PONIEDZIAŁEK

Bracie, jestem ogniem,

Który wzbiera pod dnem oceanu.

Nie spotkam cię, bracie –

Przynajmniej przez lata,

Może tysiące lat, bracie.

Wtedy cię ogrzeję,

Przytulę, otoczę kręgami,

Wchłonę i przemienię –

Może tysiące lat, bracie.

Carl Sandburg, „Krewni”


ANNA

Kiedy byłam mała, wcale nie chciałam się dowiedzieć, jak się robi dzieci. Wielką tajemnicę życia stanowiło dla mnie zupełnie inne pytanie: dlaczego. Rozumiałam dobrze mechanikę całego procesu; uświadomił mnie starszy brat Jesse, chociaż już wtedy byłam pewna, że przekręcił przynajmniej połowę szczegółów. Dzieciaki z mojej klasy, kiedy nauczycielka nie patrzyła, wyszukiwały w szkolnym słowniku wyrazy „penis” i „pochwa”, ale moją uwagę zawsze przyciągały zupełnie inne sprawy. Na przykład: dlaczego są takie mamusie, które mają tylko jedno dziecko i już, a tymczasem inne rodziny dosłownie rosną w oczach? Albo dlaczego ta nowa, Sedona, opowiada każdemu, kto tylko chce jej słuchać, że dostała imię na pamiątkę miejscowości wypoczynkowej, gdzie rodzice ją zmajstrowali? Mój tata zawsze powtarzał: „Miała szczęście, że nie wybrali się wtedy na wakacje do Jersey City”.

Mam już trzynaście lat, ale z wiekiem te subtelności wcale nie stały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Przeciwnie, pogmatwały się jeszcze bardziej. Słyszałam o dziewczynie z ósmej klasy, która rzuciła szkołę, bo zdarzyła się jej „wpadka”, i o sąsiadce, która „postarała się o dziecko”, żeby tylko mąż nie założył sprawy rozwodowej. Mówię wam, gdyby na Ziemi wylądowali dziś kosmici i gruntownie zbadali przyczyny, dla których dzieci przychodzą na świat, doszliby do wniosku, że w większości wypadków powodem narodzin jest zbieg okoliczności, nieumiarkowane spożycie alkoholu w niewłaściwy wieczór, niestuprocentowa skuteczność środków antykoncepcyjnych albo jeszcze coś innego, co jest równie mało pochlebne jak wszystkie pozostałe przyczyny.

Ja natomiast przyszłam na świat w bardzo konkretnym celu. Nie zawdzięczam życia butelce taniego wina, przepięknej pełni księżyca ani przymusowi gorącej chwili. Urodziłam się, ponieważ lekarz specjalista zadbał o to, żeby jajeczko mojej matki i nasienie mojego ojca połączyły się w określony sposób, dając w rezultacie szczególną kombinację bezcennego materiału genetycznego. Kiedy Jesse opowiedział mi, jak się robi dzieci, ja, nieufna z natury, poszłam do rodziców, żeby się dowiedzieć, jak to jest naprawdę. Nie spodziewałam się jednak, że powiedzą mi aż tyle. Usiedli ze mną na kanapie i zaczęli, oczywiście, od tego, co zwykle się mówi w takich sytuacjach. A potem wyjaśnili mi, że wybrali ten jeden malutki embrion, który był mną, ponieważ właśnie on i tylko on mógł uratować życie mojej siostry Kate. „Kochamy cię dzięki temu jeszcze bardziej – powiedziała wtedy mama z naciskiem – bo dokładnie wiedzieliśmy, czego się po tobie spodziewać”.

Ale mnie zastanowiło co innego, a mianowicie, że wszystko wskazywało na to, że gdyby Kate była zdrowa, ja pewnie dalej fruwałabym sobie w niebie czy gdzie tam, czekając na przydział ciała, w którym mam spędzić jakiś czas na ziemi. W każdym razie z całą pewnością nie trafiłabym do tej rodziny. Bo ja, w odróżnieniu od reszty wolnych mieszkańców tego świata, nie znalazłam się tutaj przez przypadek. Jeśli jednak rodzice decydują się na dziecko z konkretnego powodu, to lepiej, żeby ten powód okazał się słuszny i trwały. Bo kiedy go zabraknie, życie takiego dziecka traci wszelki sens.

Lombardy to miejsca pełne rupieci. Gdyby jednak kiedyś zainteresowało was moje zdanie (bo jak dotąd wiem, że tak nie jest), powiedziałabym, że są to też wylęgarnie najrozmaitszych opowieści. Co mogło zmusić jakąś nieznaną osobę do sprzedaży „nienoszonego” pierścionka z brylantem? Komu tak bardzo potrzebne były pieniądze, że przyniósł tutaj pluszowego misia z jednym okiem? Idąc w stronę lady, zastanawiam się, czy ktoś tak kiedyś pomyśli na widok mojego medalionika z serduszkiem i czy zada sobie te same pytania.

Mężczyzna stojący przy kasie ma nos bulwiasty jak rzepa i małe oczka osadzone tak głęboko, że aż trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób udaje mu się ogarnąć cały ten kram. Zauważa mnie.

– Czym mogę służyć? – pyta.

Czuję przemożną chęć, żeby odwrócić się na pięcie i wyjść, udając, że trafiłam tutaj przez pomyłkę. Uspokaja mnie tylko jedna myśl: wiem, że nie jestem pierwszą osobą, która staje przed tą ladą, trzymając w ręce przedmiot, z którym nigdy w życiu nie zamierzała się rozstawać.

– Chcę coś sprzedać – mówię.

– I pewnie sam się mam domyślić, co to takiego?

– Przepraszam… – Sięgam do kieszeni dżinsów i wyciągam wisiorek. Serduszko stuka o szybę lady, drobne ogniwa łańcuszka rozlewają się dookoła niego jak miniaturowa złocista kałuża. – To jest złote. Szesnaście karatów – informuję kupca w nadziei, że uwierzy w ten kit. – Nienoszone, jak nowe. – To nieprawda; dziś rano zdjęłam serduszko z szyi po raz pierwszy od siedmiu lat. Dostałam je od taty, po operacji pobrania szpiku kostnego. Powiedział, że kto daje swojej siostrze taki ogromny prezent, też na coś zasługuje. Miałam wtedy sześć lat. Widząc je na tej ladzie, mam niemiłe uczucie, że moja szyja jest kompletnie goła. Po karku biegnie dreszcz.

Właściciel lombardu unosi łańcuszek do oka, a ono nagle dziwnym sposobem rośnie do niemalże normalnych rozmiarów.

– Dwadzieścia.

– Dolarów?

– A czego, peso?

– To jest warte pięć razy tyle! Handlarz wzrusza ramionami.

– To nie mnie potrzebne są pieniądze.

Podnoszę wisiorek z lady, żeby z ciężkim sercem wręczyć go temu zdziercy. Nagle, rzecz niepojęta, moje palce zaciskają się kurczowo, same z siebie. Ze wszystkich sił próbuję je rozewrzeć drugą ręką. Wydaje mi się, że upływa dobra godzina, zanim serduszko razem z łańcuszkiem ląduje na wyciągniętej dłoni właściciela lombardu, który bierze go, nie odrywając wzroku od moich oczu. Jego spojrzenie jest teraz łagodniejsze.

– Powiedz, że go zgubiłaś – dorzuca do transakcji darmową poradę.

Gdyby pan Webster chciał kiedyś umieścić w swoim słowniku definicję wyrazu „dziwoląg”, wystarczyłoby napisać dwa słowa: „Anna Fitzgerald”. I nie chodzi tylko o to, że jestem chuda jak patyk, płaska jak deska, mam mysie włosy, które zawsze wyglądają, jakby były brudne, i twarz upstrzoną piegami jak dziecięcy rysunek, w którym łączy się kropki. Moich piegów nic nie rusza: ani sok z cytryny, ani kremy z filtrem, ani nawet, przyznaję to ze smutkiem, papier ścierny. A kiedy przyszłam na świat, Bóg musiał widocznie mieć bardzo kiepski dzień, bo dorzucił do tego przepięknego wizerunku równie wspaniałą oprawę: mój dom rodzinny.

Rodzice starali się, żebyśmy mieli normalny dom, ale „normalność” to pojęcie względne. Prawda jest taka, że pozbawiona byłam dzieciństwa. Kate i Jesse zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość. Domyślam się, że mój brat mógł przeżyć cztery słoneczne szczenięce lata, zanim u Kate wykryto chorobę, bo od momentu kiedy to nastąpiło, wszyscy ścigamy się z czasem, żeby dorosnąć jak najszybciej. Wiecie, jaką wyobraźnię mają małe dzieci: oglądają kreskówki, wierzą w to, co widzą, i myślą sobie, że gdyby spadło im na głowę coś ciężkiego, dajmy na to kowadło, to po prostu samodzielnie zeskrobią się z chodnika i pomaszerują dalej. Ja nigdy w życiu nie wierzyłam w nic takiego. No bo jak, skoro przy stole w naszym domu śmierć zasiada praktycznie codziennie?

Kate jest chora na białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. Ściśle rzecz biorąc, to w tej chwili jest zdrowa, ale choroba czai się gdzieś pod jej skórą, jak niedźwiedź, który zapadł w sen zimowy i czeka na dzień, kiedy cały las znów zatrzęsie się od jego ryku. Diagnozę postawiono, kiedy miała dwa lata; teraz ma szesnaście. Wznowa, granulocyt, wenflon – te wyrazy na stałe zagościły w moim słowniku, chociaż nie natrafię na nie w żadnym teście predyspozycyjnym na koniec szkoły. Ja sama jestem dawcą allogenicznym, spokrewnionym i idealnie zgodnym. Kiedy tylko Kate potrzebuje białych krwinek, komórek macierzystych albo szpiku kostnego, żeby jej organizm dał się ogłupić i uwierzył, że jest zdrowy, biorą je ode mnie. Niemal za każdym razem, kiedy ona idzie do szpitala, ja też tam ląduję.

Chociaż w zasadzie to wszystko znaczy tylko tyle, że nie należy wierzyć w to, co o mnie mówią, a już pod żadnym pozorem nie można dawać wiary temu, co sama mówię o sobie.

Wchodzę po schodach. Z sypialni rodziców wynurza się moja matka wystrojona w nową suknię balową.

– No proszę. – Odwraca się do mnie plecami. – Właściwa osoba na właściwym miejscu.

Zapinam jej suwak i przyglądam się, jak mama wiruje, zarzucając rondem sukni. Byłaby piękną kobietą, gdyby tylko dostała w przydziale inne życie. Ma długie ciemne włosy i ramiona smukłe niczym prawdziwa księżniczka, ale jej usta są wiecznie skrzywione, jak po przełknięciu gorzkiej pigułki. Pojęcia wolnego czasu w zasadzie prawie nie zna, ponieważ kalendarz to u nas rzecz płynna – momentalnie może się wywrócić do góry nogami, jeśli u mojej siostry pojawi się jeden siniak albo poleci jej krew z nosa. Mama dysponuje tylko marną namiastką czasu dla siebie; spędza ją w Internecie, na zakupach w witrynie Bluefly.com. Zamawia tam fantazyjne suknie wieczorowe, których nigdy nie włoży i w których nigdzie nie pójdzie.

– I co ty na to? – pyta mnie.

Suknia mieni się wszystkimi kolorami zachodzącego słońca. To prawdziwa kreacja, z odsłoniętą górą, uszyta z materiału szeleszczącego przy każdym ruchu. Byłaby idealna dla jakiejś gwiazdy na galowy wieczór, na przejście po czerwonym dywanie, ale nie dla pani domu z przedmieścia Upper Darby, stan Rhode Island. Mama zbiera włosy z tyłu głowy i przytrzymuje je tak przez chwilę. Na jej łóżku leżą jeszcze trzy inne kreacje – jedna czarna, zmysłowa, druga naszywana dżetami i trzecia, która na oko jest o wiele za mała.

– Wyglądasz… – zaczynam.

„…na bardzo zmęczoną”. Zatrzymuję te słowa na końcu języka.

Mama nagle zastyga w kompletnym bezruchu. Pewnie jednak niechcący bezwiednie to powiedziałam. Widzę, jak podnosi rękę, żebym przez chwilę była cicho, nastawia bacznie ucha.

– Słyszałaś?

– A co miałam słyszeć?

– Kate.

– Nie.

Nie ma co liczyć na to, że mama uwierzy. Jeśli chodzi o Kate, ona nie wierzy w nic i nikomu. Idzie na górę i otwiera drzwi naszej sypialni. Kate leży na swoim łóżku, zanosząc się płaczem. W jednej chwili cały świat ponownie wali się w gruzy. Mój ojciec, z zamiłowania astronom amator, opowiedział mi kiedyś o czarnych dziurach, które mają taką masę, że pochłaniają wszystko, nawet światło. W chwilach takich jak ta w naszym domu tworzy się identyczna próżnia. Wciąga każdego, choćby się trzymał z całych sił i chwytał, czego popadnie.

– Kate! – Mama już jest na kolanach obok łóżka, a długie fałdy tej głupiej sukienki opływają ją jak obłok. – Kate, słoneczko, gdzie cię boli?

Kate zwija się na kocu, przyciskając kurczowo poduszkę do brzucha. Łzy leją się strumieniami po jej policzkach. Oddycha płytko, niepokojąco płytko. Stoję jak wryta na progu pokoju i czekam na polecenia. Dzwoń do taty do pracy. Dzwoń po pogotowie. Dzwoń do doktora Chance’a. Mama zbiera się na odwagę i potrząsa Kate za ramiona, żeby ta wreszcie coś odpowiedziała.

– Preston! – szlocha Kate pomiędzy jednym chlipnięciem a drugim. – Rzucił Serenę, rzucił ją na zawsze!

Dopiero teraz zauważamy, że telewizor jest włączony. Na ekranie widać blond przystojniaka, który rzuca spojrzenie kobiecie zalewającej się łzami prawie tak samo rozpaczliwie jak moja siostra, po czym wychodzi, trzaskając drzwiami.

– Ale gdzie cię boli? – dopytuje się mama, nie mogąc uwierzyć, że nie stało się nic gorszego.

– O, Boże… – Kate głośno pociąga nosem. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, przez co oni musieli razem przejść? Masz pojęcie?

Czyli jednak wszystko w porządku. Czuję, jak żołądek, który podjechał mi do gardła, powraca na swoje miejsce. Normalność w tym domu jest jak za krótka kołdra, która raz grzeje tak jak trzeba, ale innym razem człowiek budzi się drżący i zziębnięty. A najgorsze jest to, że nigdy nie wiadomo, czy będzie tak czy tak. Przysiadam w nogach łóżka Kate. Mam dopiero trzynaście lat, ale już jestem wyższa od niej i różnym ludziom często się wydaje, że to ja jestem starsza. Kate w tym roku kocha się w aktorach z telenoweli – był już Callahan, Wyatt i Liam. Teraz najwidoczniej przyszła kolej na Prestona.

– Pamiętasz te listy z groźbami o porwaniu? – zagaduję ją, próbując wstrzelić się w temat. Orientuję się w perypetiach tej pary, bo musiałam nagrywać dla Kate ten serial, kiedy była w szpitalu na dializie.

– A wtedy o mały włos nie wyszła przez pomyłkę za jego brata bliźniaka? – dodaje Kate.

– A ten jego wypadek na łodzi? Pamiętacie? Umarł wtedy i nie było go przez całe dwa miesiące – włącza się mama. Faktycznie. Ona też to oglądała, w szpitalu, razem z Kate.

Dopiero w tym momencie Kate zauważa niecodzienny strój mamy.

– Co ty masz na sobie?

– Nic takiego. Właśnie chciałam to odesłać. – Mama staje przede mną, odwracając się plecami, żebym rozpięła suwak. Tak mocno rozwinięta mania zakupów przez Internet dla każdej innej kobiety byłaby sygnałem, że coś jest z nią nie tak i że trzeba zacząć się leczyć; dla mojej mamy jest to odskocznia od rzeczywistości, która pomaga zachować zdrowie psychiczne. Zastanawiam się, co ją w tym tak bardzo pociąga: możliwość przebrania się za kogoś innego czy raczej to, że w każdej chwili wszystko można odesłać, jeśli nie będzie odpowiadać. Mama przygląda się Kate jeszcze raz, twardszym wzrokiem.

– Na pewno nic cię nie boli?

Po wyjściu mamy Kate zaczyna blaknąć. Nie potrafię znaleźć lepszego słowa na opisania tego, co się z nią dzieje – z jej twarzy spływają wszystkie kolory, a cała sylwetka wtapia się w poduszki. Kiedy choroba powraca, moja siostra rozmywa się jeszcze bardziej. Boję się, że obudzę się pewnego ranka, a jej już w ogóle nie będzie widać.

– Suń się – mówi Kate. – Zasłaniasz mi.

Siadam więc na swoim łóżku.

– To tylko zwiastuny następnych odcinków.

– Chcę wiedzieć, co przegapię, jeśli umrę dziś w nocy.

Kładę się i poprawiam poduszki pod głową. Jak zwykle Kate poprzekładała na swoje łóżko wszystkie miękkie, a na moim zostały te, które uwierają w szyję jak worki wypchane kamieniami. Ma do tego prawo, bo jest starsza, bo jest chora, bo księżyc jest w znaku Wodnika – powód zawsze się znajdzie. Patrzę w ekran spod przymrużonych powiek. Chętnie poskakałabym po kanałach, ale wiem, że z Kate nie ma co o tym marzyć.

– Preston wygląda, jakby był zrobiony z plastiku.

– Tak? To dlaczego dziś w nocy szeptałaś jego imię z nosem w poduszce?

– Zamknij się – mówię.

– To ty się zamknij – odpowiada Kate, a potem uśmiecha się do mnie. – Ale wiesz, on chyba naprawdę jest homo. Szkoda chłopaka, zmarnuje się, bo siostry Fitzgerald są… – Urywa w pół zdania, krzywiąc się boleśnie. Przewracam się na bok, patrząc na nią uważnie.

– Kate?

– To nic, nic się nie dzieje – mówi Kate, masując dolną część pleców.

Nerki.

– Zawołać mamę?

– Jeszcze nie. – Kate wyciąga do mnie dłoń. Nasze łóżka stoją na tyle blisko siebie, że możemy się złapać za ręce, jeśli obie sięgniemy daleko. Wyciągam rękę do Kate. Kiedy byłyśmy małe, robiłyśmy kładkę ze złączonych ramion i sadzałyśmy na niej Barbie, ile tylko się zmieściło.

Ostatnio zaczęłam miewać koszmary. Śni mi się, że pokrojono mnie na drobne kawałeczki, których jest tak dużo, że nie można mnie już złożyć z powrotem.

Mój ojciec powtarza, że każdy ogień musi się wypalić, jeśli nikt nie otworzy okna i nie dostarczy mu paliwa. Coś mi się zdaje, że to, co chcę teraz zrobić, jest jak otwarcie takiego okna. Z drugiej strony, tato mówi też, że kto czuje za sobą ogień, musi uciekać, choćby musiał przebijać się przez ścianę. Zatem kiedy Kate zasypia po zażyciu lekarstw, wyjmuję spod materaca skórzany segregator zapinany na zamek błyskawiczny i chowam się w łazience, żeby nikt mnie nie nakrył. Kate już się do niego dobrała – wplotłam czerwoną nitkę pomiędzy ząbki zamka, żeby wiedzieć, kiedy ktoś myszkował w moich rzeczach bez pozwolenia. Nitka jest rozerwana, ale ze środka niczego nie brakuje. Odkręcam wodę w wannie, żeby było słychać, po co poszłam do łazienki, i siadam na podłodze. Wyjmuję pieniądze do przeliczenia.

Facet z lombardu dał mi dwadzieścia dolarów, więc razem mam sto trzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. I tak nie starczy, ale coś się poradzi. Jak Jesse kupował tego swojego skasowanego jeepa, to też nie miał całych dwóch tysięcy dziewięciuset dolarów. Dostał pożyczkę z banku. Oczywiście wszystkie papiery musieli podpisać rodzice. Jeśli chodzi o mnie, chyba raczej nie będą skłonni tego zrobić. Przeliczam całą kwotę jeszcze raz, na wypadek gdyby banknoty uległy cudownemu rozmnożeniu, ale nic z tego: liczby to liczby i suma pozostaje ta sama. Po przeliczeniu pieniędzy zabieram się do czytania wycinków z gazet.

Campbell Alexander. Głupie nazwisko. Moim zdaniem tak mógłby się nazywać drogi drink w restauracji dla snobów albo jakiś dom maklerski. No, ale niezależnie od tego osiągnięcia zawodowe ma imponujące.

Mój brat nie mieszka w domu. Żeby się z nim zobaczyć, trzeba wyjść na zewnątrz – i o to właśnie mu chodzi. W wieku szesnastu lat Jesse wprowadził się na stryszek nad garażem, co stanowiło idealne rozwiązanie dla wszystkich: on nie chciał, żeby rodzice widzieli, co robi, a rodzice ze swojej strony wcale się nie palili, żeby patrzeć mu na ręce. Drogę do drzwi blokuje komplet zimowych opon, murek z kartonowych pudełek ustawionych jedno na drugim i dębowe biurko przewrócone na bok. Czasami wydaje mi się, że Jesse sam stawia tutaj te barykady i to tylko po to, żeby trudniej było do niego dotrzeć.

Przedzieram się jakoś przez cały ten bajzel i wchodzę na górę. Schody wibrują od niskich tonów głośno puszczonej muzyki. Zanim mój starszy brat raczy usłyszeć, że się dobijam, upływa prawie pięć minut.

– Czego? – warczy, uchyliwszy drzwi.

– Mogę wejść?

Po głębokim namyśle Jesse wpuszcza mnie do środka. Jego pokój tonie w brudnych ubraniach, starych czasopismach i pudełkach po chińszczyźnie na wynos. Wszędzie czuć ostry zapach, kojarzący mi się z wonią przepoconych butów łyżwiarskich. Porządek jest tylko w jednym miejscu – na półeczce, gdzie stoi kolekcja symboli marek samochodowych, duma mojego brata. Srebrny jaguar wyciągnięty w skoku, trójramienna gwiazda Mercedesa, mustang stający dęba – Jesse mówi, że wszystko to znalazł na ulicy. Nie jestem do tego stopnia głupia, żeby dać sobie wcisnąć taki kit.

Żeby było jasne: to nie jest tak, że moich rodziców w ogóle nie obchodzi Jesse ani kłopoty, w które notorycznie się pakuje. Im po prostu nie starcza już dla niego czasu, a jego problemy nie są wcale na szczycie hierarchii rodzinnych problemów.

Jesse zostawia mnie na progu i powraca do zajęć, w których mu przeszkodziłam. Na telewizorze stoi elektryczny rondel, ten sam, który zniknął z naszej kuchni kilka miesięcy temu. Z pokrywy sterczy miedziana rurka, przechodząc przez napełnioną lodem plastikową butelkę po mleku. Jej drugi koniec jest wetknięty do weka. Mój brat dopuszcza się różnych postępków na granicy prawa, ale nie można mu odmówić błyskotliwości. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę, żeby dotknąć aparatury. W tej samej chwili Jesse odwraca się.

– Ejże! – Przyskakuje szybciej niż myśl i bije mnie po rękach. – Chcesz mi rozpieprzyć spiralę kondensacyjną?

– Czy to jest to, co mi się wydaje?

Mój brat uśmiecha się paskudnie.

– To zależy od tego, co ci się wydaje. – Wyjmuje słoik spod rurki. Krople płynu kapią na dywan. – Spróbuj.

Zbudował sobie destylator praktycznie z niczego, ale ten bimber, który w nim pędzi, jest całkiem mocny. Po pierwszym łyku moje gardło płonie żywym ogniem, a nogi robią się miękkie jak z waty. Opadam bezwładnie na kanapę.

– Ohyda – dyszę, kiedy tylko udaje mi się złapać oddech.

Jesse śmieje się i też pociąga ze słoika. Na niego ten napój nie działa tak jak na mnie.

– Powiesz wreszcie, czego chcesz?

– Skąd wiesz, że czegoś chcę?

– Stąd, że tutaj nikt nie przychodzi w celach towarzyskich – Jesse przysiada na poręczy kanapy – a gdyby chodziło o Kate, już dawno byś mi powiedziała.

– Sęk w tym, że tutaj chodzi o Kate. W pewnym sensie. – Wciskam mu w ręce wycinki z gazet. I tak nie umiem mu tego wszystkiego wyjaśnić lepiej, niż tam to napisano. Jesse przegląda je pobieżnie, po czym unosi głowę i wbija we mnie wzrok. Jego oczy są jasne, tęczówki niemal siwe, a ich spojrzenie potrafi tak zbić z tropu, że można zapomnieć, co się chciało powiedzieć.

– Nie próbuj tego. Na system nie ma mocnych – mówi mój brat z goryczą. – Każde z nas zna swoją rolę na wyrywki. Kate odgrywa Męczennicę. Ja jestem Spisany na Straty, a ty… Tobie przypadła rola Rozjemczyni.

Jesse sądzi, że zna mnie dobrze, ale ja jego wcale nie gorzej; wiem, że uwielbia się droczyć. Patrzę mu prosto w oczy.

– Co ty powiesz?!

Brat obiecuje poczekać na mnie na parkingu. Nieczęsto się zdarza, żeby zgodził się zrobić to, o co go proszę. Przypominam sobie najwyżej kilka takich sytuacji. Obchodzę cały budynek i staję przed frontowymi drzwiami. Wejścia pilnują dwie Chimery.

Biuro pana Campbella Alexandra znajduje się na trzecim piętrze. Drewniana boazeria na ścianach ma kolor podobny do maści klaczy kasztanki. Moje stopy zapadają się w grubym perskim dywanie na głębokość minimum dwóch centymetrów. Sekretarka siedząca za biurkiem nosi czarne lakierowane czółenka, wypolerowane na taki połysk, że mogę się w nich przejrzeć. Zerkam w dół, na swoje szorty ze starych dżinsów i trampki, które w zeszłym tygodniu z nudów pomalowałam flamastrami.

Sekretarka ma nieskazitelnie gładką skórę, idealnie kształtne brwi i usta koloru miodu. W obecnej chwili z tych ust leje się potok inwektyw pod adresem jej telefonicznego rozmówcy.

– Chyba nie myślisz poważnie, że powiem sędziemu coś takiego? Nie muszę zbierać za ciebie ochrzanu od Klemana… Otóż mylisz się, dostałam podwyżkę jako wyraz uznania dla moich wyjątkowo wysokich kompetencji oraz w nagrodę za to, że na co dzień grzebię się w jakichś gównianych sprawach. Ale skoro już o tym mowa, to… – Odsuwa słuchawkę od ucha; wyraźnie słychać trzask rozłączenia. – Skurwiel – mruczy kobieta pod nosem i chyba dopiero teraz zauważa, że stoję dwa kroki od niej. – W czym mogę pomóc? – Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów. Domyślam się, że na pierwszy rzut oka nie zrobiłam na niej piorunującego wrażenia. Unoszę dumnie brodę, starając się wypaść na luzie, chociaż średnio się tak czuję.

– Jestem umówiona z panem Alexandrem. Na godzinę szesnastą.

– Ale po tym, jak rozmawiałyśmy przez telefon – zaczyna sekretarka – myślałam, że jesteś…

Starsza, to chciałaś powiedzieć? Zakłopotany uśmiech.

– Nie prowadzimy spraw dla nieletnich. Taką mamy zasadę. Mogę służyć adresami kancelarii, które…

Biorę głęboki wdech.

– Bardzo przepraszam – przerywam jej – ale muszę się nie zgodzić. Smith kontra Whately, Edmunds przeciwko Szpitalowi Matki i Dziecka oraz Jerome przeciwko diecezji stanu Providence; wszystko to były sprawy z udziałem osób niepełnoletnich, a każda z nich zakończyła się pomyślnie dla strony reprezentowanej przez pana Alexandra. A przecież mówimy tylko o zeszłym roku.

Sekretarka patrzy na mnie, mrugając oczami. Po chwili jej twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Chyba mimo wszystko trochę się jej spodobałam.

– Właściwie nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś się z nim zobaczyć. – Wstaje zza biurka, żeby zaprowadzić mnie do gabinetu szefa.

Gdybym nawet do końca życia nic nie robiła, tylko czytała, to i tak miałabym marne szanse przekopać się przez księgozbiór zgromadzony w gabinecie Campbella Alexandra, dyplomowanego prawnika. Regały z literaturą fachową sięgają od sufitu do podłogi; wątpię, żebym zdołała przeczytać w życiu tyle słów, ile zgromadzono na tych półkach. Robię w pamięci szybkie obliczenia. Na każdej stronie niech będzie około czterystu słów, a każda z tych pozycji niech ma czterysta stron, nie więcej; na półce mieści się dwadzieścia tomów, a każdy regał ma sześć półek. Wychodzi jak nic dziewiętnaście milionów słów – i to tylko na jednej ścianie gabinetu.

Siedzę sama przez dłuższą chwilę. Mam sposobność rozejrzeć się trochę. Na biurku panuje wprost idealny ład. Nie widać żadnych fotografii – żony, dziecka, nawet własnej. Tylko na podłodze, jakby wbrew wszechobecnemu porządkowi, stoi duży kubek pełen wody.

Czym wytłumaczyć to zaniedbanie? Wymyślam różne powody. Ten kubek to basen służbowy dla armii biurowych mrówek. Prymitywny nawilżacz powietrza. Złudzenie optyczne.

W momencie kiedy już prawie uwierzyłam w to ostatnie i wyciągam rękę, żeby sprawdzić, czy ten kubek rzeczywiście tam stoi, drzwi nagle otwierają się z trzaskiem. Wychyliłam się przed chwilą z krzesła tak mocno, że teraz, wystraszona, praktycznie ląduję na podłodze, oko w oko z owczarkiem niemieckim, który przeszywa mnie wzrokiem, po czym podchodzi z godnością do stojącego na podłodze kubka i zaczyna pić.

Za nim do gabinetu wkracza sam Campbell Alexander, brunet, wzrostem co najmniej równy mojemu tacie, czyli mający około metra osiemdziesięciu, o kwadratowej szczęce i oczach przypominających dwie bryły lodu. Ściąga z ramion marynarkę i wiesza ją starannie na wieszaku zamocowanym na drzwiach. Wyciąga z szafki teczkę na dokumenty i podchodzi z nią do biurka. Nie poświęca mi ani jednego spojrzenia, nawet wtedy, kiedy odzywa się do mnie.

– Domyślam się, że jesteś harcerką i sprzedajesz ciastka. Nie kupię. Ale swoim zachowaniem zdobyłaś punkty na sprawność natręta. – Uśmiecha się szeroko, ubawiony własnym dowcipem.

– Niczego nie sprzedaję.

Campbell Alexander rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Dotyka przycisku na biurowym telefonie.

– Kerri – pyta, usłyszawszy głos sekretarki – co toto robi w moim gabinecie?

– Chcę pana wynająć – oznajmiam.

Adwokat zdejmuje palec z przycisku.

– Śmiem wątpić.

– Nawet pan nie zapytał, czy naprawdę chcę wnieść pozew.

Wstaję i robię krok do przodu. Pies natychmiast reaguje, powtarzając moje ruchy jak w lustrze. Dopiero teraz wpada mi w oko kamizelka opinająca jego pierś, kamizelka z czerwonym krzyżem, jak u bernardynów, które noszą rum w małych baryłkach. Odruchowo wyciągam rękę, chcąc go pogłaskać.

– Nie rób tego – powstrzymuje mnie pan Alexander. – Sędzia to pies – przewodnik.

Moja ręka opada do boku.

– Przecież pan widzi.

– Dziękuję, że byłaś uprzejma to zauważyć.

– To co w takim razie panu dolega?

Momentalnie żałuję tego, co powiedziałam. Ileż to razy byłam świadkiem, jak Kate musiała odpowiadać na takie aroganckie pytania?

– Mam żelazne płuca – odpowiada szorstko Campbell Alexander. _ pies wyczuwa magnesy i ostrzega mnie przed nimi. Bądź teraz łaskawa opuścić mój gabinet. Moja sekretarka wyszuka dla ciebie kogoś, kto…

Ale ja, zanim stąd wyjdę, muszę coś wiedzieć.

– Naprawdę zaskarżył pan Boga? – Wyjmuję wszystkie swoje wycinki prasowe i rozkładam je przed nim na pustym blacie biurka.

Campbell Alexander bierze do ręki artykuł leżący na samym wierzchu. Na jego policzku drży nerwowo jeden mięsień.

– Pozwałem do sądu diecezję stanu Providence w imieniu wychowanka jednego z diecezjalnych sierocińców. Chłopiec był chory i musiał być poddany eksperymentalnej terapii, w której wykorzystuje się tkanki płodowe. Władze sierocińca odmówiły mu prawa do leczenia, twierdząc, że jest ono sprzeczne z postanowieniami soboru watykańskiego drugiego. Ale w gazetach napisali, że dziewięciolatek skarży Boga za życie przegrane na starcie, bo taki nagłówek lepiej wygląda na pierwszej stronie. – Nic nie mówię, patrzę tylko na niego. – Dylan Jerome – przyznaje w końcu prawnik – chciał oskarżyć Boga o zbyt mało, jego zdaniem, troskliwą opiekę nad nim.

Jak dla mnie, nie byłoby lepiej, gdyby w tej chwili na środku tego olbrzymiego mahoniowego biurka rozbłysła wszystkimi kolorami tęcza.

– Proszę pana – mówię po prostu – moja siostra ma białaczkę.

– Przykro mi to słyszeć. Nie zamierzam jednak ponownie składać pozwu przeciwko Panu Bogu, a nawet gdybym był skłonny to zrobić, powódka musi wystąpić osobiście.

Tak wiele muszę mu wyjaśnić. Zbyt wiele. Musi się dowiedzieć, że w żyłach siostry płynie moja krew; że pielęgniarki przytrzymują mnie siłą, żeby wbić mi igłę i wyssać ze mnie białe krwinki, bo Kate nie ma własnych; że potem przychodzi lekarz i mówi, że trzeba kłuć znowu, bo za pierwszym razem pobrali za mało. Muszę mu opowiedzieć o siniakach i głębokim bólu wewnątrz kości po tym, jak oddałam siostrze szpik; o igłach, przez które ładują mi czynnik wzrostu pobudzający produkcję komórek macierzystych, żeby było ich potem więcej dla niej. O tym, że chociaż jestem zdrowa, to czuję się jak obłożnie chora. Że urodziłam się tylko po to, żeby pobierano ode mnie substancje, których moja siostra potrzebuje, żeby przeżyć. Że nawet teraz, w tej chwili, podejmuje się decyzję o moim losie, a nikt nie uważa za stosowne zapytać o zdanie osoby, której najbardziej ona dotyczy.

Zbyt wiele mam mu do wyjaśnienia. Staram się więc, jak mogę, wypowiedzieć wszystko w jednym zdaniu.

– Nie chcę skarżyć Boga, tylko moich rodziców – wyjaśniam. – Chcę wytoczyć im proces o odzyskanie prawa do decydowania o własnym ciele.


CAMPBELL

Kiedy nie ma się nic oprócz młotka, wszystko wygląda jak gwóźdź.

To było ulubione powiedzonko mojego ojca, pierwszego Campbella Alexandra. Moim zdaniem ta sama zasada leży u podstaw amerykańskiego systemu prawa cywilnego. W dużym uproszczeniu można ją streścić następująco: człowiek zagoniony do narożnika zrobi wszystko, żeby wywalczyć sobie z powrotem miejsce na środku ringu. Niektórzy używają w tym celu własnych pięści, ale są też tacy, którzy wybierają drogę sądową. Tym ostatnim jestem winien szczególną wdzięczność.

Na skraju biurka Kerri zostawia karteczki z informacjami, kto do mnie dzwonił. Zgodnie z moim poleceniem pilne sprawy notuje na zielonych, mniej naglące na żółtych. Karteczki leżą w dwóch równych rządkach, jak sekwensy w pasjansie. Wpada mi w oko jeden znajomy numer, zapisany na zielonej kartce. Przesuwam ją do żółtych, marszcząc brew. Twoja matka dzwoniła już cztery razy!!! – napisała na niej Kerri. Po namyśle przedzieram karteczkę na pół i wrzucam do kosza na śmieci.

Naprzeciwko mnie siedzi dziewczynka. Czeka na moją odpowiedź, z którą celowo się ociągam. Powiedziała, że postanowiła pozwać do sądu swoich rodziców. Która nastolatka by nie chciała tego zrobić? Ale jej celem jest odzyskanie prawa do decydowania o własnym ciele. Takich spraw wystrzegam się jak ognia – wymagają więcej zachodu, niż są warte, a do tego trzeba niańczyć klienta. Wzdycham ciężko, podnosząc się zza biurka.

– Przypomnij mi swoje nazwisko.

– Nie przedstawiłam się jeszcze? – Dziewczynka prostuje się nieco w krześle. – Nazywam się Anna Fitzgerald.

Otwieram drzwi.

– Kerri! – ryczę do sekretarki. – Znajdź dla panny Fitzgerald numer poradni planowania rodziny.

– Co?! – Dziewczynka zrywa się na równe nogi. – Jakiego planowania rodziny?

– Dam ci jedną radę. Pozywanie rodziców do sądu za to, że nie chcą ci pozwolić na stosowanie pigułki antykoncepcyjnej albo na wykonanie zabiegu przerwania ciąży, to naprawdę zbędny trud. Równie dobrze mogłabyś strzelać z armaty do wróbla. Idź do poradni planowania rodziny. Od nich dostaniesz to, czego ci potrzeba, a w dodatku nie wydasz całego kieszonkowego.

Przyglądam się jej. Właściwie to po raz pierwszy, odkąd wszedłem do gabinetu, naprawdę na nią patrzę. To małe dziecko aż gotuje się z gniewu.

– Moja siostra umiera, a mama chce, żebym oddała jej nerkę – cedzi przez zęby. – Nie wydaje mi się, żeby garść darmowych prezerwatyw mogła rozwiązać ten problem.

Znacie to uczucie, kiedy trzeba podjąć życiową decyzję, ale nie ma się żadnej pewności, że postępuje się słusznie? Kiedy człowiek wybiera jedną z dróg, ale wciąż patrzy za siebie, na tę drugą, przekonany, że wybrał źle? W drzwiach staje Kerri, podając mi kartkę z numerem, o który prosiłem. Nie biorę go, tylko zamykam jej drzwi przed nosem i wracam do biurka.

– Nikt nie może cię zmusić, żebyś była dawcą narządów.

– Tak pan sądzi? – Dziewczynka zaczyna wyliczać, zaginając kolejno palce. – Zaraz po urodzeniu oddałam siostrze krew pępowinową. Kate ma białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. Dzięki moim komórkom choroba daje się na jakiś czas zaleczyć. Kiedy miałam pięć lat, nastąpił u niej nawrót. Trzy razy pobierano ode mnie limfocyty, bo lekarzom wciąż było za mało. Kiedy ta terapia przestała przynosić efekty, oddałam szpik kostny do przeszczepu. Potem Kate miała różne infekcje, a ja musiałam oddawać jej granulocyty. Przy kolejnym nawrocie oddałam jej komórki macierzyste pobrane z krwi obwodowej.

Słownictwem medycznym to dziecko mogłoby zawstydzić kilku ekspertów, którym płacę za konsultacje. Wyjmuję z szuflady notatnik.

– Zakładam, że zgodziłaś się być dawcą narządów dla siostry.

Chwila wahania, potem potrząśnięcie głową.

– Nikt nigdy nie prosił mnie o zgodę.

– Czy powiedziałaś rodzicom, że nie chcesz oddawać nerki?

– Oni mnie nie słuchają.

– Spróbuj. Może zaczną, jeśli poruszysz tę kwestię. Dziewczynka spuszcza głowę, a jej twarz znika pod kosmykami włosów.

– Oni przypominają sobie o moim istnieniu tylko wtedy, kiedy potrzebna jest moja krew albo co innego. Gdyby nie choroba Kate, w ogóle by mnie nie było.

Dziedzic na zapas. Był kiedyś taki zwyczaj, jeszcze w czasach, kiedy moi dalecy przodkowie mieszkali w Anglii. Płodzono drugie dziecko na wypadek śmierci pierworodnego. Bezduszne, ale niezwykle praktyczne. Nic dziwnego, że tej małej nie odpowiada rola ostatniego potomka rodu, ale spójrzmy prawdzie w oczy: niejedno dziecko przychodzi na świat z jeszcze mniej chwalebnych powodów. Obarcza się je zadaniem uzdrowienia źle dobranego małżeństwa, przedłużenia linii rodowej, dopełnienia wizerunku rodziców.

– Urodziłam się tylko po to, żeby ratować życie Kate – mówi dziewczynka tonem wyjaśnienia. – Moi rodzice poszli do lekarza specjalisty, a on wybrał dla nich embrion, który miał pełną zgodność genetyczną.

Na wydziale prawa są zajęcia z etyki, ale większość studentów lekceważy je, uznając albo za temat banalny, albo za sprzeczność samą w sobie. Rzadko bywałem na tych wykładach. Wystarczy jednak włączyć od czasu do czasu CNN, żeby wiedzieć, jakie kontrowersje wzbudzają badania nad komórkami macierzystymi. Projektuje się dzieci idealne, maluchy na zamówienie, które mają służyć jako zasobniki części zamiennych, a wszystko pod hasłem „Nauka jutra już dziś ratuje życie najmłodszym”.

Stukam piórem o blat biurka. Sędzia, mój pies, podchodzi i siada obok mnie.

– Co się stanie, jeśli nie oddasz siostrze nerki?

– Ona umrze.

– Jesteś z tym pogodzona?

Anna zaciska usta w wąską kreskę.

– Przyszłam do pana czy nie?

– Przyszłaś. Chcę tylko się dowiedzieć, dlaczego po tylu latach postanowiłaś z tym skończyć.

– Ponieważ – mówi Anna, patrząc w bok, na biblioteczkę – inaczej to nigdy się nie skończy.

Po tych słowach nagle o czymś sobie przypomina. Sięga do kieszeni i wyjmuje garść zmiętych banknotów i drobnych monet.

– Nie musi się pan martwić o swoje honorarium. Tutaj jest sto trzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. Wiem, że to za mało, ale postaram się o więcej.

– Biorę dwieście za godzinę pracy.

– Dwieście dolarów?

– Banki nie przyjmują szklanych paciorków.

– Mogę wyprowadzać pańskiego psa i w ogóle…

– Pies – przewodnik musi wychodzić z właścicielem. – Wzruszam ramionami. – Coś wymyślimy.

– Nie może pan pracować dla mnie za darmo. – Dziewczyna jest uparta.

– Zgoda. Będziesz pucować klamki w moim gabinecie.

Nie można powiedzieć, że jestem szczególnie uczynnym człowiekiem. Chodzi raczej o to, że ta sprawa rozwiąże się sama. Powódka nie chce oddać nerki i żaden sędzia przy zdrowych zmysłach nie zmusi jej do tego. Nie muszę nawet przygotowywać się do procesu, bo rodzice wycofają się jeszcze przed pierwszą rozprawą i będzie po wszystkim. Ja natomiast zyskam szeroki rozgłos i reputację dobroczyńcy; będą tak o mnie mówić jeszcze za dziesięć lat.

– Złożę w twoim imieniu wniosek w sądzie rodzinnym o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych.

– I co dalej?

– Nastąpi rozpatrzenie sprawy i sędzia wyznaczy kuratora procesowego, czyli…

– Specjalistę od pracy z dziećmi, zatrudnionego w sądzie rodzinnym, który podejmuje się bronić najlepszych interesów dziecka – recytuje Anna. – Innymi słowy kolejnego dorosłego, który będzie miał głos w podejmowaniu decyzji o moim losie.

– Takie jest prawo. Nie można tego obejść. Pamiętaj jednak, że kurator procesowy teoretycznie ma obowiązek troszczyć się o ciebie, nie o twoich rodziców ani o twoją siostrę.

Otwieram notatnik i kreślę w nim kilka zdań. Anna obserwuje mnie bacznie.

– Nie przeszkadza panu, że ma pan nazwisko na opak?

– Słucham? – spoglądam na nią, odrywając pióro od papieru.

– Campbell Alexander. Ma pan nazwisko jak imię, a imię jak nazwisko. – Anna zawiesza na chwilę głos. – I jeszcze tak samo nazywa się taka zupa w puszce.

– Czy to ma znaczenie dla sprawy, którą mam dla ciebie poprowadzić?

– Żadnego – przyznaje Anna – z tym wyjątkiem, że rodzice nie zrobili panu przysługi, wybierając takie imię.

Sięgam ponad blatem biurka i podaję jej moją wizytówkę.

– Zadzwoń, gdybyś chciała o coś spytać.

Dziewczyna bierze ode mnie wizytówkę i przesuwa palcami po wytłoczonych literach, układających się w moje nazwisko. Moje nazwisko na opak. Na opak? Trzymajcie mnie… Potem zleceniodawczyni zgarnia z biurka mój notatnik, oddziera kawałek kartki, zapisuje coś na nim moim wiecznym piórem i wręcza mi. Rzucam okiem:

– To na wypadek, gdyby pan chciał o coś spytać – mówi.

Wychodzę z gabinetu. Anny już nie ma. Kerri siedzi za swoim biurkiem, a przed nią leży rozłożony katalog.

– Wiesz, że w tych płóciennych torbach firmy L.L. Bean kiedyś przenoszono lód?

– Wiem. – A w tym lodzie chłodziła się na przykład wódka albo krwawa mary. Kursowało się z tym z domku letniskowego na plażę każdej soboty. To mi znów przypomina, że dzwoniła matka.

Kerri ma ciotkę, która jest wróżką. Ona sama też musi mieć cos takiego w genach, bo czasami jej dziwne zdolności dają o sobie znać. Ale Kerri długo już u mnie pracuje i zna większość moich tajemnic. Na ogół zawsze wie, o czym myślę.

– Powiedziała, że twój ojciec spotyka się z jakąś siedemnastką, że nie dba nawet o pozory dyskrecji, a ona wyprowadza się z domu i będzie mieszkać „Pod Sosnami”, chyba że zadzwonisz przed… – Kerri rzuca okiem na zegarek. – Oj.

– Ile razy w tym tygodniu groziła, że to zrobi?

– Tylko trzy – odpowiada Kerri.

– Więc nie wyrobiła jeszcze nawet średniej. – Pochylam się nad jej biurkiem i zamykam katalog. – Do pracy, panno Donatelli. Trzeba zarabiać na siebie.

– Co bierzemy?

– Sprawę tej dziewczynki. Nazywa się Anna Fitzgerald.

– Planowanie rodziny?

– Niezupełnie. – Potrząsam głową. – Będziemy ją reprezentować. Podyktuję ci wniosek o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych. Złożysz go w sądzie rodzinnym jutro rano.

– Nie wygłupiaj się! Weźmiesz jej sprawę?

Kładę rękę na sercu.

– Czuję się szczerze urażony, że masz o mnie tak niskie mniemanie.

– Myślałam raczej o twoim portfelu. Czy rodzice małej o tym wiedzą?

– Dowiedzą się jutro.

– Jesteś skończonym durniem, wiesz?

– Proszę?

Kerri kręci głową z dezaprobatą.

– Gdzie ta dziewczyna się podzieje?

To pytanie zbija mnie z pantałyku. Faktycznie, do tej pory nie zastanawiałem się nad tym, że córka, która skarży własnych rodziców, nie będzie najszczęśliwsza, mieszkając z nimi pod jednym dachem, kiedy sąd już dostarczy im pozew.

Nagle u mojego boku wyrasta jak spod ziemi Sędzia i trąca mnie nosem w udo. Potrząsam głową. Jestem zły. Rozkład dnia przede wszystkim.

– Daj mi piętnaście minut – mówię do Kerri. – Zadzwonię, kiedy będę gotowy.

– Campbell – Kerri jest nieustępliwa – to dziecko nie poradzi sobie samo.

Wracam do gabinetu. Sędzia wchodzi za mną, przystając tuż za progiem.

– To nie mój problem – oświadczam, po czym zamykam drzwi, przekręcam klucz w zamku i czekam.


SARA

1990

Siniak na pleckach Kate ma rozmiar i kształt czterolistnej koniczynki. Widnieje dokładnie na samym środku, pomiędzy łopatkami. Zauważył go Jesse podczas wspólnej kąpieli w wannie.

– Mamusiu – pyta mnie – czy to znaczy, że Kate ma szczęście?

W pierwszej chwili wydaje mi się, że to brud. Próbuję zetrzeć plamkę, ale nie udaje się. Kate, moje dwuletnie kochanie, unosi główkę i wpatruje się we mnie błękitnymi oczkami.

– Boli? – pytam, a ona kręci głową, że nie.

Skądś spoza moich pleców dobiega mnie głos Briana, który relacjonuje dzisiejszy dzień. Czuć od niego ulotny zapach dymu.

– Facet kupił pudełko cennych cygar – opowiada – i ubezpieczył je od ognia na piętnaście tysięcy dolarów. Niedługo potem towarzystwo ubezpieczeniowe otrzymało żądanie wypłaty odszkodowania. Było tam napisane, że wszystkie cygara spłonęły, jedno po drugim, w serii niewielkich pożarów.

– To znaczy, że je wypalił? – dopytuję się, spłukując pianę z głowy Jessego.

Brian opiera się ramieniem o futrynę.

– No, tak. Kłopot w tym, że sędzia orzekł, że towarzystwo popełniło błąd, ubezpieczając cygara od ognia bez właściwego zdefiniowania dopuszczalnego przypadku spalenia.

– Hej, a teraz cię boli? – Jesse wbija kciuk w plecy siostry, dokładnie w tym miejscu, gdzie jest siniak.

Kate piszczy z bólu i rzuca się w wannie, ochlapując mnie wodą od stóp do głów. Wyjmuję ją z wody, śliską jak rybę, i podaję Brianowi.

Oboje mają bladą cerę i identyczne włosy koloru jasny blond. Pasują do siebie. Jesse jest bardziej podobny do mnie – szczupły, ciemne włosy, mózgowiec. Brian mówi, że dzięki temu rodzinka jest w komplecie: każdy rodzic ma swojego klona.

– Wyłaź natychmiast z wanny – rozkazuję Jessemu.

Mój czteroletni syn wstaje, ociekając wodą. Przy przekładaniu nogi przez szeroką krawędź wanny udaje mu się poślizgnąć, przewrócić i stłuc mocno kolano. Wybucha płaczem.

Owijam go ręcznikiem i przytulam, starając się nie przerywać rozmowy z mężem. To właśnie jest język małżeństwa: krótkie depesze alfabetem Morse’a, wystukiwane do siebie podczas kąpania i karmienia dzieci i nadawane wieczorem, kiedy opowiadamy im bajki na dobranoc.

– Kto wezwał cię na świadka? – pytam Briana. – Obrona?

– Oskarżyciel. Firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie, a potem pozwała klienta, zarzucając mu, że dwadzieścia cztery razy umyślnie podłożył ogień. Wystąpiłem jako biegły.

Brian z zawodu jest strażakiem. Potrafi dostrzec ślad po pierwszej iskrze w domu, z którego zostały tylko gołe ściany i podłoga. Znajduje zwęglone niedopałki, odsłonięte przewody elektryczne – każdy stos zajmuje się od jednej iskry. Trzeba tylko wiedzieć, czego szukać.

– Co zrobił sędzia? Odrzucił sprawę?

– Sędzia za każde podpalenie skazał go na rok więzienia. Razem dwadzieścia cztery lata – odpowiada Brian. Stawia Kate na podłodze i wkłada jej górę od piżamy.

W poprzednim życiu, zanim zostałam matką, byłam adwokatem w sądzie cywilnym. Przez pewien czas wydawało mi się, że właśnie to chcę robić w życiu, ale jednego dnia dostałam bukiecik pomiętych fiołków od małego szkraba. Zrozumiałam wtedy, że uśmiech dziecka, tak jak tatuaż, jest nieścieralnym, niezmywalnym dziełem sztuki.

Suzanne, moja siostra, nie chce nawet słyszeć „podobnych głupot”. Jej zdaniem, zdaniem specjalistki od finansów, taka osoba jak ja jest pomyłką w ewolucji ludzkiego mózgu. Ja natomiast uważam, że przede wszystkim trzeba określić, do czego ma się najlepsze predyspozycje, a tak się akurat składa, że ja znacznie lepiej nadaję się na matkę niż na prawniczkę. Czasami zastanawiam się, czy to tylko ja tak mam, czy może innym kobietom też zdarza się odkryć, że najlepsze w życiu może być nie to, co się zdobywa, ale to, co przychodzi samo.

Wycierając Jessego ręcznikiem, spoglądam w górę. Brian stoi nade mną i przygląda mi się uważnie.

– Brakuje ci tego, Saro? – pyta cichym głosem.

Owijam naszego syna ręcznikiem i całuję go w głowę.

– Jak borowania zębów – odpowiadam mężowi.

Kiedy następnego dnia budzę się rano, Briana już nie ma. Wyszedł do pracy. Pracuje na zmiany: dwie dzienne, dwie nocne, potem cztery dni wolne i od początku. Rzucam okiem na budzik. Niebywałe, już dziewiąta. Jeszcze dziwniejsze jest to, że dzieci dały mi spać tak długo. Narzucam na siebie szlafrok i zbiegam na dół. Jesse siedzi na podłodze i bawi się klockami.

– Ja już po śniadaniu – informuje mnie. – Tobie też zrobiłem.

No tak. Cały stół w kuchni zasypany płatkami zbożowymi, a pod szafką, w której je zwykle trzymamy, stoi chwiejne krzesło. Od lodówki aż do miski z płatkami ciągnie się szlaczek z rozlanego mleka.

– A gdzie Kate?

– Śpi – mówi Jesse. – Budziłem ją, ale nie chciała wstać.

Muszę mieć chyba naturalny alarm nastawiony na dzieci. To, że Kate spała dziś dłużej niż zwykle, automatycznie kojarzy mi się z tym, że ostatnio często pociągała noskiem, a potem przypomina mi się, że wczoraj wieczorem była bardzo śpiąca. Idę na górę, do sypialni mojej córeczki, wołając ją po imieniu. Kiedy wchodzę, Kate odwraca się w łóżku, patrząc na mnie rozespanymi jeszcze oczami.

– Wstawanko! – wołam wesoło i podciągam rolety. Słoneczny blask rozlewa się po pościeli. Siadam ma łóżku i masuję plecy Kate. – Ubieramy się – komenderuję, zdejmując jej przez głowę górę od piżamy.

Wzdłuż całego kręgosłupa mojej córki biegną rządkiem małe siniaczki, jak sznur sinoniebieskich korali.

– To anemia, prawda? – pytam lekarza pediatrę. – W jej wieku jest jeszcze za wcześnie na mononukleozę.

Doktor Wayne odrywa słuchawkę stetoskopu od szczupłej klatki piersiowej Kate i opuszcza jej różową koszulkę.

– To może być coś wirusowego. Pobiorę krew do analizy.

Jesse, który do tej pory siedział spokojnie i bawił się figurką żołnierza z urwaną głową, ożywia się nagle.

– Kate, wiesz, jak pobiera się krew?

– Jak?

– Igłą. Wielką, długą, grubą igłą jak do zastrzyku…

– Jesse – przerywam mu ostrzegawczym tonem.

– Jak do zastrzyku? – piszczy Kate. – I będzie bolało?

Córeczka ufa mi bezgranicznie. Zawsze prosi, żebym przeprowadziła ją przez ulicę, żebym pokroiła kotlecik na małe kawałeczki, to ja zawsze ją bronię przed strasznymi wielkimi psami, przed ciemnym pokojem i przed wybuchającymi petardami. Teraz patrzy na mnie szeroko rozwartymi oczami, w których czai się strach i nadzieja.

– To będzie taka malutka igiełka – przyrzekam jej.

Kiedy do pokoju wchodzi pielęgniarka, niosąc na tacce strzykawkę, probówki i gumową opaskę uciskową, Kate zaczyna krzyczeć. Biorę głęboki wdech.

– Kate, spójrz na mnie. – Mała milknie; jedynie cichutka czkawka daje znać o tym, jak bardzo się boi. – Nie będzie bolało, tylko przez chwilę zaszczypie.

– Oszukaństwo – syczy Jesse pod nosem.

Kate uspokaja się, ale tylko troszeczkę. Pielęgniarka układa małą na stole do badań i każe mi przytrzymać ją za ramiona. Patrzę, jak igła przebija białą skórę na rączce córeczki, słyszę jej krzyk, ale nie widać żadnej krwi.

– Przepraszam, kochanie – mówi pielęgniarka. – Muszę to zrobić drugi raz.

Wyciąga igłę i wbija ją ponownie. Kate krzyczy jeszcze głośniej.

Podczas napełniania dwóch pierwszych probówek Kate wyrywa się z całych sił. Przy trzeciej wiotczeje i leży bezwładnie. Naprawdę nie wiem, co jest gorsze.

Siedzimy w poczekalni. Niedługo mają już być wyniki badania krwi. Jesse leży na podłodze, na dywaniku, zbierając Bóg wie jakie zarazki po wszystkich chorych dzieciach, które przewinęły się przez ten pokój. Ja pragnę tylko jednego: żeby w drzwiach stanął lekarz, kazał zabrać Kate do domu i poić ją sokiem pomarańczowym, w dużych ilościach. Chcę zobaczyć w jego ręce receptę na celcor jak różdżkę w ręce czarodzieja.

Doktor Wayne wzywa nas do swojego gabinetu dopiero po godzinie.

– Wyniki nie są do końca jasne – mówi. – Szczególnie jeśli chodzi o liczbę białych krwinek. Jest znacznie poniżej normy.

– Co to oznacza? – W tej chwili przeklinam swoją głupotę, która kazała mi studiować prawo, a nie medycynę. Usiłuję przypomnieć sobie przynajmniej, od czego są białe krwinki.

– Może to być jakaś niewydolność układu odpornościowego. Równie dobrze jednak laboratorium mogło pomylić się przy testach. – Doktor Wayne głaszcze Kate po głowie. – Dla pewności wypiszę skierowanie na hematologię, do szpitala. Tam powtórzą badanie.

Chyba pan żartuje, myślę, ale nie mogę się zdobyć, żeby powiedzieć to na głos. W milczeniu biorę kartkę, którą podaje mi doktor Wayne. Nie jest to recepta, której tak wyczekiwałam, ale notatka z nazwiskiem. Ileana Farquad, Szpital Miejski w Providence, wydział Hematologii i Onkologii.

– Onkologia – czytam z niedowierzaniem na głos. – Przecież tam leczy się raka. – Patrzę wyczekująco na doktora Wayne’a. Chcę, żeby mnie uspokoił, chcę usłyszeć, że laboratorium, w którym robią badania krwi, po prostu znajduje się na oddziale onkologii i to wszystko.

Doktor Wayne milczy.

Od dyspozytora w centrali dowiaduję się, że Brian pojechał do wypadku. Jeszcze dwadzieścia minut temu był w jednostce. Waham się przez chwilę, patrząc na Kate, skuloną na plastikowym krzesełku w szpitalnej poczekalni. Pojechał do wypadku.

Każdy człowiek w życiu staje na rozdrożu. Są to momenty, kiedy zapadają ważne, rozstrzygające decyzje – a często podejmuje się je zupełnie bezwiednie. Na przykład można pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji na skrzyżowaniu, czytając nagłówek w gazecie, i nie zauważyć samochodu, który jechał nieprzepisowo i spowodował wypadek. Można przypadkiem wejść do baru i przy kasie poznać swojego przyszłego męża, grzebiącego po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Można też, tak jak ja w tej chwili, odwołać męża z pracy, pomimo że od kilku godzin powtarzam sobie, że nie stało się nic poważnego.

– Proszę go wezwać – mówię dyspozytorowi. – Jesteśmy w szpitalu.

Z Brianem u boku czuję się o wiele pewniej. Jesteśmy jak para wartowników, podwójna linia obrony. Przyjechaliśmy do szpitala miejskiego trzy godziny temu. Z każdą minutą coraz trudniej jest mi wmówić sobie, że doktor Wayne się pomylił. Jesse usnął na plastikowym krześle. Kate przeżyła kolejny koszmar pobierania krwi. Zrobiono jej też rentgen klatki piersiowej, bo wspomniałam, że jest przeziębiona.

– Pięć miesięcy – odpowiada Brian na pytanie lekarza stażysty, który siedzi obok z formularzem w rękach. – Prawda? – Odwraca się do mnie. – Tyle miała, kiedy pierwszy raz przewróciła się na brzuszek.

– Chyba tak. – Zdążyli już wypytać nas o wszystko, zaczynając od ubrań, które mieliśmy na sobie w tę noc, kiedy poczęliśmy Kate, a kończąc na tym, kiedy nauczyła się jeść łyżką.

– Pierwsze słowo? – pada kolejne pytanie.

Brian uśmiecha się.

– „Dada”.

– Chodziło mi o to kiedy.

– Aha. – Mój mąż marszczy brwi. – Niedługo przed pierwszymi urodzinami.

– Przepraszam – wtrącam się. – Czy może mi pan powiedzieć, na co wam te wszystkie informacje?

– Trzeba spisać historię przypadku, pani Fitzgerald. Musimy się dowiedzieć jak najwięcej o państwa córce. Pomoże nam to zrozumieć, co z nią jest nie tak.

– Państwo Fitzgerald? – Podchodzi do nas młoda kobieta w białym fartuchu lekarskim. – Jestem chirurgiem naczyniowym. Doktor Farquad prosiła, żeby zrobić Kate badania na układ krzepnięcia.

Na dźwięk swojego imienia Kate unosi główkę z moich kolan, mrugając oczami. Wystarczy jedno spojrzenie na biały fartuch i już maleńka chowa rączki w rękawy koszulki.

– Nie można pobrać krwi z palca?

– Nie. Tak naprawdę będzie najprościej.

Nagle przypominam sobie, że kiedy byłam w ciąży z Kate, maleństwo potrafiło czasami dostać czkawki. Trwało to godzinami. Każde drgnięcie brzucha, nawet najlżejsze, kompletnie wytrącało mnie z równowagi.

– Czy pani sądzi – mówię cicho – że to jest odpowiedź, którą chcę w tej chwili usłyszeć? Kiedy zamawia pani kawę w kawiarni, to czy będzie pani zadowolona, jeśli kelner przyniesie pani colę, bo stała na niższej półce i łatwiej było po nią sięgnąć? A kiedy chce pani zapłacić w sklepie kartą, to czy ucieszy panią, jeśli kasjer powie, że za dużo z tym zawracania głowy, i każe pani wyciągać gotówkę?

– Saro. – Głos Briana dobiega mnie z oddali, jak stłumiony szum wiatru.

– Uważa pani, że mnie jest łatwo tak siedzieć z dzieckiem i czekać na wyniki badań, nie wiedząc, po co je robicie? A ona? Myśli pani, że ją to bawi? Że ona też nie chciałaby, żeby to wszystko odbyło się jak najprościej?

– Saro. – Czuję dłoń Briana na ramieniu i dopiero wtedy dociera do mnie, że jestem cała rozdygotana.

Lekarka stoi nad nami jeszcze przez chwilę, po czym odwraca się bez słowa i odchodzi rozgniewana. Jej chodaki tłuką o posadzkę. Kiedy tylko znika nam z oczu, moje wzburzenie przygasa.

– Saro – pyta Brian – co z tobą?

– Ze mną? Nie wiem, co ma być ze mną, bo nikt nam nie powiedział, co z naszą…

Mąż chwyta mnie w ramiona; między nami jest Kate, jak westchnienie. Brian ucisza mnie i zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Nie wierzę mu. Po raz pierwszy w życiu mu nie wierzę.

Do pokoju wchodzi doktor Farquad, której nie widzieliśmy od kilku godzin.

– Słyszałam, że mają państwo wątpliwości w kwestii badań na układ krzepnięcia. – Przystawia sobie krzesło i siada naprzeciwko nas. – Morfologia krwi Kate wykazała pewne odchylenia. Liczba białych krwinek jest bardzo niska – tysiąc trzysta. Hemoglobina siedem i pół, hematokryt osiemnaście i cztery dziesiąte procent, płytki krwi osiemdziesiąt jeden tysięcy, a liczba neutrofilów – sześćset. Takie wyniki czasami sygnalizują chorobę z autoagresji. Jednak w rozmazie Kate stwierdziliśmy także dwanaście procent promielocytów i pięć procent blastów, czyli komórek niedojrzałych, a to już wskazuje na zespół białaczkowy.

– Białaczkowy – powtarzam za nią. To słowo jest miękkie i oślizgłe, jak glut w jajecznicy.

Doktor Farquad kiwa głową.

– Białaczka to rak krwi.

Brian nie spuszcza z niej wzroku.

– Co to oznacza?

– Proszę sobie wyobrazić szpik kostny jako przedszkole dla krwinek. Zdrowy organizm wytwarza krwinki, które zostają w szpiku, dopóki nie dojrzeją na tyle, żeby go opuścić i ruszyć do walki z chorobami, rozbijać zakrzepy, przenosić tlen – mają rozmaite funkcje. U osoby chorej na białaczkę krwinki opuszczają przedszkole zbyt wcześnie. Niedojrzałe krwinki krążą w krwiobiegu, ale nie mogą pełnić swoich funkcji. Zdarza się wykryć obecność promielocytów przy robieniu morfologii, ale badając krew Kate pod mikroskopem, wykryliśmy pewne nieprawidłowości. – Doktor Farquad przygląda się nam, to jednemu, to drugiemu. – Żeby to potwierdzić, będę musiała pobrać szpik do badania, ale wszystko wskazuje na to, że Kate ma ostrą białaczkę promielocytową.

Choć to pytanie ciśnie mi się na usta, nie znajduję sił, żeby je zadać. Mój język staje kołkiem w gardle. Robi to za mnie Brian, choć z wysiłkiem i dopiero po chwili:

– Czy nasza córka… Czy ona umrze?

Tłumię w sobie przemożną chęć, żeby chwycić doktor Farquad za ramiona i potrząsnąć. Chcę wykrzyczeć jej w twarz, że własną ręką rozetnę Kate żyły i sama utoczę z nich krew do badania na ten ich układ krzepnięcia – jeśli tylko dzięki temu ta kobieta wycofa się z tego, co przed chwilą powiedziała.

– Ostra białaczka promielocytową to bardzo rzadka podgrupa przewlekłej białaczki szpikowej. Rocznie stwierdza się tylko około tysiąca dwustu przypadków. Przeżywalność wśród pacjentów z tą chorobą wynosi od dwudziestu do trzydziestu procent, jeśli od razu rozpocznie się leczenie.

Słysząc ostatnie słowa doktor Farquad, momentalnie zapominam o liczbach. Chwytam się tej jednej informacji.

– Więc to się leczy – powtarzam jak echo.

– Tak. Przy zastosowaniu agresywnej terapii chory na białaczkę szpikową może przeżyć od dziewięciu miesięcy do trzech lat.

Nie dalej jak w zeszłym tygodniu przyglądałam się mojej śpiącej córeczce. Patrzyłam, jak przez sen zaciskała paluszki na strzępku satynowej poszewki, ulubionej przytulance, z którą rzadko kiedy się rozstawała. „Ona tego nigdy nie wyrzuci – szepnęłam wtedy Brianowi na ucho. – Wspomnisz moje słowa. Będę musiała podszyć tą szmatką jej suknię ślubną”.

– Musimy pobrać szpik. Podamy małej łagodny środek znieczulający. Kiedy zaśnie, możemy też pobrać krew do badania na układ krzepnięcia. – Doktor Farquad pochyla się ku nam, uśmiechając się ze współczuciem. – Muszę państwu powiedzieć, że dzieci rzadko poddają się statystykom. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

– No, dobra – mówi Brian, zacierając ręce, jakby był na meczu. – Dobra.

Kate odrywa główkę od mojej bluzki. Na policzkach ma rumieniec, a w oczach nieufność.

Na pewno zaszła jakaś pomyłka. Lekarzom pomyliły się probówki i zbadali krew innej osoby. Moje dziecko ma mięciutkie, lśniące włosy, a gdy się uśmiechnie, to jakby przeleciał kolorowy motylek. Tak nie wygląda ktoś umierający na raty.

Jest w moim życiu zaledwie od dwóch lat, ale wspólnych wspomnień, wszystkich chwil przeżytych razem – starczy na całą wieczność.

Kate leży twarzą w dół na stole do badań. Przypięli ją do niego dwoma długimi pasami i podłożyli pod brzuszek zwinięte prześcieradło. Obok stoi pielęgniarka, poklepując ją po dłoni, chociaż znieczulenie zaczęło już działać i maleńka śpi. Dolna część pleców i pośladki są odsłonięte – szpik kostny pobiera się długą igłą z grzebienia kości biodrowej.

Po jakimś czasie ktoś delikatnie odwraca jej główkę na drugą stronę. Papierowe prześcieradło jest wilgotne. Moja dwuletnia córka uczy mnie, że przez sen też można płakać.

W drodze powrotnej do domu nagle przyplątuje mi się dziwna myśl: cały świat jest jak dmuchana zabawka. Drzewa, trawa, domy, wystarczy nakłuć szpilką i bum! – będzie po nich. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jeśli teraz skręcę ostro w lewo, to przejadę przez ten niski płotek i odbiję się od zjeżdżalni na placu zabaw, jakby była z gumy.

Mijamy ciężarówkę. Na boku ma duży napis: Batchelder Casket Company. Jedź bezpiecznie. Czy to nie jest przypadkiem sprzeczność interesów?

Kate siedzi z tyłu, zajadając chrupki w kształcie zwierzątek.

– Bawimy się – rozkazuje.

W lusterku wstecznym jej twarzyczka wydaje się lśnić. Ostrzeżenie: lusterko samochodowe oddala odbijane obiekty. Przyglądam się pierwszej chrupce, którą Kate wyciąga z paczki.

– Jak robi tygrys? – Udaje mi się wydobyć z siebie głos.

– Rrroarr! – Kate odgryza głowę chrupkowemu kotu i ponownie sięga do paczki.

– Jak robi słoń?

Kate chichocze, a potem trąbi przez nos.

Zastanawiam się, jak to będzie wyglądało. Może stanie się to we śnie? I czy Kate będzie płakać? Czy będzie przy niej wtedy jakaś miłosierna pielęgniarka, która poda jej coś przeciwbólowego? Przed oczami mam śmierć mojego dziecka, dziecka, które siedzi pół metra za mną i śmieje się radośnie.

– A jak robi żyrafa? – pyta Kate.

Jej dziecięcy głosik jest tak pełen życia.

– Żyrafy nic nie robią – odpowiadam.

– Dlaczego?

– Bo takie już się rodzą.

To ostatnie słowa, które mogę wydobyć ze ściśniętego gardła.

Gdy wchodzę do domu, słyszę dzwonek telefonu. Wracam od sąsiadki. Zgodziła się zaopiekować Jessem, kiedy pojedziemy z Kate do szpitala. Jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na taką sytuację. Jedyne opiekunki, które czasem do nas przychodzą, uczą się jeszcze w szkole średniej. Wszyscy dziadkowie już nie żyją. Właściwie nigdy nie potrzebowaliśmy opieki do dzieci – sama się tym zajmuję.

Wchodzę do kuchni. Brian zdążył już na dobre rozgadać się przez telefon. Kabel plącze mu się między nogami. Pępowina.

– No właśnie – mówi. – Aż nie do wiary. Nie byłem w tym sezonie na ani jednym meczu. No, ale teraz, kiedy go sprzedali, po co chodzić na mecze? – Nastawiam wodę na herbatę. Nasze oczy się spotykają. – Sara ma się świetnie. Dzieci? Nie, wszystko w porządku. Dobra. Pozdrów ode mnie Lucy. Dzięki za telefon. – Odkłada słuchawkę. – Don Thurman – mówi tonem wyjaśnienia. – Pamiętasz go? Chodziliśmy razem do szkoły pożarniczej. Miły facet.

Patrzy mi w oczy, a z jego twarzy powoli znika sympatyczny uśmiech. Czajnik zaczyna gwizdać, ale żadne z nas nawet nie drgnie, żeby zestawić go z gazu. Krzyżuję ręce na piersi, nie odrywając wzroku od Briana.

– Nie mogłem, Saro – mówi mój mąż cicho. – Po prostu nie mogłem.

Leżymy w łóżku. Brian jest jak kamienny obelisk, czarny kształt odcinający się od ciemności nocy. Już od kilku godzin nie zamieniliśmy ani słowa, ale wiem, że tak jak ja mój mąż nawet nie zmrużył oka.

To wszystko dlatego, że nakrzyczałam na Jessego w zeszłym tygodniu. Że skrzyczałam go wczoraj, dziś wieczorem. To wszystko dlatego, że nie kupiłam Kate groszków, kiedy bardzo mnie prosiła, żebym kupiła jej groszki w sklepie spożywczym. To wszystko dlatego, że kiedyś, przez jedną krótką chwilę próbowałam sobie wyobrazić, jak by wyglądało moje życie, gdybym w ogóle nie zdecydowała się mieć dzieci. To wszystko dlatego, że nie potrafiłam docenić, jak wiele mam.

– Myślisz, że to nasza wina? – odzywa się Brian.

– Nasza wina? – Odwracam się w jego stronę. – Jak to?

– No, wiesz. Może mamy to w genach.

Milczę.

– Ci w tym szpitalu to konowały. – Brian zgrzyta zębami. – Pamiętasz, jak syn naszego komendanta złamał rękę? To była lewa ręka, a oni założyli mu gips na prawą.

Wbijam wzrok z powrotem w sufit.

– Chcę, żebyś wiedział jedno – oznajmiam twardo i nieco głośniej, niż miałam zamiar. – Nie pozwolę Kate umrzeć.

U mojego boku rozlega się okropny dźwięk, podobny do jęku rannego zwierzęcia albo do charkotu tonącego. Chwilę później Brian wtula twarz w moje ramię, a po mojej skórze płyną jego łzy. Oplata mnie ciasno rękami, jakby bał się, że upadnie.

– Nie pozwolę – powtarzam, ale sama słyszę, że mówię bez wielkiego przekonania.


BRIAN

Żeby temperatura płomienia wzrosła o dziesięć stopni, jego wielkość musi wzrosnąć dwukrotnie. Patrzę na iskry strzelające z komina spalarni niczym roje nowych, nieznanych nikomu gwiazd, a w głowie mam tylko tę jedną myśl. Za mną stoi, załamując ręce, dziekan wydziału medycznego Uniwersytetu Browna. Mam na sobie ciężki, gruby kombinezon, pod którym cały jestem zlany potem.

Podjechaliśmy dwoma wozami: strażackim z drabiną i karetką. Sprawdziliśmy budynek ze wszystkich czterech stron. W środku nie ma nikogo. Nikogo oprócz ciała zaklinowanego w komorze spalania, które jest przyczyną tego wszystkiego.

– To był potężny mężczyzna – mówi dziekan. – Tak się zawsze robi z obiektami po skończonych zajęciach z anatomii.

– Panie kapitanie! – woła Paulie, który dziś kieruje pracą pomp. – Red podłączył już sikawkę do hydrantu. Mam puścić wodę?

Nie zdecydowałem jeszcze, czy użyję wody. Konstrukcja tego pieca przewiduje spalanie resztek organicznych w temperaturze prawie dziewięciuset stopni Celsjusza. Powyżej i poniżej zaklinowanych wewnątrz zwłok szaleje ogień.

– No i co? – dopytuje się dziekan. – Będzie pan stał i czekał?

Tak właśnie myśli żółtodziób: z ogniem trzeba walczyć czynnie, ładując się do budynku z sikawką. Czasami takie zachowanie może jeszcze pogorszyć sytuację. W tym wypadku doszłoby do skażenia całego terenu odpadami niosącymi zagrożenie biologiczne. Nie można teraz otworzyć pieca. Musimy też dopilnować, żeby płomienie nie poszły kominem. Żaden ogień nie płonie wiecznie. W końcu musi się wypalić.

– Właśnie tak – odpowiadam dziekanowi. – Poczekam i zobaczę, co się stanie.

Kiedy mam nocną zmianę, jem dwa obiady dziennie. Pierwszy jest wcześniej niż zwykle – tak się umówiliśmy, żeby móc razem, całą rodziną, zasiąść do stołu. Dziś moja żona przyrządziła pieczeń wołową, tak wielką, że wygląda jak małe dziecko śpiące na obrusie. Sara woła wszystkich na obiad.

Kate zjawia się pierwsza. Wślizguje się na swoje miejsce za stołem.

– Cześć, malutka. – Ściskam jej dłoń. Odpowiada uśmiechem, który nie sięga oczu. – Co dziś porabiałaś?

Kate bawi się widelcem, przesuwając strączki fasoli po talerzu.

– Ratowałam kraje Trzeciego Świata, rozbijałam jądra atomowe i napisałam ostatnie rozdziały wielkiej amerykańskiej powieści obyczajowej. A także, rzecz jasna, byłam na dializie.

– Rzecz jasna.

Do stołu podchodzi Sara, wymachując nożem.

– Nie wiem, czym ci podpadłem – kulę się na krześle – ale bardzo cię za to przepraszam.

Żart nie zostaje doceniony.

– Pokrój mięso, bardzo cię proszę.

Biorę od niej nóż razem z widelcem do mięsa i kroję pieczeń na plastry. W kuchni pojawia się Jesse. Pozwoliliśmy mu wprowadzić się na strych nad garażem, ale w zamian za to musi jeść ze wszystkimi. Taką ma z nami umowę, nasz syn, który dziś ma oczy czerwone jak królik, a jego ubranie czuć wyraźnie słodkim dymem.

– No, popatrz tylko – słyszę za sobą głos Sary, ale kiedy się odwracam, żona nie patrzy na Jessego, tylko na mięso. – Niedopieczona. – Chwyta rondel gołymi rękami, jakby miała skórę z azbestu i pakuje pieczeń z powrotem do piekarnika.

Jesse sięga po miskę z tłuczonymi kartoflami i zaczyna nakładać je sobie na talerz, łyżka za łyżką.

– Okropnie cuchniesz – mruczy Kate, wachlując dłonią przed nosem.

Jesse nie zwraca na nią uwagi i ładuje łyżkę do ust. Zastanawiam się, co też ze mnie za ojciec, że w głębi serca jestem zadowolony, bo potrafię rozpoznać, co brał mój syn, i cieszę się, że palił trawkę, a nie łykał ecstasy albo pakował sobie w żyłę heroinę czy Bóg wie co jeszcze. Trawkę łatwo rozpoznać. Inne narkotyki nie dają tak silnych objawów zewnętrznych.

– Nie każdy lubi, jak wszędzie zajeżdża trawą – syczy Kate.

– Nie każdy dostaje dragi w szpitalu przez wenflon – odgryza się Jesse.

Sara unosi ręce.

– Nie zaczynajmy. Bardzo was proszę.

– Gdzie Anna? – pyta Kate.

– Nie ma jej w waszym pokoju?

– Nie widziałam jej od rana.

Sara staje w progu kuchni.

– Anna! Obiad!

– Patrzcie, co dziś kupiłam. – Kate demonstruje koszulkę, którą ma na sobie. Materiał jest ręcznie farbowany w kółka, w psychodelicznych kolorach. Na piersi widnieje obrazek: krab z podpisem „Rak”. – Rozumiecie? – pyta Kate.

– Jesteś spod Lwa – mówi Sara.

Słyszę, że zaraz się rozpłacze.

– Sprawdź, czy ta pieczeń już doszła – odzywam się, żeby zająć czymś jej uwagę.

W tym momencie do kuchni wchodzi Anna, rzuca się na krzesło i siedzi tam ze spuszczoną głową.

– Gdzie byłaś? – pyta ją Kate.

– Gdzieś. – Anna wbija wzrok w talerz, ale nie nakłada sobie niczego.

To nie jest jej zwykłe zachowanie. Z Jessem codziennie są przepychanki, Kate trzeba nieustannie pomagać, ale na Annę zawsze można liczyć. To jedyna pewna osoba w rodzinie. Anna przychodzi uśmiechnięta, opowiada o droździe z przetrąconym skrzydłem, którego znalazła w parku, zachwyca się, że ptak „się rumienił”, a potem przypomina sobie, że w supermarkecie widziała mamę pchającą wielki, poczwórny wózek: „Dwie pary bliźniaków naraz!”. Anna to nasza baza; taka głucha cisza z jej strony jest trudna do zniesienia.

– Coś się stało? – pytam.

Anna spogląda na Kate, pewna, że to pytanie było skierowane do siostry. Unosi brwi, wystraszona, kiedy spostrzega, że mówiłem do niej.

– Nie.

– Dobrze się czujesz?

Znów to samo: Anna dopiero po chwili domyśla się, że to do niej się mówi. To pytanie zwykle zadajemy Kate.

– Tak, wszystko w porządku.

– Pytam, bo nic nie jesz.

Anna patrzy na swój talerz, jakby teraz dopiero zauważyła, że jest pusty. Nakłada sobie kopiastą porcję jedzenia i zapycha usta fasolką szparagową.

Ni stąd, ni zowąd przypominam sobie nasze wspólne przejażdżki samochodem, kiedyś, kiedy dzieciaki były jeszcze małe. Upychaliśmy całą trójkę na tylnym siedzeniu, jak cygara w pudełku, a ja śpiewałem im tę starą piosenkę Laury Brannigan, w której podstawia się w refrenie różne imiona: Anna anna bo banna, banana fanna fo fanna, me my mo manna… („Chuck! – wył Jesse, tłumiąc chichot. – Wstaw imię Chuck!”).

– Hej. – Kate pokazuje palcem. – Gdzie masz swoje serduszko? To ode mnie je dostała, wiele lat temu. Anna sięga ręką do szyi.

– Zgubiłaś je? – pytam.

– A może nie miałam dziś ochoty go nosić? – Wzrusza ramionami.

O ile wiem, Anna nigdy się nie rozstawała z tym naszyjnikiem. Sara wyjmuje pieczeń z piekarnika i stawiana stole. Sięga po nóż do mięsa.

– A propos rzeczy, których nie mamy ochoty nosić. – Jej spojrzenie pada na Kate. – Idź się przebrać.

– Dlaczego?

– Bo tak.

– To nie jest powód.

Sara z rozmachem wbija nóż w mięso.

– Bo uważam, że to nie jest odpowiedni strój do obiadu.

– Wcale nie gorszy niż te koszulki z kapelami, które nosi Jesse. Co to było wczoraj? Grzmiące Cioty z Alabamy?

Jesse przewraca oczami. Widziałem takie spojrzenie na włoskich westernach, u konia, który okulał i czeka, aż go dobiją.

Sara piłuje pieczeń, która przedtem była niemal surowa, a teraz wygląda jak nadpalona belka.

– Patrzcie tylko – skarży się. – Wszystko do niczego.

– Co ty opowiadasz. – Nakładam na talerz plaster mięsa, który dal się oderwać od reszty i biorę do ust pierwszy kęs. Twarde jak podeszwa. – Znakomite. Poczekajcie chwilę, skoczę do remizy i przywiozę palnik. Po co masz się męczyć z tym nożem.

Sara mruga, zdziwiona, a potem parska śmiechem. Kate chichocze, nawet Jesse raczył skrzywić twarz.

A ja w tym momencie spostrzegam, że Anny już nie ma przy stole. Co gorsza, żadne z nas nawet tego nie zauważyło.

Jesteśmy na służbie we czterech. Siedzimy w kuchni. Red gotuje jakiś sos, Paulie czyta „ProJo”, a Cezar pisze list do dziewczyny, która miała w tym tygodniu zaszczyt stać się obiektem jego pożądania. Red przygląda mu się, po czym potrząsa głową z dezaprobatą.

– Powinieneś zapisać sobie ten list w komputerze i drukować w razie potrzeby.

Cezar to nie jest prawdziwe imię, tylko ksywka. Wymyślił ją dawno temu Paulie, bo Cezar to taki człowiek, który nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu.

– Tym razem to co innego – oznajmia.

– Jasne. Tym razem uczucie przetrwa całe dwa dni. – Red cedzi makaron nad zlewem. Jego twarz tonie w kłębach pary. – Fitz, zlituj się nad chłopakiem i udziel mu światłych wskazówek.

– Dlaczego ja?

Paulie zerka na mnie znad gazety.

– Domyśl się – mówi krótko.

Fakt. Żona Pauliego odeszła dwa lata temu z wiolonczelistą orkiestry symfonicznej, która przyjechała do Providence na gościnne koncerty. Red to zaprzysięgły stary kawaler, kobiety zna tylko z widzenia. A ja mam dwudziestoletni staż małżeński.

Red stawia talerz przede mną. Rozpoczynam wykład.

– Kobieta – oznajmiam – jest jak ognisko.

Paulie rzuca gazetę na stół.

– Uwaga! – huczy. – Słuchamy! Tao kapitana Fitzgeralda!

Ignoruję jego wygłupy.

– Ogień jest piękny, prawda? Od płomieni trudno oderwać wzrok. Dopóki się nad nim panuje, daje światło i grzeje. Do konfrontacji należy dążyć dopiero wtedy, kiedy wymknie się spod kontroli.

– Pan kapitan chce przez to powiedzieć – wtrąca Paulie – że nie można wystawiać kobiety na wiatr, bo się rozniesie. Red, masz trochę parmezanu?

Siadamy do obiadu, dla mnie już drugiego w tym dniu. Początek jedzenia zwykle oznacza, że za kilka chwil odezwie się sygnał alarmowy. Strażak pracuje w świecie, gdzie obowiązuje prawo Murphy’ego: kryzys zawsze następuje wtedy, kiedy żadną miarą nie można sobie na niego pozwolić.

– Fitz, a pamiętasz ostatni raz, kiedy truposz utknął nam w piecu? – pyta Paulie. – Jak jeszcze służyliśmy w ochotnikach?

Mój Boże, pamiętam. Facet ważył ze dwieście kilo albo i więcej. Zmarł na zawał we własnym łóżku. Pracownicy domu pogrzebowego wezwali straż pożarną, bo nie mogli sami poradzić sobie ze zniesieniem ciała po schodach.

– Spuściliśmy go przez okno na linach – wspominam na głos.

– Też mieli go skremować, ale był za wielki… – Paulie szczerzy zęby. – Zamiast do krematorium, zawieźli go do weterynarza, żebym tak zdrów był!

Cezar gapi się na niego, mrugając oczami.

– Po co?

– A co się robi ze zdechłym koniem, jak ci się wydaje, omnibusie?

Cezar myśli, łącząc zasłyszane wiadomości. W końcu jego twarz rozjaśnia zrozumienie.

– Bez jaj… – szepcze, po czym, jakby nagle się rozmyślił, odsuwa talerz ze spaghetti bolognese.

– Jak myślicie, komu każą czyścić komin u medyków? – pyta Red.

– Pewnie tym ze służby inspekcji pracy. Ale mają fart, biedaki. – Paulie się krzywi.

– Stawiam dziesięć dolców, że zadzwonią tutaj i powiedzą, że to należy do nas.

– Nie zadzwonią – wtrącam się – bo nie będzie czego czyścić. Tam już nic nie ma. Temperatura była zbyt wysoka.

– Przynajmniej wiemy na pewno, że to nie było podpalenie – mruczy Paulie pod nosem.

W zeszłym miesiącu mieliśmy plagę pożarów wywołanych umyślnie.

To widać od razu – w zgliszczach zostają plamy po łatwopalnych płynach, źródła płomieni znajdujemy w kilku różnych miejscach, wydziela się czarny dym albo w podejrzany sposób ogień koncentruje się w jednym miejscu. Podpalacze bywają też sprytni: kilka razy zdarzyło się, że materiały łatwopalne zgromadzono pod schodami, żebyśmy nie mogli do nich dotrzeć. Takie pożary są szczególnie groźne, ponieważ nie podlegają regułom, które na co dzień stosujemy w walce z ogniem. Podpalony budynek bardziej niż zwykle grozi zawaleniem i pogrzebaniem pod ruinami strażaków gaszących płomienie.

– A może jednak? – prycha Cezar. – Może to był podpalacz samobójca. Wlazł do komina i sam się podpalił.

– Albo koniecznie chciał zrzucić parę kilo – dodaje Paulie, a tamci dwaj parskają śmiechem.

– Przestańcie – przerywam im.

– Daj spokój, Fitz, to niezły dowcip…

– Więc może opowiesz go rodzinie tego człowieka.

Zapada niezręczna cisza. Widzę, że moim kolegom zabrakło słów. W końcu odzywa się Paulie, który zna mnie najdłużej.

– Znów coś złego się dzieje z Kate?

Z moją starszą córką zawsze dzieje się coś złego. Najgorsze jest to, że nigdy nie będzie lepiej. Wstaję od stołu i wkładam talerz do zlewu.

– Będę na dachu.

Każdy z nas ma jakieś hobby: Cezar lubi dziewczyny, Paulie gra na dudach, Red uwielbia gotować. Ja mam teleskop. Ustawiłem go na dachu remizy już bardzo dawno temu. Stąd mam najlepszy widok na niebo nocą.

Gdybym nie został strażakiem, byłbym astronomem. Wiem, że jak na moje możliwości umysłowe za wiele w tym zawodzie matematyki, ale jednak coś mnie pociąga w obserwacji gwiazd. W bezksiężycową noc na niebie widać tysiąc do tysiąca pięciuset gwiazd, a przecież są jeszcze miliony innych, nieodkrytych. Człowiek łatwo ulega złudzeniu, że to świat obraca się wokół niego, ale wystarczy spojrzeć w niebo, żeby zrozumieć, że wcale tak nie jest.

Anna tak naprawdę ma na imię Andromeda. Tak stoi w metryce, przysięgam. To nazwa konstelacji oraz imię księżniczki przykutej do skały na ofiarę morskiemu potworowi. Była to kara za grzech jej matki Kasjopei, która pyszniła się przed Posejdonem swoją urodą. Andromedę znalazł bohaterski Perseusz, przelatujący tamtędy w skrzydlatych sandałach. Zakochał się w niej i ocalił od śmierci. Na niebie Andromeda wznosi ręce skute łańcuchem.

Tak jak rozumiem tę historię, wszystko dobrze się skończyło. Kto by nie życzył tego swojemu dziecku?

Kiedy urodziła nam się Kate, marzyłem o tym, że kiedyś będzie z niej piękna panna młoda. Potem przyszła choroba, diagnoza – ostra białaczka promielocytowa – a ja w moich marzeniach zacząłem widzieć Kate na uroczystości wręczenia dyplomów ukończenia szkoły średniej. Potem nastąpił nawrót choroby i wszystkie te wizje wzięły w łeb: gorąco zapragnąłem zobaczyć jej piąte urodziny. Teraz nie mam już oczekiwań; w ten sposób każdego dnia moja córka przechodzi najśmielsze z nich.

Kate umiera. Przez bardzo długi czas nie chciałem dopuścić tego do wiadomości. Wszyscy kiedyś umrzemy, to prawda, ale takie rzeczy jak ta nie powinny się zdarzać. Dlaczego to ja mam żegnać Kate, a nie na odwrót?

To aż zakrawa na jakieś oszustwo. Po tylu latach walki i obalania wszelkich statystyk chorobowych Kate nie umrze na białaczkę. Ale to przepowiedział już doktor Chance, wiele lat temu. Nie ma w tym nic dziwnego – to zwyczajna rzecz, że organizm pacjenta w końcu męczy się walką z chorobą i narządy zaczynają odmawiać posłuszeństwa. U Kate zaczęło się od nerek.

Nastawiam teleskop na gwiazdę Barnarda i mgławicę M42, jaśniejące w mieczu Oriona. Gwiazdy to wielkie pożary, które płoną przez tysiąclecia. Niektóre żarzą się powoli, bez pośpiechu, jak czerwone karły. Są też takie gwiazdy jak błękitne olbrzymy, spalające paliwo tak szybko, że ich blask wyraźnie widać z wielkich odległości. Pod koniec, kiedy zasoby zaczynają się kurczyć, gwiazdy te spalają hel, który podkręca ich temperaturę coraz bardziej, aż do punktu, w którym eksplodują. Powstaje supernowa, jaśniejsza od najjaśniejszych galaktyk. Gwiazda umiera, ale wszyscy widzą jej śmierć.

Po obiedzie w domu pomagałem Sarze sprzątnąć w kuchni.

– Nie wydaje ci się, że z Anną jest coś nie tak? – zapytałem, odstawiwszy keczup do lodówki.

– Dlaczego? Bo zdjęła swoje serduszko?

– Nie. – Wzruszyłem ramionami. – Tak tylko pytam.

– Pomyśl o Kate, która ma chore nerki, i o Jessem, u którego nasilają się objawy socjopatii. W porównaniu z nimi Anna to okaz zdrowia.

– Widać było, że tylko czeka, żeby wstać od stołu.

Sara odwróciła się od kranu.

– Więc co to ma według ciebie oznaczać?

– Może to jakiś… chłopak?

Spojrzenie.

– Anna z nikim się nie spotyka. Dzięki Bogu.

– To może któraś koleżanka jej przygadała. – Właściwie dlaczego Sara tak się dopytuje? Co ja mogę wiedzieć o humorach trzynastolatek?

Sara wytarła ręce i włączyła zmywarkę.

– Takie już są nastolatki.

Kiedy spróbowałem sobie przypomnieć, jaka była Kate w wieku trzynastu lat, pamięć podsunęła mi tylko nawrót jej choroby i przeszczep komórek macierzystych. Zwykłe życie naszej starszej córki, to w okresach pomiędzy jednym leczeniem a drugim, zawsze było jakby na drugim planie.

– Muszę jutro zawieźć Kate na dializę – powiedziała Sara. – O której wrócisz do domu?

– Do ósmej powinienem już być, ale służba nie drużba. Nie zdziwiłbym się, gdyby nasz podpalacz objawił się ponownie.

– Brian, nie wydaje ci się, że Kate źle dziś wygląda?

Już chciałem powiedzieć, że dużo lepiej niż Anna, ale Sara pytała o co innego. Miałem ocenić, czy skóra Kate, zwykle o lekko pożółkłym odcieniu, nie jest dziś przypadkiem bardziej żółta niż wczoraj. Miałem się domyślić, dlaczego dziś brakło jej sił, żeby siedzieć prosto, skutkiem czego opierała się ciężko łokciami o stół.

– Kate wygląda świetnie – skłamałem, bo tyle mogłem zrobić dla mojej żony. Ona, kiedy trzeba, robi to samo dla mnie.

– Nie zapomnij powiedzieć im dobranoc, zanim wyjdziesz do pracy – rzekła Sara, odwracając się ode mnie, żeby wyjąć z szafki lekarstwa, które Kate bierze przed pójściem spać.

Dziś wszędzie panuje cisza. Tydzień ma własny rytm: szalone tempo nocnej zmiany w piątek czy w sobotę różni się wyraźnie od nocy niedzielnej i poniedziałkowej, bezczynnej i nudnej. Już wiem, że dziś będę mógł położyć się i przespać.

– Tato, jesteś tu? – słyszę głos Anny. Właz na dach się uchyla. – Red powiedział, że cię tu znajdę.

Drętwieję w ułamku sekundy.

– Co się stało?

– Nic. Chciałam… wpaść do ciebie.

Kiedy dzieci były młodsze, Sara przywoziła je tutaj bardzo często. Bawiły się w zatokach maszynowych, u stóp śpiących metalowych gigantów, a zasypiały na mojej pryczy w pokoju służbowym na piętrze. Latem, w wyjątkowo ciepłe noce, rozkładaliśmy tutaj, na dachu, stary koc. Leżeliśmy razem, dzieci między nami, i patrzyliśmy, jak zapada noc.

– Mama wie, gdzie jesteś?

– Podrzuciła mnie tutaj samochodem. – Anna podchodzi ostrożnie. Nigdy nie czuła się pewnie na wysokościach, a na tym dachu nie ma poręczy, tylko niski, kilkucentymetrowy gzyms. Nachyla się do teleskopu, zezując lekko. – Co to za gwiazda?

– Wega – odpowiadam, przyglądając się córce uważnie, po raz pierwszy od jakiegoś czasu. Nie jest już chuda jak szczapa; tu i ówdzie zaczynają pojawiać się krągłości, a jej gesty – na przykład to zakładanie włosów za ucho, kiedy pochyla się do teleskopu – nabrały gracji i lekkości jak u dorosłej kobiety. – Chcesz ze mną o czymś porozmawiać?

Anna zagryza mocno dolną wargę. Wbija wzrok w czubki butów.

– A może to ty byś porozmawiał ze mną?

Kładę więc na dachu kurtkę, sadzam na niej córkę i opowiadam jej o gwiazdach, o Wedze w gwiazdozbiorze Liry Orfeusza. Opowieści raczej nie trzymają mi się głowy; wyjątek stanowią historie związane z nazwami konstelacji. Opowiadam Annie o synu boga słońca, który śpiewem zaklinał zwierzęta i poruszał skały. Opowiadam o jego ukochanej żonie Eurydyce, którą kochał tak bardzo, że wydarł ją samej śmierci.

Kiedy kończę opowieść, oboje leżymy już na wznak na dachu.

– Mogę tu z tobą zostać? – pyta Anna.

– Jasne. – Całuję ją w głowę.

– Tato – szepcze, kiedy jestem już pewien, że usnęła – powiedz, czy im się udało?

Dopiero po chwili dociera do mnie, że pyta o Orfeusza i Eurydykę.

– Nie – przyznaję szczerze. Anna wzdycha.

– Tak myślałam.

Загрузка...