nie przypomina stojącej tuż obok córki.

– Jestem przekonana, że sędzia zrozumie. To wyjątkowa sytuacja. – Sara Fitzgerald spiera się z urzędnikiem, a jej mąż przysłuchuje się rozmowie, stojąc samotnie kilka kroków za nią.

Anna dostrzega mnie. Na jej twarzy pojawia się ulga. Zwracam się do woźnego:

– Jestem Campbell Alexander – mówię. – W czym problem?

– Właśnie usiłuję wytłumaczyć pani Fitzgerald, że tylko adwokaci mają wstęp do gabinetu sędziego.

– Ja występuję w imieniu Anny – informuję go.

– A kto reprezentuje panią? – pyta woźny Sarę Fitzgerald.

Matka Anny przez chwilę wygląda, jakby była na krawędzi załamania. Odwraca się do męża.

– Im dalej, tym gorzej – mówi cicho.

– Na pewno chcesz w to brnąć? – pyta on, potrząsając głową.

– Czy chcę? Nie, nie chcę. Muszę.

Te słowa nagle otwierają mi oczy.

– Zaraz – zwracam się do niej. – To pani jest prawnikiem?

Sara obrzuca mnie wzrokiem.

– Zgadza się.

Patrzę na Annę z niedowierzaniem.

– A ty nie wspomniałaś mi o tym ani słowem?

– Przecież pan nie pytał – szepcze dziewczyna.

Woźny wręcza nam formularze do wyrobienia przepustek, a potem wzywa szeryfa.

– Vern. – Sara uśmiecha się na jego widok. – Miło cię widzieć.

Coraz lepiej.

– Cześć. – Szeryf całuje ją w policzek, podaje rękę jej mężowi. – Witaj, Brian.

A więc matka Anny nie tylko jest prawnikiem, ale na dodatek ma w garści cały personel sądowy.

– Czy już się państwo przywitali? – pytam cierpko. Sara Fitzgerald wywraca oczami, rzucając szeryfowi wymowne spojrzenie, mówiące: „Ten facet to osioł, ale co robić?”. Proszę Annę, żeby nigdzie nie odchodziła, i udaję się wraz z jej matką do gabinetu sędziego.

Sędzia DeSalvo jest niewysoki, ma zrośnięte brwi i przepada za kawą z mlekiem.

– Dzień dobry – wita się z nami. – Z pieskiem na salę rozpraw?

– To pies – przewodnik, wysoki sądzie – wyjaśniam i nie czekając, co mi odpowie, rozpoczynam zwyczajową sympatyczną pogawędkę, która poprzedza każde takie spotkanie we wszystkich sądach w Rhode Island. Nasz stan nie jest duży, a środowisko prawników mamy jeszcze mniejsze. Prawdopodobieństwo trafienia w rozprawie na sędziego, który okaże się szwagrem lub stryjem twojej asystentki, jest u nas tak duże, że takie przypadki nikogo już nie dziwią. Podczas rozmowy zerkam co chwila na Sarę. Trzeba jej pokazać, kto tutaj ma prawo czuć się jak u siebie, a kto nie. Jeśli nawet ona była adwokatem, to nie pracowała w zawodzie co najmniej od dziesięciu lat, bo tyle trwa już moja praktyka.

Jest wyraźnie zdenerwowana. Mnie w palcach rąbek bluzki, co nie uchodzi uwagi sędziego DeSalvo.

– Nie wiedziałem, że wróciła pani do zawodu – zagaduje ją.

– Nie miałam wyjścia, wysoki sądzie. Powódka to moja córka.

Słysząc te słowa, sędzia kieruje wzrok na mnie.

– Czy może pan przybliżyć nam tę sprawę?

– Młodsza córka państwa Fitzgerald wniosła o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych.

Sara potrząsa głową.

– To nieprawda, panie sędzio. – Mój pies podnosi głowę na dźwięk swojego imienia. – Rozmawiałam z Anną. Przyznała mi się, że wcale nie chciała tego robić. Miała wtedy zły dzień i potrzebowała, żeby ktoś poświęcił jej trochę uwagi. Trzynaście lat, zna pan ten wiek – kończy Sara, wzruszając ramionami.

W gabinecie zapada cisza tak przeraźliwa, że wyraźnie słyszę bicie własnego serca. Sędzia DeSalvo nie może wiedzieć, jakie są trzynastolatki. Jego tragicznie zmarła córka miała tylko dwanaście lat.

Sara oblewa się pąsem. Oczywiście wie o Danie DeSalvo; nie ma w tym stanie człowieka, który by o niej nie słyszał. O ile się nie mylę, sama ma na zderzaku naklejkę z jej nazwiskiem.

– Najmocniej przepraszam. Nie chciałam…

Sędzia nie patrzy na nią.

– Panie Alexander, kiedy ostatni raz rozmawiał pan ze swoją klientką?

– Wczoraj rano, wysoki sądzie. Była w moim gabinecie, kiedy jej matka zadzwoniła, aby powiadomić mnie, że cała ta sprawa to nieporozumienie.

Jak można się było spodziewać, Sarze Fitzgerald opada szczęka ze zdziwienia.

– Niemożliwe. Wyszła tylko na dwór pobiegać sobie trochę.

Spoglądam na nią.

– Jest pani tego pewna?

– Tak myślałam…

– Panie sędzio – mówię. – Pragnę wykazać, że z tego właśnie powodu wniosek Anny Fitzgerald jest uzasadniony. Własna matka nigdy nie wie, gdzie podziewa się jej córka. Dotyczące mojej klientki decyzje w kwestiach medycznych również zapadają bez poszanowania…

– Proszę przestać – sędzia przerywa mi i zwraca się do Sary. – Córka powiedziała pani, że chce wycofać wniosek?

– Tak.

Teraz sędzia spogląda na mnie.

– A panu powiedziała, że chce kontynuować rozprawę?

– Zgadza się.

– W takim razie najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z nią osobiście.

Sędzia wstaje i wychodzi z gabinetu. Idziemy za nim. Anna siedzi z ojcem na ławce w korytarzu. Jedno sznurowadło ma rozwiązane. Dobiega mnie jej głos:

– Co mam w głowie, koloru zielonego? – Po tych słowach dziewczynka podnosi wzrok i dostrzega nas.

– Anno… – zaczynam i dokładnie w tym samym momencie jej matka wypowiada to samo słowo.

Mam urzędowy obowiązek wyjaśnić mojej klientce, że sędzia DeSalvo chce porozmawiać z nią przez chwilę w cztery oczy. Muszę udzielić jej instrukcji, co ma powiedzieć, żeby prowadzący nie odrzucił sprawy, zanim zdążymy wywalczyć to, o co nam chodzi. Jestem jej adwokatem; jako klientka Anna powinna stosować się do moich zaleceń.

Ale kiedy wypowiadam jej imię, ona nie patrzy na mnie.

Patrzy na swoją matkę.


ANNA

Tak sobie myślę, że na mój pogrzeb nie przyjdzie nikt oprócz rodziców, cioci Zanne i być może pana Ollincotta, który uczy w naszej szkole wiedzy o społeczeństwie. Kiedy to sobie wyobrażam, przed oczyma staje mi cmentarz, gdzie leży moja babcia. Byliśmy na jej pogrzebie, dlatego myślę akurat o tym miejscu, choć to i tak bez sensu, bo to jest w Chicago. W dniu mojego pogrzebu łagodne wzgórza otaczające cmentarz będą zielone, jak zasłane aksamitem, a posągi bogów i pomniejszych aniołów otoczą wielkie brązowe rozprucie w ziemi, które za chwilę połknie to wszystko, czym byłam.

Wyobrażam sobie zapłakaną mamę w toczku a la Jackie Onasis z czarną woalką. Tatę podtrzymującego ją pod ramię. Kate i Jessego wpatrzonych w lakierowane drewno trumny, przepraszających w myślach Boga za wszystkie podłe rzeczy, które mi zrobili, wszystkie przykrości, jakie musiałam od nich znosić. Może jeszcze zjawiłoby się kilku chłopaków z naszej drużyny hokejowej, kurczowo ściskając w rękach lilie, jakby to były ich ostatnie deski ratunku. Wspominaliby mnie na głos, połykając łzy napływające do oczu.

Na dwudziestej czwartej stronie naszej lokalnej gazety ukazałby się nekrolog. Gdyby przeczytał go Kyle McFee, to wtedy być może też by przyszedł na mój pogrzeb. Wyobrażam sobie jego piękne rysy ściągnięte cierpieniem i bolesnym rozpamiętywaniem tego, jak by to mogło być, gdybyśmy byli razem. I kwiaty: groszek pachnący, lwie paszcze i niebieskie kule hortensji. Mam nadzieję, że ktoś zaśpiewałby „Amazing Grace”, ale całą, nie tylko tę najbardziej znaną pierwszą zwrotkę. A po pogrzebie dni będą płynąć jak zawsze, z drzew opadną liście, potem przyjdą śniegi, a pamięć o mnie tylko co jakiś czas wzbierze jak fala przypływu.

Na pogrzeb Kate stawią się wszyscy: pielęgniarki ze szpitala, z którymi przyjaźnimy się od dawna, znajomi z kliniki onkologicznej, wdzięczni losowi za to, że to jeszcze nie ich kolej, ludzie, którzy pomagali nam gromadzić pieniądze na leczenie. Zbierze się tylu żałobników, że trzeba będzie zamknąć przed nimi bramy cmentarza, a koszy z kwiatami będzie tyle, że część z nich odsprzeda się na cele dobroczynne. W gazecie wydrukują artykuł o krótkim, tragicznym życiu Kate Fitzgerald.

Wspomnicie moje słowa. Napiszą o tym na pierwszej stronie.

Sędzia DeSalvo ma na nogach klapki, takie same jak noszą piłkarze w szatni po zdjęciu korków. Z niewiadomego powodu poprawia to nieco moje samopoczucie. Ten cały budynek, sala rozpraw, a teraz rozmowa w cztery oczy z sędzią zdążyły mnie już kompletnie rozstroić; miło mi zatem spotkać kogoś, kto tak jak ja nie do końca tutaj pasuje.

Sędzia wyjmuje puszkę z lilipuciej lodówki i pyta, czego bym się napiła.

– Najchętniej coli – odpowiadam.

– A czy wiesz – sędzia otwiera puszkę – że jeśli włoży się mleczny ząb do szklanki z colą, to po kilku tygodniach całkiem się rozpuści? Tyle w niej kwasu węglowego. – Uśmiecha się do mnie. – Mój brat jest dentystą. Mieszka w Warwick i co roku pokazuje tam tę sztuczkę przedszkolakom.

Pociągam łyk napoju i wyobrażam sobie, jak rozpuszcza mi wszystko w środku. Sędzia DeSalvo, zamiast zasiąść za swoim biurkiem, zajmuje miejsce na krześle obok mnie.

– Powiem ci, z czym mam problem, Anno – mówi. – Twoja mama powiedziała, że postąpisz tak, a twój prawnik – że zupełnie odwrotnie. W normalnej sytuacji uznałbym, że matka zna cię lepiej niż facet poznany dwa dni temu. Faktem jednak jest, że poznałaś go w konkretnym celu, mianowicie postanowiłaś skorzystać z usług, które on świadczy. Dlatego sądzę, że powinienem wysłuchać, co masz do powiedzenia na ten temat.

– Mogę pana o coś zapytać?

– Oczywiście – pada odpowiedź.

– Czy koniecznie musi odbyć się proces?

– No cóż… Jeżeli twoi rodzice wyrażą zgodę na usamowolnienie, to będzie po sprawie – mówi sędzia.

Tak dobrze to nigdy nie będzie.

– Kiedy jednak złoży się pozew, wtedy pozwani, czyli w tym wypadku twoi rodzice, muszą stawić się w sądzie. Jeśli są oni zdania, że nie jesteś gotowa, aby podejmować takie decyzje na własną rękę, muszą przedstawić mi powody, dlaczego tak sądzą, inaczej ryzykują, że wydam wyrok zaoczny na twoją korzyść.

Kiwam głową. Obiecywałam sobie po sto razy, że będę trzymać fason. Jeżeli się teraz rozkleję, to sędzia nigdy w życiu nie uwierzy, że jestem zdolna do podejmowania jakichkolwiek decyzji na własną rękę. Poczyniłam bardzo mocne postanowienia, ale na widok puszki napoju jabłkowego w ręce sędziego moje myśli nagle skręcają na boczny tor.

Całkiem niedawno Kate była w szpitalu na badaniu nerek. Zajmowała się nią nowa pielęgniarka. Wręczyła jej kubeczek na próbkę moczu ze słowami: „Jak wrócę, to ma już być pełne”. Kate nie przepada za kategorycznymi poleceniami wydawanymi wyniosłym tonem; postanowiła dać kobiecie nauczkę. Wysłała mnie do automatu z napojami, żebym przyniosła puszkę napoju jabłkowego – tego samego, który w tej chwili pije sędzia DeSalvo. Napełniła nim kubeczek, a kiedy zjawiła się pielęgniarka, uniosła go pod światło i zmrużyła oczy:

– Trochę to mętne. Trzeba jeszcze raz przefiltrować.

Podniosła kubeczek do ust i wypiła wszystko jednym haustem.

Pielęgniarka pobladła śmiertelnie i wypadła z pokoju, a my śmiałyśmy się tak długo, że aż dostałyśmy kolki. Bawiło nas to przez cały dzień, aż do samego wieczora; wystarczyło, że spojrzałyśmy na siebie i od razu puszczały nam nerwy. Czuję, że mnie też za chwilę puszczą.

– Anno? – pyta sędzia DeSalvo i stawia tę głupią puszkę z napojem jabłkowym na stole, przy którym siedzimy. Wybucham płaczem.

– Nie mogę oddać siostrze nerki. Nie mogę i już.

Sędzia DeSalvo bez słowa podaje mi pudełko chusteczek higienicznych. Ugniatam z nich kulkę, wycieram oczy i nos. Przez chwilę panuje cisza; sędzia czeka, aż złapię oddech.

– Posłuchaj mnie, Anno. Nie ma w tym kraju takiego szpitala, gdzie bez zgody dawcy zabrano by narząd do przeszczepu.

– A jak pan myśli, kto podpisuje dokumenty? – pytam. – Nie dziecko. Dziecko jedzie prosto na blok operacyjny. Podpisują je rodzice.

– Nie jesteś już małym dzieckiem. Masz prawo się na to nie zgodzić.

– Jasne. – Czuję, że z powrotem się rozklejam. – Kiedy po dziesiątym nakłuciu ma się już dość igieł i próbuje się o tym powiedzieć, to dorośli mówią z wymuszonym uśmiechem, że tak już wyglądają te zabiegi i że nikt sam z siebie nie prosi, żeby go kłuć dziesięć razy z rzędu. – Wycieram nos chusteczką. – Dziś mam oddać nerkę, jutro będzie coś innego. Zawsze tak jest.

– Twoja mama powiedziała mi, że chcesz wycofać wniosek. Czy to znaczy, że mnie okłamała?

– Nie – przełykam ślinę.

– Dlaczego w takim razie ty ją okłamałaś?

Na to pytanie istnieje tysiąc odpowiedzi. Wybieram najprostszą.

– Bo ją kocham.

I znów cała jestem we łzach.

– Przepraszam – mówię. – Bardzo przepraszam.

Sędzia wpatruje się we mnie, marszcząc czoło.

– Wiesz, co zrobię? Wyznaczę pewną osobę do współpracy z twoim prawnikiem. Tym sposobem będę miał dwójkę doradców, którzy pomogą mi zdecydować, co jest dla ciebie najlepsze. Odpowiada ci to?

Odgarniam włosy, które zasypały mi całą twarz, i zakładam je za ucho. Czoło i policzki mam tak rozpalone, że wydają się spuchnięte.

– Tak – mówię.

– Dobrze. – Sędzia wciska włącznik telefonu wewnętrznego i wydaje polecenie, aby przyprowadzić wszystkich do gabinetu.

Mama wchodzi pierwsza i od razu rusza w moim kierunku, ale Campbell i jego pies zagradzają jej drogę. Campbell spogląda na mnie pytająco i unosi pięść z kciukiem skierowanym ku górze; chce wiedzieć, czy dobrze mi poszło.

– Ponieważ nie mam pewności co do zaistniałej sytuacji – odzywa się sędzia DeSalvo – zamierzam wyznaczyć kuratora procesowego, który spędzi dwa tygodnie z rodziną państwa Fitzgerald. Nie potrzebuję chyba dodawać, że od obu stron oczekuję pełnej współpracy. Po zapoznaniu się ze sprawozdaniem kuratora zarządzę rozpatrzenie sprawy. Gdyby do tego czasu wydarzyło się coś, o czym powinienem się dowiedzieć, wtedy będzie na to odpowiednia pora.

– Dwa tygodnie… – mówi mama. Wiem, o czym w tej chwili myśli. – Panie sędzio, z całym szacunkiem, dwa tygodnie to bardzo dużo, zważywszy na ciężką chorobę mojej córki.

Nie poznaję własnej matki. Widziałam ją już pod różnymi postaciami. Była tygrysem, walczącym z biurokracją resortu zdrowotnego, który zawsze jest zbyt powolny jak na jej potrzeby. Była skałą, na której wszyscy znajdowaliśmy oparcie. Była pięściarzem, wyćwiczonym w uchylaniu się przed ciosami wymierzanymi przez los. Ale po raz pierwszy widzę ją jako prawnika.

Sędzia DeSalvo kiwa głową.

– Dobrze. Zarządzam rozpatrzenie sprawy na przyszły poniedziałek. W tym czasie proszę o dostarczenie historii choroby Kate…

– Wysoki sądzie – przerywa Campbell Alexander – nie muszę chyba zwracać uwagi wysokiego sądu na niezwykłe okoliczności tej sprawy. Moja klientka mieszka pod jednym dachem z adwokatem pozwanej strony, co stanowi rażące naruszenie zasad sprawiedliwości.

Słyszę, jak mama syczy gniewnie.

– W żadnym wypadku nie pozwolę sobie odebrać dziecka.

Jak to: odebrać? A gdzie ja się podzieję?

– Nie mogę mieć pewności, że adwokat przeciwnej strony nie będzie się starał obrócić istniejących warunków na swoją korzyść, wysoki sądzie. Widzę tutaj możliwość wywierania nacisku na moją klientkę – recytuje Campbell bez mrugnięcia okiem.

– Panie Alexander, nic mnie nie skłoni do zabrania tego dziecka z domu rodzinnego – oznajmia sędzia DeSalvo, ale potem zwraca się do mojej mamy: – Pani Fitzgerald, nie wolno pani rozmawiać o tej sprawie z córką, chyba że w obecności jej adwokata. Jeśli pani odmówi lub jeżeli dotrze do mnie, że złamała pani ten zakaz, mogę być zmuszony do sięgnięcia po znacznie bardziej drastyczne metody.

– Rozumiem, wysoki sądzie – mówi mama.

– Zatem – sędzia DeSalvo wstaje – do zobaczenia w przyszłym tygodniu. – Wychodzi z gabinetu, a jego klapki klekoczą cicho o posadzkę.

Kiedy tylko drzwi się za nim zamykają, odwracam się do mamy. Chcę powiedzieć, że zaraz wszystko jej wyjaśnię, ale słowa więzną mi w gardle. Nagle czuję, jak mokry, zimny nos pakuje mi się w dłoń. To Sędzia. Dzięki niemu moje rozszalałe serce uspokaja się nieco.

– Muszę porozmawiać z moją klientką – odzywa się Campbell.

– W tej chwili pańska klientka jest moją córką – odpowiada mama, bierze mnie za rękę i ściąga z krzesła. Na progu udaje mi się zebrać dość sił, żeby obejrzeć się na niego. Jest wściekły. Właściwie mogłam go uprzedzić, że tak to się skończy. Córka to karta, która przebija wszystko. W każdej grze.

Trzecia wojna światowa wybucha natychmiast. Wywołuje ją nie morderstwo arcyksięcia i nie szalony dyktator; wystarczy przeoczony zakręt w lewo.

– Brian – mówi mama, wyciągając szyję – minąłeś North Park Street.

Tata mruga oczami, wyrwany z zamyślenia.

– Mogłaś mi powiedzieć, że dojeżdżamy.

– Mówiłam.

Bez zastanowienia nad konsekwencjami wtrącania się w czyjąś sprzeczkę – i to po raz kolejny – odzywam się:

– Ja nie słyszałam.

Mama błyskawicznie odwraca głowę.

– W tej chwili jesteś ostatnią osobą, której komentarzy życzę sobie wysłuchiwać.

– Ja tylko…

Mama unosi dłoń; ten gest jest jak zamknięcie przegrody w taksówce. Widzę jeszcze, jak potrząsa głową.

Zwijam się w kłębek na tylnym siedzeniu. Leżę na boku, tyłem do kierunku jazdy, tak żeby widzieć tylko ciemność.

– Brian – słyszę głos mamy. – Znów przejechałeś ten zakręt.

Wchodzimy do domu. Mama niemal wbiega; jak burza przemyka obok Kate, która otworzyła nam drzwi; nie zwraca uwagi na Jeskego rozwalonego przed telewizorem. Nasz braciszek ogląda, zdaje się, kodowany kanał Playboya. Zatrzymuje się dopiero w kuchni. Otwiera szafki i zamyka je z głośnym trzaskiem. Wyjmuje jedzenie z lodówki i ciska je na stół.

– Hej – tata próbuje zagadnąć Kate – jak się czujesz?

Kate ignoruje pytanie i przeciska się obok niego w drzwiach do kuchni.

– Jak poszło?

– Chcesz wiedzieć, jak poszło? – Mama świdruje mnie spojrzeniem. – Może zapytaj siostrę?

Kate odwraca się do mnie z niemym zapytaniem w oczach.

– Coś dziwnie przycichłaś, kiedy sędzia cię nie słyszy – parska mama.

Jesse wyłącza telewizor.

– O, w mordę. – Patrzy na mnie. – Dałaś się zmusić do gadki z sędzią?

Mama zaciska powieki.

– Wiesz co, Jesse, może byś tak poszedł na spacer?

– Nie musisz mi tego powtarzać – odpowiada Jesse lodowatym tonem i już go nie ma. Po chwili dobiega nas trzask zamykanych drzwi. Bardzo to wszystko wymowne.

– Saro – tata wchodzi do kuchni – nie możemy się teraz denerwować.

– Jak mam się nie denerwować, kiedy moja własna córka wydaje wyrok śmierci na swoją siostrę?

Zapada taka cisza, że słychać wyraźnie szum lodówki. Słowa, które wypowiedziała mama, wiszą w powietrzu jak przejrzałe owoce na gałęzi drzewa; dopóki nie spadną i nie rozbryzną się na podłodze, nikt nie śmie nawet drgnąć. W końcu echo tych fatalnych słów cichnie. Mama rusza szybkim krokiem w stronę Kate, już w biegu wyciągając do niej drżące dłonie.

– Przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć. Wcale tak nie myślę.

W mojej rodzinie mówienie tego, czego nie chciało się powiedzieć, i niemówienie tego, co powinno zostać powiedziane, ma długą i bolesną tradycję. Kate zakrywa usta dłonią i wycofuje się tyłem z kuchni. Wpada na tatę, który niezgrabnie próbuje ją chwycić, wyrywa mu się i biegnie na górę. Słyszymy huk zatrzaskiwanych drzwi. Mama, rzecz jasna, biegnie za nią.

A co robię ja? To, co umiem najlepiej. Uciekam w przeciwnym kierunku.

Pralnia samoobsługowa to najprzyjemniej pachnące miejsce na świecie. Kiedy tam przychodzę, czuję się jak w deszczowy niedzielny poranek, kiedy nie trzeba wstawać z łóżka. To miejsce pachnie równie miło jak trawnik świeżo skoszony przez tatę – rozkosz dla nosa. Kiedy byłam mała, siadałam na kanapie i patrzyłam, jak wyjmuje się pranie z suszarki, a mama przyrzucała mnie jeszcze ciepłymi ubraniami. Zwijałam się w kłębek pod nimi i udawałam, że to skóra, a ja jestem bijącym pod nią sercem.

W pralniach samoobsługowych podoba mi się jeszcze jedna rzecz: przyciągają samotnych ludzi jak magnes. Na krzesłach w tyle sali leży jakiś facet, chyba zemdlał. Na nogach ma glany, a na koszulce napis: „Nostradamus był optymistą”. Przy blacie do składania ubrań stoi kobieta z naręczem męskich koszul z przypinanym kołnierzykiem. Pociąga nosem, połykając łzy. Wystarczy, że w pralni samoobsługowej zbierze się dziesięć osób i już są szanse, że nie będzie się tym, kto w życiu ma najgorzej.

Siadam na krześle naprzeciwko ludzi, którzy korzystają z pralek. Próbuję dopasować piorące się ubrania do ludzi, którzy na nie czekają. Różowe majtki i koronkowa koszula nocna muszą należeć do dziewczyny, która czyta jakiś romans. Czerwone wełniane skarpety i koszula w kratę to ten śpiący student – oberwaniec. Koszulki piłkarskie i śpioszki nosi maluch, który cały czas podaje mamie białe ściereczki, jedną po drugiej. Mama rozmawia przez komórkę i jest nieobecna. Dziwne: ma własny telefon, a nie stać jej na pralkę i suszarkę?

Czasami dla zabawy próbuję sobie wyobrazić, kim bym była, gdyby ubrania wirujące w najbliższej pralce należały do mnie. W tych grubych dżinsach mogłabym pracować w Phoenix jako dekarz; miałabym silne ramiona i plecy opalone na brązowo. Gdybym prała tę pościel w kwiaty, byłabym studentką kryminalistyki z Harvardu, która przyjechała do domu na wakacje. W tamtej atłasowej pelerynce chodziłabym na przedstawienia baletu i miałabym karnet do teatru. A potem próbuję wyobrazić sobie, że jestem tymi ludźmi i robię to, co oni zwykle robią. Nie mogę. Nie potrafię zobaczyć się w innej roli niż w roli dawczyni dla Kate, oddającej jej siebie, raz za razem.

Jesteśmy jak bliźniaczki syjamskie, choć nie widać miejsca, w którym jesteśmy zrośnięte. Tym trudniej będzie nas rozdzielić.

Podnoszę wzrok. Stoi nade mną dziewczyna, która prowadzi tę pralnię. W wardze ma kolczyk, a na głowie ufarbowane na niebiesko dredy.

– Czego ci trzeba? – pyta.

Powiem wam prawdę. Boję się usłyszeć własną odpowiedź.


JESSE

Jestem dzieckiem, które bawiło się zapałkami. Podkradałem je z półki nad lodówką i chowałem się w łazience rodziców. Wiecie, że płyn do czyszczenia wanien marki Jean Nate się pali? Gdy go rozlać na podłodze, wystarczy jedna zapałka. Daje ładny, błękitny płomień, a kiedy już alkohol wypali się do końca, gaśnie.

Kiedyś Anna nakryła mnie w łazience. „Hej, zobacz”, powiedziałem i wypisałem płynem na podłodze jej inicjały. Kiedy je podpaliłem, nie uciekła z krzykiem, żeby poskarżyć rodzicom, tylko usiadła obok mnie, na brzegu wanny. Wzięła butelkę, wyrysowała płynem esy – floresy na kafelkach i powiedziała, że chce zobaczyć to jeszcze raz.

Anna jest dla mnie jedynym dowodem, że naprawdę należę do tej rodziny, że nie jestem podrzutkiem, że nie zostawiła mnie nocą na progu domu Fitzgeraldów jakaś parka w stylu Bonnie i Clyde’a. Na pierwszy rzut oka wszystko nas różni, ale wewnątrz jesteśmy właściwie tacy sami: pozornie prości, a tak naprawdę nie do rozgryzienia.

Kij wam w ryj. Tyle razy te słowa przychodziły mi do głowy, że powinienem wydziargać je sobie na czole. Żyję w przelocie; codziennie pruję moim jeepem po szosach, aż płuca zaczną rwać z bólu. Dziś zasuwam sto pięćdziesiąt na godzinę po autostradzie numer 95. Lawiruję między samochodami, ocierając się o nie o włos. Kierowcy wrzeszczą na mnie zza zamkniętych szyb. Odpowiadam im, pokazując środkowy palec.

Ileż problemów by to rozwiązało, gdybym walnął w barierkę i stoczył się ze skarpy! Nie myślcie, że nie zastanawiałem się nad tym. W moim prawie jazdy stoi informacja, że jestem dawcą organów. No, jeśli już, to wolałbym zostać dawcą – męczennikiem. Wiem, że martwy jestem sto razy więcej wart niż żywy; u mnie całość to znacznie mniej niż suma poszczególnych części. Ciekawe, komu się trafi moja wątroba, płuca, może nawet na oczy znajdzie się chętny? Ciekawe, komu się tak pofarci i dostanie to wielkie nic, które u mnie robi za serce.

Z niepokojem stwierdzam, że udało mi się dotrzeć do zjazdu z autostrady nawet bez jednej obcierki. Skręcam i pomykam Allens Avenue. Jest tam jedno przejście podziemne, w którym mieszka Dan. Dan to weteran z Wietnamu. Jest bezdomny. Zbiera baterie, które inni ludzie wyrzucają na śmieci. Nazywają go Duracell Dan. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę gromadzi ten złom, wiem tylko, że otwiera każdą sztukę. Mówi, że w paluszkach AA Energizera CIA przekazuje swoim tajnym agentom wiadomości, a ulubiona firma FBI to od lat niezmiennie Eveready.

Mam z Danem taką umowę: kilka razy w tygodniu przynoszę mu duży zestaw z McDonalda, a on w zamian pilnuje moich rzeczy. Zastaję go skulonego nad podręcznikiem astrologii, który uważa za swój manifest.

– Sie masz, Dan. – Wysiadam z samochodu i podaję mu torbę z big makiem i całym zestawem. – Co słychać?

Dan patrzy na mnie z ukosa.

– Księżyc jest w znaku Wodnika. – Wkłada frytkę do ust. – Po kiego grzyba wyniosło mnie dziś z wyra?

A to nowina. Dan ma łóżko.

– Bardzo mi przykro – mówię. – Masz moje zabawki?

Dan wskazuje głową beczki schowane za betonowym słupem. Trzyma w nich moje rzeczy. Puszka z kwasem nadchlorowym gwizdniętym ze szkolnej pracowni chemicznej jest nietknięta; w drugiej beczce znajduję poszewkę z trocinami. Zabieram puszkę, poszewkę wkładam pod pachę i idę z tym do samochodu. Dan czeka przy drzwiach.

– Dzięki – mówię.

Dan opiera się o drzwi, żebym nie mógł otworzyć.

– Mam dla ciebie wiadomość.

Czuję nieprzyjemny skurcz w żołądku, chociaż wiem, że ten facet z reguły pieprzy od rzeczy.

– Od kogo? – pytam.

Dan rozgląda się po ulicy, potem znów patrzy na mnie.

– No, wiesz. – Nachyla się bliżej. – Pomyśl dwa razy.

– To jest ta wiadomość?

– No. – Dan kiwa głową. – Pomyśl dwa razy albo popij dwa razy. Nie jestem pewien.

– Tej drugiej rady mógłbym posłuchać. – Śmieję się, odpychając go lekko, żeby dał mi wejść do wozu. Jest bardzo wątły i lekki, chociaż na takiego nie wygląda; ma się wrażenie, że w środku jest pusty, jakby wszystko, co tam miał, już dawno się zużyło i wyparowało. W zasadzie dziwię się, że i mnie jeszcze wiatr nie porwał. – Na razie – żegnam się z Danem i włączam silnik. Jadę do pewnego magazynu, który mam na oku już od jakiegoś czasu.

Staram się wyszukiwać miejsca podobne do mnie: rozległe, puste, zapomniane przez wszystkich lub prawie wszystkich. Ten magazyn znalazłem w okolicy Olneyville. Kiedyś należał do jakiejś firmy eksportowej. Teraz jest zamieszkany: żyje w nim wielopokoleniowa rodzina szczurów. Zostawiam samochód w bezpiecznej odległości, żeby nikt go nie przyuważył. Chowam poszewkę z trocinami pod kurtką i ruszam do drzwi.

Wychodzi na to, że jednak czegoś się nauczyłem od mojego kochanego staruszka: strażak wie, jak dostać się tam, gdzie go nikt nie prosi. Zamek daje się bez wysiłku otworzyć wytrychem. Teraz pozostaje już tylko wybrać miejsce, gdzie najlepiej będzie zacząć. Dziurawię poszewkę i grubymi krechami wypisuję trocinami na podłodze moje inicjały: JBF. Potem biorę puszkę z kwasem i spryskuję nim trociny.

Nigdy wcześniej nie robiłem tego za dnia, w pełnym świetle.

Wyjmuję z kieszeni paczkę meritsów i wkładam jednego do ust. W zapalniczce mam już tylko resztkę gazu; muszę pamiętać, żeby ją napełnić. Dopalam papierosa i wstaję. Pociągam jeszcze raz i rzucam niedopałek prosto w trociny. Wiem, że pójdzie szybko, więc od razu ruszam biegiem. Po chwili za mną wznosi się ściana ognia. Na pewno będą szukać śladów, tak jak zawsze, ale po tym niedopałku i po moich inicjałach nie pozostaną żadne ślady. Cała podłoga się stopi, a ściany wygną się i w końcu runą.

Pierwszy wóz strażacki dojeżdża na miejsce, zanim jeszcze zdążę dobiec do samochodu i wyjąć z bagażnika lornetkę.

Ogień zdążył już osiągnąć swój cel: wyrwał się na wolność. Szyby w oknach popękały, z dziur bije ciemny dym, przysłaniając słońce.

Kiedy miałem pięć lat, po raz pierwszy zobaczyłem łzy mojej mamy. Stała przy oknie w kuchni i udawała, że wcale nie płacze. Słońce właśnie wschodziło, podobne do napęczniałej pomarańczowej bulwy. „Co robisz, mamo?” – zapytałem. Dopiero po latach zrozumiałem to, co wtedy odpowiedziała. Co miały znaczyć słowa „czarno to widzę”, skoro przecież kuchnię zalewały pierwsze promienie wschodzącego słońca.

W tej chwili niebo jest czarne od gęstego dymu. Wali się dach, tryskając snopami iskier. Na miejsce przybywa drugi zastęp strażaków – to ci, których wezwano prosto z domów, sprzed telewizora, oderwano od obiadu, wyciągnięto spod prysznica. Przez lornetkę widzę nazwisko Fitzgerald wypisane lśniącymi odblaskowymi literami na plecach kombinezonu. Mój ojciec bierze w dłonie wąż strażacki, gruby od wody. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam.

W domu zastaję mamę oszalałą z nerwów. Ledwo zaparkowałem, a ona już wybiega na podwórko.

– Dzięki Bogu – mówi. – Musisz mi pomóc.

Nie ogląda się nawet, czy idę za nią, więc domyślam się, że chodzi o Kate. Drzwi do pokoju dziewczyn zostały wkopane do środka, drewniane odrzwia są potrzaskane. Siostra leży bez ruchu na łóżku. Wtem wstrząsa się gwałtownie, szamocze jak lewarek w ręku i wymiotuje krwią na koszulkę. Na jej kołdrze w kwiaty dostrzegam krwistoczerwone maki, których wcześniej tam nie było.

Mama klęka obok łóżka, odgarnia jej włosy z twarzy, a kiedy Kate wymiotuje ponownie całym strumieniem krwi, ociera jej usta ręcznikiem.

– Jesse – odzywa się spokojnym, rzeczowym tonem – ojciec dostał wezwanie. Jest nieosiągalny. Zawieziesz nas do szpitala, bo ja muszę siedzieć z tyłu z Kate.

Wargi Kate lśnią czerwienią jak dojrzałe wiśnie. Biorę siostrę na ręce. Sama skóra i kości, które widać dobrze pod obcisłą koszulką.

– Anna wybiegła z domu, a Kate zamknęła się w pokoju – opowiada mama, biegnąc obok mnie. – Zostawiłam ją na chwilę, żeby doszła do siebie, ale potem usłyszałam, że kaszle. Musiałam do niej wejść.

Więc wyłamałaś drzwi, kończę w myślach. Jakoś w ogóle mnie to nie dziwi. Mama otwiera drzwi samochodu, żebym mógł posadzić Kate na tylnym siedzeniu. Wyjeżdżam z podwórka i puszczam się przez miasto jeszcze szybciej niż zwykle. Jesteśmy już na autostradzie. Do szpitala, byle szybciej.

Dziś rano, kiedy rodzice pojechali z Anną do sądu, ja zostałem z Kate. Włączyliśmy telewizor. Kate chciała oglądać swoją ulubioną telenowelę, ale kazałem jej spieprzać i przełączyłem na kodowany kanał Playboya. Teraz, kiedy pędzę z nią na ostry dyżur, nie zwracając uwagi na światła, żałuję, że nie dałem jej oglądać tego durnego tasiemca. Staram się nie patrzeć na jej twarz, podobną do malutkiej białej monety lśniącej w lusterku wstecznym. Mogłoby się wydawać, że po tylu latach życia ze śmiertelnie chorą osobą człowiek jest z tym obyty i przygotowany na chwile takie jak ta. A mnie w tym momencie pulsuje w głowie jedno pytanie, to pytanie, którego nie wolno nam zadawać: Czy to już? Czy to już? Czy to już?

Mama wyskakuje z samochodu natychmiast, kiedy tylko wyhamowuję przed wejściem na pogotowie. Popędza mnie, żebym szybciej wyciągnął Kate z tylnego siedzenia. Wchodzimy do środka. Musimy przedstawiać niezły widok: ja z zakrwawioną siostrą na rękach i nasza matka, łapiąca pierwszą pielęgniarkę, która nawija jej się pod rękę. Pada krótkie polecenie:

– Potrzebne są płytki krwi.

Zabierają ją z moich rąk. Jeszcze przez kilka chwil po tym, jak pielęgniarki, mama i Kate zniknęły za zasłoną, stoję z uniesionymi, naprężonymi rękoma, usiłując oswoić się z faktem, że niczego już w nich nie ma.

Doktor Chance jest onkologiem; znam go. Doktora Nguyena nie znam; jest specjalistą w jakiejś innej dziedzinie. Słyszymy od nich to, czego sami się już domyśliliśmy: to jest agonia. Choroba nerek osiągnęła końcowe stadium. Mama stoi obok łóżka, ściskając kurczowo stojak na kroplówki.

– Czy jest jeszcze czas na przeszczep? – pyta, jakby pozew Anny, proces i sąd absolutnie nic dla niej nie znaczyły.

– Stan Kate jest bardzo poważny – odpowiada doktor Chance. – Już przedtem nie było pewności, czy zdoła przeżyć taką ciężką operację. Teraz szanse powodzenia są jeszcze mniejsze.

– Ale zrobicie to, jeśli znajdzie się dawca? – pyta dalej mama.

– Zaraz – odzywam się nagle; w gardle czuję taką suchość, jakby było wyłożone słomą. – A czy moja nerka się nada?

Doktor Chance potrząsa głową.

– W zwyczajnym przypadku dawca nerki nie musi mieć pełnej zgodności. Niestety, przypadek twojej siostry nie jest zwyczajny.

Lekarze wychodzą. Czuję na sobie wzrok mojej matki.

– Jesse. – Słyszę jej głos.

– Nie myśl sobie, że bym to zrobił. Tak tylko pytałem. No, wiesz… żeby wiedzieć.

Ale wewnątrz czuję, że pali mnie ogień tak samo gorący jak te pierwsze płomienie wybuchające w magazynie. Z jakiej racji wydało mi się, że po tylu latach naraz mogę być coś wart? Jak mogłem pomyśleć, że potrafię pomóc siostrze, skoro nie wiem nawet, jak pomóc sobie samemu?

Kate otwiera oczy. Wpatruje się we mnie. Oblizuje wargi, wciąż pokryte skorupą zaschłej krwi. Wygląda przez to jak wampir. Upiorny, makabryczny, ale nieśmiertelny. Gdyby tylko mogło tak być.

Nachylam się nad nią, bo wiem, że w tej chwili brak jej sił, żeby przepchnąć słowa przez powietrze, które nas dzieli. „Powiedz”, czytam z ruchu warg – Kate specjalnie nie dobywa głosu, żeby nie zwrócić uwagi mamy.

„Powiedz?” – odpowiadam jej tak samo bezgłośnie; muszę się upewnić, że dobrze ją zrozumiałem.

„Powiedz Annie”.

Ale w tym momencie drzwi otwierają się z trzaskiem. Wpada ojciec, napełniając pomieszczenie zapachem dymu. Jego włosy, ubranie, skóra – wszystko cuchnie dymem tak mocno, że aż spoglądam w górę w obawie, że zaraz włączy się instalacja przeciwpożarowa.

– Co się stało? – pyta, podchodząc prosto do łóżka.

Wymykam się z pokoju, bo nie jestem tam już nikomu potrzebny. W windzie wisi znak z napisem „Zakaz palenia”. Staję wprost pod nim i zapalam papierosa.

Powiedz Annie. Ale co?


SARA
1990 – 1991

Może to czysty przypadek, a może taka karma; siedzimy trzy w salonie fryzjerskim i wszystkie jesteśmy w ciąży. Tworzymy rządek pod kloszami suszarek, ręce mamy założone na brzuchu. Wyglądamy jak trzy posążki Buddy.

– Najbardziej podobają mi się imiona Freedom, Low i Jack – mówi dziewczyna obok mnie.

– A jeśli nie urodzi się chłopiec? – pyta kobieta, która siedzi z mojej drugiej strony.

– To są imiona i dla chłopczyka, i dla dziewczynki.

Powstrzymuję się od uśmiechu.

– Głosuję za Jackiem.

Dziewczyna zerka przez okno. Pogoda jest dziś pod psem.

– Sleet to ładne imię. – „Sleet”. Deszcz ze śniegiem, taki jak dziś za oknem. – Sleet – powtarza dziewczyna w zamyśleniu, wypróbowując brzmienie słowa: – Sleet, pozbieraj zabawki. Sleet, kochanie, nie marudź, bo się spóźnimy na koncert. – Z kieszeni ciążowych ogrodniczek wygrzebuje ogryzek ołówka i kartkę, na której gryzmoli to imię.

Kobieta po mojej lewej stronie uśmiecha się do mnie.

– To pani pierwsze?

– Trzecie.

– Ja też rodzę trzeci raz. Mam już dwóch chłopców. Tym razem liczę na szczęście.

– Ja mam chłopca i dziewczynkę – mówię jej. – Pięć lat i trzy.

– A wie pani, co teraz się urodzi?

Wiem o tym dziecku wszystko, począwszy od płci, a skończywszy na rozmieszczeniu chromosomów, także tych, które są odpowiedzialne za pełną zgodność jej tkanek z tkankami Kate. Wiem dokładnie, co się urodzi. Cud.

– Dziewczynka – odpowiadam.

– Ale pani zazdroszczę! Nam z mężem lekarz na USG nie mógł nic powiedzieć. Gdyby to miał być następny chłopiec, to chyba bym nie donosiła go przez całe pięć miesięcy. – Wyłącza suszarkę i odsuwa ją na bok. – Wybrała już pani jakieś imiona?

To dziwne, ale nie. Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Miałam mnóstwo czasu na rozważania, na marzenia, a tak naprawdę nie zaplanowałam niczego w związku z tym dzieckiem. Kiedy myślałam o mojej młodszej córce, brałam pod uwagę wyłącznie to, co będzie mogła zrobić dla starszej siostry. Nie przyznałam się do tego nawet Brianowi, który co wieczór przykłada ucho do mojego wielkiego już brzucha i wyczekuje drgnięć, zwiastujących – jak mu się wydaje – narodziny pierwszej kobiety, która wejdzie do składu drużyny Patriots jako rozgrywająca. Ale ja też planuję dla niej coś wielkiego: postanowiłam, że uratuje życie swojej siostrze.

– Jeszcze czekamy – odpowiadam mojej rozmówczyni.

Czasem wydaje mi się, że nie robimy nic innego.

W zeszłym roku, kiedy Kate zakończyła trwającą trzy miesiące chemioterapię, pozwoliłam sobie uwierzyć, że naprawdę się nam udało; byłam na tyle głupia. Doktor Chance stwierdził, że wystąpiły oznaki remisji i że teraz należy tylko czekać i uważać na to, co będzie się działo. Na krótki czas moje życie całkiem powróciło do normy: woziłam Jessego na treningi piłkarskie, pomagałam Kate w zajęciach przedszkolnych, brałam nawet gorące kąpiele dla odprężenia.

Ale jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że to jeszcze nie koniec. Ten głos nakazywał mi co rano uważnie oglądać poduszkę Kate, na wypadek gdyby znów zaczęły wypadać jej włosy – nawet kiedy już zaczęły na dobre odrastać, mocno kędzierzawe i ze skręconymi końcówkami. Ten sam głos kazał mi iść do genetyka poleconego przez doktora Chance’a. Doprowadzić do zapłodnienia in vitro mojej komórki jajowej nasieniem Briana. A później począć embrion, o którym specjalista orzekł, że wykazuje stuprocentową zgodność tkankową z organizmem Kate. Na wszelki wypadek.

Podczas rutynowego badania szpiku kostnego okazało się, że nastąpił nawrót na poziomie komórkowym. Na pierwszy rzut oka Kate wyglądała jak zwyczajna trzylatka, ale rak znów zaczynał toczyć jej organizm, niszcząc postępy poczynione dzięki chemioterapii.

Kate siedzi na tylnym siedzeniu samochodu, wymachuje nogami i bawi się telefonem zabawką. Jesse siedzi obok niej i wygląda przez okno.

– Mamo, a czy autobusy spadają na ludzi?

– Jak liście z drzew?

– Nie. Chciałem wiedzieć, czy mogą się na kogoś… przewrócić. – Jesse pokazuje ręką, jak autobus się przewraca.

– Tylko kiedy wieje bardzo silny wiatr albo kiedy kierowca jedzie za szybko.

Synek kiwa głową. Moje wytłumaczenie przekonało go, że jest bezpieczny w tym wszechświecie. Mija chwila.

– Mamo, a jaka jest twoja ulubiona liczba?

– Trzydzieści jeden – odpowiadam. Tego dnia mam termin porodu. – A twoja?

– Dziewięć, bo to jest cyferka i można mieć tyle lat, i tak wygląda szóstka do góry nogami. – Cisza trwa tylko tyle czasu, ile potrzeba na zaczerpnięcie oddechu. – Mamo, a czy my mamy takie specjalne nożyczki do mięsa?

– Tak, mamy.

Skręcam w prawo. Mijamy cmentarz; poprzekrzywiane kamienie nagrobne sterczą rzędem, podobne do pożółkłych zębów.

– Mamo – pyta Jesse – czy to tutaj pójdzie Kate?

To jest zwykłe dziecięce pytanie, niewinne tak jak wszystkie pytania, które zadaje Jesse. Pomimo to czuję, jak miękną mi kolana. Zjeżdżam na pobocze, włączam światła awaryjne, po czym odpinam pas i odwracam się.

– Nie, Jess – odpowiadam synkowi. – Kate zostanie z nami.

– Państwo Fitzgerald? – pyta reżyser programu. – Witam. Proszę usiąść tutaj.

Zajmujemy miejsca w studiu telewizyjnym, do którego zaproszono nas ze względu na niekonwencjonalną metodę poczęcia naszego dziecka. Dziwnym sposobem, walcząc o zdrowie Kate, nieświadomie staliśmy się tematem ogólnonarodowej debaty naukowej.

Brian bierze mnie za rękę. Podchodzi do nas Nadya Carter, dziennikarka prowadząca program.

– Za chwilę zaczynamy. Puściłam już materiał o Kate. Zadam państwu tylko kilka pytań i będzie po wszystkim.

W ostatniej chwili Brian wyciera sobie policzki rękawem koszuli. Słyszymy głośny jęk makijażystki stojącej za reflektorem oświetlającym plan.

– Za żadne skarby – szepcze mi Brian do ucha – nie pokażę się w ogólnokrajowej sieci z różem na twarzy.

Kamera ożywa zupełnie niepostrzeżenie, inaczej, niż się spodziewałam. Tylko delikatne wibracje, które czuję w stopach i ramionach, dają znać, że maszyna pracuje.

– Panie Fitzgerald – zaczyna Nadya – przede wszystkim proszę nam powiedzieć, dlaczego zdecydowali się państwo na wizytę u genetyka.

Brian spogląda na mnie.

– Nasza trzyletnia córeczka Kate choruje na bardzo ostrą odmianę białaczki. Za poradą onkologa próbowaliśmy znaleźć dawcę szpiku kostnego. Niestety, starszy brat Kate nie ma zgodności genetycznej. Istnieje, co prawda, narodowy rejestr dawców szpiku, lecz zanim znajdzie się ktoś odpowiedni dla Kate, może już być… za późno. Uznaliśmy, że warto sprawdzić, czy młodsze rodzeństwo Kate nie wykaże zgodności.

– Kate nie ma młodszego rodzeństwa – zauważa Nadya.

– Jeszcze nie – odpowiada Brian z naciskiem.

– Co zadecydowało, że zwrócili się państwo o pomoc do genetyka?

Chodziło o czas – odpowiadam szczerze, bez ogródek. – Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby co rok płodzić nowe dziecko w nadziei, że okaże się ono odpowiednim dawcą dla Kate. Specjalista genetyk zbadał cztery embriony. Mieliśmy szczęście: jeden z nich wykazał pełną zgodność z organizmem starszej siostry. Poddałam się zapłodnieniu in vitro.

Nadya zerka w notatki.

– Otrzymali państwo wiele listów pełnych krytyki, prawda?

Brian kiwa głową.

– Ludzie uważają, że chcieliśmy mieć dziecko na zamówienie.

– A nie jest tak?

– Nie chcemy, żeby nasza córka miała niebieskie oczy, była wysoka, kiedy dorośnie, ani żeby miała iloraz inteligencji dwieście. Poprosiliśmy lekarzy o konkretne cechy, lecz nie są to tak zwane wzorcowe cechy ludzkie. Są to cechy organizmu Kate. Nie chcemy mieć superdziecka. Chcemy ratować życie naszej córeczki.

Ściskam go mocno za rękę. Boże, jak ja go kocham.

– Pani Fitzgerald, co pani powie swojej młodszej córce, kiedy dorośnie? – pyta Nadya.

– Przy odrobinie szczęścia – odpowiadam – powiem jej, żeby przestała dokuczać siostrze.

Pierwszych skurczów dostaję w sylwestra. Emelda, moja pielęgniarka, żeby czymś mnie zająć, opowiada o znakach zodiaku.

– To będzie Koziorożec – mówi, masując mi ramiona.

– To dobrze?

– Koziorożce zawsze kończą to, co zaczęły.

Wdech, wydech.

– Dobrze… o tym… wiedzieć – mówię.

Na oddziale rodzą jeszcze dwie kobiety. Jedna z nich, dowiaduję się od Emeldy, siedzi ze ściśniętymi nogami i przetrzymuje poród. Chce doczekać do północy. Dziecko urodzone w Nowy Rok dostaje darmowe pieluszki i bon oszczędnościowy w wysokości stu dolarów od Citizens Banku na przyszłą edukację.

Emelda wychodzi do recepcji. Zostajemy sami. Brian bierze mnie za rękę.

– Jak się czujesz?

Uśmiecham się z trudem, bo czuję kolejny skurcz.

– Wolałabym, żeby było już po wszystkim.

Brian uśmiecha się do mnie. No tak, wyszłam przecież za strażaka i ratownika paramedycznego w jednej osobie. Dla niego rutynowy poród w szpitalu to nic szczególnego. Gdyby odeszły mi wody podczas katastrofy kolejowej albo gdybym rodziła na tylnym siedzeniu taksówki…

– Wiem, o czym myślisz – przerywa mi Brian, chociaż nie odezwałam się ani słowem. – Mylisz się. – Unosi moją dłoń do ust, całuje kostki palców.

Wtem czuję szarpnięcie, jakby ktoś zwolnił kołowrót kotwicy, którą noszę w sobie. Jej łańcuch, gruby jak pięść, rwie przez moje podbrzusze.

– Brian – z trudem łapię oddech – sprowadź lekarza.

Po chwili zjawia się położnik. Kładzie dłoń pomiędzy moimi nogami i spogląda na zegar ścienny.

– Jeśli poczeka pani jeszcze chwilę, to dziecko będzie sławne – mówi.

Potrząsam głową.

– Proszę je przyjąć – mówię. – Bez chwili zwłoki. Lekarz zerka na Briana.

– Liczą państwo na ulgi podatkowe?

To, na co ja liczę, nie ma nic wspólnego z urzędem skarbowym. Czuję, jak główka przeciska się na zewnątrz. Lekarz podtrzymuje ją, odwija z szyi dziecka pępowinę pełną tej wspaniałej krwi, wyciąga jedno ramię, potem drugie.

Unoszę się z wysiłkiem, żeby zobaczyć, co się tam dzieje.

– Pępowina – przypominam mu. – Proszę uważać.

Lekarz przecina pępowinę i szybko wynosi życiodajną krew, żeby schować ją bezpiecznie w lodówce. Poczeka tam, aż Kate będzie gotowa, żeby ją przyjąć.

Przygotowanie do przeszczepu zaczyna się rankiem pierwszego dnia po narodzinach Anny; jest to dzień zerowy. Schodzę z porodówki na oddział radiologii, żeby zobaczyć się z Kate. Obie mamy na sobie żółte jałowe fartuchy; małą to bawi.

– Mamo, zobacz – mówi. – Wyglądamy tak samo.

Kate jest pod wpływem środków uspokajających, które dostała od pediatry. Nie ma czucia w nogach. W każdej innej sytuacji byłby to zabawny widok: kiedy tylko próbuje stanąć, przewraca się. Nagle uderza mnie myśl: tak właśnie wygląda dziewczyna, kiedy po raz pierwszy podchmieli sobie na imprezie w szkole średniej albo na studiach. Szybko jednak sprowadzam się na ziemię: Kate może nie doczekać tego wieku.

Kiedy przychodzi radiolog, żeby zabrać małą na naświetlanie, Kate przywiera z całych sił do mojej nogi.

– Kotku – uspokaja ją Brian – wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Kate potrząsa główką i zaciska palce jeszcze mocniej. Przyklękam przed nią, a ona rzuca mi się w ramiona.

– Nie spuszczę cię z oka nawet na chwilę – obiecuję.

Bunkier do radioterapii jest olbrzymi. Na ścianach wymalowano tropikalne drzewa. Akceleratory liniowe są wbudowane w sufit i zagłębienie pod stołem do zabiegów, który wygląda jak zwykłe łóżko polowe przykryte prześcieradłem. Radiolog kładzie na piersi Kate grube ołowiane ciężarki w kształcie ziaren fasoli i prosi, żeby leżała spokojnie. Obiecuje jej, że kiedy będzie już po wszystkim, dostanie naklejkę.

Przyglądam się córeczce przez grubą szybę ochronną. Promienie gamma, białaczka, rodzicielstwo. Najskuteczniej zabija to, czego nie można zobaczyć.

Onkologia też ma swoje prawo Murphy’ego, nigdzie niezapisane, lecz funkcjonujące w powszechnej świadomości: żeby wyzdrowieć, trzeba najpierw swoje odchorować. Dlatego jeśli organizm ciężko znosi chemioterapię, a po napromieniowaniu schodzi skóra – to bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie, gdyby zabiegi spowodowały tylko przejściowe mdłości, a ból byłby do zniesienia, mogłoby to oznaczać, że organizm jakimś sposobem wydalił środki, które mu podano i cała terapia poszła na marne.

Według tych kryteriów Kate do tej pory z całą pewnością powinna wyzdrowieć. Zeszłoroczna chemioterapia to absolutnie nic w porównaniu z obecnymi zabiegami. Mała dziewczynka, która nigdy nie miała nawet kataru, teraz jest wrakiem, cieniem samej siebie. Naświetlania trwały trzy dni; Kate dostała po nich nieustającej biegunki i trzeba było założyć jej pieluchę. Z początku wstydziła się tego, ale teraz czuje się już tak źle, że przestała się tym przejmować. Po naświetlaniach przyszła kolej na chemioterapię, od której jej gardło szczelnie wypełniło się śluzem. Żeby mogła oddychać, musi mieć w ustach odsysacz, którego łapie się kurczowo, jakby to było koło ratunkowe. Kiedy nie śpi i jest przytomna, ciągle płacze.

Szóstego dnia liczba białych krwinek i neutrofilów zaczyna spadać na łeb na szyję. Od tej chwili Kate pozostaje w ścisłej izolacji. Może ją teraz zabić pierwszy lepszy zarazek, więc trzymamy ją z daleka od wszelkich zarazków. Nie wolno jej odwiedzać; ci nieliczni, których wpuszcza się do jej pokoju, muszą włożyć specjalne fartuchy i maski, w których wyglądają jak kosmonauci. Jeśli Kate chce pooglądać książeczki, musi nałożyć gumowe rękawiczki. W pokoju nie może być żadnych roślin ani kwiatów, bo przenoszą one bakterie, które w tej chwili są dla małej zabójcze. Każda zabawka, którą Kate bierze do ręki, musi być wyszorowana płynem antyseptycznym. Pluszowy miś, z którym sypia, został zafoliowany. Folia szeleści przez całą noc; Kate często budzi się od tego hałasu.

Brian i ja czekamy na korytarzu u drzwi pokoju, w którym leży Kate. W tej chwili maleńka śpi, jest więc czas, żeby poćwiczyć robienie zastrzyków. Mam do tego pomarańczę. Po przeszczepie Kate będzie musiała przyjmować dożylnie czynnik wzrostu – to będzie odtąd moje zadanie. Przebijam igłą grubą skórę owocu, cisnąc aż do momentu, kiedy poczuję, że opór zelżał, co oznacza, że dosięgłam miąższu. Moje zastrzyki będą płytkie, podskórne. Muszę uważać, żeby wbijać igłę pod właściwym kątem i żeby nie naciskać za mocno, ale też nie za słabo; od prędkości wbijania igły zależy to, czy będzie boleć mniej czy bardziej. Oczywiście pomarańcza nie krzyczy i nie płacze, kiedy coś źle zrobię. Pielęgniarki uspokajają mnie, że prawdziwe zastrzyki wyglądają bardzo podobnie.

Brian bierze ze stolika drugą pomarańczę i zaczyna ją obierać.

– Zostaw to!

– Jestem głodny – mąż wskazuje głową na owoc, który trzymam w dłoniach – a ty przecież masz już pacjenta.

– To nie jest moja pomarańcza. Ktoś ją tu zostawił. Bóg raczy wiedzieć, czym jest nafaszerowana.

Nagle zza rogu wychodzi doktor Chance. Zbliża się ku nam, a za nim idzie Donna, pielęgniarka z onkologii, machając torbą do kroplówki napełnioną szkarłatnym płynem.

– Trzeba odwirować. – Uśmiecha się do nas.

Odkładam pomarańczę. Idziemy razem do przedpokoju salki, w której leży Kate. Przebieram się w kombinezon, dzięki któremu będę mogła zbliżyć się na pięć kroków do córki. Po kilku minutach kroplówka wisi już na stojaku, podłączona do centralnego cewnika w piersi Kate. Czuję rozczarowanie: taki ważny moment, a mała nawet się nie obudziła. Staję po jednej stronie łóżka, Brian przechodzi na drugą. Wstrzymuję oddech. Tam, w okolicy bioder, a dokładnie w grzebieniu kości biodrowej, tworzy się szpik kostny. To musi być jakiś cud, że te komórki macierzyste pobrane od Anny wejdą do krwiobiegu Kate przez żyłę w klatce piersiowej, ale niewiadomym sposobem trafią tam, gdzie trzeba. – No tak. – Doktor Chance chrząka. Wszyscy wpatrujemy się w krew pępowinową, cieknącą kroplami przez plastikowe rurki. Każda kropla jest jak uderzenie dzwonu przeznaczenia.


JULIA

To niemożliwe, że kiedyś dzieliłam z tą kobietą łono matki. Upłynęły dopiero dwie godziny, odkąd siostra wprowadziła się do mnie, a ja zaczynam mieć problemy z udowodnieniem pokrewieństwa samej sobie. Isobel zdążyła już poukładać moje płyty według roku wydania, pozamiatać pod kanapą i wyrzucić mi połowę rzeczy z lodówki.

– Daty są przyjaciółmi człowieka – słyszę jej ciężkie westchnienie. – Masz tutaj jogurt, który pamięta jeszcze rządy demokratów.

Zatrzaskuję drzwi i liczę do dziesięciu. Nic to jednak nie daje; kiedy Izzy wpada do kuchni i bierze się do czyszczenia kuchenki gazowej, wychodzę z siebie.

– Sylvia jest czysta – zwracam jej uwagę.

– O, właśnie! Kuchenka: Sylvia. Lodówka: Smilla… Po co nam imiona dla sprzętów kuchennych?

Mnie, nie nam. To są moje sprzęty, nie nasze, do jasnej cholery.

– Teraz rozumiem, dlaczego Janet z tobą zerwała – mruczę pod nosem.

Izzy spogląda na mnie, uderzona moimi słowami.

– Jesteś okropna, okropna! Powinnam była od razu po urodzeniu zaszyć mamę grubą nicią!

Biegnie do łazienki, zalewając się łzami.

Isobel jest ode mnie starsza o trzy minuty. Ale to ja zawsze zajmowałam się nią, nie odwrotnie. Jestem jej bombą atomową: kiedy coś sprawia przykrość mojej siostrze, rozwalam to w drobny mak. Tak było, kiedy dokuczał jej któryś z naszych braci (a miałyśmy sześciu, i to wszystkich starszych) i tak jest teraz, kiedy złej Janet po siedmiu latach zaangażowanego związku nagle odwidział się homoseksualizm. Kiedy dorastałyśmy, Izzy była grzeczną córeczką i wzorem wszelkich cnót; to ja rozrabiałam, biłam się, na złość rodzicom goliłam głowę na zero i nosiłam wojskowe glany do szkolnego mundurka. A teraz obie mamy po trzydzieści dwa lata i co się okazuje? Ja jestem szczurem wyścigowym, a Izzy projektantką biżuterii ze śrubek i spinaczy do papieru. I do tego lesbijką. Kto by pomyślał.

Izzy jeszcze nie wie, że drzwi do łazienki nie zamykają się na klucz. Wchodzę, staję za nią i czekam, aż skończy myć twarz i zakręci kran z zimną wodą. Podaję jej ręcznik.

– Wcale tak nie myślę – mówię.

– Wiem. – Izzy rzuca mi spojrzenie odbite w lustrze. Dla większości ludzi jesteśmy nie do odróżnienia, zwłaszcza teraz, kiedy mam taką pracę, w której nie mogę nosić ekstrawaganckich ciuchów ani fryzur.

– Ty przynajmniej kogoś miałaś – zauważam. – Bo ja na ostatniej randce byłam tego samego dnia, kiedy kupiłam ten jogurt.

Izzy odwraca się do mnie. Kąciki jej ust drżą, wyginając się ku górze.

– A czy deska klozetowa też ma imię?

– Zastanawiałam się, czy Janet by pasowało – odpowiadam.

Siostra parska śmiechem.

Słyszymy dzwonek. Idę do pokoju odebrać telefon.

– Witaj, Julio, mówi sędzia DeSalvo. Mam sprawę, w której będzie mi potrzebny kurator procesowy. Pomyślałem o tobie. Zechcesz mi pomóc?

Zaczęłam pracować jako kurator procesowy rok temu. Zdecydowałam się na to z prostego powodu: praca ochotnicza w organizacjach nonprofitowych jest co prawda przyjemna, ale przyjemność przyjemnością, a czynsz czynszem. Kurator procesowy to pracownik sądowy, który bierze udział w procesie z udziałem osoby nieletniej jako obrońca jej interesów. Ta praca nie wymaga studiów prawniczych, konieczne jest w niej za to silne poczucie moralności, no i serce. A to już dyskwalifikuje większość prawników, którzy chcieliby ewentualnie ubiegać się o taką posadę.

– Julio, jesteś tam?

Dla sędziego DeSalvo poszłabym do roboty byle gdzie, nawet w supermarkecie. To on pociągnął za sznurki, żebym dostała tę pracę.

– Co tylko pan sobie życzy – odpowiadam. – O co chodzi?

Sędzia wprowadza mnie w temat. Informacje w rodzaju „usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych”, „trzynastolatka” i „matka po studiach prawniczych” szybko wylatują mi z głowy. Dwie rzeczy przykuwają moją uwagę: wzmianka „pilne” i nazwisko adwokata.

Boże, nie. Tego zrobić nie mogę.

– Będę tam za godzinę – obiecuję sędziemu.

– To dobrze. Wydaje mi się, że dziewczyna potrzebuje kogoś, kto będzie trzymał jej stronę.

– Kto dzwonił? – pyta Izzy, wyjmując z torby swój miniaturowy warsztat pracy, pudełko pełne narzędzi, kawałków drutu i małych pojemniczków z metalowymi częściami, które ustawiane kolejno na stole wydają odgłos podobny do zgrzytania zębami.

– Sędzia – odpowiadam. – Trzeba pomóc pewnej dziewczynie.

Jednej rzeczy nie mówię siostrze: że tą dziewczyną jestem ja.

W domu państwa Fitzgeraldów nie ma nikogo. Dzwonię dwa razy. To na pewno jakaś pomyłka. Z tego, co przekazał mi sędzia DeSalvo, wynika, że ta rodzina przechodzi głęboki kryzys, tymczasem na razie nic na to nie wskazuje: dom jest dobrze utrzymany, a na trawniku rosną starannie pielęgnowane kwiaty.

Odwracam się i chcę wracać do samochodu; w tej chwili ją zauważam. Wygląda raczej jak dziecko niż nastolatka, jest chuda i trochę kanciasta. Przeskakuje nad każdą szczeliną w chodniku.

– Cześć – zagaduję ją, kiedy podchodzi bliżej. – Nazywasz się Anna?

Głowa w górze, bystre spojrzenie.

– Być może.

– Jestem Julia Romano. Sędzia DeSalvo poprosił mnie, żebym została twoją kuratorką procesową. Wiesz, kto to taki? Sędzia powiedział ci?

Anna mruży oczy.

– W Brockton była jedna dziewczyna, którą porwał facet podający się za znajomego jej mamy. Powiedział, że ma zawieźć ją do mamy do pracy.

Sięgam do torby, grzebię w niej chwilę i wyciągam prawo jazdy oraz plik papierów.

– Proszę bardzo – mówię. – Jak sobie życzysz.

Anna najpierw przygląda mi się uważnie, a potem rzuca okiem na to tragiczne zdjęcie, które zrobiłam do prawa jazdy. Czyta kopię wniosku o usamowolnienie, którą zabrałam z sądu rodzinnego, udając się tutaj. Jeśli nawet jestem psychopatyczną morderczynią, to trzeba przyznać, że dobrze się przygotowałam. Podoba mi się jednak, że Anna nie ufa nieznajomym; oznacza to, że jest rozważna i nie działa bezmyślnie. Jeśli zastanawia się tak długo nad tym, czy może gdzieś ze mną pójść, to zapewne równie dokładnie przemyślała sobie, jak będzie wyglądało jej wyplątywanie się z rodzinnych sieci.

W końcu Anna oddaje mi z powrotem wszystkie dokumenty, które jej wręczyłam.

– A w domu nikogo nie ma? – pyta. – Gdzie są wszyscy?

– Nie wiem. Myślałam, że ty mi powiesz.

Wzrok Anny wędruje do drzwi. Widzę, że zaczęła się denerwować.

– Mam nadzieję, że nie chodzi o Kate.

Przekrzywiam głowę, przyglądając się tej dziewczynce, która już zdążyła mnie zadziwić.

– Masz chwilkę? – pytam. – Chciałabym z tobą porozmawiać.

Po wejściu do zoo najpierw mija się wybieg dla zebr. Ze wszystkich zwierząt w części z fauną afrykańską zebry zawsze lubiłam najbardziej. Słonie mijam obojętnie, gepardy zawsze się chowają, za to zebry po prostu zniewalają mnie swoim urokiem. Gdyby nagle nasz świat stracił wszystkie barwy, zebry odnalazłyby się w nim jak mało które stworzenia.

Mijamy duikery błękitne, antylopy bongo oraz coś, co nazywa się golec, i nie chce wyjść ze swojej norki. Często zabieram do zoo dzieci, które mi przydzielono. Tutaj łatwiej im się otworzyć w rozmowie ze mną. Kiedy siedzimy twarzą w twarz w sądzie czy nawet w kawiarni przy ciastkach, rzadko zdobywają się na szczerość. A w zoo, oglądając gibony skaczące po gałęziach jak gimnastycy na olimpiadzie, opowiadają mi o swoich rodzinach, nie myśląc nawet o tym, co robią.

Coś mi się jednak zdaje, że z tak dojrzałym dzieckiem jak Anna nie miałam jeszcze do czynienia. Wizyta w zoo, jak się okazuje, nie jest dla niej jakąś niesamowitą atrakcją. Chyba trzeba było raczej zabrać ją do kina albo na przechadzkę po sklepach.

Spacerujemy po krętych ścieżkach ogrodu zoologicznego. Anna odzywa się tylko zapytana. Kiedy interesuję się zdrowiem siostry, odpowiada mi grzecznie. Potwierdza, że jej mama faktycznie występuje w roli obrońcy strony pozwanej. Uprzejmie dziękuje, kiedy kupuję jej lody.

– Masz jakąś ulubioną rozrywkę? – pytam.

– Hokej – pada odpowiedź. – Grałam na bramce.

– Grałaś?

Wzruszenie ramion.

– Im się jest starszym, tym trener robi się mniej wyrozumiały. Nie można opuszczać meczów, a ja nie lubię sprawiać zawodu całej drużynie.

Ciekawe ujęcie problemu.

– A twoi znajomi? Grają jeszcze?

– Jacy znajomi? – Anna potrząsa głową. – Kiedy siostra musi odpoczywać, nie można nikogo zapraszać do domu. Wystarczy, że mama raz przyjedzie po ciebie na imprezę o drugiej w nocy, bo trzeba jechać do szpitala, i już nikt więcej cię nie zaprosi. Pani pewnie skończyła średnią szkołę już jakiś czas temu i tego nie pamięta, ale w tym wieku ludzie myślą, że dziwactwa są zaraźliwe.

– Ale masz kogoś, z kim możesz porozmawiać?

Spojrzenie.

– Kate – mówi Anna, a po chwili pyta, czy mam telefon komórkowy.

Wyjmuję aparat z torebki i podaję jej.

Anna wystukuje numer szpitala, z pamięci.

– Szukam pacjentki – mówi do słuchawki. – Kate Fitzgerald. – Spogląda w moją stronę. – Rozumiem, dziękuję. – Wciska klawisz i oddaje mi telefon. – W rejestracji nic nie wiedzą.

– To chyba dobrze?

– Informacje o nowych pacjentach czasami idą do centrali kilka godzin.

Opieram się o poręcz przy wybiegu dla słoni.

– Widzę, że martwisz się o siostrę – zauważam. – Jesteś pewna, że zniesiesz to, co może się wydarzyć, kiedy przestaniesz jej pomagać?

– Ja wiem, co się wtedy wydarzy – odpowiada Anna ponurym głosem. – Nigdy nie mówiłam, że to wszystko mi się podoba. – Unosi twarz.

W spojrzeniu tym dostrzegam wyzwanie, żebym spróbowała jej coś zarzucić.

Przyglądam się dziewczynce przez chwilę. Co ja bym zrobiła, gdybym nagle się dowiedziała, że Izzy potrzebuje mojej nerki, części wątroby, szpiku kostnego? Odpowiedź nie wymaga nawet zastanowienia: jak najszybciej jedziemy do szpitala i robimy, co trzeba.

To prawda; lecz byłby to mój wybór, moja decyzja.

– Czy rodzice zapytali cię chociaż raz, czy chcesz pomagać siostrze w taki sposób?

Wzruszenie ramion.

– Niby tak… Rodzice bardzo dobrze umieją zadawać pytania, na które sami już sobie odpowiedzieli. Na przykład: „To chyba nie z twojej winy cała klasa nie mogła za karę wyjść na przerwę?” albo „Zjesz brokułów, prawda?”.

– Czy rodzice wiedzą, że nie jesteś zadowolona z decyzji, które podjęli za ciebie?

Anna odpycha się od poręczy i rusza dalej, pod górę.

– Może kilka razy im o tym powiedziałam. Ale przecież Kate też jest ich córką.

Fragmenty tej układanki zaczynają pasować do siebie. Podejmując decyzje w imieniu dziecka, rodzice zazwyczaj mają na względzie to, co jest dla niego najlepsze. Jeśli jednak w tych wyborach zaślepiają ich potrzeby drugiego dziecka, wszystko się wali, grzebiąc głęboko pod gruzami ofiary – właśnie takie jak Anna.

Pozostaje pytanie: czy Anna postanowiła złożyć pozew do sądu, ponieważ uważa, że sama potrafi zatroszczyć się lepiej o własne zdrowie niż jej rodzice, czy może jest to rozpaczliwe wołanie o to, żeby chociaż raz jej wysłuchano?

Zatrzymujemy się przed wybiegiem dla niedźwiedzi polarnych. Mieszkają tu dwa misie, Trixie i Norton. Anna ożywia się po raz pierwszy, odkąd tutaj jesteśmy. Roziskrzonym wzrokiem wodzi za Kobe, synkiem Trixie, najmłodszym podopiecznym naszego zoo. Kobe klepie łapką mamę wygrzewającą się na kamieniach, próbuje wciągnąć ją do zabawy.

– Ostatnio urodził się tutaj mały niedźwiadek polarny – mówi Anna. – Oddali go do innego zoo.

Faktycznie, przypominam sobie, że czytałam o tym w „ProJo”. Całe wydarzenie posłużyło do przeprowadzenia dużej kampanii promocyjnej na rzecz stanu Rhode Island.

– Jak pani sądzi: czy on myśli, że to była kara, bo był niegrzeczny?

Na szkoleniu dla kuratorów procesowych uczą nas zwracać uwagę na objawy depresji. Poznajemy mowę ciała, gestów, oznaki wahań nastroju, uczymy się rozpoznawać nagłe zobojętnienie. Widzę, jak Anna zaciska dłonie na metalowej barierce. Jej oczy mętnieją; przypominają stare, nieczyszczone złoto.

Niezależnie od tego, jak ta sprawa się skończy, myślę, to i tak Anna będzie najbardziej poszkodowana. Zapłaci za to albo utratą siostry, albo własnego zdrowia, fizycznego i psychicznego.

– Czy możemy już pojechać do domu? – słyszę jej cichą prośbę.

W miarę jak zbliżamy się do domu Fitzgeraldów, Anna coraz bardziej odsuwa się ode mnie. Udana sztuczka, wziąwszy pod uwagę, że odległość między nami wcale się nie zwiększa. Dziewczynka wygląda przez okno, obserwując rozmazane ulice przemykające za szybą, i kuli się, przywierając coraz mocniej do drzwi.

– Co pani teraz zrobi? – pyta.

– Porozmawiam ze wszystkimi zaangażowanymi w tę sprawę. Z twoją mamą, z twoim tatą, bratem i siostrą. I z twoim adwokatem.

Dojeżdżamy przed dom. Na podjeździe stoi teraz rozklekotany jeep, a drzwi są otwarte. Wyłączam silnik, ale Anna ani drgnie, nie rozpięła nawet pasa.

– Odprowadzi mnie pani?

– Dlaczego?

– Bo inaczej mama mnie zabije.

Ta nowa Anna, spłoszona i wystraszona, to zupełnie inna osoba niż tamta dziewczyna, z którą spędziłam ostatnią godzinę. Ta sprzeczność mnie zastanawia: jak można jednocześnie mieć odwagę wytoczyć komuś proces i bać się panicznie własnej matki?

– Dlaczego sądzisz, że tak będzie?

– Wymknęłam się dziś z domu i nie powiedziałam jej, dokąd idę.

– Często tak robisz?

Anna potrząsa głową.

– Zazwyczaj robię to, co mi każą.

No cóż. I tak wcześniej czy później czeka mnie rozmowa z Sarą Fitzgerald. Wysiadam z samochodu i czekam, aż Anna do mnie dołączy. Ruszamy ścieżką w stronę drzwi frontowych, mijając piękne klomby wypielęgnowanych kwiatów.

Inaczej wyobrażałam sobie tego wroga. Przede wszystkim matka Anny nie dorównuje mi wzrostem; jest też szczuplejszej budowy ciała niż ja. Ma ciemne włosy i rozgorączkowane oczy. Przechadza się nerwowym krokiem po salonie. Słysząc pierwsze skrzypnięcie otwieranych drzwi, podbiega do Anny i chwyta ją za ramiona.

– Na miłość boską – krzyczy, potrząsając córką – gdzie cię poniosło?! Czy ty nie rozumiesz, że…

– Przepraszam, pani Fitzgerald – mówię – pani pozwoli, że się przedstawię. – Wyciągam rękę, postępując krok do przodu. – Jestem Julia Romano, kurator procesowy wyznaczony przez sąd rodzinny.

Matka sztywnym gestem obejmuje Annę za ramiona – drętwy pokaz rodzicielskiej czułości.

– Dziękuję, że odwiozła ją pani do domu. Na pewno chce się pani dowiedzieć wielu rzeczy, ale w tej chwili…

– Prawdę mówiąc, to pragnęłam porozmawiać z panią. Sędzia dał mi niecały tydzień na złożenie sprawozdania, więc gdyby zechciała pani poświęcić mi kilka minut…

– Nie mam kilku minut – mówi szybko i ostro Sara Fitzgerald. – Trafiła pani na bardzo zły moment. Siostra Anny znów jest w szpitalu. – Spogląda w stronę córki, stojącej w drzwiach do kuchni. I co, cieszysz się teraz, pytają jej oczy.

– Przykro mi to słyszeć.

– Mnie też jest przykro – mówi Sara, odchrząkując lekko. – Miło mi, że odwiedziła pani Annę. Rozumiem, że to należy do pani obowiązków, ale ta sprawa rozwiąże się sama. To nieporozumienie. Za dzień lub dwa sama pani to usłyszy od sędziego DeSalvo.

Odstępuje na krok, jakby wyzywając mnie – i Annę – żebyśmy spróbowały zaprzeczyć. Rzucam spojrzenie Annie; dziewczynka patrzy na mnie i ledwo dostrzegalnie kręci głową. Rozumiem, co to ma znaczyć: prosi, żebym w tej chwili już nie drążyła sprawy.

Kogo ona chce bronić – mamę czy może siebie?

W moim mózgu rozlega się sygnał alarmowy: Anna ma trzynaście lat. Anna mieszka z matką. Matka Anny jest adwokatem pozwanej strony. Czy to możliwe, żeby mieszkając z nią pod jednym dachem, Anna nie uległa naciskom Sary Fitzgerald?

– Zadzwonię jutro – obiecuję Annie, po czym, bez pożegnania z panią Fitzgerald, wychodzę z domu i udaję się tam, gdzie miałam nadzieję nigdy nie trafić.

Biuro Campbella Alexandra wygląda dokładnie tak, jak się spodziewałam: znajduje się na ostatnim piętrze wieżowca krytego ciemnym szkłem, na samym końcu korytarza wyłożonego perskim dywanem, za podwójnymi drzwiami z mahoniu, które stanowią zaporę przed motłochem. Za masywnym biurkiem w przedpokoju siedzi dziewczyna o rysach lalki z porcelany. Spod grzywy jej loków wystaje słuchawka. Mijam ją bez słowa, kierując się w stronę zamkniętych drzwi, jedynych w tym pomieszczeniu oprócz tych, którymi weszłam.

– Ej! – słyszę za sobą. – Tam nie wolno!

– Jestem umówiona – informuję ją.

Campbell siedzi przy biurku i pisze coś na kartce, prowadząc pióro wściekle energicznymi ruchami. Rękawy koszuli ma podwinięte aż do łokci. Jego włosy domagają się strzyżenia.

– Kerri – rzuca, nie podnosząc głowy – przejrzyj akta sprawy Jenny’ego Jonesa. Spróbuj znaleźć dowód na to, że miał brata bliźniaka, o którym nic nie…

– Witaj, Campbell.

Najpierw przestaje pisać. Potem podnosi głowę.

– Julia.

Zrywa się na równe nogi, jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku.

Przechodzę przez próg i zamykam za sobą drzwi.

– Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald.

Pies, którego przedtem nie zauważyłam, zajmuje miejsce u boku Campbella.

– Słyszałam, że poszedłeś na prawo… Harvard. Stypendium przez cały czas nauki.

– Providence nie jest duże… Miałem nadzieję… – Campbell milknie. Po chwili odzywa się ponownie, kręcąc głową: – Byłem pewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałem tylko, że wcześniej.

Uśmiecha się. Nagle znów mam siedemnaście lat, powraca ten czas, kiedy zrozumiałam, że miłość kpi sobie z zasad, a nic nie ma większej wartości niż to, czego zdobyć nie można.

– Unikać kogoś to żadna sztuka – odpowiadam chłodnym tonem. – Sam chyba wiesz o tym najlepiej.


CAMPBELL

Nic mnie nie rusza, naprawdę, aż do momentu, kiedy dyrektor szkoły średniej w Ponaganset zaczyna udzielać mi przez telefon wykładu na temat politycznej poprawności.

– Na miłość boską – warczy do słuchawki – jak będzie wyglądać nasza szkoła w oczach innych, kiedy grupa studentów indiańskiego pochodzenia nazwie swoją drużynę baseballową „Białasy”?

– Owi „inni”, o których pan mówi, pomyślą sobie zapewne to samo, co myśleli wtedy, gdy nadał pan uczniom szkoły oficjalny przydomek „Wodzowie plemienia Ponaganset”.

– Ten przydomek ma już ponad trzydzieści lat – oburza się dyrektor.

– Tak, natomiast ci uczniowie są członkami plemienia Narragansettów od urodzenia.

– Nazwa, którą wybrali, jest obraźliwa i politycznie niepoprawna.

– Bardzo mi przykro – zauważam – ale w tym kraju nie można zaskarżyć nikogo za niepoprawność polityczną, w przeciwnym razie przed laty otrzymałby pan wezwanie do sądu. Z kolei amerykańska konstytucja zapewnia obywatelom Stanów Zjednoczonych, w tym także potomkom rdzennej ludności kontynentu, różne prawa, przede wszystkim zaś prawo do zgromadzeń i prawo do wolności słowa. Co za tym idzie, drużynie Białasów nie można będzie zabronić spotykania się, nawet jeśli zdoła pan spełnić swoją śmieszną groźbę i wnieść sprawę do sądu. A skoro już mowa o wymiarze sprawiedliwości, to proszę zastanowić się nad złożeniem pozwu grupowego przeciwko ludzkości jako takiej, bo jak sądzę, nie pozostanie pan obojętny na tak rażąco rasistowskie nazwy jak Biały Dom, Góry Białe czy też idiomatyczne wyrażenie „biały kruk”. – W słuchawce zapada martwa cisza. – Czy mam rozumieć, że mogę poinformować mojego klienta o zmianie pańskiej decyzji? A może nadal chce pan złożyć sprawę do sądu?

Dyrektor rzuca słuchawkę. Wciskam klawisz telefonu wewnętrznego.

– Kerri, zadzwoń do Erniego Rybołowa i powiedz mu, że może przestać się martwić.

Zabieram się do stosu papierów zalegających na biurku. Pod nim leży zwinięty w kłębek Sędzia. Wygląda jak pleciony dywanik. Wzdycha przez sen, a jedna łapa mu drży.

To jest życie, powiedziała mi kiedyś, przypatrując się szczeniakowi goniącemu za własnym ogonem. Następnym razem chcę zostać psiakiem.

Zaśmiałem się. Zobaczysz, że będziesz kotem, oświadczyłem. Koty są samowystarczalne i nie potrzebują nikogo.

Ja potrzebuję ciebie, usłyszałem w odpowiedzi.

No cóż, odparłem. Może ja zostanę krzewem kocimiętki.

Przecieram mocno powieki kciukami. To fakt, że nie dosypiam; najpierw zagapiłem się w restauracji na obcą kobietę, teraz to… Rzucam Sędziemu zagniewane spojrzenie, jakby to była jego wina. Muszę wracać do pracy. Co ja tam zapisałem w notesie? Nowy klient, handlarz narkotykami, schwytany na gorącym uczynku. Oskarżenie przedstawiło dowód – nagranie wideo. Od skazania nic go nie wybroni, chyba żeby miał brata bliźniaka, o którym nie słyszał nigdy i od nikogo, nawet od matki.

Zastanówmy się. A gdyby tak…

Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Bez podnoszenia głowy wydaję Kerri polecenie: „Przejrzyj akta sprawy Jenny’ego Jonesa. Spróbuj znaleźć dowód na to, że miał brata bliźniaka, o którym nic nie…”.

– Witaj, Campbell.

Tracę rozum. Bezsprzecznie muszę już tracić rozum, bo mam przed sobą Julię Romano, którą ostatni raz widziałem piętnaście lat temu. Nosi teraz dłuższe włosy, a dookoła jej ust widać cieniutkie kreski, jak nawiasy wokół słów, których nigdy nie usłyszałem, bo nie było mnie przy niej. Udaje mi się wreszcie wydobyć z siebie głos.

– Julia.

Julia zamyka drzwi. Na ten dźwięk Sędzia zrywa się na równe nogi.

– Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald.

– Providence nie jest duże… Miałem nadzieję… Byłem pewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałem tylko, że wcześniej.

– Unikać kogoś to żadna sztuka – pada riposta. – Sam chyba wiesz o tym najlepiej. – Nagle widzę, że cały jej gniew ulatnia się w jednej chwili. – Przepraszam. To było nie na miejscu.

– Dawno się nie widzieliśmy – zagajam, chociaż tak naprawdę chcę tylko zapytać, co się z nią działo przez te piętnaście lat. Czy nadal pije herbatę z mlekiem i z cytryną? Czy jest szczęśliwa? – Już nie masz różowych włosów – wyduszam z siebie, bo jestem kretynem.

– Nie mam – odpowiada. – Przeszkadza ci to?

Wzruszam ramionami.

– Chodzi mi o to, że… właściwie… – Jak zwykle braknie słów, kiedy naprawdę trzeba coś powiedzieć. – Podobał mi się tamten kolor wyznaję.

– Niestety, różowe włosy nie przysparzają autorytetu na sali sądowej.

Uśmiecham się.

– Od kiedy to troszczysz się o to, co inni o tobie myślą? – pytam rozbawiony.

Julia nie odpowiada, ale wyczuwam jakąś nagłą zmianę. Spadła temperatura w pokoju czy może to ten mur, który nagle wyrósł między nami?

– Zamiast rozgrzebywać przeszłość, proponuję porozmawiać o Annie. – Julia wybiera rozwiązanie dyplomatyczne.

Kiwam głową. Czuję się tak, jakbyśmy toczyli tę rozmowę w autobusie, na ławce pełnej ludzi, a między nami siedział ktoś obcy, którego oboje postanowiliśmy nie zauważać; rozmawiamy przez niego i dookoła niego, rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia, kiedy wiemy, że drugie nie patrzy. Jak mam się skupić na sprawie Anny Fitzgerald, skoro potrafię myśleć tylko o tym, czy Julia obudziła się kiedyś w ramionach jakiegoś mężczyzny i czy przez moment, zanim sen rozwiał się do końca, nie wydawało jej się może, że to ja?

Sędzia wyczuwa napięcie. Wstaje i podchodzi do mnie. Julia chyba dopiero teraz zauważyła, że nie jesteśmy w gabinecie sami.

– To twój wspólnik?

– Współpracownik – potrząsam głową. – Ale pisali o nim w „Law Review”.

Julia sięga do łba Sędziego, drapie go za uchem. Cholerny szczęściarz.

– Nie rób tego, proszę. – Marszczę brwi. – To pies – przewodnik. Nie wolno go głaskać.

Julia spogląda na mnie ze zdziwieniem. Zmieniam temat, zanim zdąży zapytać o szczegóły.

– Chciałaś porozmawiać o Annie. – Sędzia trąca mnie nosem w dłoń. Mocno.

Julia krzyżuje ramiona na piersi.

– Odwiedziłam ją w domu.

– I co?

– Trzynastolatki są pod silnym wpływem rodziców. Matka Anny wydaje się mieć całkowitą pewność, że do procesu nie dojdzie. Mam przeczucie, że będzie się starała wybić go córce z głowy.

– Znajdę na to sposób – mówię.

Julia znów spogląda na mnie, tym razem podejrzliwie.

– Jaki?

– Usunę Sarę Fitzgerald z domu.

– Żartujesz czy mówisz poważnie? – Julia jest zaskoczona.

Sędzia zaczyna szarpać mnie za ubranie. Nadal nie reaguję, więc szczeka dwa razy.

– Nie widzę powodu, dla którego to moja klientka powinna wyprowadzić się z domu. To nie ona zlekceważyła polecenia sędziego. Zdobędę tymczasowy nakaz sądowy zabraniający Sarze Fitzgerald wszelkich kontaktów z Anną.

– Campbell, to jest jej matka!

– W tym tygodniu występuje jako adwokat strony pozwanej. Skoro usiłuje wpłynąć na moją klientkę, należy jej się upomnienie.

– To nie jest twoja klientka, tylko dziecko, które ma trzynaście lat, a jego świat właśnie wali się w gruzy. Chcesz odebrać jej wszystko, na czym może się oprzeć? Czy ty w ogóle zadałeś sobie trud, żeby ją choć trochę poznać?

– Oczywiście – kłamię.

Sędzia kładzie się u moich stóp i zaczyna skamleć. Julia spogląda na niego.

– Co mu jest?

– Nic. Posłuchaj: do mnie należy obrona praw Anny. Mam wygrać dla niej ten proces i zrobię to.

– Nie wątpię. Może tylko niekoniecznie mając na względzie jej dobro. Bo wygranie procesu liczy się dla ciebie najbardziej. Cóż to za ironia, że dziecko, które potrzebuje pomocy, bo jest wykorzystywane i zmuszane do poświęceń na rzecz innej osoby, musiało trafić akurat do ciebie!

– Co ty możesz o mnie wiedzieć? – Zaciskam zęby.

– Niewiele, to fakt, ale czyja to wina?

A mieliśmy nie rozgrzebywać przeszłości. Przebiega mnie nagły dreszcz. Chwytam Sędziego za obrożę.

– Przepraszam – rzucam Julii i wychodzę. Zostawiam ją, tak jak to już raz zrobiłem.

Szkoła Wheelera nie była w zasadzie niczym innym jak fabryką wypuszczającą w świat damy z towarzystwa oraz przyszłych rekinów finansjery. Wszyscy byliśmy podobni, identyczni z wyglądu i z zachowania. Wakacje spędzaliśmy czynnie.

Byli w tej szkole, rzecz jasna, tacy, którzy wybijali się z jednolitego tłumu. Byli stypendyści, którzy nosili kołnierzyki postawione na sztorc i trenowali wykłócanie się o wszystko, ale nie widzieli, że bardzo dobrze zdajemy sobie sprawę, że nie są z tej samej gliny co my. Byli gwiazdorzy, tacy jak Tommy Boudreaux, który w trzeciej klasie dostał propozycję grania w drużynie Detroit Redwings. Było też kilku świrów; ci podcinali sobie żyły albo popijali walium wódką. Znikali po takich zajściach ze szkoły równie cichutko, jak się po niej wcześniej snuli.

Byłem już w szóstej klasie, kiedy Julia Romano trafiła do Wheelera. Chodziła w ciężkich wojskowych butach, a pod szkolną marynarką nosiła koszulkę z nadrukiem „Numerek za friko”. Potrafiła w mgnieniu oka wbić sobie do głowy cały sonet. Podczas przerw, kiedy my chowaliśmy się przed dyrektorem i popalaliśmy papierosy, Julia wspinała się na dach sali gimnastycznej, siadała pod rurą grzewczą i zaczytywała się Henrym Millerem i Nietzschem. Wszystkie dziewczyny w szkole miały identycznie żółte i proste włosy, które zaczesywały do tyłu, przytrzymując opaską; wyglądało to jak paczka makaronu. Włosy Julii były burzą niesfornych czarnych loków. Miała ostre rysy twarzy i nie uznawała makijażu – nie podoba ci się, to nie patrz. W lewej brwi nosiła kolczyk ze srebrnego drutu, cieniutkiego jak włos. Jej zapach przywodził na myśl świeże, rosnące ciasto.

Krążyły o niej różne plotki: jedni mówili, że wyrzucono ją z żeńskiego poprawczaka; inni, że jest cudownym dzieckiem, a na wstępnym teście predyspozycyjnym przed przyjęciem do szkoły zdobyła maksymalną liczbę punktów; miała też podobno być dwa lata młodsza niż cały nasz rocznik; byli też tacy, którzy twierdzili, że miała tatuaż. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co o niej myśleć. Mówili o niej „pokręcona”, bo nie była taka jak wszyscy.

Pewnego dnia Julia Romano pojawiła się w szkole z włosami ściętymi na krótko i ufarbowanymi na różowo. Że ją zawieszą w prawach ucznia, to było pewne, czekaliśmy tylko kiedy. Okazało się jednak, że w gąszczu nakazów i zakazów dotyczących ubioru w szkole Wheelera nikt nie pomyślał o ustaleniu norm określających przyzwoitą fryzurę. Zacząłem się wtedy zastanawiać, dlaczego ani jeden chłopak w szkole nigdy nie zrobił sobie dredów, i nagle zrozumiałem, że to nie dlatego, że zabroniono nam się wyróżniać, ale dlatego, że sami tego nie chcieliśmy.

Tego samego dnia siedziałem w stołówce z grupką kumpli z drużyny żeglarskiej. Były z nami też ich dziewczyny. Julia Romano przeszła obok naszego stolika.

– Ej – zaczepiła ją jedna z dziewczyn. – Bolało?

– Co bolało? – Julia zwolniła kroku.

– Jak cię przeciągali przez maszynę do robienia lukru.

– Wybacz, złotko, ale nie stać mnie, żeby strzyc się w tym samym burdelu co wy – odparowała Julia bez zmrużenia oka i odeszła. Usiadła w kącie sali, przy tym samym stoliku co zawsze i jak zawsze sama. Przy obiedzie zwykle układała pasjansa. Jej karty miały na grzbietach wizerunki świętych.

– O, w mordę – powiedział jeden z moich kumpli. – Z taką to lepiej nie zaczynać.

Zaśmiałem się, bo wszyscy się śmiali, ale jednocześnie przyglądałem się Julii Romano, która usiadła przy swoim stoliku. Jednak zamiast jeść, odstawiła tacę na bok i zaczęła rozkładać karty. Ciekawe, pomyślałem, jak to jest być człowiekiem, który ma w głębokim poważaniu to, co ludzie o nim myślą.

I tak pewnego popołudnia, chociaż byłem kapitanem, urwałem się z treningu żeglarskiego i zacząłem śledzić Julię. Starałem się trzymać dystans, żeby mnie nie zauważyła. Poszedłem za nią wzdłuż Blackstone Boulevard i dalej, na cmentarz Swan Point, na sam szczyt najwyższego wzgórza. Julia wyjęła z plecaka książki i segregator, po czym wyciągnęła się na trawie przed stojącym tam samotnym grobem.

– Możesz już wyjść – powiedziała, a ja nieomal odgryzłem sobie język, bo pomyślałem, że zaraz zjawi się duch. Dopiero po chwili zrozumiałem, że mówiła do mnie. – Jak zapłacisz ćwierć dolca, to pozwolę ci nawet popatrzeć z bliska.

Wyszedłem zza wielkiego dębu, z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Teraz, kiedy już tu za nią przyszedłem, nagle doszedłem do wniosku, że nie wiem po co.

– Ktoś z rodziny? – Skinąłem głową w stronę nagrobka.

Obejrzała się przez ramię.

– Aha. Kiedy moja babcia płynęła „Mayflower”, miała krzesło obok tej pani. – Zwróciła ku mnie swoją twarz, składającą się z samych kątów i ostrych krawędzi. – Nie grasz dziś przypadkiem w krykieta, co?

– Nie grywam w krykieta, tylko w polo. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Umówiłem się tutaj z koniem.

Nie załapała żartu… a może wcale jej nie rozśmieszył?

– Czego chcesz? – zapytała.

Nie mogłem się przyznać, że ją śledziłem.

– Pomóż mi – odpowiedziałem. – Z pracą domową. Z angielskiego.

Prawdę mówiąc, to nie miałem pojęcia, co było zadane. Wyciągnąłem kartkę z jej segregatora i odczytałem z niej na głos: „Jesteś świadkiem tragicznego wypadku. Zderzyły się cztery samochody, ciała leżą na chodniku, ludzie jęczą z bólu. Czy masz moralny obowiązek zatrzymać się, aby udzielić im pomocy?”.

– Z jakiej racji mam komuś pomagać? – zapytała.

– Z prawnego punktu widzenia nawet nie powinnaś, bo jeśli wyciągając kogoś z samochodu, spowodujesz jeszcze cięższe obrażenia, będzie można cię zaskarżyć.

– Pytałam, dlaczego mam tobie pomagać.

Papier spłynął na ziemię.

– Nie masz o mnie najlepszej opinii, prawda?

– Nie mam żadnej opinii o żadnym z was. Jesteście bandą płytkich idiotów, którzy woleliby umrzeć, niż pokazać się publicznie z kimś, kto nie jest taki sam jak wy.

– A ty przypadkiem nie zachowujesz się tak samo?

Przez długą chwilę patrzyła mi w oczy. Potem zaczęła zbierać swoje rzeczy i upychać je w plecaku.

– Masz własny fundusz powierniczy, tak? – powiedziała. – Skoro potrzebna ci pomoc, to zapłać za korki.

Postawiłem stopę na jednym z podręczników leżących na ziemi.

– Więc jak brzmi twoja odpowiedź?

– Wybij sobie z głowy, żebym miała udzielać ci korepetycji.

– Pytałem, czy zatrzymałabyś się, żeby pomóc ofiarom wypadku.

Jej ręce zamarły.

– Tak. Bo nawet jeśli według prawa nikt nie ponosi odpowiedzialności za drugiego człowieka, to i tak trzeba pomagać tym, którzy potrzebują pomocy.

Usiadłem obok niej. Blisko. Tak blisko, że czułem, jak jej skóra wibruje tuż przy moim ramieniu.

– Naprawdę w to wierzysz?

– Tak. – Opuściła głowę.

– Skoro tak – powiedziałem – to czy możesz teraz odejść?

Już po wszystkim. Wycieram twarz papierowym ręcznikiem i poprawiam krawat. Sędzia krąży obok, stawiając ciche kroki. Zawsze tak robi.

– Dobrze się spisałeś. – Klepię go po szyi, zagłębiając dłoń w gęstą sierść.

Julii nie ma już w moim biurze. Kerri stuka na komputerze, ogarnięta rzadkim u niej napadem pracowitości.

– Powiedziała, że jak będzie ci potrzebna, to sam rusz tyłek i jej poszukaj. To był cytat. Zażyczyła sobie też kopii wszystkich dokumentów medycznych. – Kerri rzuca mi spojrzenie przez ramię. – Wyglądasz jak kupa nieszczęścia.

– Dzięki. – Moją uwagę przyciąga pomarańczowa karteczka na jej biurku. – Na ten adres mamy odesłać tamte dokumenty?

– Tak.

Wsuwam karteczkę do kieszeni.

– Zajmę się tym – mówię.

Tydzień później, pod tym samym grobem, rozwiązałem ciężkie wojskowe buty Julii Romano. Zsunąłem z jej ramion kurtkę z kamuflażem. Jej stopy były drobne i różowe jak wnętrze kwiatu tulipana. Ramiona wspaniałe, wprost nie do opisania.

– Wiedziałem, że pod spodem jesteś piękna – powiedziałem jej, a to cudowne ramię było pierwszym miejscem na jej ciele, którego dotknąłem ustami.

Fitzgeraldowie mieszkają w Upper Darby, w typowym domu amerykańskiej rodziny: garaż na dwa samochody, ściany kryte aluminiowym sidingiem, w oknach naklejki informacyjne dla straży pożarnej. Kiedy docieram na miejsce, słońce chowa się już za krawędzią dachu.

Jadąc tutaj, przez całą drogę usiłowałem sobie wmówić, że to, co usłyszałem od Julii, nie miało żadnego wpływu na to, że akurat dziś zdecydowałem się osobiście odwiedzić moją klientkę. Że od dawna już planowałem pojechać kiedyś do domu nieco okrężną drogą, żeby rozejrzeć się po tej okolicy.

Prawda natomiast wygląda tak, że po raz pierwszy w całej mojej wieloletniej praktyce składam wizytę w domu klienta.

Dzwonię do drzwi. Otwiera Anna.

– Co pan tutaj robi? – dziwi się.

– Czynię wywiad środowiskowy.

– Czy to kosztuje ekstra?

– Nie – oznajmiam suchym tonem. – W tym miesiącu mam dla klientów specjalną promocję.

– Aha. – Dziewczyna splata ramiona na piersi. – Rozmawiał pan z moją mamą?

– Staram się jej unikać. Rozumiem, że nie ma jej w domu?

Anna potrząsa głową.

– Pojechała do szpitala. Kate znów jest chora. Myślałam, że i pan się tam wybrał.

– Nie jestem adwokatem Kate.

Na dźwięk moich ostatnich słów na twarzy Anny maluje się rozczarowanie. Zakłada włosy za uszy.

– To co, wejdzie pan?

Prowadzi mnie do salonu. Siadam na kanapie w optymistyczne niebieskie pasy, a Sędzia obwąchuje meble.

– Słyszałem, że widziałaś się ze swoim kuratorem procesowym.

– Tak, z panią Julią. Zabrała mnie do zoo. Jest całkiem w porządku. – Anna rzuca mi szybkie spojrzenie. – Mówiła panu coś o mnie?

– Martwi się, że twoja mama będzie rozmawiać z tobą o procesie.

– A o czym ma ze mną rozmawiać, jeśli nie o Kate?

Przez chwilę gapimy się na siebie. Gdy opuszczam gabinet, zupełnie nie potrafię postępować z ludźmi.

Mógłbym poprosić, żeby pokazała mi swój pokój, ale jak by to wyglądało: adwokat z nastolatką w pokoju na pięterku? Za nic. Mógłbym zabrać ją gdzieś na kolację, ale wątpię, czy przypadłby jej do gustu Cafe Nuovo, jeden z moich ulubionych lokali, a z kolei ja nie wmusiłbym w siebie whoppera w Burger Kingu. Mógłbym zapytać, jak jej idzie w szkole, ale przecież teraz nie ma żadnych egzaminów.

– Ma pan dzieci? – pyta Anna.

– A jak cię się wydaje? – Śmieję się w głos.

– Całe szczęście – przyznaje ona. – Proszę się nie obrazić, ale nie wygląda pan na rodzica.

Fascynujące.

– A jak wygląda rodzic? – pytam.

Anna przez chwilę wydaje się zastanawiać.

– Widział pan cyrkowców chodzących po linie? Taki facet chce, żeby wszyscy myśleli, że jest wielkim artystą, ale przecież wyraźnie widać, że tak naprawdę marzy tylko o jednym: dotrzeć na drugi koniec liny. Rodzic wygląda tak samo. – Rzuca mi szybkie spojrzenie. – Niech się pan nie obawia. Nie zwiążę pana i nie będę katować gangsta rapem.

– No cóż – odpowiadam swobodniejszym tonem. – W takim razie… – Rozluźniam krawat i rozsiadam się wygodniej.

Przez twarz Anny przemyka raptownie ulotny uśmiech.

– Nie musi pan udawać mojego przyjaciela.

– Nie chcę niczego udawać. – Przeczesuję włosy palcami. – Tyle tylko, że to dla mnie zupełna nowość.

– Co takiego?

Szerokim gestem zakreślam salon, w którym siedzimy.

– Wizyta u klienta. Pogaduszki. Sprawa, która pod koniec dnia roboczego nie zostaje w biurze.

– Dla mnie to też nowość – wyznaje Anna.

– Co takiego?

Dziewczyna nawija na palec pasemko włosów.

– Nadzieja.

Adres, który Julia zostawiła w moim biurze, prowadzi mnie do ekskluzywnej części miasta, do okolicy zamieszkanej przez kawalerów z odzysku. Jest to uciążliwe i irytujące, bo bardzo długo nie mogę znaleźć miejsca do zaparkowania samochodu. Dodatkowo ochroniarz siedzący w holu domu, gdzie mieszka Julia, zrywa się i staje mi na drodze, kiedy tylko dostrzega Sędziego u mojej nogi.

– Z psem nie wolno – oznajmia. – Bardzo mi przykro.

– To jest pies – przewodnik. – Chyba jednak nic mu to nie mówi. Widzę, że trzeba wytłumaczyć. – No, wie pan. Taki jak dla ociemniałych.

– Coś mi się widzi, że pan wcale nie ślepy.

– Jestem alkoholikiem – wyjaśniam. – Przechodzę terapię odwykową. Pies odciąga mnie od piwa.

Mieszkanie Julii znajduje się na ósmym piętrze. Pukam do drzwi i po chwili w wizjerze ukazuje się oko. Julia uchyla drzwi, nie zdejmując łańcucha. Głowę ma przewiązaną chustką, twarz lekko opuchniętą, a na policzkach ślady łez.

– Cześć – witam ją. – Możemy zacząć od nowa? Julia wyciera nos.

– Czy my się znamy?

– No, dobrze. Być może masz rację. Być może zasłużyłem sobie na takie traktowanie. – Wskazuję wzrokiem łańcuch. – Wpuścisz mnie?

Julia patrzy na mnie jak na wariata.

– Naćpany jesteś czy co?

Nagle dobiega mnie drugi głos i słyszę odgłosy przepychanki. Drzwi otwierają się na całą szerokość, a mnie przez głowę przebiega głupia myśl: są dwie Julie.

– Campbell – pyta prawdziwa Julia – co ty tutaj robisz?

Wyciągam w jej stronę teczkę z dokumentami medycznymi.

Wciąż nie mogę się otrząsnąć. Jakim cudem, do diabła ciężkiego, przez cały rok naszej znajomości nie dowiedziałem się, że Julia Romano ma siostrę bliźniaczkę?

– Izzy, to jest Campbell Alexander. Campbell, to moja siostra.

– Campbell… – Izzy obraca moje imię w ustach. Po dokładniejszym przyjrzeniu się wcale nie jest podobna do Julii. Nos ma odrobinę dłuższy, a jej skóra, co prawda tak samo złota, ma jednak inny odcień. No i kiedy patrzę na jej usta, to nie czuję, że mi staje. – Chyba nie ten Campbell, co? – Izzy odwraca się do Julii. – Ten ze…

– Ten – wzdycha Julia.

Izzy mruży oczy.

– Wiedziałam, że lepiej go nie wpuszczać.

– Nic się nie stało – uspokaja ją Julia, biorąc ode mnie dokumenty. – Dziękuję, że mi je przyniosłeś.

Izzy macha dłonią.

– Możesz odejść.

– Przestań. – Julia klepie siostrę w ramię. – Campbell jest adwokatem. W tym tygodniu pracujemy razem.

– Ale przecież to jest ten sam facet, który…

– Dziękuję ci bardzo, mam w pełni sprawną pamięć.

– A wiesz – przerywam im – odwiedziłem dziś Annę.

Julia odwraca się ku mnie.

– I co?

– Ziemia do Julii – wtrąca się Izzy. – To się nazywa postępowanie autodestrukcyjne, wiesz?

– Nie w tym wypadku, Izzy. Prowadzimy razem sprawę i bierzemy za to pieniądze. Zrozumiałaś? I nie pouczaj mnie, co to znaczy autodestrukcyjne postępowanie. Kto wydzwaniał do Janet w pierwszą noc po rozstaniu i błagał o ostatni pożegnalny raz?

– Stary – zwracam się do Sędziego – a może tak byśmy poszli na mecz?

Izzy odchodzi ciężkim krokiem, tupiąc ze złości.

– Tnij się, powieś, rób, co chcesz! – wrzeszczy.

Słychać huk zatrzaskiwanych drzwi.

– Chyba mnie polubiła – mówię.

Julia jednak nie odwzajemnia uśmiechu.

– Dzięki za dokumenty. Żegnam.

– Julio…

– O co chodzi? Chcę oszczędzić ci wysiłku. Pewnie było niełatwo tak wytresować psa, żeby wyciągał pana na spacer, kiedy tylko znienacka zaistnieje jakaś sytuacja grożąca wybuchem niekontrolowanych emocji, dajmy na to, wizyta byłej dziewczyny, która ma nawyk mówienia prawdy prosto w oczy. Jak to robicie, Campbell? Dajesz mu znak ręką? Głosem? A może masz gwizdek ultradźwiękowy?

Spoglądam tęsknym wzrokiem w głąb pustego korytarza.

– Możesz poprosić Izzy z powrotem?

Julia napiera na mnie, chcąc wypchnąć za drzwi.

– No dobrze, przepraszam – mówię. – Nie chciałem być niegrzeczny dziś w biurze. Musiałem wyjść. To był… nagły kryzys.

Julia patrzy na mnie, zdziwiona.

– Po co ci ten pies? Przypomnij mi.

– Na razie jeszcze ci tego nie powiedziałem – poprawiam ją.

Julia odwraca się i idzie w głąb mieszkania. Ja i Sędzia ruszamy za nią, zamykając za sobą drzwi wejściowe. – A więc byłem dziś u Anny Fitzgerald. Miałaś rację: musiałem z nią porozmawiać przed podjęciem decyzji o wystosowaniu zakazu sądowego przeciwko jej matce.

– I co?

Powracam myślą na tę kanapę w pasy, na której siedzieliśmy, snując pomiędzy sobą nić porozumienia i wzajemnego zaufania.

– Chyba jedziemy na tym samym wózku – odpowiadam.

Julia milczy. Zamiast coś powiedzieć, bierze z kuchennego stołu kieliszek z białym winem.

– Dziękuję – mówię. – Chętnie się napiję.

Wzruszenie ramion.

– Idź do Smilli.

Oczywiście chodzi o lodówkę. „Smilla w labiryntach śniegu”. Też to czytałem. Otwieram drzwi i wyjmuję butelkę. Wyczuwam, że Julia za chwilę się uśmiechnie.

– Zapomniałaś, że cię znam.

– Znałeś – słyszę w odpowiedzi.

– Zatem proszę bardzo, czekam na informacje. Czym się zajmowałaś przez te piętnaście lat? – Wskazuję głową w stronę pokoju, w którym zniknęła Izzy. – Bo że sprawiłaś sobie klona, to już wiem. – Coś nagle przychodzi mi do głowy, ale zanim zdążę dobyć głos, odzywa się Julia:

– Wszyscy moi bracia skończyli zawodówki. Jeden jest budowniczym, drugi kucharzem, trzeci hydraulikiem… Rodzice chcieli, żeby ich córki poszły na studia, i wymyślili, że ostatni rok szkoły średniej spędzony u Wheelera może się bardzo przydać. Ja miałam oceny na tyle dobre, że dostałam częściowe stypendium. Izzy się nie udało. Rodzice nie mogli sobie pozwolić na posłanie nas obu do prywatnej szkoły.

– Czy Izzy w końcu dostała się na studia?

– Skończyła szkołę wzornictwa – odpowiada Julia. – Jest projektantką biżuterii.

– I ma wrogie nastawienie do świata.

– Skutki złamanego serca. – Nasze oczy się spotykają. Do Julii dopiero teraz dociera, co przed chwilą powiedziała. – Wprowadziła się do mnie dopiero dziś rano.

Omiatam wzrokiem pokój, sondując go w poszukiwaniu kija hokejowego, sportowych pism, wygodnego fotela. Czegokolwiek, co zdradzałoby obecność mężczyzny.

– Czy trudno się przyzwyczaić do mieszkania razem? – pytam.

– Do tej pory mieszkałam sama, Campbell, jeśli o to pytasz. – Julia spogląda na mnie sponad krawędzi uniesionego do ust kieliszka. – A ty?

– Ja mam sześć żon, piętnaścioro dzieci i stado owiec.

Uśmiech w kącikach jej ust.

– Kiedy spotykam ludzi takich jak ty, zawsze mam wrażenie, że nie realizuję się w życiu tak, jak bym mogła.

– Zgadzam się. Szkoda dla ciebie miejsca na tej planecie. Licencjat i skończone prawo na Harvardzie, teraz kurator procesowy z krwawiącym sercem…

– Skąd wiesz, że studiowałam prawo?

– Od sędziego DeSalvo – kłamię, a ona to kupuje.

Ciekawe, myślę, czy Julii też się wydaje, że od czasu kiedy byliśmy razem, upłynęły nie całe lata, ale zaledwie parę chwil. Czy siedząc ze mną tutaj, w tej kuchni, czuje się tak samo swobodnie jak ja. Bo ja odnoszę takie wrażenie, jakbym miał przed sobą nuty nieznanego mi utworu i po kilku minutach mozolnego ich rozczytywania odkrył nagle, że to przecież melodia, którą znam na pamięć i którą mogę zagrać z marszu.

– Kto by pomyślał, że będziesz pracować w sądzie jako kurator procesowy – mówię.

– Na pewno nie ja. – Julia uśmiecha się. – Do tej pory czasem myślę, jak by to było znów wygłaszać płomienne odezwy za zniesieniem patriarchalnego modelu społeczeństwa na zaimprowizowanej mównicy w parku Boston Common. Niestety, dogmatami nie opłaci się mieszkania. – Rzuca mi spojrzenie. – Ty też mnie rozczarowałeś. Spodziewałam się, że do tej pory sięgniesz już po prezydenturę.

– Zaciągałem się przy paleniu trawki – wyznaję szczerze – I nie mogłem już mierzyć tak wysoko. Ale ciebie wyobrażałem sobie raczej w domku na przedmieściu, z gromadką dzieci jakiegoś szczęściarza.

Julia potrząsa głową.

– Chyba mylisz mnie z Muffy, Bitsie, Toto albo jakąś inną foczką z Wheelera.

– Nie. Myślałem tylko… że to może mnie się tak poszczęści.

Cisza, która zapada, jest gęsta i kleista.

– Wcale tego nie chciałeś – odzywa się wreszcie Julia. – Postawiłeś sprawę nad wyraz jasno.

Chcę zaprzeczyć, kłócić się, przekonywać. Ale jak to niby miało wyglądać z jej strony, skoro kiedy było już po wszystkim, zerwałem z nią wszelkie kontakty? Skoro zachowałem się tak, jak cała reszta tych chłopaków z Wheelera?

– Pamiętasz… – zaczynam.

– Ja wszystko pamiętam, Campbell – przerywa mi Julia. – I właśnie dlatego tak mi z tym ciężko.

Serce zaczyna mi walić tak szybko, że Sędzia, zaniepokojony, zrywa się z podłogi i trąca mnie mocno nosem w udo. Wtedy, przed laty, byłem pewny, że Julii nie można zranić, że ona jest ponad wszystko. Miałem też nadzieję, że mnie również uda się ta sztuka.

Myliłem się. W obu wypadkach.


ANNA

W naszym salonie na ścianie wisi pólka pełna fotografii dokumentujących historię rodziny. Są tam zdjęcia z wczesnego dzieciństwa, nasze i rodziców, jest kilka fotografii ze szkolnych albumów, są fotki wakacyjne, urodzinowe, świąteczne. Kiedy na nie patrzę, przypominają mi nacięcia na pasku od spodni albo kreski na ścianie celi – dowód na to, że czas naprawdę płynie, że nie unosimy się zawieszeni w niebycie.

Zdjęcia stoją na tej półce w oprawkach pojedynczych i podwójnych, rozkładanych, w mniejszych i większych formatach. Ramki są z jasnego, gładkiego drewna albo inkrustowane, jedna nawet jest ozdobiona bardzo fikuśną szklaną mozaiką. Biorę do ręki fotografię Jessego, roześmianego dwulatka w kowbojskim kostiumie. Kto by się domyślił, patrząc na to zdjęcie, co z niego wyrosło?

Są tam zdjęcia Kate z włosami i Kate całkiem łysej; na jednym Kate jest malutka, a Jesse trzyma ją na kolanach; na innym mama siedzi razem z nimi na brzegu jakiegoś basenu, tuląc każde jedną ręką. Są tam też moje zdjęcia, ale tylko kilka. Na jednym jestem niemowlakiem, na następnym mam już dziesięć lat; czas leci jak pikujący samolot.

Może to dlatego, że jestem trzecim dzieckiem. Do tego czasu rodzice mieli już po dziurki w nosie prowadzenia kroniki życia swoich pociech. A może po prostu zapomnieli.

Właściwie to niczyja wina i w zasadzie nie ma się czym przejmować, ale jednak trochę to smutne. Bo co mówi taka fotografia? Chciałem uwiecznić chwilę, kiedy byłaś szczęśliwa. Byłaś dla mnie tak ważna, że rzuciłam wszystko, żeby przyjść i popatrzeć na ciebie.

O jedenastej dzwoni tata i pyta, czy chcę, żeby po mnie przyjechał.

– Mama została w szpitalu – wyjaśnia. – Jeśli nie chcesz siedzieć sama w domu, możesz przyjść na noc do mnie, do jednostki.

– Mogę zostać w domu – uspokajam go. – W razie czego Jesse mi pomoże.

– No tak – mówi ojciec. – Jesse.

Oboje udajemy, że jest to plan awaryjny, który nie zawiedzie.

– Co z Kate? – pytam.

– Jest nieprzytomna, bo cały czas dostaje leki. – Słyszę, jak tata bierze głęboki wdech. – Wiesz co… – zaczyna, ale przerywa mu przenikliwy dźwięk alarmu. – Muszę kończyć – rzuca i już go nie ma. Pozostaje po nim szum w słuchawce.

Nie odkładam jej jeszcze przez chwilę; wyobrażam sobie, jak tata wskakuje w robocze buty, jak wciąga spodnie od kombinezonu, rozlewające się kałużą dookoła kostek. Widzę w myślach drzwi remizy, rozwierające się jak wrota baśniowego Sezamu, słyszę ryk potężnego silnika wozu strażackiego, w którym obok kierowcy siedzi mój ojciec. Każdego dnia, kiedy idzie do pracy, musi gasić ogień.

Lepszej zachęty mi nie trzeba. Wychodzę z domu, łapiąc po drodze sweter. Idę do garażu.

Do naszej szkoły chodził kiedyś taki jeden chłopak. Nazywał się Jimmy Stredboe i był frajerem do kwadratu. Na twarzy miał syfa na syfie, hodował szczura, którego nazwał Ciotka – Sierotka, a raz na biologii puścił pawia prosto do akwarium. Nikt nie chciał z nim rozmawiać, bo wszyscy się bali, że frajerstwem można się zarazić. Kiedy jednak się okazało, że naprawdę jest chory, w dodatku na stwardnienie rozsiane, natychmiast przestaliśmy być niemili. Uśmiechaliśmy się do niego na korytarzu. Kiedy przysiadał się do stolika na stołówce, witaliśmy go uprzejmym skinieniem głowy. To, że był palantem, nagle stało się niczym w porównaniu z ogromem jego nieszczęścia.

Od samego urodzenia miałam ciężko chorą siostrę. Nigdy w życiu nie dostałam jednego lizaka od kasjera w banku – zawsze były co najmniej dwa; dyrektor szkoły zawsze wiedział, jak się nazywam. Nikt nigdy nie powiedział mi otwarcie nic niemiłego.

No właśnie. Ciekawe, jak by mnie traktowali, gdybym była taka jak wszyscy. Może jestem zła i podła, tylko nikt nigdy nie miał odwagi powiedzieć mi tego prosto w oczy. Może wszyscy tak naprawdę myślą, że jestem chamska, brzydka albo głupia, ale muszą być dla mnie mili ze względu na moją sytuację; gdyby nie to, może byłabym całkiem inna, milsza, ładniejsza, mądrzejsza.

No właśnie. Ciekawe, czy to, co teraz robię, wynika z mojej prawdziwej natury.

Światła samochodu jadącego za nami odbijają się w lusterku, rzucając na twarz Jessego refleksy, które wyglądają jak zielone patrzałki. Brat prowadzi leniwie, tylko jedną ręką, opierając ją nadgarstkiem o kierownicę. Zauważam, że już od dawna należą mu się postrzyżyny.

– Twój samochód śmierdzi dymem – mówię.

– Zgadza się. Dym świetnie maskuje aromat rozlanej whiskey. – Zęby Jessego błyskają w mroku. – Przeszkadza ci to?

– Trochę.

Jesse sięga ponad moimi kolanami do schowka. Wyjmuje zapalniczkę i paczkę papierosów. Przypala jednego, wydmuchując dym w moim kierunku.

– Przepraszam – mówi, chociaż wiem, że zrobił to specjalnie.

– Poczęstujesz mnie?

– Czym?

– Papierosem. – Paczka jest pełna cienkich patyczków, tak białych, że zdają się błyszczeć w mroku.

– Chcesz zapalić? Ty? – Jesse wybucha śmiechem.

– Nie żartowałam – mówię.

Jesse unosi brew, po czym skręca tak gwałtownie, że tylko cudem nie wywraca samochodu. Zatrzymujemy się na poboczu, w tumanie kurzu. Jesse włącza lampkę w kabinie i potrząsa dłonią. Z paczki wysuwa się jeden papieros.

Biorę go w palce. Jest cieniutki i delikatny jak ptasia kosteczka. Trzymam go jak aktorki w teatrze, między palcem wskazującym a środkowym, oba palce proste. Podnoszę papierosa do ust.

– Najpierw trzeba zapalić. – Jesse się śmieje, trzaskając zapalniczką.

Za Chiny Ludowe nie pochylę się nad płomieniem. Prędzej spalę sobie włosy, niż trafię papierosem tam, gdzie trzeba.

– Ty mi przypal – mówię.

– Nic z tego. Jeśli chcesz się nauczyć, to od A do Z – oznajmia Jesse, ponownie pstrykając zapalniczką.

Dotykam papierosem płomienia, zaciągam się mocno, tak jak podpatrzyłam u brata. W mojej piersi eksploduje bomba. Łapie mnie taki kaszel, że przez chwilę jestem zupełnie pewna, że płuca podeszły mi do gardła – wyraźnie czuję coś gąbczastego na końcu przełyku. Jesse pokłada się ze śmiechu i wyrywa mi papierosa, zanim go upuszczę. Zaciąga się dwa razy i wyrzuca niedopałek przez okno.

– Nieźle ci poszło – komentuje.

W gardle mam piasek.

– Smakowało tak, jakbym wylizywała grilla.

Jesse rusza i wyjeżdża z powrotem na drogę, a ja usiłuję sobie przypomnieć, jak się oddycha.

– Dlaczego chciałaś spróbować?

Wzruszam ramionami.

– Pomyślałam, że wszystko mi jedno.

– Mam ci sporządzić listę czynów niemoralnych? – pyta mój brat. Nie odpowiadam. Po chwili Jesse spogląda na mnie. – Posłuchaj: nie robisz nic złego.

Zatrzymujemy się na szpitalnym parkingu.

– Dobre to też nie jest – zauważam.

Jesse wyłącza silnik, ale nie rusza się z miejsca.

– Wzięłaś pod uwagę, że jaskini strzeże smok?

Mrużę oczy.

– Mów po ludzku.

– Tak sobie myślę, że mama śpi dziś mniej więcej dwa metry od łóżka Kate.

Cholera jasna. Nie chodzi o to, że mama mnie stamtąd wyrzuci, ale też z całą pewnością nie zostawi mnie z Kate sam na sam. A tego pragnę w tym momencie bardziej niż czegokolwiek na świecie. Jesse przygląda mi się.

– Wizyta u Kate wcale nie poprawi ci nastroju.

Nie potrafię mu wytłumaczyć, dlaczego muszę wiedzieć, że Kate czuje się dobrze, przynajmniej w tej chwili. Muszę, choć przecież sama podjęłam decyzję, która sprawi, że Kate przestanie mieć się dobrze.

Tym razem jednak ktoś mnie rozumie. Chociaż raz w życiu czuję, że ktoś mnie rozumie.

– Zajmę się tym – mówi Jesse, wyglądając przez szybę.

Miałam jedenaście lat, a Kate czternaście. Trenowałyśmy razem, żeby dostać się do księgi rekordów Guinnessa. Byłyśmy pewne, że nie ma w niej jeszcze dwóch sióstr, które potrafią jednocześnie stanąć na głowach i wytrzymać tak długo, aż policzki im zsinieją, a przed oczami zaczną latać czerwone plamy. Kate była leciutka jak wróbelek, ręce i nogi miała cienkie jak nitki makaronu. Kiedy kucnęła i odbiła się nogami od podłogi, wyglądała równie wdzięcznie jak pająk idący po ścianie. Ja musiałam walczyć z grawitacją; nie obyło się bez hałasu i łomotu.

Przez chwilę w ciszy łapałyśmy równowagę.

– Chciałabym mieć bardziej płaską głowę – powiedziałam. Czułam wyraźnie, jak brwi marszczą mi się i opadają. – Jak myślisz, czy ktoś przyjdzie tutaj, żeby zmierzyć nam czas, czy może wystarczy wysłać im kasetę wideo?

– Sami wszystko nam powiedzą. – Kate wyciągnęła skrzyżowane ręce na dywanie.

– A będziemy bardzo sławne?

– Możemy nawet wystąpić w programie „Today”. Widziałam tam raz chłopaka, który grał na fortepianie nogami. Miał jedenaście lat. – Zamyśliła się na chwilę. – Jednemu znajomemu mamy zleciał na głowę fortepian, który wypadł z okna. Śmierć na miejscu.

– Bujasz. Po co ktoś miałby wyrzucać fortepian przez okno?

– To prawda. Sama ją zapytaj. I wcale nikt go nie wyrzucał, wręcz odwrotnie – chcieli go wstawić do mieszkania. – Skrzyżowała też nogi. Wyglądało to tak, jakby leżała do góry nogami na ścianie. – Jak myślisz, jaka śmierć jest najlepsza?

– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedziałam.

– Dlaczego? Przecież ja umieram. A ty to co? – Zmarszczyłam brwi, a Kate dokończyła: – Ty też umierasz. – Wyszczerzyła zęby. – Ja po prostu mam do tego większy talent niż ty.

– Głupia rozmowa. – Zaczynałam mieć dość tego tematu, a wiedziałam, że od tego dnia będzie mnie on męczyć już zawsze.

– Katastrofa lotnicza? – zastanawiała się na głos Kate. – Na pewno do chrzanu jest ten moment, kiedy nagle dociera do ciebie, że spadasz… Ale szybko jest po wszystkim, a po tobie nie zostaje nawet ślad. Jak to się dzieje, że w takich katastrofach ludzie wyparowują, ale na drzewach zostają ich ubrania? A te czarne skrzynki?

Czułam, jak krew zaczyna pulsować mi w skroniach.

– Zamknij się, Kate.

Kate osunęła się po ścianie i usiadła na podłodze. Twarz miała czerwoną.

– Można wykitować we śnie, ale to jest nuda…

– Zamknij się – powtórzyłam. Byłam zła, bo wytrzymałyśmy tylko ze dwadzieścia dwie sekundy; wiedziałam, że teraz trzeba będzie zaczynać bicie naszego rekordu od początku. Z powrotem stanęłam na głowie, walcząc ze skołtunionymi włosami, które zasłoniły mi całą twarz. – Normalny człowiek nie myśli bez przerwy o tym, jak i kiedy umrze.

– Kłamiesz. Wszyscy o tym myślą.

– Wszyscy myślą o tym, kiedy ty umrzesz – odpowiedziałam.

Zapadła cisza tak głęboka, że aż przyszło mi na myśl, że mogłybyśmy ustanowić inny siostrzany rekord, we wstrzymywaniu oddechu.

Wreszcie Kate uśmiechnęła się drżącymi ustami.

– No – spojrzała na mnie – przynajmniej raz w życiu powiedziałaś prawdę.

Jesse wsuwa mi do ręki banknot dwudziestodolarowy. To na taksówkę do domu. On nie będzie mógł wrócić samochodem; plan, który wymyślił, ma właśnie taki mankament. Wchodzimy na ósme piętro po schodach, zamiast wjechać windą, bo drzwi windy otwierają się prosto na punkt pielęgniarski, a z klatki schodowej wychodzi się dalej, za nim. Jesse wpycha mnie do bieliźniarki, gdzie na półkach leżą plastikowe poduszki i pościel ze stemplami z nazwą szpitala. Chwyta za klamkę, żeby zamknąć za mną drzwi.

– Czekaj. – Łapię go za rękaw. – Skąd będę wiedzieć, że mogę już wyjść?

Jesse parska śmiechem.

– O to już się nie martw. Zauważysz.

Wyjmuje z kieszeni srebrną piersiówkę. Poznaję ją; to ta, którą tata dostał w prezencie od swojego dowódcy. Wsiąkła gdzieś trzy lata temu. Tata myśli, że ją zgubił. Zdjąwszy nakrętkę, Jesse zalewa sobie całą koszulę alkoholem, po czym rusza przed siebie korytarzem. Właściwie określenie „rusza przed siebie” jest bardzo dalekie od tego, jak naprawdę to wygląda: Jesse zatacza się od ściany do ściany, udaje mu się nawet wywrócić wózek ze szczotkami, ścierkami i płynami do czyszczenia.

– Mamo! – wrzeszczy. – Mamo, gdzie jesteś?

Jest zupełnie trzeźwy, ale trzeba przyznać, że udaje po mistrzowsku. Przypomina mi się, że nieraz w nocy widziałam przez okno, jak rzyga pod rododendron na podwórku. Ciekawe, czy wtedy to też było na pokaz?

Nagle korytarz roi się od pielęgniarek, które wylatują ze swojego punktu jak pszczoły z ula. Zaczynają szarpać się z chłopakiem dwa razy od nich młodszym i trzy razy silniejszym. Podczas szamotaniny Jesse łapie się najwyższej półki regalika na bieliznę pościelową i przewraca go. Huk jest taki, że aż dzwoni mi w uszach. Odzywają się sygnały wezwania; elektryczna tablica na biurku pielęgniarek dzwoni jak centralka telefoniczna, ale cała nocna zmiana, trzy kobiety, walczy z Jessem, który kopie dookoła i młóci na oślep rękami.

W drzwiach do pokoju Kate staje mama. Oczy ma czerwone i zapuchnięte. Na widok Jessego staje jak wryta; biedaczka, właśnie zrozumiała, że same problemy z Kate to nie wszystko, że może być jeszcze gorzej. Jesse zarzuca głową w jej stronę niczym wielki rogaty buhaj, a jego twarz rozpływa się w szerokim uśmiechu.

– Cześć, mamciu. – Szczerzy się.

– Przepraszam – zwraca się mama do pielęgniarek.

Jesse prostuje się i podchodzi bliżej, zataczając się. Nieskoordynowanym ruchem zarzuca jej ręce na szyję. Mama zamyka oczy.

– W stołówce podają kawę – sugeruje jedna z pielęgniarek. Mama ze wstydu nawet nie sili się na odpowiedź, tylko rusza w stronę wind, ciągnąc za sobą Jessego przylepionego do jej ramienia jak skorupiak do kadłuba okrętu. Raz za razem naciska przycisk przywołania, jakby to mogło sprawić, że drzwi otworzą się szybciej.

Kiedy już ich nie ma, sprawa jest dziecinnie prosta. Jedna pielęgniarka biegnie szybko na wezwanie do pacjenta, a dwie wracają na swoje miejsca i ściszonym głosem dzielą się uwagami na temat Jessego i mojej biednej mamy, zupełnie jakby wymieniały się znaczkami. Nawet nie spojrzą w moją stronę. Wymykam się z bieliźniarki, biegnę na palcach korytarzem i zakradam się do pokoju, w którym leży siostra.

Zdarzyło się pewnego roku, że na Święto Dziękczynienia Kate akurat nie leżała w szpitalu. Mogliśmy wtedy udawać prawdziwą rodzinę. Obejrzeliśmy transmisję parady z Nowego Jorku, na której niespodziewany powiew wiatru porwał jeden z tych gigantycznych balonów i rzucił go na słup sygnalizacji świetlnej. Do indyka podano sos domowej roboty. Mama postawiła na stole talerzyk z kostką z mostka ptaka, którą przełamuje się, myśląc życzenie. Zgodnie ze zwyczajem Kate i ja miałyśmy przełamać się tą kostką, a ta, której został w ręce dłuższy kawałek, mogła liczyć na to, że jej życzenie się spełni. Zanim jeszcze zdążyłam dobrze chwycić, mama nachyliła mi się do ucha i szepnęła: „Wiesz, czego sobie życzyć”. Zamknęłam więc oczy i z całych sił myślałam o tym, żeby u Kate nastąpiła remisja, chociaż z początku miałam zupełnie inne życzenie: chciałam dostać discmana. Kiedy Kate wygrała, poczułam złośliwą satysfakcję.

Po świątecznym obiedzie wyszliśmy we trójkę z tatą na dwór i graliśmy na trawniku w futbol, dwoje na dwoje. Mama została w domu, żeby pozmywać naczynia. Zanim skończyła i wyszła do nas, ja i Jesse zdążyliśmy już dwa razy ograć tatę i Kate.

– Uszczypnijcie mnie – powiedziała zimnym głosem – bo ja chyba śnię.

Nie musiała nic dodawać. Wszyscy nieraz widzieliśmy, jak Kate przewraca się jak każde normalne dziecko, a wstaje zalana krwią jak bardzo chory człowiek.

– Nie bój się, Saro. – Tata uśmiechnął się do niej, tak jasno i promiennie, jakby włożył sobie świeże baterie. – Kate jest ze mną w drużynie. Nie dam jej skosić.

Pomaszerował dumnym krokiem do mamy, wziął ją w ramiona i pocałował. Pocałunek był tak mocny i trwał tak długo, że poczułam, jak na twarz występują mi rumieńce; byłam pewna, że sąsiedzi wszystko widzą. Kiedy tata podniósł głowę, oczy mamy miały kolor, którego nie widziałam u niej nigdy wcześniej ani nigdy później.

– Zaufaj mi – powiedział i rzucił piłkę do Kate.

Mam kilka wspomnień z tego dnia. Pamiętam, że ziemia szczypała lekko, kiedy się na niej usiadło – pierwsza zapowiedź nadchodzącej zimy. Pamiętam starcia z tatą. Kiedy mnie przewracał, zawsze podpierał się na rękach, żeby mnie nie przygnieść; czułam tylko cudowne ciepło jego ciała. Pamiętam, jak mama kibicowała równie gorąco obu drużynom.

I pamiętam też, jak podałam piłkę do Jessego, ale Kate przejęła ją w locie. Jeszcze dziś widzę bezbrzeżne zdumienie malujące się na jej twarzy, kiedy chwyciła piłkę. Tata krzyknął, żeby biegła po przyłożenie. Kate pomknęła jak strzała i byłoby się jej udało, gdyby Jesse nie rzucił się na nią od tyłu, przygniatając całym swoim ciężarem do ziemi.

W tym momencie wszystko zamarło. Kate leżała bez ruchu, z rozrzuconymi rękami i nogami. Tata w okamgnieniu był już przy niej i odepchnął Jessego.

– Co ty wyprawiasz, do cholery!

– Zapomniałem!

– Gdzie cię boli? Możesz usiąść? – dopytywała się mama.

Ale kiedy Kate przewróciła się na plecy, zobaczyliśmy, że się śmieje.

– Nic mnie nie boli. Jakie to cudowne!

Rodzice spojrzeli po sobie. Żadne z nich nie zrozumiało, o co chodzi Kate, za to ja i Jesse dobrze ją rozumieliśmy: kimkolwiek się jest, zawsze gdzieś w głębi duszy tli się pragnienie, żeby być kimś innym. A kiedy, choćby na ułamek sekundy, to pragnienie się spełnia, dzieje się cud.

– Zapomniał – powiedziała Kate w powietrze, wyciągnięta na plecach, uśmiechając się promiennie do wszystkowidzącego słońca, błyszczącego na chłodnym listopadowym niebie.

W szpitalu nigdy nie jest całkiem ciemno. Nad łóżkiem pacjenta zawsze błyszczy jakaś tabliczka, jak światła na lądowisku. Jest tam zresztą w tym samym celu – żeby pielęgniarki i lekarze trafili do chorego, w razie gdyby coś się stało. Setki razy widziałam Kate w identycznym łóżku; tylko rurki i przewody się zmieniają. Zawsze wygląda na mniejszą, niż ją zapamiętałam.

Siadam na pościeli, bardzo delikatnie. Sine żyły na szyi i klatce piersiowej Kate są jak mapa drogowa, jak autostrady donikąd. Wmawiam sobie, że widzę te złowrogie komórki białaczkowe krążące w jej krwiobiegu jak ohydne plotki.

Nagle Kate otwiera oczy. Ze strachu o mało co nie spadam z łóżka. Scena jak z „Egzorcysty”.

– Anna? – pyta Kate, patrząc prosto na mnie. Już bardzo dawno nie widziałam, żeby aż tak się bała. Ostatni raz to było chyba wtedy, gdy Jesse wmówił nam, że pod naszym domem przez pomyłkę zakopano kości starego Indianina, a jego duch wrócił i krąży wokół śmiertelnych szczątków.

Kiedy umrze czyjaś siostra, to czy taki ktoś przestaje wtedy mówić: „Mam siostrę”? A może siostra to zawsze siostra, bez względu na to, czy to siostrzane równanie ma jedną czy dwie strony?

Wślizguję się na łóżko, które jest wąskie, ale nie aż tak, żebyśmy nie mogły się na nim zmieścić we dwie. Kładę głowę na piersi Kate, tak blisko cewnika, że widzę płyn, który wsącza się przez rurkę do jej żył. Jesse wcale nie wie, o co chodzi. Nie przyszłam do Kate po to, żeby poprawić sobie nastrój. Przyszłam dlatego, że bez niej nie potrafię sobie przypomnieć, kim jestem.

Загрузка...