CZWARTEK

Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,

Ból dawny nowym leczy się cierpieniem (…)

William Szekspir, „Romeo i Julia”


CAMPBELL

Pada deszcz.

Wchodzę do dużego pokoju i przyglądam się Sędziemu, który siedzi z nosem przyciśniętym do olbrzymiej szyby zajmującej całą ścianę mojego mieszkania. Pies skamle, wodząc wzrokiem za kropelkami wody spływającymi zygzakiem po szkle.

– Nie możesz ich złapać. – Klepię go po głowie. – Są po drugiej stronie.

Siadam obok niego na dywaniku, chociaż wiem, że zaraz muszę wstać, ubrać się i jechać do sądu, mimo że w tej chwili powinienem przeglądać i poprawiać moją mowę końcową, a nie leniuchować na podłodze w towarzystwie psa. Nic na to nie poradzę: ten deszcz mnie hipnotyzuje. Kiedy jeździłem z ojcem jego jaguarem, zawsze siadałem z przodu i jeśli akurat padał deszcz, oglądałem krople spadające z krawędzi szyby prosto pod wycieraczkę, jak piloci – kamikaze. Ojciec najczęściej ustawiał wycieraczki na pracę przerywaną i wtedy po mojej stronie świat na długie minuty krył się pod wodną kurtyną. Denerwowało mnie to jak nie wiem co. „Kierowca w samochodzie – mówił ojciec, kiedy prosiłem, żeby je włączył – może robić, co mu się podoba”.

– Kto pierwszy pod prysznic?

Julia stoi w otwartych drzwiach sypialni. Ma na sobie jeden z moich T – shirtów, który sięga jej aż do połowy uda. Stoi boso na dywanie, kuląc palce u stóp.

– Ty – odpowiadam. – W razie czego ja wyjdę na balkon.

Julia wygląda przez okno.

– Straszna pogoda.

– W sam raz na długie przesiadywanie w sądzie – odpowiadam jej, ale bez specjalnego przekonania. Nie chcę dziś usłyszeć decyzji sędziego DeSalvo, ale po raz pierwszy nie ma to nic wspólnego z lękiem, że przegram sprawę. Zrobiłem wszystko, co może zrobić adwokat, kiedy jego klient złoży takie zeznanie, jakie złożyła Anna. Mam też nadzieję, do cholery, że to, co zrobiłem, choć trochę pomoże jej pogodzić się z tym, co ona zrobiła. Anna nie wygląda już na zastraszoną i niezdecydowaną, to trzeba przyznać. Nie jest też egoistką. Jest taka jak my wszyscy – szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest i co właściwie ma ze sobą zrobić.

A prawda jest taka, że tej sprawy nikt nie wygra. Zresztą to właśnie Anna powiedziała. Wygłosimy nasze mowy końcowe i wysłuchamy opinii sędziego, ale nawet kiedy już wyjdziemy z sądu, nie będzie jeszcze po wszystkim.

Zamiast udać się do łazienki, Julia podchodzi bliżej i siada po turecku obok mnie na dywaniku. Wyciąga rękę, dotykając palcami szyby.

– Campbell – mówi – nie wiem, jak ci to powiedzieć…

Wewnątrz cały sztywnieję.

– Najlepiej szybko – proponuję.

– Twoje mieszkanie jest okropne.

Podążam wzrokiem za jej oczami, przyglądam się szaremu dywanowi i czarnej kanapie, lustrzanej ścianie i lakierowanym półkom na książki. Są tu ostre krawędzie i drogie dzieła sztuki. Są najnowocześniejsze elektroniczne gadżety, dzwonki, gwizdki. Takie mieszkanie to marzenie wszystkich – i trudno nazwać je domem.

– Wiesz co – odpowiadam – ja też go nie znoszę.


JESSE

Pada deszcze.

Wychodzę z domu i idę przed siebie. Mijam szkołę podstawową i dwa skrzyżowania. Po pięciu minutach nie ma już na mnie suchej nitki. Wtedy zrywam się do biegu, pruję takim pędem, że płuca pękają mi z wysiłku, a mięśnie nóg rwą i pieką, a kiedy czuję, że nie zrobię już ani kroku więcej, rzucam się na plecy na samym środku szkolnego boiska futbolowego.

Kiedyś łyknąłem sobie tutaj kwasa. Była wtedy taka sama burza jak dziś. Leżałem na wznak, patrzyłem, jak niebo wali mi się na głowę, i wyobrażałem sobie, że moja skóra rozpływa się na deszczu. Czekałem na piorun, jeden łuk elektryczny, który przeszyłby mi serce, pokazując, po raz pierwszy w ciągu całego mojego marnego żywota, co to znaczy żyć pełną piersią.

Dałem piorunowi szansę, ale tamtego dnia nie uderzył. Dziś jakoś też mu się nie spieszy.

Co mam zatem robić? Wstaję i odgarniam włosy z oczu. Trzeba obmyślić jakiś lepszy plan.


ANNA

Pada deszcz.

To jest taki deszcz, który słychać równie głośno jak odkręcony kran pod prysznicem; człowiek zaczyna się wtedy zastanawiać, czy na pewno zakręcił wodę. To jest taki deszcz, który przywodzi na myśl tamy, gwałtowne powodzie i arki unoszone falami. To taki deszcz, który szepcze szelestem kropel: wracaj do łóżka, tam gdzie jeszcze czuć ciepło twojego ciała; możesz udawać, że budzik spieszy się o pięć minut.

Zapytajcie pierwszego lepszego ucznia, który skończył czwartą klasę, a na pewno będzie to wiedział: woda jest w ciągłym ruchu. Deszcz spływa po zboczu góry do rzeki. Rzeka biegnie i wpada do oceanu. Woda w oceanie paruje i wznosi się ku chmurom, jak ludzka dusza. A tam wszystko zaczyna się od początku.


BRIAN

Pada deszcz.

Tego dnia, kiedy urodziła się Anna, też padało. Był sylwester, o wiele za ciepły jak na tę porę roku. Zamiast śniegu z nieba lały się strugi wody. W same święta Bożego Narodzenia zamknięto wszystkie wyciągi narciarskie, bo deszcz spłukał cały śnieg ze stoków. Kiedy wiozłem do szpitala zaczynającą rodzić Sarę, widoczność na drodze była minimalna.

Chmury burzowe przesłoniły tej nocy wszystkie gwiazdy. Może to właśnie dlatego zaproponowałem Sarze, trzymającej w ramionach nasze nowe dziecko:

– Nazwijmy ją Andromeda. Możemy to skracać i mówić Anna.

– Andromeda? – zdziwiła się. – To brzmi jak tytuł książki SF.

– To imię księżniczki – poprawiłem Sarę, łowiąc okiem jej spojrzenie ponad głową naszej córeczki, tym króciutkim horyzontem. – Na niebie – wyjaśniłem – jej miejsce jest pomiędzy matką a ojcem.


SARA

Pada deszcz.

Mało obiecujący początek dnia. Układam kartki z notatkami na stole, starając się robić wrażenie profesjonalistki. Średnio mi to wychodzi. Kogo ja chciałam oszukać? Nie jestem zawodowym adwokatem. Znam się tylko na wychowywaniu dzieci, ale nawet w roli matki nieszczególnie się spisałam.

– Pani Fitzgerald – sędzia wzywa mnie, żebym zaczęła.

Biorę głęboki oddech, spoglądam na ten bezsensowny bełkot, który mam przed sobą, i zgarniam do ręki cały plik notatek.

– Historia prawa w tym kraju – zaczynam czytać na głos – zna wiele przypadków, kiedy rodzice podejmowali decyzje w imieniu swoich dzieci. Sędziowie zezwalali im na to, ponieważ w ich rozumieniu stanowiło to część gwarantowanego konstytucją prawa do prywatności. W świetle zeznań przedstawionych w tym procesie…

Nagle gdzieś blisko uderza piorun. Wystraszona łoskotem, upuszczam wszystkie notatki na podłogę. Zbieram je szybko, ale oczywiście są już pomieszane. Próbuję je poukładać z powrotem. Nic z tego; kompletny chaos i bezsens.

Do diabła z tym. I tak chciałam powiedzieć coś innego.

– Wysoki sądzie – pytam – czy mogę zacząć od nowa?

Sędzia DeSalvo kiwa głową przyzwalająco. Odwracam się do niego plecami i podchodzę do mojej córki siedzącej obok Campbella.

– Anno – mówię wprost do niej – kocham cię. Pokochałam cię, zanim jeszcze cię zobaczyłam, i nie przestanę cię kochać, kiedy już dawno mnie nie będzie. Wiem, że jako matka powinnam wiedzieć wszystko, ale przyznaję się, że tak nie jest. Każdego dnia zadaję sobie pytanie, czy dobrze postąpiłam. Codziennie zastanawiam się, czy znam moje dzieci tak dobrze, jak mi się wydaje, i czy przez to, że staram się podołać zadaniu matkowania chorej Kate, nie zaniedbuję matczynych obowiązków wobec ciebie. Podchodzę jeszcze o kilka kroków bliżej.

– Wiem, że aby ratować Kate, chwytam się wszelkich możliwych sposobów. Nie potrafię postępować inaczej. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz, nawet jeśli sama Kate się ze mną nie zgadza, chcę dożyć dnia, w którym będę mogła powiedzieć: „A nie mówiłam?”. Za dziesięć lat chcę zobaczyć ciebie z dziećmi na rękach, na kolanach, bo wiem, że wtedy zrozumiesz. Tak samo jak ty mam siostrę i wiem, że stosunki pomiędzy siostrami opierają się na sprawiedliwości. Każda chce, żeby ta druga miała tyle samo wszystkiego: zabawek, klopsików do spaghetti, miłości rodziców. Bycie matką polega na czymś zupełnie innym. Matka pragnie, żeby jej dziecko dostało w życiu więcej, niż ona sama miała kiedykolwiek. Pragnie rozpalić pod nim wielki ogień, który uniósłby je aż pod same chmury. Tego nie da się wyrazić słowami – kładę dłoń na piersi – ale to wszystko mieści się tutaj.

Zwracam się do sędziego DeSalvo.

– Nie chciałam stawać przed sądem, ale nie miałam wyjścia. Tak działa prawo: kiedy pozew zostanie złożony, pozwany musi się stawić na rozprawie, nawet jeśli pozew składa jego dziecko. W ten sposób zostałam zmuszona do złożenia szczegółowych wyjaśnień, dlaczego wierzę, że wiem lepiej niż Anna, co jest dla niej najlepsze. Tłumaczenie się z własnych poglądów jest jednak z reguły bardzo trudne. Kiedy ktoś mówi: „wierzę, że jest tak i tak”, może to oznaczać dwie rzeczy: albo ten ktoś wciąż rozważa inne opcje, albo pogodził się już ze stanem faktycznym. Myśląc logicznie, nie potrafię sobie wyjaśnić, w jaki sposób jedno słowo może oznaczać dwie sprzeczne ze sobą rzeczy, ale rozumiem to bardzo dobrze sercem, ponieważ sama czasami nie mam wątpliwości, że postępuję słusznie, a potem muszę zastanawiać się nad każdym krokiem.

Nawet jeśli sąd orzeknie dziś na moją korzyść, nie będę mogła kazać Annie, aby oddała siostrze nerkę. Tego nie może nikt zrobić. Ale czy będę błagać ją o to? A czy jeśli powstrzymam się od próśb, to czy i tak będę tego pragnąć? Tego nie wiem, choć mam w pamięci to, co powiedziała mi Kate, i to, co zeznała Anna. Niczego nie jestem już pewna; nigdy zresztą nie byłam. Wiem jednak dwie rzeczy: po pierwsze, cały ten proces nie miał tak naprawdę na celu rozstrzygnięcia kwestii oddania nerki. Chodziło o przyznanie prawa do własnych, samodzielnych decyzji. Po drugie, nikt nigdy nie podejmuje decyzji zupełnie, całkowicie samodzielnie, nawet jeśli sędzia przyzna mu takie prawo. Na koniec staję przed Campbellem.

– Byłam kiedyś adwokatem, ale to było bardzo dawno temu. Teraz jestem matką. Osiemnaście lat wypełniania obowiązków matki było trudniejsze niż jakikolwiek problem, z którym musiałam się zmagać na sali sądowej. Na początku tej sprawy powiedział pan, panie Alexander, że nikt nie musi rzucać się w ogień, aby ratować innego człowieka. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy jest się rodzicem, który patrzy, jak w pożarze ginie jego dziecko. W takim wypadku każdy zrozumie, dlaczego biegnie się dziecku na ratunek, mało tego – wszyscy będą oczekiwać od rodzica, że tak właśnie postąpi.

Biorę głęboki oddech.

– W moim życiu jednak zdarzyło się tak, że wybuchł pożar, w którym znalazła się moja córka, a ja, żeby ją uratować, mogłam zrobić tylko jedno – posłać w ogień jej młodszą siostrę, bo nikt inny poza nią nie wiedział, jak poruszać się w płomieniach. Czy byłam świadoma ryzyka? Oczywiście. Czy zdawałam sobie sprawę, że mogę stracić jedną i drugą? Tak. Czy miałam wątpliwości co do tego, czy mam prawo prosić o coś takiego? Naturalnie. Ale wiedziałam zarazem, że to jedyna szansa, aby zatrzymać przy sobie obie moje córki. Czy to było zgodne z prawem? Z moralnością? Czy to było szaleństwo, głupota, okrucieństwo? Tego nie wiem, ale jestem przekonana, że postąpiłam słusznie.

Skończyłam. Wracam na swoje miejsce przy stole. Z prawej strony dobiega mnie łomot ciężkich kropel o szyby okienne. Ciekawe, czy ten deszcz kiedyś przestanie padać.


CAMPBELL

Wstaję, zerkam w notatki, a potem wyrzucam je do śmieci, tak jak Sara.

– Zgadzam się z opinią wygłoszoną przed chwilą przez panią Fitzgerald. Ta sprawa nie toczy się o to, żeby Anna miała prawo zadecydować o własnej nerce, pojedynczej komórce skóry, krwi czy też łańcuchu DNA. Ta sprawa dotyczy dziewczyny, która stoi na progu dorosłości, ale na razie ma trzynaście lat, co bywa bolesne, lecz jest też piękne, trudne i wyczerpujące. Dziewczyna ta w tej chwili może nie wiedzieć, czego chce; przypuszczalnie nie wie też jeszcze, kim tak naprawdę jest, ale ma pełne prawo dowiedzieć się tego. A moim zdaniem za dziesięć lat ta dziewczyna wyrośnie na bardzo niezwykłą osobę.

Podchodzę do stołu sędziowskiego.

– Wiemy, z jakim zadaniem musieli się zmagać państwo Fitzgerald. Zażądano od nich niemożliwego! Mieli podejmować świadome decyzje w kwestiach medycznych dotyczących dwóch swoich córek – jednej śmiertelnie chorej, drugiej całkowicie zdrowej. Skoro jednak my, tak jak państwo Fitzgerald, nie potrafimy stwierdzić, która decyzja w tej sprawie byłaby słuszna, ostateczny głos powinien należeć do osoby, o której ciele jest tutaj mowa… nawet jeśli ta osoba ma zaledwie trzynaście lat. Ostatecznie argumenty przedstawione w tej sprawie nauczyły nas także tego, że zdarzają się w życiu decyzje, które rodzice powinni pozostawić swoim dzieciom, bo one wiedzą lepiej.

Wiem, że kiedy Anna postanowiła złożyć pozew do sądu, nie kierował nią egoizm, o który można by posądzić trzynastolatkę. Nie zdecydowała się na to dlatego, że chciała żyć jak wszystkie dzieci w jej wieku. Nie chodziło o to, że miała już dość uległości, ani o to, że bała się bólu.

Odwracam się do Anny z uśmiechem na twarzy.

– Wcale się nie zdziwię, jeśli Anna mimo wszystko odda siostrze nerkę. Ale moje poglądy nie mają tutaj żadnego znaczenia. Pańskie poglądy, panie sędzio, z całym szacunkiem, też nie mają znaczenia, podobnie jak to, co myślą Sara, Brian i Kate Fitzgerald. Tutaj liczy się wyłącznie to, co myśli Anna.

Wracam na miejsce.

– Jej głos jest jedynym, którego powinniśmy wysłuchać.

Sędzia DeSalvo zarządza piętnastominutową przerwę, po której ma ogłosić swoją ostateczną decyzję. Postanawiam wykorzystać ten czas i wyprowadzam psa. Wychodzimy na mały trawiasty skwerek na tyłach gmachu Garrahiego. Vern Stackhouse ma oko na wścibskich dziennikarzy, którzy nie mogą się już doczekać werdyktu sędziowskiego.

– No, dawaj, stary – poganiam Sędziego, który w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca przemierzył trawnik już cztery razy wzdłuż i wszerz. – Przecież nikt nie patrzy.

Okazuje się, że nie do końca miałem rację. Pędzi do nas mały berbeć, najwyżej czteroletni, który wyrwał się mamie.

– Piesiek! – woła, wyciągając ręce, rozradowany. Sędzia przywiera do mojej nogi.

Chwilę później dogania go mama.

– Przepraszam pana – mówi. – Mały przeżywa właśnie fascynację psami. Można pogłaskać pańskiego zwierzaka?

– Nie – odpowiadam machinalnie. – To pies – przewodnik.

– Aha. – Kobieta prostuje się, odciągając synka na bok. – Ale przecież pan widzi.

Jestem epileptykiem, a mój pies sygnalizuje nadchodzący atak. Myślę sobie, że może warto by zdobyć się na szczerość ten jeden raz, pierwszy raz w życiu. No, ale z drugiej strony, trzeba umieć śmiać się z siebie, prawda?

– Jestem adwokatem. – Szczerzę się do nieznajomej. – Tropię aferę ze skórami, a pies pomaga mi węchem.

Zostawiamy ich. Ja pogwizduję, a Sędzia kroczy obok mnie.

Sędzia DeSalvo wraca na salę, trzymając w ręce oprawioną w ramki fotografię swojej tragicznie zmarłej córki. Ten widok jest dla mnie jednoznaczny: przegrałem sprawę.

– Podczas przesłuchań świadków – zaczyna sędzia – uderzyła mnie jedna rzecz. Wszyscy, którzy zabierali głos na tej sali, zajmowali tym samym stanowisko w dyskusji na temat, co ma wyższą wartość: jakość życia czy życie samo w sobie. Państwo Fitzgerald zawsze wierzyli, że najważniejsze jest utrzymanie Kate przy życiu i przy rodzinie. Jednak ochrona jej życia jako wartości najwyższej była i jest nierozerwalnie związana z jakością życia Anny. Moim zadaniem jest stwierdzenie, czy te dwie rzeczy można rozdzielić.

Sędzia DeSalvo potrząsa głową.

– Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas, a zwłaszcza ja sam, był zdolny orzec, co ma większą wartość. Jestem ojcem. Moja córka Dena zginęła w wieku dwunastu lat, potrącona przez pijanego kierowcę. Tamtej nocy, kiedy pędziłem do szpitala, byłem gotowy oddać wszystko, byle tylko dane mi było spędzić jeszcze jeden dzień z moim dzieckiem. Państwo Fitzgerald od czternastu lat żyją w takim zawieszeniu; każdy dzień wymaga od nich największych poświęceń, aby Kate mogła żyć jeszcze chwilę dłużej. Szanuję ich wybory. Podziwiam odwagę. Zazdroszczę im, że w ogóle otrzymali taką możliwość. Niemniej, jak zauważyli oboje adwokaci, w tej sprawie już nie chodzi o Annę ani o jej nerkę, ale o to, jak dokonywać takich wyborów i komu należy przyznać prawo do ich podejmowania.

Odchrząknąwszy, sędzia kontynuuje:

– Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. W takiej sytuacji my, czyli rodzice, lekarze, sędziowie, członkowie społeczeństwa, musimy działać niejako na oślep i wybierać takie rozwiązania, które pozwolą nam spokojnie spać w nocy, albowiem moralność jest ważniejsza niż etyka, a miłość większa niż prawo.

Sędzia zwraca się wprost do Anny, która pod jego wzrokiem nerwowo poprawia się na krześle.

– Kate nie chce umrzeć – mówi łagodnie – ale nie chce też dłużej żyć jak dotąd. Mam tego świadomość i znam też prawo, co nie pozostawia mi praktycznie żadnego wyboru. Decyzja w tej sprawie należy do osoby, która jest bezpośrednio w nią zaangażowana.

Z mojej piersi wyrywa się ciężkie westchnienie.

– Uznaję,, że tą osobą jest Anna, nie Kate.

Słyszę, jak Anna wstrzymuje oddech.

– W trakcie tego procesu rozważano między innymi kwestię, czy trzynastoletnia osoba jest zdolna do podjęcia tak ważkich decyzji. Skłaniałbym się ku poglądowi, że wiek jest w tej sprawie najmniej istotnym kryterium. Nie da się ukryć, że niektórzy dorośli obecni na tej sali zapomnieli o najprostszej zasadzie wpajanej dzieciom: niczego nie wolno zabierać bez pytania. Anno – mówi sędzia – proszę cię o powstanie.

Anna spogląda na mnie. Kiwam głową i wstaję razem z nią.

– Niniejszym – oznajmia sędzia DeSalvo – przyznaję ci pełne prawo do samostanowienia o sobie w kwestiach medycznych dotyczących twojej osoby. Oznacza to, że chociaż nadal będziesz mieszkać z rodzicami, którzy będą mogli kontrolować, kiedy kładziesz się spać, jakie programy możesz oglądać, a jakich nie i czy musisz zjeść do końca wszystkie jarzyny na talerzu, to w kwestii poddawania się jakimkolwiek zabiegom medycznym ty będziesz mieć ostatnie słowo. Pani Fitzgerald, panie Fitzgerald – sędzia spogląda na Sarę – wydaję państwu polecenie omówienia mojego werdyktu w obecności Anny z jej lekarzem pediatrą w celu wyjaśnienia, że od tej pory musi kontaktować się bezpośrednio z państwa córką. A na wypadek gdyby potrzebne były dodatkowe wskazówki, udzielę panu Alexandrowi pełnomocnictwa w kwestiach medycznych dotyczących Anny. Pełnomocnictwo utrzyma ważność do ukończenia przez nią osiemnastego roku życia, a zadaniem pana Alexandra będzie służenie Annie pomocą w podejmowaniu trudniejszych decyzji. Nie oznacza to, że moim życzeniem jest, aby owe decyzje zapadały bez zgody i wiedzy rodziców, a jedynie to, że ostateczny wybór spoczywa tylko i wyłącznie w rękach Anny. – Sędzia zawiesza na mnie spojrzenie. – Panie Alexander, czy weźmie pan na siebie taką odpowiedzialność?

Nigdy w życiu nie musiałem się nikim zajmować. Mój pies był jedynym wyjątkiem. A teraz będę miał pod opieką Julię. I Annę.

– Będzie to dla mnie wielki zaszczyt – odpowiadam sędziemu, uśmiechając się do Anny.

– Życzę sobie, aby dokumenty zostały podpisane od ręki, zanim opuszczą państwo budynek sądu – zarządza sędzia. – Anno, powodzenia. Wpadnij do mnie od czasu do czasu i daj znać, jak się miewasz.

Młotek opada, sędzia wychodzi z sali. Wstajemy. Kiedy drzwi zamykają się za DeSalvo, odwracam się do Anny, która nadal stoi bez ruchu obok mnie. Widzę, że jeszcze nie otrząsnęła się z szoku.

– Udało ci się – mówię.

Julia podchodzi pierwsza. Przechyla się przez galeryjkę, aby uściskać Annę.

– Byłaś bardzo dzielna. – Uśmiecha się do mnie nad ramieniem dziewczynki. – I ty też.

Ale Anna zostawia nas i staje oko w oko z rodzicami. Dzieli ich przestrzeń kilkudziesięciu centymetrów i cała wieczność straconych ciepłych chwil. Dopiero teraz dostrzegam, że Anna, którą zacząłem już uważać za bardzo dojrzałą jak na swój młody wiek, w kontakcie z rodzicami traci pewność siebie i unika kontaktu wzrokowego.

– Hej. – Brian przekracza niewidzialną barierę, przytula córkę szorstkim ruchem. – Przecież nic się nie stało.

Po chwili dołącza do nich Sara, obejmując oboje ramionami; stoją w trójkę w ciasnym kole, jak drużyna futbolowa, która na gorąco musi zmienić taktykę gry, bo i gra już nie jest taka sama.


ANNA

No więc teraz jestem już widzialna. Do bani. Deszcz chyba rozpadał się jeszcze mocniej, jeśli to w ogóle możliwe. Oczyma wyobraźni widzę taką scenkę: ciężkie krople biją w samochód jak kafary, gniotąc karoserię niczym pustą puszkę po coli. Ni stąd, ni zowąd robi mi się duszno. Dopiero po chwili dociera do mnie, że nie ma to nic wspólnego z tą syfiastą pogodą ani z moją ukrytą klaustrofobią, ale po prostu moje gardło jest w tej chwili jak zablokowana tętnica; połykane łzy zalewają połowę światła przełyku. Kiedy chcę coś powiedzieć albo zrobić, wymaga to dwa razy więcej wysiłku niż normalnie.

Już od pół godziny jestem usamowolniona w kwestiach medycznych. Campbell powiedział, że ten deszcz to prawdziwe błogosławieństwo, bo rozgonił dziennikarzy. Może dopadną mnie w szpitalu, a może nie; do tego czasu znajdę się już wśród swoich i będzie mi wszystko jedno. Rodzice pojechali tam wcześniej; my musieliśmy zostać i podpisywać te głupie dokumenty. Kiedy skończyliśmy, Campbell zaproponował, że mnie podwiezie, co było miłe z jego strony, bo przecież wiem, że bardzo by chciał wyskoczyć dokądś z Julią. Oboje starają się robić z tego wielką tajemnicę, ale nie najlepiej im wychodzi. Ciekawe, co robi Sędzia, kiedy oni się spotykają. Ciekawe, czy czuje się samotny.

– Campbell? – pytam ni z gruszki, ni z pietruszki. – Jak myślisz, co ja mam teraz zrobić?

Adwokat dobrze wie, o co mi chodzi, i wcale się z tym nie kryje.

– Właśnie skończył się proces, na którym walczyłem jak lew, żebyś otrzymała prawo do wyboru. Nie robiłem tego po to, żeby teraz ci mówić, co myślę.

– No to super. – Zapadam się głębiej w fotel. – Bo ja nawet nie wiem, kim tak naprawdę jestem.

– Ale ja wiem. Nikt w całych Providence Plantations nie dorówna ci w sztuce polerowania gałek u drzwi. Rośniesz na mądralę, wybierasz krakersy z mieszanki śniadaniowej, nie lubisz matmy, ale…

Fajnie tak siedzieć i patrzeć, jak Campbell wypełnia te rubryczki.

– …lubisz chłopaków? – Ostatnia pozycja to pytanie.

– Niektórzy nawet mogą być – przyznaję – ale potem pewnie i tak wszyscy robią się tacy jak ty.

Szeroki uśmiech.

– Broń Boże.

– Co teraz będziesz robił?

Campbell wzrusza ramionami.

– Chyba będę musiał wziąć jakąś sprawę, za którą mi zapłacą.

– Żeby Julia mogła żyć z tobą na poziomie, do którego przywykła?

– Coś w tym rodzaju. – Campbell wybucha śmiechem.

Na chwilę zapada cisza i słychać tylko szmer wycieraczek. Wsuwam ręce pod uda, przygniatam je ciałem.

– Kiedy powiedziałeś na procesie… że wyrosnę na niezwykłą osobę… Naprawdę tak myślisz?

– Czyżby domagała się panna komplementów, panno Fitzgerald?

– Dobra, nic nie mówiłam.

Campbell Alexander rzuca mi spojrzenie.

– Naprawdę tak myślę. Widzę cię jako postrach młodzieńczych serc, malarkę na Montmartrze, pilota myśliwców szturmowych, odkrywczynię nieznanych krain. – Milknie na chwilę. – Albo to wszystko naraz.

Miałam kiedyś taki okres, że chciałam być baletnicą, tak jak Kate, ale od tego czasu zdążyłam już tysiąc razy zmienić zdanie. Chciałam zostać kosmonautką. Paleontologiem. Śpiewać w chórkach w zespole Arethy Franklin, być członkiem Gabinetu lub strażnikiem przyrody w Parku Narodowym Yellowstone. Teraz, w zależności od dnia, wyobrażam sobie siebie w zawodzie mikro – chirurga, poetki, łowcy duchów.

I tylko jedna rzecz nigdy się nie zmienia.

– Za dziesięć lat – mówię – chciałabym mieć siostrę.


BRIAN

Brzęczyk pagera odzywa się dokładnie w tym momencie, kiedy rozpoczyna się kolejna dializa. Odszyfrowuję skróty – wypadek samochodowy, dwa pojazdy, ranni.

– Wzywają mnie – mówię do Sary. – Poradzicie sobie?

Karetka kieruje się na skrzyżowanie ulic Eddy i Fountain, trudne dla kierowcy nawet w normalnych warunkach, a teraz, w taką pogodę, jeszcze gorsze niż zwykle. Zanim zdążyliśmy dojechać na miejsce, policja ustawiła już zapory. Oba wozy zniszczone, skręcone samą siłą uderzenia w abstrakcyjną rzeźbę z powyginanej stali. Pikap poradził sobie lepiej; mniejszy samochód, bmw, cały przód ma strzaskany na kształt makabrycznego uśmiechu. Wysiadam z karetki i łapię pierwszego policjanta z brzegu.

– Troje rannych – dowiaduję się. – Jedną kobietę już zabrali do szpitala.

Red przyjechał wcześniej i zdążył już zabrać się do roboty. Potężnymi nożycami hydraulicznymi rozcina karoserię bmw po stronie kierowcy, próbując dostać się do poszkodowanych.

– Co tam masz? – wołam do niego, przekrzykując wycie syren.

– Kobieta z pierwszego wozu wyleciała przez przednią szybę – odkrzykuje. – Cezar zabrał ją karetką do szpitala. Następna karetka już tu jedzie. W drugim wozie są kierowca i pasażer, ale niczego więcej nie widać. Drzwi z obydwu stron zgniecione w harmonijkę.

– Spróbuję wejść po dachu pikapu. – Wspinam się na ścianę śliskiego metalu i potrzaskanego szkła. Stopa wpada mi w otwór w platformie holowniczej, którego nie zauważyłem. Klnąc, wyszarpuję nogę. Powoli, ostrożnie wsuwam się do sprasowanej szoferki i pełznę dalej.

Kobieta, którą wyrzuciło przez szybę, musiała przelecieć nad nisko zawieszonym bmw; przedni zderzak jej forda F – 150 przeorał całą burtę wozu po stronie pasażera, jakby była z papieru.

Muszę wyczołgać się przez otwór, który niedawno jeszcze był oknem pikapu, bo od pasażerów bmw dzieli mnie silnik. Widzę jednak, że dam radę się wkręcić w wąską szczelinę, gdzie będę mógł dosięgnąć hartowanej szyby, pokrytej pajęczą siecią pęknięć i karminowymi rozbryzgami krwi. I wtedy, w momencie kiedy Red odcina nożycami drzwi od strony kierowcy, a ze środka wyskakuje skomlący pies, dociera do mnie, że twarz przyklejona do potrzaskanego szkła to twarz Anny.

– Wyciągnąć ich! – krzyczę na całe gardło. – Natychmiast!

Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje mi się wyplątać z tej kupy złomu. Odpycham Reda, który stoi mi na drodze. Odpinam pas bezpieczeństwa krępujący Campbella Alexandra, wyciągam go z wozu i kładę na mokrej jezdni. Krople deszczu biją dookoła niego. Sięgam z powrotem do środka, głębiej, tam gdzie siedzi moja córka, nieruchoma, z szeroko rozwartymi oczami, przypięta pasem, tak jak trzeba, Boże, to nie może być ona…

Obok mnie jak spod ziemi wyrasta Paulie. Wyciąga ręce w stronę Anny, a ja, zanim zdążę pomyśleć, co robię, wywlekam go z samochodu i sprowadzam do parteru.

– Kurwa, Brian – stęka Paulie, trzymając się za szczękę. – Odbiło ci?

– To Anna. Paulie, zobacz, to jest Anna.

Kiedy i do nich w końcu to dociera, próbują mnie odsunąć, wyręczyć, ale to przecież moja córeczka, moje maleństwo, przecież nie pozwolę im na to. Kładę Annę na sztywnych noszach, przypinam, pozwalam innym wstawić nosze do karetki. Unoszę jej podbródek, w drugiej ręce mam już rurę do intubacji, ale wtedy rzuca mi się w oczy ta malutka blizna po upadku na łyżwach. Nie dam rady. Red odsuwa mnie na bok i kończy to, co ja zacząłem, a potem sprawdza puls.

– Słaby, ale wyczuwalny – słyszę.

Red podłącza kroplówkę, a ja chwytam radio i łączę się ze szpitalem.

– Trzynastoletnia dziewczynka, z wypadku samochodowego, ciężkie wewnętrzne obrażenia głowy… – Na monitorze pokazującym pracę serca pojawia się ciągła linia. Rzucam radio, trzeba reanimować. – Dawaj elektrody! – rozkazuję, rozchylam koszulę Anny, rozcinam koronkowy stanik, który tak bardzo chciała mieć, chociaż wcale go jeszcze nie potrzebuje. Red poraża ją prądem, puls powraca, ale już widać, że nastąpiło spowolnienie akcji serca z wyraźnym zaburzeniem pracy komór.

Podłączamy kroplówkę. Paulie zatrzymuje się z piskiem opon na podjeździe dla karetek i otwiera szarpnięciem tylne drzwi. Anna jest przypięta do noszy, unieruchomiona. Red łapie mnie za ramię, przytrzymuje w kleszczowym uścisku.

– Nawet o tym nie myśl – mówi, łapiąc uchwyt przy głowach noszy. Znika razem z Anną za drzwiami pogotowia.

Nie chcą mnie wpuścić do gabinetu zabiegowego. Skądś nagle pojawia się grupka strażaków. Przyszli pomóc. Jeden z nich idzie na górę po moją żonę. Sara przybiega natychmiast, odchodząc od zmysłów.

– Gdzie ona jest? Co się stało?

– Wypadek – udaje mi się wykrztusić. – O niczym nie wiedziałem. Dopiero na miejscu zobaczyłem, że to ona. – Moje oczy wzbierają łzami. Czy mam jej powiedzieć, że Anna nie może już samodzielnie oddychać? Czy mam jej powiedzieć, że na monitorze EKG jest już ciągła linia? Czy mam jej powiedzieć, że wciąż rozpamiętuję to, co zrobiłem podczas akcji ratunkowej, od pierwszego momentu, kiedy wczołgałem się do pikapu, aż do samego końca, kiedy wyciągnąłem Annę z rozbitego bmw? Że mam śmiertelną pewność, że moje emocje przeszkodziły w zrobieniu tego, co można i trzeba było zrobić?

W tej chwili dobiega mnie głos Campbella Alexandra, a po chwili słyszę łoskot, jaki wydaje przedmiot rzucony o ścianę.

– Szlag by panią trafił! – krzyczy adwokat. – Proszę mi powiedzieć, czy przywieźli ją tutaj, czy nie!

Drzwi sąsiedniego gabinetu zabiegowego otwierają się i wypada z nich Campbell. Ma rękę w gipsie, a jego ubranie pokrywają plamy krwi. Pies kuśtyka za nim na miękkich nogach. Nasze oczy w jednej chwili się odnajdują.

– Gdzie jest Anna? – pada pytanie.

Milczę, bo co mam mu, do cholery, powiedzieć. Campbell rozumie mnie zresztą bez słów.

– Boże jedyny… – szepcze. – Tylko nie to.

Z sali, do której przeniesiono Annę, wychodzi lekarz. Zna mnie dobrze, widzimy się tutaj cztery razy w tygodniu.

– Brian – mówi poważnym głosem. – Twoja córka nie reaguje na bodźce bólowe.

Dźwięk, który wydobywa się z mojego gardła, jest niczym pierwotny krzyk, nieludzki, wszystkowiedzący.

– Co to znaczy? – dopytuje się Sara, jej słowa kłują jak wbijane igły. – O co chodzi, Brian?

– Anna z wielką siłą uderzyła głową w okno, pani Fitzgerald. Spowodowało to śmiertelny uraz wewnątrzczaszkowy. W tym momencie respirator podtrzymuje pracę płuc, ale aktywność neurologiczna jest już zerowa. Nastąpiła śmierć mózgu. Bardzo państwu współczuję – mówi lekarz. – Naprawdę. – Milknie na chwilę, jakby wahając się, czy dodać coś jeszcze, wodzi wzrokiem od Sary do mnie i z powrotem. – Wiem, że zapewne nie mają państwo najmniejszej ochoty myśleć o tym w takiej chwili, ale jest jeszcze czas… Czy widzą państwo możliwość pobrania narządów od Anny?

Nocą na niebie niektóre gwiazdy świecą jaśniej od innych. Przez teleskop można zaobserwować, że to wcale nie są pojedyncze ciała niebieskie, ale układy bliźniacze, dwie gwiazdy krążące wokół siebie. Czasami jeden obrót może im zająć nawet sto lat. Układ tego typu wytwarza tak ogromne przyciąganie grawitacyjne, że w jego pobliżu nie ma już miejsca na żadne inne obiekty. Przykładowo, podczas obserwacji niebieskiej gwiazdy można dostrzec, choć wcale nie tak od razu, towarzyszącego jej białego karła, którego blask niknie, przyćmiony jej światłem. Zanim ktoś go zobaczy, jest już tak naprawdę za późno.

To Campbell odpowiada lekarzowi, nie żadne z nas.

– Jestem pełnomocnikiem Anny, wyznaczonym przez sąd – wyjaśnia. – Jej rodzice nie mogą decydować w tej sprawie. – Podnosi wzrok na mnie, potem spogląda na Sarę. – Ale na górze jest pacjentka, która potrzebuje tej nerki.


SARA

W języku angielskim istnieje słowo orphan, które oznacza sierotę. Jest słowo widow, czyli wdowa. Brak w nim jednak określenia rodzica, który stracił dziecko.

Po usunięciu narządów do przeszczepu lekarze zwożą Annę z powrotem na dół, do nas. Wchodzę do sali ostatnia. Ci, którzy przyszli się pożegnać, stoją już na korytarzu. Jest tu Zanne, Campbell, kilka pielęgniarek, naszych dobrych, bliskich znajomych, nawet Julia Romano.

Brian i ja wchodzimy do pokoju, gdzie stoi szpitalne łóżko, a na nim, maleńka i cichutka, leży Anna. W jej ustach tkwi rurka sięgająca aż do samego gardła, końcówka maszyny, która teraz oddycha za nią. To my będziemy musieli wyłączyć tę maszynę. Siadam na brzegu łóżka i biorę w dłonie rękę Anny, wciąż jeszcze ciepłą, wciąż miękką. I co się okazało? Że po tylu latach oczekiwania, przygotowywania się na taki właśnie moment, nie mam pojęcia, co robić. To tak jakby próbować namalować niebo zwykłą kredką: nie ma słów, które mogłyby oddać tak ogromną rozpacz.

– Nie mogę, nie zrobię tego – szepczę.

Brian podchodzi, staje za mną.

– Kochana, jej tutaj już nie ma. Maszyna utrzymuje przy życiu tylko jej ciało. Osoba, która była naszą Anną, odeszła.

Odwracam się, wtulając twarz w jego pierś.

– Ale przecież ona miała zostać – mówię przez łzy.

Przez chwilę trwamy w milczeniu, tuląc się do siebie. Potem zbieram się na odwagę, żeby spojrzeć jeszcze raz na tę łupinę, w której zamieszkiwało najmłodsze z moich dzieci. Ostatecznie Brian ma rację. Przecież to już tylko skorupa. Z jej twarzy, z jej rysów odpłynęła cała energia, a mięśnie zdążyły zwiotczeć. Pod tą skórą nie ma już nawet narządów wewnętrznych, bo te wyjęli lekarze; skorzysta z nich Kate i inni, bezimienni, ci, którzy dostaną od życia drugą szansę.

– Dobrze – mówię.

Biorę głęboki oddech. Kładę dłoń na piersi Anny, a Brian drżącą ręką wyłącza respirator. Palcami kreślę maleńkie kółeczka na skórze mojej córki, jakby to mogło jej w czymś pomóc. Na monitor wypełza ciągła linia; czekam, wypatrując jakiejś zmiany i w końcu czuję, jak tuż pod moją dłonią powoli zamiera bicie serca, wytraca się rytm, a jego miejsce zajmuje spokojna, głucha, nieskończona pustka.

Загрузка...