CZWARTEK

Mówię ci, że gwiazdy ślą złowieszcze sygnały,

A ty, gdybyś była rozsądna,

Nie odwracałabyś się do mnie ze słowami:

„Ta noc jest cudowna”.

D.H. Lawrence, „Pod dębem”


BRIAN

Kiedy przychodzi wezwanie, z początku nigdy nie wiadomo, czy jedziemy gasić wulkan czy ognisko. Dziś w nocy światło na piętrze remizy zapaliło się o godzinie drugiej czterdzieści sześć. Włączył się też sygnał alarmowy, ale on tak naprawdę nigdy do mnie nie dociera. Nim upłynęło dziesięć sekund, byłem już ubrany i wyszedłem z pokoju. W dwudziestej sekundzie wciskałem się w kombinezon, miałem na ramionach długie elastyczne szelki od spodni, a na plecach żółwią skorupę kurtki. Pod koniec drugiej minuty od włączenia alarmu nasz wóz pędził już ulicami Upper Darby. Prowadził Cezar. Z tyłu siedzieli Paulie, ratownik, i Red, odpowiedzialny za obsługę hydrantu.

Kilka chwil później zaczęliśmy racjonalnie myśleć. Sprawdziliśmy aparaty tlenowe, naciągnęliśmy rękawice. Zadzwonił dyspozytor i podał adres: Hoddington Drive. Paliła się albo konstrukcja budynku, albo pokój i sprzęty domowe. Poleciłem Cezarowi skręcić w lewo. Hoddington to zaledwie osiem przecznic od mojego domu.

Dom przypominał paszczę smoka ziejącego ogniem. Cezar objechał budynek dookoła, żebym mógł obejrzeć go z trzech stron. Wysypaliśmy się z wozu i przez jedną chwilę mierzyliśmy wzrokiem ogień, czterech Dawidów naprzeciwko Goliata.

– Podaj wodę do dwuipółcalowego węża – poleciłem operatorowi motopompy, którym dzisiaj był także Cezar.

Podbiegła do mnie kobieta ubrana jedynie w koszulę nocną, zapłakana, z trójką dzieci uczepionych rąbka jej ubrania.

– iMija! – krzyknęła przeraźliwie, wymachując ręką. – iMija!

– Dónde está? – Stanąłem wprost przed nią, tak żeby nie widziała nic oprócz mojej twarzy. – Cuantos años tiene?

Wskazała okno na drugim piętrze.

– Tres – załkała.

– Kapitanie – zawołał Cezar. – Jesteśmy gotowi.

Usłyszałem zbliżające się wycie syreny drugiego wozu, naszego wsparcia.

– Red, wybij otwór do oddymiania w północno – wschodnim narożniku dachu. Paulie, zabierz się do gaszenia, kiedy tylko będzie można. Na drugim piętrze jest mała dziewczynka. Idę po nią.

To nie była krótka piłka, tak jak na filmach, gdzie główny bohater rzuca się bohatersko w płomienie i wychodzi z nich z Oscarem. Gdybym po wejściu do budynku stwierdził, że runęły schody… Że konstrukcja grozi zawaleniem… Że temperatura jest już tak wysoka, że wszystko zajmuje się ogniem… Wtedy byśmy się wycofali. Bezpieczeństwo ratownika ma pierwszeństwo przed bezpieczeństwem ofiary.

Zawsze.

Jestem tchórzem. Bywa, że po pracy zostaję w remizie. Zamiast jechać od razu prosto do domu, zwijam węże albo parzę świeżą kawę dla kolegów z następnej zmiany. Często zastanawiałem się, dlaczego najlepiej odpoczywam w miejscu pracy, pracy, której specyfika polega na tym, że bardzo często zrywam się z łóżka dwa albo trzy razy w ciągu nocy. I chyba już wiem dlaczego: tutaj, w remizie, nie muszę się martwić, że zdarzy się jakiś wypadek, bo wypadki mają to do siebie, że się zdarzają. Kiedy przekraczam próg domu, zaczynam się przejmować na zapas – tym, co może się wydarzyć.

Kiedy Kate była w drugiej klasie, narysowała kiedyś obrazek przedstawiający strażaka z aureolą dookoła głowy. Powiedziała przy całej klasie, że jej tata będzie musiał pójść do nieba, bo gdyby poszedł do piekła, to zgasiłby tam wszystkie ognie.

Wciąż jeszcze mam ten obrazek.

Wbijam tuzin jajek do miski i sięgam po ubijaczkę. Bekon na patelni zaczyna skwierczeć, a blacha już się grzeje; dziś na śniadanie będą omlety. Strażacy jedzą razem – a przynajmniej siadają razem do stołu, bo z reguły kiedy tylko zaczynają jeść, po chwili zaczyna wyć alarm. Chcę zrobić frajdę moim chłopcom, którzy w tej chwili zmywają z siebie pod prysznicem wspomnienia dzisiejszej nocy. Słyszę za sobą kroki.

– Przystaw sobie krzesło – wołam przez ramię, nie oglądając się. – Zaraz będzie gotowe.

– Dziękuję serdecznie, ale nie skorzystam – słyszę kobiecy głos. – Nie chcę się narzucać.

Odwracam się z łopatką w ręce. Dźwięk kobiecego głosu w tym miejscu to niecodzienne zjawisko. Niezwykłości dodaje mu jeszcze fakt, że właścicielka głosu zjawiła się w remizie tak wcześnie rano, zaledwie kilka minut przed siódmą. Jest niewysoka, a burza jej loków przywodzi mi na myśl pożar lasu. Na palcach migoczą niezliczone srebrne pierścionki.

– Kapitan Fitzgerald? Witam. Jestem Julia Romano, kurator procesowy wyznaczony do sprawy Anny.

Słyszałem o niej od Sary: to jest kobieta, której będzie słuchać sędzia, kiedy przyjdzie co do czego.

– Pięknie pachnie. – Uśmiecha się do mnie, podchodząc i wyjmując mi z ręki łopatkę. – Kiedy ktoś robi jedzenie, nie mogę spokojnie się przyglądać. Muszę pomagać. Mam taką wadę genetyczną. – Szpera w lodówce i wyciąga ostatnią rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy: słoik chrzanu. – Chciałam poprosić pana o kilka minut rozmowy.

– Nie ma sprawy.

Chrzan?

Julia Romano wrzuca sporą łyżkę chrzanu do ubitych jajek. Z półki w przyprawami zdejmuje skórkę pomarańczową i chili, dosypuje do mieszanki.

– Jak się czuje Kate? – pyta.

Wylewam na blachę porcję ciasta, czekam, aż pojawią się bąbelki. Odwracam omlet; pod spodem jest równo przypieczony na brąz. Jest rano, ale zdążyłem już porozmawiać z Sarą. Kate miała spokojną noc, w przeciwieństwie do mojej żony. Ale to nic takiego. To był tylko Jesse.

Podczas pożaru budynku zawsze następuje jeden moment krytyczny, kiedy albo uda się opanować ogień, albo to ogień opanuje wszystko, czego tylko dotknie. Z sufitu zaczynają odpadać płaty farby, klatka schodowa pożera żywcem samą siebie, dywan z włókna syntetycznego klei się do butów i tak po kolei, aż w końcu trzeba się wycofać i przypomnieć sobie starą prawdę, że każdy ogień musi kiedyś się wypalić, nawet bez naszej pomocy.

Teraz właśnie nadszedł taki czas, kiedy ogień otoczył mnie z sześciu stron. Wprost przed sobą mam chorą Kate. Za mną stoją Anna i jej adwokat. Jesse, kiedy nie pije na umór, to dla odmiany ćpa. Sara desperacko szuka ratunku. Co więc robię? Chowam się za moim sprzętem. Ręce mam pełne haków, łomów, żelaznych drągów – narzędzi przeznaczonych do niszczenia, gdy tymczasem najbardziej jest mi potrzebna solidna lina, którą mógłbym powiązać nas wszystkich w jedną całość.

– Kapitanie… Brian! – krzyk Julii Romano odrywa mnie od własnych myśli i ponownie jestem na środku kuchni szybko wypełniającej się dymem. Julia podbiega i spycha z blachy przypalone ciasto.

– Boże! – Wrzucam do zlewu zwęglony krążek, który niedawno był omletem. Po chwili dobiega mnie stamtąd jego wściekły syk. – Przepraszam.

Dziwną moc ma to słowo; potrafi w mgnieniu oka odmienić cały krajobraz, jak zaklęcie „Sezamie, otwórz się!”.

– Dobrze, że są jeszcze jajka – mówi Julia Romano.

W płonącym domu trzeba kierować się szóstym zmysłem, bo inne zawodzą. Nic nie widać w gęstym dymie. Nic nie słychać, bo huk ognia zagłusza wszystko. Niczego nie wolno dotykać, bo to grozi śmiercią.

Przede mną postępował Paulie z sikawką w rękach. Kilku kolegów pomagało mu taszczyć gruby, nabrzmiały wodą wąż. Dla jednego człowieka byłby to ciężar ponad siły. Oczyściliśmy schody i weszliśmy po nich na piętro. Ogień nawet nas nie liznął. Chcieliśmy wypchnąć go przez tę dziurę w dachu, którą wybił Red. Jak u każdej uwięzionej istoty, tak i tutaj działa naturalny instynkt – ogień chce uciekać.

Ruszyłem na czworakach wzdłuż korytarza. Matka powiedziała mi, że to będą trzecie drzwi po prawej. Ogień przemykał się pod sufitem, po drugiej stronie korytarza; uciekał w stronę otworu. Kiedy zaatakowano go pianą, gęsty biały opar pochłonął moich kolegów.

Drzwi do sypialni dziewczynki były otwarte. Wpełzłem do środka, wołając małą po imieniu. Niczym magnes przyciągnął mnie duży kształt majaczący pod oknem, ale okazało się, że to tylko olbrzymi pluszowy miś. Zajrzałem do szaf i pod łóżko. Nikogo.

Wróciłem na korytarz, potykając się o wąż gruby niczym pięść dorosłego mężczyzny. Człowiek potrafi myśleć, ogień nie. Można przewidzieć, którędy pójdzie ogień; zachowania dziecka przewidzieć nie sposób. Dokąd ja bym uciekał, gdybym umierał ze strachu?

Zacząłem szybko przeglądać pokoje, jeden po drugim. Pierwszy był cały różowy – pokój dziecięcy. W drugim na podłodze i na piętrowych łóżkach leżało mnóstwo małych samochodzików. Trzecie drzwi nie prowadziły do pokoju, tylko do schowka. Sypialnia rodziców znajdowała się na drugim końcu korytarza.

Gdybym był dzieckiem, chciałbym do mamy.

W tej sypialni kłębił się gęsty czarny dym, którego nie było w innych pokojach. Ogień wypalił szczelinę pod drzwiami. Otworzyłem je, świadomy tego, że wchodząc, wpuszczam powietrze, czego robić nie wolno, ale nie miałem wyjścia.

Tak jak się spodziewałem, próg, przedtem ledwo się tlący, buchnął płomieniem, który momentalnie wypełnił prostokąt drzwi. Wbiegłem do środka jak szarżujący byk. Czułem, jak drobinki żaru spadają mi na hełm i kurtkę.

– Luisa! – zawołałem. Macając rękami ściany, obszedłem cały pokój, znalazłem szafę, uderzyłem w drzwi. Jeszcze raz wykrzyknąłem imię dziewczynki.

Ze środka dobiegło stuknięcie, ciche, lecz wyraźne.

– Możemy mówić o szczęściu. – Julia Romano na pewno nie spodziewała się usłyszeć ode mnie czegoś takiego. – Kiedy zanosi się na dłuższy pobyt w szpitalu, siostra Sary opiekuje się dziećmi. Przy krótszych wymieniamy się. Sara zostaje z Kate w szpitalu, a ja siedzę z dziećmi, albo na odwrót. Teraz mamy łatwiej, bo są już na tyle duże, że mogą zostawać same.

Julia zapisuje coś w notesie. Nachodzi mnie nieprzyjemna myśl, od której aż zaczynam wiercić się na krześle. Anna ma dopiero trzynaście lat – a jeśli to za mało, żeby zostawać samej w domu? Być może takie jest zdanie opieki społecznej, ale oni nie znają Anny, która okres dojrzewania ma już dawno za sobą.

– Czy z Anną wszystko w porządku? – pyta Julia.

– Gdyby tak było, nie pozwałaby nas chyba do sądu – odpowiadam z wahaniem. – Sara twierdzi, że Annie brakuje naszej troski.

– A pan co o tym myśli?

Żeby zyskać na czasie, nabieram widelcem porcję omleta. Chrzan okazał się nadzwyczaj dobrym dodatkiem. Podkreślił smak skórki pomarańczowej. Mówię o tym Julii.

Julia kładzie serwetkę obok swojego talerza.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Bo nie było wcale proste. – Odkładam sztućce, bardzo ostrożnie. – Ma pani brata albo siostrę?

– I to, i to. Sześciu starszych braci i siostrę bliźniaczkę.

Gwiżdżę z podziwem.

– Ma pani cierpliwych rodziców.

Wzruszenie ramionami.

– To dobrzy katolicy. Nie wiem, jak im się to udało, ale nigdy żadne z nas nie czuło się zaniedbane.

– Zawsze tak pani uważała? – pytam. – A może jako dziecko miała pani jednak wrażenie, że rodzice mają swoich ulubieńców?

Przez jej twarz przemyka ledwo uchwytny cień. Czuję wyrzuty sumienia, że postawiłem ją w niezręcznej sytuacji.

– Wiadomo, że każde z dzieci trzeba kochać jednakowo, ale nie zawsze się to udaje – mówię, wstając z krzesła. – Ma pani jeszcze trochę czasu? Chciałbym pani kogoś przedstawić.

Zeszłej zimy wezwano nas do człowieka, który mieszkał pod miastem. Znalazł go robotnik wynajęty do przekopania drogi przed jego domem i to właśnie on zadzwonił po pomoc. Wszystko wskazywało na to, że poprzedniego wieczoru mężczyzna poślizgnął się, wysiadając z samochodu, upadł i przymarzł do żwirowego podjazdu. Robotnik myślał, że to zaspa i mało brakowało, a najechałby na niego.

Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, mężczyzna leżał na mrozie już ósmą godzinę. Zmarzł na kość i przypominał sopel lodu, a na dodatek nie można było wyczuć pulsu. Nogi miał zgięte w kolanach; pamiętam, że kiedy w końcu oderwaliśmy go od ziemi i ułożyliśmy na noszach, jego nogi sterczały w górze. Zanieśliśmy go do karetki, maksymalnie rozkręciliśmy ogrzewanie i zaczęliśmy rozcinać na nim ubranie. Zanim zdążyliśmy wypełnić formularze potrzebne do wezwania pogotowia i odesłania go do szpitala, facet usiadł o własnych siłach i zaczął z nami rozmawiać.

Dlaczego wam o tym opowiedziałem? Żebyście wiedzieli, że cuda się zdarzają – niezależnie od waszych przekonań.

To, co teraz powiem, zabrzmi banalnie, ale to prawda: zostałem strażakiem przede wszystkim po to, żeby ratować ludzi. Tak więc kiedy wyszedłem już z płonącego domu, niosąc w ramionach małą Luisę, przepełniało mnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dziewczynka słaniała się na nogach. Ratownik z ekipy pogotowia, która przyjechała w drugim wozie, musiał podać jej tlen. Kasłała i była w szoku, ale wyglądało na to, że dojdzie do siebie.

Ogień prawie już wygasł; chłopcy weszli do środka, żeby się zorientować, co da się jeszcze uratować. Dym przesłonił nocne niebo ciemnym welonem; szukałem Skorpiona, ale nie mogłem dostrzec ani jednej gwiazdy z tej konstelacji. Zdjąłem rękawice i przetarłem oczy, które, jak wiedziałem, będą mnie piec jeszcze przez długi czas.

– Dobra robota – powiedziałem do Reda, który zwijał wąż.

– Udana akcja ratownicza, kapitanie! – zawołał w odpowiedzi.

Poszłoby lepiej, rzecz jasna, gdybym znalazł Luisę w pokoju dziecinnym, tak jak mówiła jej matka. Z dziećmi jest jednak taki kłopot, że nigdy nie ma ich tam, gdzie powinny być. Zanim się człowiek obejrzy, już mała jest w szafie, choć jeszcze przed chwilą była w sypialni; zanim się człowiek obejrzy, już ma trzynaście lat, choć jeszcze przed chwilą miała trzy. Bycie rodzicem to coś podobnego do tropienia śladów; rodzic nieustannie śledzi swoje dziecko i może mieć tylko nadzieję, że nie zniknie mu ono z oczu na dobre, że zawsze będzie mógł przewidzieć jego następny ruch. Zdjąłem hełm i poruszyłem zesztywniała szyją, przyglądając się szkieletowi budynku, który kiedyś był domem. Nagle poczułem na dłoni dotyk czyichś palców. Stała przede mną kobieta, która tutaj mieszkała. W oczach miała łzy, a w ramionach wciąż jeszcze tuliła swoje najmłodsze dziecko. Reszta gromadki siedziała w naszym wozie pod okiem Reda. Kobieta, nie mówiąc ani słowa, uniosła moją dłoń do ust. Po jej policzku przesunął się rękaw mojej kurtki, zostawiając czarny pas sadzy.

– Nie ma za co – powiedziałem.

W drodze powrotnej do remizy poprosiłem Cezara, żeby nadłożył trochę drogi, tak byśmy przejechali moją ulicą. Jeep Jessego stał przed domem, na moim miejscu. W żadnym z okien nie paliło się światło. Wyobraziłem sobie Annę leżącą w łóżku z kołdrą naciągniętą aż pod samą brodę; wyobraziłem sobie puste łóżko Kate.

– Już, Fitz? – zapytał Cezar.

Wóz ledwie się toczył, a na wysokości mojego podjazdu niemalże przystanął.

– Już – powiedziałem. – Wracamy do jednostki.

Zostałem strażakiem po to, żeby ratować ludzi, ale żałuję, że nie byłem bardziej konkretny. Trzeba było ułożyć listę osób, które chciałem uratować.


JULIA

Samochód Briana Fitzgeralda jest pełen gwiazd. Na siedzeniu pasażera leżą mapy nieba, za przednią szybą – tabele. Tylne siedzenie to minigaleria kserokopii zdjęć mgławic i planet.

– Przepraszam. – Mój rozmówca czerwienieje. – Nie spodziewałem się, że ktoś będzie dziś ze mną jechał.

Pomagając mu uprzątnąć siedzenie dla mnie, biorę do ręki mapę złożoną z malutkich punkcików.

– Co to jest? – pytam.

– Atlas nieba. – Brian wzrusza ramionami. – Takie hobby.

– Kiedy byłam mała, postanowiłam nadać wszystkim gwiazdom na niebie imiona moich krewnych. Przerażające jest to, że zasnęłam, zanim doszłam do końca ich listy.

– Anna tak naprawdę nazywa się Andromeda. To jedna z galaktyk.

– Fajnie. Lepiej mieć imię po galaktyce niż po jakimś świętym patronie – myślę na głos. – Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego gwiazdy świecą. Odpowiedziała, że gwiazdy to latarenki, które Bóg ustawił dla aniołków, żeby nie pogubiły się w niebie, ale kiedy zapytałam tatę o to samo, usłyszałam coś o gazach. Nie wiem, jakim sposobem połączyłam obie te rzeczy, ale wyszło mi, że Bóg karmi aniołki zepsutym jedzeniem, po którym w środku nocy muszą po kilka razy latać do łazienki.

Brian wybucha głośnym śmiechem.

– No proszę. A ja tłumaczyłem moim dzieciakom, na czym polega synteza jądrowa.

– Udało się?

Brian zastanawia się przez chwilę.

– Wydaje mi się, że każde z nich z zamkniętymi oczami znalazłoby na niebie Wielki Wóz.

– Jestem pod wrażeniem. Dla mnie wszystkie gwiazdy są identyczne.

– To wcale nie jest takie trudne. Wystarczy wiedzieć, jak wygląda fragment gwiazdozbioru, dajmy na to Pas Oriona, i nagle okazuje się, że bardzo łatwo jest rozpoznać Rigela w stopie gwiezdnego myśliwego i Betelgezę na ramieniu. – Brian przerywa na moment, jakby się wahał. – Ale i tak dziewięćdziesiąt procent materii we Wszechświecie jest niewidoczne.

– W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle istnieje?

Przystajemy na czerwonym świetle.

– Ciemna materia wytwarza pole grawitacyjne. Nie można jej zobaczyć ani wyczuć, ale można zaobserwować, jak przyciąga wszystko inne.

Wczoraj wieczorem, dziesięć sekund po wyjściu Campbella, Izzy wmaszerowała do salonu. Siedziałam na kanapie i właśnie nabierałam tchu, żeby wydać z siebie rozdzierający, ale i oczyszczający jęk; jest to cenna technika, którą każda kobieta powinna stosować w celach terapeutycznych co najmniej raz podczas cyklu księżycowego.

– No tak – powiedziała moja siostra oschłym tonem. – Jak widać, łączą was wyłącznie stosunki zawodowe.

– Podsłuchiwałaś? – Skrzywiłam się.

– Przepraszam, że masz w mieszkaniu takie cienkie ściany, przez które dokładnie było słychać wasze szczebioty.

– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć – poradziłam jej – to mów.

– Ja? – Izzy zmarszczyła brwi. – A czy to moja sprawa?

– Masz rację. Nie twoja.

– No właśnie. Zachowam więc moje zdanie dla siebie.

Przewróciłam oczami.

– Gadaj.

– Już myślałam, że nigdy nie zapytasz. – Izzy usiadła na kanapie obok mnie. – Coś ci powiem. Kiedy komar widzi to piękne fioletowe światło, bijące od elektrycznej muchołapki, z początku wydaje mu się, że to sam Bóg. Ale za drugim razem jest już mądrzejszy i wie, że trzeba wziąć nogi za pas.

– Po pierwsze, nie porównuj mnie do komara. Po drugie, komary nie biegają, tylko latają, więc nie mogą wziąć nóg za pas. Po trzecie, drugiego razu nie ma, bo komar nie żyje.

Izzy obdarzyła mnie lekkim uśmieszkiem.

– Jesteś obrzydliwie rzeczowa. Prawdziwy prawnik!

– Ale nie jestem muchą. Nie pozwolę Campbellowi się złapać na byle jaki lep.

– Więc poproś o przeniesienie.

– Sąd to nie wojsko. – Wzięłam poduszkę z kanapy i przytuliłam ją jak pluszowego misia. – Poza tym teraz już nie mogę tego zrobić, bo wyjdę przed nim na niedorajdę, która nie potrafi oddzielić życia zawodowego od jakiejś głupiej, szczeniackiej… przygody.

– Bo nie potrafisz – potrząsnęła głową Izzy – a ten facet to samolubny palant, który cię wyssie i wypluje. Ty jednak, swoją drogą, masz naprawdę potężne ciągoty do najgorszych okazów mężczyzny. Zawsze wybierzesz sobie takiego, przed którym trzeba uciekać jak najdalej. I wiesz co? Nie mam ochoty siedzieć przy tobie i słuchać, jak wmawiasz sobie, że nic nie czujesz do Campbella Alexandra, skoro od piętnastu lat liżesz rany, które ci zadał, bezskutecznie szukając kogoś na jego miejsce.

– No, no… – Spojrzałam na nią przeciągle.

Izzy wzruszyła ramionami.

– Wyszło na to, że ja też musiałam coś z siebie wyrzucić. I że było tego całkiem sporo.

– Nienawidzisz mężczyzn w ogóle czy tylko Campbella?

Izzy udała, że się zastanawia.

– Tylko Campbella – odpowiedziała po chwili.

Marzyłam o tym, żeby zostać sama, żeby móc rzucić o ścianę pilotem, wazonem, a najchętniej siostrą. Ale nie mogłam wyprosić Izzy z mieszkania, do którego wprowadziła się zaledwie kilka godzin temu. Wstałam więc i wzięłam z komódki klucze do drzwi.

– Wychodzę – powiedziałam jej. – Nie czekaj na mnie.

Nie jestem bardzo towarzyska, co poniekąd tłumaczy, dlaczego dotąd nie trafiłam do klubu „Kot Szekspira”, chociaż znajduje się on nie dalej niż cztery przecznice od mojego bloku. Wewnątrz było mroczno, panował tłok, a w powietrzu unosiła się mieszanina zapachu olejku goździkowego i olejku z paczuli. Przepchnęłam się do baru i opadłam na stołek. Obok mnie siedział jakiś facet. Uśmiechnęłam się do niego.

Byłam w takim nastroju, że mogłabym pójść do kina z kolesiem, który nie spytałby nawet, jak mi na imię, i dać mu się macać w ostatnim rzędzie. Miałam ochotę zobaczyć, jak trzech panów walczy o zaszczyt postawienia mi drinka.

Chciałam pokazać Campbellowi Alexandrowi, co stracił.

Mój sąsiad miał oczy koloru nieba, czarne włosy związane w koński ogon i uśmiech jak Cary Grant. Skinął mi uprzejmie głową, a potem odwrócił się do białowłosego mężczyzny, który siedział obok niego, i pocałował go prosto w usta. Rozejrzałam się i dopiero dotarło do mnie, co przegapiłam przy wejściu: bar był pełen facetów bez kobiet, a jakże, ale ci faceci tańczyli ze sobą, flirtowali i podrywali się nawzajem.

– Co podać? – Barman miał fryzurę koloru fuksji. Fioletowe włosy sterczały we wszystkie strony jak kolce jeżozwierza. W chrząstce nosa nosił kółko jak bawół.

– Czy to jest bar dla gejów?

– Nie. To jest kantyna oficerska na West Point. Mam ci czegoś nalać czy będziesz tak siedzieć?

Wskazałam palcem ponad jego ramieniem na butelkę tequili. Barman sięgnął po szklankę. Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam pięćdziesiąt dolarów.

– Całą – powiedziałam. Przyjrzałam się butelce, marszcząc brwi. – Założę się, że Szekspir nie miał żadnego kota.

– Coś cię gryzie? – zapytał barman.

Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy.

– Ty nie jesteś gejem.

– Jestem, a jakże.

– Z mojego doświadczenia wynika, że gdybyś był homo, to miałbyś szanse mi się podobać. Tymczasem… – Rzuciłam okiem na zajętą sobą parkę obok i wzruszyłam ramionami, powróciwszy wzrokiem do barmana. Pobladł i oddał mi moją pięćdziesiątkę. Wsunęłam ją z powrotem do portfela. – Kto powiedział, że przyjaciół nie można kupić – mruknęłam pod nosem.

Trzy godziny później w barze byłam już tylko ja no i oczywiście Siedem. Tak nazywał się barman, a ściśle mówiąc, tak nazwał się w sierpniu zeszłego roku, kiedy postanowił zerwać z wszelkimi konotacjami związanymi z imieniem Neil. W imieniu Siedem, jak mi się zwierzył, podobało mu się to, że nie miało kompletnie żadnych skojarzeń.

– To może ja zmienię imię na Sześć – zaproponowałam, kiedy w mojej butelce widać już było dno – a ty na Dziewięć.

– Masz dość – powiedział Siedem, odstawiając ostatnią czystą szklankę. – Więcej nie pijesz.

– Nazywał mnie Perełką – przypomniałam sobie. Wystarczyło; natychmiast wybuchnęłam płaczem.

Perła to mały śmieć umieszczony we wnętrznościach małża. Niezwykłe rzeczy najprędzej można znaleźć tam, gdzie nikt ich nie szuka.

Ale Campbell był z tych, którzy szukają tam, gdzie nikt nie szuka. A potem odszedł, przypominając mi, że to, co znalazł, nie było warte jego czasu ani wysiłku.

– Kiedyś miałam różowe włosy – powiedziałam.

– A ja prawdziwą pracę – odrzekł Siedem.

– I co się stało?

Wzruszył ramionami.

– Ufarbowałem włosy na różowo.

A ty?

– Ja zapuściłam.

Siedem wytarł z kontuaru plamę tequili. Nie zauważyłam, że rozlałam alkohol.

– Nikt nigdy nie jest zadowolony z tego, co ma – powiedział.

Anna siedzi sama jak palec przy kuchennym stole i je płatki śniadaniowe. Jest zdumiona, widząc mnie razem z tatą wracającym z pracy, ale nie okazuje tego niczym poza lekkim rozszerzeniem źrenic.

– W nocy był pożar? – pyta ojca, marszcząc nos.

Brian podchodzi do stołu i przytula córkę.

– Był, i to spory.

– Podpalacz? – pyta Anna.

– Raczej nie. On wybiera opustoszałe budynki, a w tamtym było dziecko.

– Które uratował kapitan Fitzgerald – domyśla się Anna.

– A jakże – Brian spogląda w moją stronę. – Zabieram panią Julię do szpitala. Chcesz pojechać z nami?

Anna spuszcza wzrok.

– Nie wiem.

– Hej. – Brian ujmuje córkę pod brodę. – Nikt nie zabroni ci widywać się z Kate.

– Ale jak pojawię się w szpitalu, to też nikt nie oszaleje z radości – odpowiada Anna.

Dzwoni telefon. Brian odbiera, słucha przez chwilę, a jego twarz rozjaśnia szeroki uśmiech.

– Wspaniale. Cudownie. Jasne, zaraz do was jadę. – Oddaje słuchawkę Annie. – Mama chce z tobą rozmawiać. – Przeprasza i wychodzi się przebrać.

Anna waha się przez moment, w końcu bierze słuchawkę do ręki, garbiąc się, jakby chciała w ten sposób wytworzyć sobie chociaż odrobinkę przestrzeni osobistej.

– Halo? – mówi, a po chwili: – Naprawdę?

Rozmowa trwa krótko. Anna wraca do stołu i przełyka jeszcze jedną łyżkę płatków.

– Rozmawiałaś z mamą? – pytam, siadając po drugiej stronie stołu.

– Tak. Kate odzyskała przytomność – pada odpowiedź.

– To dobrze.

– Chyba tak.

Opieram łokcie na stole.

– Dlaczego chyba?

Ale Anna nie odpowiada.

– Pytała o mnie.

– Mama?

– Kate.

– Rozmawiałaś już z nią o procesie?

Anna puszcza moje pytanie mimo uszu, chwyta pudełko z płatkami i zawija plastikową torebkę, która jest w środku.

– Już czerstwe – mruczy. – Nikt nigdy nie zawinie torebki ani nie zamknie pudełka porządnie.

– Czy Kate w ogóle wie, co się dzieje?

Anna ściska pudełko w rękach, usiłując wepchnąć kartonowe wieczko na miejsce. Nic to nie daje.

– Ja nawet niespecjalnie lubię te chrupki – mówi.

Przy kolejnej próbie pudełko wyślizguje się jej z rąk i ląduje na podłodze. Jego zawartość pryska we wszystkie strony. – Kurde! – woła Anna i ześlizguje się pod stół. Zbiera płatki rękami.

Przyklękam obok niej i przyglądam się, jak wpycha je całymi garściami do torebki wyciągniętej z pudełka. Nie patrzy w moją stronę.

– Zdążymy jeszcze dokupić płatków, żeby Kate miała, jak wróci – mówię łagodnie.

Anna przestaje się uwijać. Spogląda na mnie.

– A co będzie, jeśli ona mnie znienawidzi?

Dotykam jej włosów i zakładam kosmyk za ucho.

– A jeśli nie?

– Chodzi o to – wytłumaczył mi wczoraj Siedem – że żaden człowiek nigdy nie pokocha tej osoby, którą powinien.

Tak zaintrygował mnie tym twierdzeniem, że zdobyłam się na wielki wysiłek i zdołałam odlepić twarz od kontuaru.

– To znaczy, że nie tylko ja taka jestem?

– W żadnym razie, do diabła! – Postawił na barze tacę z czystymi szklankami. – Pomyśl tylko. Romeo i Julia chcieli walczyć z systemem i jak skończyli? Superman leciał na Lois Lane, chociaż każdy widział, że Wonder Woman byłaby dla niego lepsza. Dawson i Joey – muszę coś dodawać? Że nie wspomnę o Charliem Brownie z Fistaszków i tej jego małej, rudej…

– A ty? – zapytałam.

Siedem wzruszył ramionami.

– Mówiłem, wszyscy jesteśmy tacy sami. – Oparłszy łokcie na blacie, pochylił się ku mnie tak blisko, że mogłam zobaczyć ciemne odrosty jego cynobrowych włosów. – I tak też było ze mną i z Lipą.

– Mam nadzieję, że to ksywa, a nie imię – powiedziałam współczującym tonem. – Też bym zerwała z kimś, kto się tak nazywa. To był facet czy dziewczyna?

– Nie powiem. – Siedem wyszczerzył zęby.

– A powiesz, co ci w niej nie pasowało?

Westchnął.

– Była…

– Mam cię! Powiedziałeś: „była”! Przewrócił oczami.

– No dobrze. Rozpracowałaś mnie. Wytropiłaś heteryka w gejowskim przybytku. Zadowolona?

– Niespecjalnie.

– Musiała wrócić do domu, do Nowej Zelandii. Skończyła się zielona karta. Mieliśmy dwa wyjścia: rozstanie albo ślub.

– Co z nią było nie tak?

– Absolutnie nic – wyznał Siedem. – Sprzątała jak domowy skrzat; ani razu nie zmyłem przy niej talerza. Wysłuchiwała każdego mojego słowa. W łóżku była jak wulkan. Szalała na moim punkcie i możesz mi wierzyć albo nie, ja też byłem dla niej stworzony. Nasz związek był idealny w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach.

– A co z tymi dwoma?

– Bo ja wiem… – Siedem zabrał się do ustawiania czystych szklanek na drugim końcu baru. – Czegoś jednak brakowało, chociaż sam nie wiem czego. Jeśli porównać związek do człowieka, to nie jest jeszcze najgorzej, kiedy te dwa procent przypada na, dajmy na to, paznokieć. Inna sprawa, kiedy to jest serce. – Odwrócił się z powrotem do mnie. – Nie płakałem, kiedy wsiadała do samolotu. Żyła ze mną przez cztery lata, a kiedy jej zabrakło, zupełnie nic nie czułem.

– Ze mną było inaczej – powiedziałam. – Ja miałam to serce, ale nie było ciała, w którym mogłoby bić.

– I co się stało?

– A co miało się stać? – odparłam. – Wszystko poszło w diabły.

Ironia losu polegała na tym, że Campbella pociągało we mnie to, że stanowczo odcinałam się od wszystkich uczniów szkoły Wheelera, ale lgnęłam do niego, bo za wszelką cenę potrzebowałam kogoś bliskiego. Wiedziałam, że nasz związek jest szeroko komentowany, widziałam spojrzenia znajomych Campbella, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego on traci czas na kogoś takiego jak ja. Bez wątpienia myśleli, że chodzi o łóżko, że jestem łatwa.

Ale do niczego takiego między nami nie doszło. Po szkole spotykaliśmy się na cmentarzu. Czasami mówiliśmy do siebie wierszem. Raz spróbowaliśmy rozmawiać bez użycia głoski „s”. Siadaliśmy też, opierając się o siebie plecami i staraliśmy się czytać sobie w myślach, choć wiedzieliśmy, że takie udawane jasnowidzenie ma sens tylko wtedy, gdy wszystkie jego myśli będą przepojone mną, a moje nim.

Uwielbiałam jego zapach, tak wyraźny, kiedy pochylał głowę, żeby lepiej mnie słyszeć – zapach przywodzący na myśl muśniętą słońcem skórkę pomidora lub pianę schnącą na masce samochodu. Uwielbiałam dotyk jego ręki na moich plecach. Uwielbiałam go całego.

– A gdybyśmy – powiedziałam pewnego wieczoru, leżąc z ustami przy jego ustach, kradnąc każdy jego oddech – gdybyśmy to zrobili?

Campbell leżał na plecach, przyglądając się księżycowi huśtającemu się w hamaku z gwiazd. Jedną rękę miał pod głową, drugą przytulał mnie do swojej piersi.

– Gdybyśmy co zrobili? – zapytał.

Zamiast odpowiedzieć, uniosłam się na łokciu i pocałowałam go tak mocno i głęboko, że aż ziemia zatrzęsła się w posadach.

– Aha – powiedział schrypniętym głosem. – To.

– Robiłeś to już?

Uśmiechnął się tylko. Pomyślałam wtedy, że pewnie tak, że przeleciał jakąś Muffy, Buffy czy Puffy, czy nawet wszystkie trzy naraz, na boisku do baseballu, gdzieś w jakimś boksie dla rezerwowych. A może to było na imprezie w domu którejś z nich, kiedy oboje mieli w czubie i zalatywali bourbonem podebranym tatusiowi z barku. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w takim razie Campbell nie próbował jeszcze przespać się ze mną i doszłam do wniosku, że dla niego Julia Romano to nie Muffy, Buffy ani Puffy. Dla niego Julia Romano się do tego nie nadaje.

– Chcesz tego? – zapytałam.

Wiedziałam dobrze, że to jest jeden z takich momentów, w których słowa są niepotrzebne. A ponieważ tak naprawdę słów mi brakło, bo nigdy przedtem nie byłam w takiej sytuacji i nie wiedziałam, jak przejść do czynów, położyłam po prostu rękę tam, gdzie w jego spodniach wyczuwałam twarde zgrubienie. Campbell się odsunął.

– Perełko – szepnął. – Nie chcę, żebyś myślała, że to dlatego tutaj z tobą jestem.

Coś wam powiem: każdy samotnik, choćby się zaklinał, że tak nie jest, pozostaje samotny nie dlatego, że lubi, ale dlatego, że próbował stać się częścią świata, ale nie mógł, bo doznawał ciągłych rozczarowań ze strony ludzi.

– A dlaczego? – zapytałam.

– Bo znasz wszystkie zwrotki „American Pie” – odpowiedział. – Bo kiedy się uśmiechasz, widać prawie ten twój krzywy boczny ząbek. – Spojrzał na mnie. – Bo nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego jak ty.

– Kochasz mnie? – szepnęłam.

– Przecież właśnie ci to wyznałem.

Tym razem nie odsunął się, kiedy sięgnęłam do guzików w jego dżinsach. Był tak gorący, że aż przestraszyłam się, że poparzy mi dłoń i zostawi bliznę na całe życie. W przeciwieństwie do mnie Campbell wiedział, co robić. Pocałował mnie w usta, a potem wsunął się we mnie, pchnął, przebił na wylot. I wtedy zamarł w bezruchu.

– Nie powiedziałaś mi, że jesteś dziewicą.

– Nie pytałeś.

Ale mógł się domyślić. Zadrżał na całym ciele i poruszył się we mnie. Poezja. Poezja poruszeń. Sięgnęłam ręką ponad głowę, chwytając się płyty nagrobnej, odczytując oczyma duszy napis, który znałam na pamięć: Nora Deane, 1832 – 1838.

– Perełko – szepnął, gdy już było po wszystkim. – Myślałem…

– Wiem, co myślałeś – przerwałam mu.

Co się teraz stanie, zapytałam siebie. Co się dzieje, kiedy ktoś oddaje się komuś jak prezent, a ten drugi człowiek po rozpakowaniu stwierdza, że to wcale nie to, co chciał dostać, ale i tak musi się uśmiechać, kłaniać i dziękować?

Za wszystkie moje niepowodzenia w związkach całkowicie odpowiedzialny jest Campbell Alexander. Aż wstyd się przyznać, ale przez całe życie przespałam się tylko z trzema i pół faceta i żaden z nich nie dostarczył mi o wiele lepszych doznań niż te z pierwszego razu.

– Niech zgadnę – powiedział Siedem. – Pierwszy z nich był porzucony, a drugi żonaty.

– Skąd wiesz?

Siedem zaśmiał się.

– To stary, ograny schemat.

Zamieszałam małym palcem w kieliszku martini. Załamanie światła sprawiało, że palec wyglądał, jakby był wybity.

– Następny był instruktorem windsurfingu.

– To chyba było warto się o niego postarać? – zapytał Siedem.

– Był fantastyczny – odpowiedziałam. – I miał fiuta wielkości frankfurterki.

– Bolesny mankament.

– Szczerze mówiąc – dodałam w zamyśleniu – wcale nie było go czuć.

Siedem wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– I to on był tą połową?

– Nie. – Pokręciłam głową, czerwieniejąc jak burak. – To był inny facet. Nie wiem, jak się nazywał – przyznałam się. – Obudziłam się po nocy takiej jak dziś, a on leżał na mnie.

– Twoje życie erotyczne – zawyrokował Siedem – przypomina katastrofę kolejową.

Nie do końca mogłam się z tym zgodzić. Wykolejenie pociągu zawsze następuje przypadkowo; ja natomiast rzucam się wprost pod pędzącą lokomotywę i jeszcze sama się przywiązuję do torów. W moich myślach wciąż pokutuje jakieś pozbawione sensu i logiki przekonanie, że Superman przylatuje na ratunek tylko do tych, których naprawdę trzeba ratować.

Kate Fitzgerald wygląda jak upiór, jakby już czekała, kiedy się nim stanie. Jej skóra jest niemalże przezroczysta, włosy tak jasne, że nie widać ich na poduszce.

– Jak się czujesz, skarbie? – mruczy Brian, schylając się, żeby pocałować ją w czoło.

– Chyba w tym roku nie wystartuję w zawodach siłaczy. – Kate uśmiecha się do ojca.

Anna zatrzymuje się w progu, tuż przede mną, niezdecydowana. Sara wyciąga rękę. Annie nie potrzeba większej zachęty; w mgnieniu oka siedzi już na łóżku Kate. Odnotowuję w myślach ten matczyny gest. Dopiero teraz Sara spostrzega mnie w drzwiach.

– Brian – marszczy brwi – co ta pani tutaj robi?

Czekam, żeby Brian się odezwał, ale on jakoś nie spieszy się z wyjaśnieniami. Wchodzę więc sama do pokoju, przykleiwszy do twarzy uśmiech.

– Podobno Kate ma się już lepiej, pomyślałam więc, że mogłabym z nią porozmawiać.

Kate z wysiłkiem unosi się na łokciach.

– Kim pani jest?

Nastawiałam się na opór raczej ze strony Sary, ale to Anna odzywa się pierwsza.

– Chyba jeszcze nie dziś – mówi, choć przecież dobrze wie, że właśnie po to tutaj przyjechałam. – Kate wciąż nie czuje się najlepiej.

Muszę się przez chwilę zastanowić, ale w końcu udaje mi się zrozumieć Annę: całe jej doświadczenie życiowe wskazuje na to, że kto tylko porozmawia z Kate, zawsze bierze jej stronę. A Annie bardzo zależy na tym, żebym ja pozostała w jej obozie.

– Anna ma rację, proszę pani – dodaje pospiesznie Sara. – Kate dopiero co przeszła przesilenie.

Kładę rękę na ramieniu Anny.

– Nie bój się – uspokajam ją, po czym odwracam się do jej matki. – Jak rozumiem, to właśnie pani nalegała, żeby rozpatrzenie…

Sara nie daje mi dokończyć.

– Pani Romano, czy możemy zamienić słowo w cztery oczy?

Wychodzimy razem na korytarz. Sara, odczekawszy, aż minie nas pielęgniarka niosąca igły na styropianowej tacce, odzywa się pierwsza:

– Wiem, co pani sobie o mnie myśli.

– Pani Fitzgerald… Sara potrząsa głową.

– Trzyma pani stronę Anny. Bardzo dobrze. Byłam kiedyś prawnikiem i to rozumiem. Taka jest pani rola; pani drugie zadanie polega na tym, żeby dowiedzieć się, dlaczego nasza rodzina jest taka, jaka jest. – Trze oczy zaciśniętą pięścią. – Natomiast ja mam za zadanie troszczyć się o moje córki. Pierwsza z nich jest ciężko chora, druga – bezgranicznie nieszczęśliwa. Nie przemyślałam jeszcze do końca, jak powinnam postąpić w tej sytuacji, ale wiem, że Kate trudniej będzie powrócić do zdrowia, jeśli się dowie, że odwiedziła ją pani dlatego, że Anna nie wycofała jeszcze pozwu. Niech jej pani tego nie mówi. Proszę.

Powoli kiwam głową. Sara odwraca się do drzwi, przystaje, waha się jeszcze przez chwilę z ręką na klamce.

– Kocham je obie – mówi, stawiając przede mną równanie, które sama będę musiała rozwiązać.

Powiedziałam barmanowi o imieniu Siedem, że prawdziwa miłość nosi wszelkie znamiona przestępstwa.

– Chyba że ma się skończone osiemnaście lat – odparł, zatrzaskując kasę.

Bar zdążył już zrosnąć się ze mną na dobre, stając się drugim tułowiem, podtrzymującym ten pierwszy.

– Cierpienia w miłości – zaczęłam wyliczać. – Zakochany człowiek nie śpi, nie je, niknie w oczach jak torturowany więzień. – Pchnęłam palcem szyjkę pustej butelki w jego stronę. – Kradnie mu się serce.

Siedem przetarł ścierką kontuar przede mną.

– Każdy sędzia wyśmiałby taki pozew.

– Żebyś się nie zdziwił.

Siedem rozwiesił ścierkę na mosiężnej poręczy.

– Moim zdaniem kwalifikuje się to najwyżej jako lekkie wykroczenie.

Oparłam policzek o chłodne wilgotne drewno baru.

– I tu się mylisz – powiedziałam. – Bo blizny po tym pozostają na całe życie.

Brian i Sara zabierają Annę na dół, do stołówki. Zostaję sam na sam z wyraźnie zaciekawioną Kate. Domyślam się, że dziewczyna na palcach obu rąk może policzyć, kiedy matka dobrowolnie zostawiła ją samą. Wyjaśniam jej, że jestem specjalistą od opieki zdrowotnej i pomagam jej rodzicom podjąć decyzje, dotyczące dalszego przebiegu jej leczenia.

– Jest pani z komisji etyki lekarskiej? – zgaduje Kate. – Czy może ze szpitalnej kancelarii prawniczej? Wygląda pani na prawnika.

– A jak według ciebie wygląda prawnik?

– Mniej więcej tak samo jak lekarz, kiedy nie chce powiedzieć, jakie wyniki przyszły z laboratorium.

Przysuwam krzesło do łóżka.

– Cieszę się, że dzisiaj czujesz się już lepiej.

– Wczoraj byłam na niezłym haju – przyznaje Kate. – Dostałam tyle leków, że pomyliłabym czarnoksiężnika z krainy Oz z Ozzym Osbourne’em.

– Czy znasz obecny stan swojego zdrowia?

Kate kiwa głową.

– Po przeszczepie szpiku kostnego przeszłam chorobę Grafta, czyli tak zwaną reakcję „przeszczep przeciwko gospodarzowi”. Samo w sobie nie jest to takie złe, bo pomaga wykończyć białaczkę, ale jednocześnie różne śmieszne rzeczy dzieją się ze skórą i różnymi narządami wewnętrznymi. Żeby sobie z tym poradzić, dostawałam sterydy i cyklosporynę, które podziałały jak trzeba, ale przy okazji rozwaliły mi nerki. I to jest rewelacja tego sezonu. Tak jest za każdym razem: zatkaj jedną dziurę w tamie, a zaraz woda tryśnie z innej. We mnie zawsze coś się psuje.

Ton Kate jest rzeczowy, jakbym wypytywała ją o pogodę albo o to, co dziś podano jej na obiad. Mogłabym ją teraz zapytać, czy rozmawiała z nefrologiem na temat przeszczepu nerki, albo o to, co czuje na myśl o różnych bolesnych zabiegach, które ją czekają. Ale Kate spodziewa się właśnie takich pytań, więc decyduję się zagadnąć ją z zupełnie innej beczki.

– Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?

– Nikt nigdy mnie o to nie pyta. – Kate przygląda mi się uważnie. – Uważa pani, że ja zdążę dorosnąć?

– A ty uważasz, że nie zdążysz? Przecież po to chyba robisz to wszystko, prawda?

Kate milczy tak długo, że tracę już nadzieję, że doczekam się odpowiedzi. W końcu jednak się odzywa:

– Zawsze chciałam być baletnicą. – Unosi wiotką rękę, wykonuje nią gest z arabeski. – Tancerki baletu mają…

Kłopoty z przyswajaniem pożywienia, kończę w myśli.

– …całkowitą kontrolę nad swoim ciałem. Wiedzą dokładnie, co i kiedy ma się wydarzyć. – Kate wzrusza ramionami, powracając do rzeczywistości, do szpitala. – Nieważne.

– Opowiedz mi o swoim bracie.

Wybuch śmiechu.

– Widzę, że nie miała pani przyjemności go poznać.

– Jeszcze nie.

– Żeby wyrobić sobie opinię na jego temat, wystarczy pół minuty. Jesse robi dużo różnych szkodliwych rzeczy.

– To znaczy pije, bierze narkotyki?

– Proszę następne pytanie.

– Rodzina pewnie ciężko to znosi?

– Faktycznie nie jest z nim łatwo, jednak moim zdaniem Jesse nie robi tego celowo. On walczy o to, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Niech pani sobie wyobrazi wiewiórkę, która mieszka w zoo w jednej klatce ze słoniem. Czy ktoś kiedyś stanie przed tą klatką i powie: „O, jaka fajna wiewiórka”? Nie, bo słoń jest tak wielki, że pierwszy rzuca się w oczy. – Kate przebiega palcami po jednej z rurek wczepionych w jej klatkę piersiową. – Kradzieże w sklepach, alkohol. W zeszłym roku fałszywe listy z wąglikiem. To są wybryki Jessego.

– A Anna?

Kate zaczyna skubać palcami koc, którym jest przykryta.

– Był taki rok, kiedy w każde święto, nawet w maju, w dzień pamięci poległych, musiałam leżeć w szpitalu. Tak wyszło, chociaż przecież nikt tego specjalnie nie zaplanował. Na Boże Narodzenie w moim pokoju stała choinka, na Wielkanoc szukałyśmy jajka w stołówce, a w Halloween ganiałyśmy po ortopedyce i zbierałyśmy cukierki. Anna miała wtedy mniej więcej sześć lat. Wściekła się okropnie, kiedy na Czwartego Lipca nie pozwolili jej przynieść do szpitala zimnych ogni, bo na oddziale leżeli pacjenci pod namiotami tlenowymi. – Kate spogląda na mnie. – Uciekła. Nie zdążyła pobiec nigdzie dalej, ktoś ją przyłapał chyba już na dole, w holu. Powiedziała mi potem, że chciała sobie znaleźć inną rodzinę. Miała tylko sześć lat, więc nikt nie potraktował tego poważnie, ale ja akurat często się zastanawiałam, jak wygląda normalne życie, więc nie dziwię się Annie, że też o tym myślała.

– Jak układają się wasze stosunki, kiedy nie jesteś chora?

– Jesteśmy jak dwie zwykłe siostry. Tak mi się przynajmniej wydaje. Kłócimy się o to, czyich płyt będziemy słuchać, gadamy o przystojnych facetach, podkradamy jedna drugiej dobry lakier do paznokci. Krzyczę na nią, kiedy coś mi podbierze, a kiedy ja wezmę coś od niej bez pytania, ona drze się na cały dom. Czasem jest nam razem super. A czasem żałuję, że w ogóle mam siostrę.

To brzmi tak znajomo, że muszę się uśmiechnąć.

– Ja też mam siostrę bliźniaczkę. Kiedy wygadywałam na nią takie rzeczy jak ty teraz, mama zawsze pytała, czy naprawdę chciałabym być jedynaczką.

– I co?

Śmieję się.

– Cóż… Bywały takie sytuacje, kiedy potrafiłam wyobrazić sobie życie bez siostry.

Kate wcale to nie bawi.

– Widzi pani – odzywa się – u nas to Anna zawsze musiała wyobrażać sobie życie beze mnie.


SARA

1996

Kate w wieku lat ośmiu to istna plątanina rąk i nóg, czasem bardziej podobna do lalki z drutu, przez którą prześwieca słońce, niż do małej dziewczynki. Zaglądam do jej pokoju już po raz trzeci tego ranka, a ona znów wystroiła się inaczej; teraz ma na sobie białą sukienkę z materiału w czerwone wisienki.

– Spóźnisz się na własne przyjęcie urodzinowe – upominam ją. Kate energicznymi ruchami ściąga sukienkę przez głowę.

– Wyglądam jak lody w pucharku.

– Są gorsze rzeczy – zauważam.

– Którą spódniczkę mam włożyć? Różową czy tę w paski?

Rzucam okiem na dwie barwne kałuże na podłodze.

– Różową.

– A ta w paski? Nieładna?

– Dobrze, niech będzie ta w paski.

– Włożę tę z wisienkami – postanawia Kate i odwraca się, żeby podnieść upuszczoną sukienkę. Na jej udzie widnieje siniak wielkości półdolarówki, wiśniowa plama przebijająca przez pończoszkę.

– Kate – pytam – co to jest?

Mała wykręca się, żeby zobaczyć, na co wskazuję.

– To? Chyba sobie nabiłam.

Kate od pięciu lat jest w stanie remisji. Przetoczenie krwi pępowinowej przyniosło oczekiwany skutek, lecz ja z początku i tak czekałam tylko, kiedy ktoś mi powie, że zaszła jakaś pomyłka. Kiedy Kate poskarżyła mi się, że bolą ją stopy, natychmiast zawiozłam ją do doktora Chance’a, pewna, że to ból w kościach, jeden z objawów nawrotu choroby. Okazało się, że wyrosła ze starych tenisówek. Kiedy się przewróciła, to ja, zamiast pocałować ją tam, gdzie się podrapała, pytałam, czy ma dobrą liczbę płytek krwi.

Siniak powstaje na skutek przesączenia się krwi przez tkankę pod skórą, z reguły – lecz nie zawsze – w wyniku uderzenia lub stłuczenia.

Wspomniałam już, że upłynęło całe pięć lat?

W drzwiach pokoju ukazuje się głowa Anny.

– Tata kazał powiedzieć, że przyjechali już pierwsi goście i że jemu jest wszystko jedno, w czym Kate zejdzie na dół, może być nawet włosiennica. Co to jest włosiennica?

Kate wciągnęła już sukienkę z powrotem przez głowę. Podciąga spódniczkę i rozciera siniak.

– No dobra – prycha.

Na dole czeka już dwadzieścioro dwoje jej rówieśników z drugiej klasy, tort w kształcie jednorożca, a w charakterze atrakcji – student z sąsiedztwa, który wiąże z kolorowych balonów miecze, misie i korony na głowę. Kate rozpakowuje prezenty: są tam naszyjniki ze świecących koralików, modele do sklejania, ubranka i różne gadżety dla Barbie. Największe pudełko, prezent ode mnie i od Briana, zostawia na koniec. W pudełku jest kulisty słój, a w nim złota rybka.

Kate zawsze chciała mieć własne zwierzątko. Nie możemy trzymać kota, bo Brian ma alergię na kocią sierść. Pies z kolei wymaga zbyt wiele troski jak na naszą sytuację. Zdecydowaliśmy się więc na rybkę. Kate szaleje z radości. Do końca przyjęcia wszędzie nosi ją ze sobą. Rybka dostaje imię Herkules.

Po skończonej zabawie, kiedy sprzątamy dom, przyłapuję się na tym, że wpatruję się w słój, gdzie lśniąca jak dukat rybka pływa w kółko, zadowolona z tego, że nigdzie się nie wybiera.

Trzydzieści sekund wystarczy, żeby do świadomości dotarło, iż wszystkie plany właśnie wzięły w łeb, że trzeba wykreślić z kalendarza każdą rzecz, którą miało się odwagę w nim zapisać, kpiąc przy tym z losu. Następne trzydzieści sekund przynosi pogodzenie z faktem, że nie mamy zwyczajnego życia, choćbyśmy nawet uwierzyli tym, którzy starali nam się to wmówić.

Rutynowe badanie szpiku kostnego, którego termin wyznaczono na długo przed pojawieniem się tego siniaka, wykazało obecność nieprawidłowych promielocytów. Przeprowadzony później test metodą łańcuchowej reakcji polimerazowej, czyli analiza DNA, ujawnił u naszej Kate translokację w chromosomie 15 i 17.

To wszystko oznacza, że nastąpił nawrót na poziomie komórkowym, a co za tym idzie, tylko patrzeć, jak pojawią się objawy kliniczne. Być może jeszcze przez cały miesiąc badania nie wykażą obecności blastów. Może przez cały rok Kate nie będzie miała krwiomoczu ani krwistych stolców. W końcu jednak to nastąpi. Nie da się tego uniknąć.

Nawrót. W ich ustach to słowo brzmi tak zwyczajnie jak „urodziny” albo „termin zapłaty podatku”. To część ich pracy, nieodłącznie wpisana w rozkład zajęć.

Doktor Chance wyjaśnił nam, że to właśnie jest temat jednej z wielkich debat toczonych obecnie przez specjalistów onkologów: czy lepiej naprawiać sprawne koło, czy czekać, aż cały wóz się przewróci? Doradza nam, żebyśmy zdecydowali się na leczenie kwasem all – trans – retinowym, czyli tretinoiną. Podaje się go w tabletkach wielkości połowy mojego kciuka. Jego formułę zawdzięczamy – lepiej chyba powiedzieć: ukradliśmy – starożytnym chińskim lekarzom, którzy stosowali ten środek przez długie lata. W odróżnieniu od leczenia chemioterapią, która zabija wszystko, co stanie jej na drodze, tretinoiną kieruje się wprost do chromosomu 17, a ponieważ to właśnie translokacja w chromosomie 15 i 17 uniemożliwia właściwe dojrzewanie promielocytów, tretinoiną pomaga rozwinąć poplątane geny… i powstrzymać dalsze mutacje.

Doktor Chance mówi, że dzięki tretinoinie być może uda się doprowadzić do ponownej remisji.

Kate jednak może uodpornić się na ten środek.

– Mamo… – Do salonu wchodzi Jesse, zastając mnie siedzącą na kanapie. Tkwię tutaj już od kilku godzin. Nie mogę się zmusić, żeby wstać i zabrać się do domowych obowiązków. Bo przecież to wszystko nie ma sensu. Po co robić dzieciom kanapki do szkoły, obszywać im spodnie, po co nawet płacić rachunki za ogrzewanie?

– Mamo – powtarza Jesse. – Chyba nie zapomniałaś, co?

Patrzę na niego i nie rozumiem. Zupełnie jakby mówi! po chińsku.

– O czym?

– Powiedziałaś, że jak pójdziemy do ortodonty, to potem kupisz mi nowe korki. Obiecałaś.

Obiecałam. Obiecałam, bo za dwa dni zaczynają się mecze, a Jesse wyrósł już ze swoich starych korków. Ale w tej chwili nie wiem, czy znajdę w sobie tyle siły, żeby zwlec się z kanapy i pojechać z nim do przychodni, gdzie recepcjonistka jak zwykle uśmiechnie się do Kate, a mnie powie, że mam śliczne dzieciaki. A już wyprawa do sklepu sportowego wydaje mi się po prostu grubą nieprzyzwoitością.

– Odwołam wizytę u ortodonty – mówię.

– Fajnie! – Jesse błyska srebrem na zębach. – To od razu pojedziemy po korki?

– To nie jest najlepszy moment.

– Ale…

– Jesse. Daj… mi… spokój.

– Nie mogę grać, jak nie będę miał nowych butów. A ty i tak nic nie robisz, tylko siedzisz.

– Twoja siostra – mówię opanowanym tonem – jest bardzo ciężko chora. Przykro mi, jeśli to koliduje z twoją wizytą u dentysty i z zakupem nowej pary korków. Te sprawy w żadnym razie nie są w tej chwili na pierwszym planie. Poza tym wydaje mi się, że skoro masz już dziesięć lat, to mógłbyś wreszcie dorosnąć na tyle, żeby móc zrozumieć, że cały świat nie kręci się wokół ciebie.

Jesse rzuca spojrzenie za okno, przez które widać Kate siedzącą okrakiem na gałęzi dębu. Na trawie stoi Anna, słuchając wskazówek starszej siostry; dziś jest lekcja chodzenia po drzewach.

– Właśnie widać, jaka ona chora – mówi Jesse z przekąsem. – A może to ty byś w końcu dorosła, co? Może to ty nie możesz zrozumieć, że cały świat nie kręci się dookoła niej?

Po raz pierwszy w życiu zaczynam rozumieć, jak można uderzyć dziecko. Bo patrzę w oczy mojego syna i widzę w nich samą siebie, odbicie, którego wcale nie chcę oglądać. Jesse biegnie na górę do swojego pokoju i zatrzaskuje za sobą drzwi.

Zamykam oczy i robię kilka głębokich wdechów. I nagle uderza mnie myśl: nie wszyscy umierają ze starości. Ludzie giną pod kołami samochodów, w katastrofach lotniczych, można się udławić fistaszkiem. Na tym świecie nie ma nic pewnego, a już najmniej pewna jest przyszłość.

Z ciężkim westchnieniem wchodzę po schodach, pukam do drzwi pokoju syna. Jesse niedawno odkrył muzykę; dźwięki sączą się przez jasną szparę wzdłuż progu. Słysząc pukanie, przycisza piosenkę.

– Czego chcesz?

– Porozmawiać. Chciałam cię przeprosić.

Ze środka dobiega rumor, a po chwili Jesse szeroko otwiera drzwi. Na jego wargach widnieją plamy krwi, upiorna wampirza szminka; z ust sterczą kawałki drutu, jak szpilki w ustach krawcowej. W ręce trzyma widelec, którym porozrywał aparat korekcyjny.

– Teraz już nigdzie nie musisz ze mną jeździć – mówi krótko.

Kate już od dwóch tygodni bierze tabletki z tretinoiną. Siedzimy wszyscy przy stole; Kate o tej porze dostaje lekarstwo.

– Wiecie, co wyczytałem? – mówi Jesse. – Żółwie olbrzymie żyją sto siedemdziesiąt siedem lat. – Właśnie odkrył książkę z serii „Czy wiecie, że…”. Zwariował na jej punkcie. – A małże arktyczne żyją dwieście dwadzieścia lat.

– Co to są małże arktyczne? – pyta Anna.

– Nieważne – mówi Jesse. – Papugi żyją osiemdziesiąt lat. Koty trzydzieści.

– A Herkules? – pyta Kate.

– W książce piszą, że w dobrych warunkach, przy odpowiedniej opiece, złote rybki żyją siedem lat.

Jesse przygląda się, jak Kate kładzie tabletkę na języku i popija wodą.

– Gdybyś była złotą rybką – mówi – już byś nie żyła.

Siadamy z Brianem na krzesłach w gabinecie doktora Chance’a. Minęło pięć lat, ale te znajome siedzenia są jak stara baseballowa rękawica, idealnie dopasowane. Zdjęcia na biurku też się nie zmieniły: żona lekarza wciąż ma na głowie kapelusz z szerokim rondem i stoi na molo w Newport, zbudowanym wprost na skałach, a jego syn zatrzymał się w wieku sześciu lat. Nadal trzyma w rękach tego cętkowanego pstrąga, co dodatkowo pogłębia wrażenie, że tak naprawdę nie ruszyliśmy się z tego pokoju nawet na krok.

Kuracja tretinoiną dala efekty. Przez miesiąc Kate wykazywała oznaki remisji na poziomie komórkowym. A potem w rozmazie krwi znów wykryto promielocyty.

– Możemy dalej podawać jej tretinoinę, w innych dawkach – mówi doktor Chance – ale moim zdaniem obecne niepowodzenie tej kuracji nie daje wielkich szans. Ta droga już jest zamknięta.

– A przeszczep szpiku kostnego?

– To ryzykowny zabieg, szczególnie u dziecka, które w dodatku nie wykazało pełnych objawów klinicznych nawrotu choroby. – Doktor Chance przygląda się nam. – Najpierw warto by spróbować czegoś innego. Nazywamy to wlewem limfocytów dawcy. Czasami dzieje się tak, że zastrzyk świeżych białych krwinek od zgodnego dawcy pomaga pierwszej grupie komórek, tej pochodzącej z przeszczepu krwi pępowinowej, w walce z komórkami białaczkowymi. To jakby taka armia odwodowa, wspierająca front bitwy.

– Czy to doprowadzi do remisji? – pyta Brian.

Doktor Chance potrząsa głową.

– To tylko tymczasowe rozwiązanie. Całkowity nawrót choroby wedle wszelkiego prawdopodobieństwa i tak nastąpi, ale dzięki takiemu działaniu Kate zyska na czasie i będzie mogła przygotować się odpornościowo na bardziej agresywną kurację.

– Ale ile zajmie sprowadzenie limfocytów do szpitala? – pytam.

Doktor Chance odwraca się do mnie.

– To zależy. Kiedy możecie przywieźć do nas Annę?

Drzwi windy się otwierają. W środku jest tylko jeden pasażer, bezdomny w opalizujących niebieskich okularach na nosie. Dookoła niego leży sześć plastikowych toreb wypchanych szmatami.

– Zamykać drzwi, do diabła! – krzyczy, zanim zdążymy wejść. – Nie widać, że jestem ślepy?

Naciskam przycisk parteru.

– Jutro zajęcia w przedszkolu kończą się w południe.

– Zejdź mi z torby! – ryczy bezdomny.

– Nawet jej nie dotknęłam – odpowiadam grzecznie, nieobecna myślami.

– A może jednak… – zaczyna Brian.

– Przecież stoję sto metrów od niego!

– Saro, ja nie o tym. Chodzi mi o ten wlew limfocytów. Nie możesz wymagać od Anny, żeby oddała siostrze krew.

Nagle, bez żadnego powodu, winda staje na jedenastym piętrze. Drzwi otwierają się, a potem zamykają z powrotem. Bezdomny zaczyna szperać w swoich torbach.

– Kiedy Anna się urodziła – przypominam mężowi – mieliśmy pełną świadomość, że będzie dawcą dla Kate.

– Tak. Jeden raz. Poza tym ona tego nie pamięta.

Milczę, dopóki Brian nie spojrzy na mnie.

– Oddałbyś Kate swoją krew?

– Jezu, Saro, co za pytanie…

– Ja też bym oddała. Oddałabym jej połowę serca, przysięgam, gdyby to mogło jej pomóc. Człowiek zrobi wszystko, co trzeba, że by ratować tych, których kocha, tak? – Brian pochyla głowę i po chwili kiwa nią potakująco. – Więc czemu sądzisz, że Anna myśli inaczej?

Drzwi kabiny otwierają się, ale my nie ruszamy się z miejsca. Stoimy, patrząc na siebie. Bezdomny przepycha się między nami, niosąc na rękach swoje skarby, upchnięte w szeleszczących torbach.

– Przestańcie się drzeć! – krzyczy, chociaż żadne z nas nie powiedziało ani słowa. – Jestem głuchy, nie widać?

Dla Anny ten dzień to święto. Mama i tata zabrali ją na wycieczkę. Ją i tylko ją. Może trzymać nas oboje za ręce, kiedy powoli idziemy przez parking. Co z tego, że przyjechaliśmy do szpitala?

Wytłumaczyłam jej, że Kate jest chora i żeby znów była zdrowa, panowie doktorzy potrzebują czegoś, co ma Anna. Wezmą to od niej i dadzą Kate. Moim zdaniem więcej informacji nie było konieczne.

Siedzimy w sali do badań i czekamy na lekarza. Kolorujemy rysunki prehistorycznych gadów – pterodaktyli i tyranozaurów.

– A dziś przy jedzeniu Ethan powiedział, że dinozaury umarły, bo się wszystkie przeziębiły – opowiada Anna – ale i tak nikt mu nie uwierzył.

Brian uśmiecha się szeroko.

– A jak ty sądzisz? Dlaczego dinozaury wymarły?

– Bo… ee… bo miały milion lat. – Anna spogląda na tatę. – A były wtedy urodziny?

W drzwiach staje hematolog.

– Witam wszystkich – mówi, wchodząc do sali. – Mama potrzyma córeczkę na kolanach, tak?

Siadam więc na stole do badań i biorę Annę na ręce. Brian staje obok, tak żeby mógł w razie potrzeby przytrzymać ją za ramię i za nogę.

– Gotowa? – To pytanie do Anny, która wciąż jeszcze się uśmiecha. A potem lekarz bierze do ręki strzykawkę.

– Jedno maleńkie ukłucie – obiecuje. Źle. Nie te słowa. Anna momentalnie zaczyna się rzucać. Jej ręce biją mnie po twarzy, po brzuchu. Brian nie może jej złapać. Przez wrzaski małej przebija się jego krzyk:

– Miałaś jej o wszystkim powiedzieć!

Do sali powraca lekarz; nawet nie zauważyłam, że wyszedł. Prowadzi ze sobą kilka pielęgniarek.

– Dzieci nie lubią zastrzyków, zastrzyki nie lubią dzieci – żartuje.

Pielęgniarki zabierają Annę z moich rąk. Ich łagodne głosy i jeszcze łagodniejszy dotyk szybko uspokajają dziecko.

– Nie bój się – mówią. – My się na tym dobrze znamy.

Déjà vu. Patrzę na tę scenkę i widzę Kate tego dnia, kiedy wykryto u niej białaczkę. Ostrożnie z życzeniami, myślę. Anna naprawdę jest taka sama jak jej siostra.

Odkurzam pokój dziewczynek. Nagle niechcący zawadzam rączką odkurzacza o akwarium. Herkules śmiga w powietrzu. Słój ocalał, ale odszukanie rybki rzucającej się na suchej podłodze pod biurkiem Kate zajmuje mi dłuższą chwilę.

– Trzymaj się, kolego – szepczę, wrzucając go do wody. Zabieram słój do łazienki i dolewam wody do pełna.

Herkules wypływa brzuchem do góry. Tylko nie to, błagam w myślach.

Przysiadam na skraju łóżka. Jak ja teraz powiem Kate, że zabiłam jej rybkę? A może mała nie zauważy, jeśli szybko pobiegnę do sklepu i przyniosę drugą taką samą?

Nagle obok mnie jak spod ziemi wyrasta Anna. Akurat wróciła z porannych zajęć w przedszkolu.

– Mamusiu, a dlaczego Herkules nie pływa?

Wyznanie winy mam już na końcu języka, ale w tym momencie rybka nagle przewraca się z boku na bok, daje nurka i po chwili zaczyna z powrotem krążyć dookoła swojej kuli.

– No widzisz – mówię. – Nic mu nie jest.

Pięć tysięcy limfocytów to za mało. Doktor Chance prosi o dziesięć. Termin pobrania krwi wypada w samym środku przyjęcia urodzinowego koleżanki z klasy Anny. Przyjęcie ma się odbyć w klubie gimnastycznym, na sali do ćwiczeń. Pozwalam Annie pójść tam na chwilę, złożyć życzenia, a potem jedziemy prosto do szpitala.

Solenizantka wygląda jak krucha księżniczka z porcelany; jest kopią swojej mamy w miniskali. Zsuwam z nóg pantofle i stąpam ostrożnie po miękkiej macie, rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie ich imiona. Mała nazywa się… Mallory. A mama? Monica? Margaret?

Od razu dostrzegam Annę. Siedzi razem z trenerką na batucie; obie podskakują jak popcorn na patelni. Mama Mallory podchodzi do mnie z uśmiechem rozpiętym na twarzy jak sznur światełek choinkowych.

– Pani jest pewnie mamą Anny. Nazywam się Mittie – przedstawia się. – Tak mi przykro, że Anna musi już iść. Oczywiście rozumiemy sytuację. To wspaniałe, że otrzyma pani szansę, aby dotrzeć tam, gdzie było tak niewielu.

Chodzi jej o szpital?

– Szczerze życzę, żeby pani nigdy to nie spotkało – mówię.

– Tak, tak, wiem. Ja już w windzie dostaję zawrotów głowy. – pani Mittie odwraca się, wołając w kierunku batutu: – Aniu, kochanie! Twoja mama przyszła!

Anna biegnie do nas po miękkich matach. Kiedy moje dzieci były małe, marzyłam, żeby w naszym salonie była taka podłoga, ściany, nawet sufit, żeby nic nie mogło im się stać. A co się okazało? Że mogę zapakować Kate jak komplet kruchego szkła i nic to nie da, bo największe zagrożenie czai się w środku, pod samą jej skórą.

– Co się mówi? – przypominam Annie. Mała dziękuje mamie Mallory.

– Proszę bardzo. – Mittie uśmiecha się i wręcza Annie na pożegnanie torebkę słodyczy. – Proszę przekazać mężowi, żeby dzwonił do nas, kiedy tylko będzie potrzebował. Z przyjemnością zaopiekujemy się Anną, dopóki pani nie wróci z Teksasu.

Anna zamiera, nie dokończywszy wiązania butów.

– Co właściwie powiedziała pani moja córka? – pytam.

– Że musi wyjść dziś tak wcześnie, bo cała rodzina odprowadza panią na lotnisko. W Houston zaczynają się szkolenia i treningi, więc zobaczy się pani z rodziną dopiero po powrocie na Ziemię.

– Jak to: po powrocie na Ziemię?

– Bo leci pani promem kosmicznym…?

Przez chwilę stoję jak wryta. Nie mieści mi się w głowie, że Anna mogła wymyślić podobną bzdurę, a tym bardziej że ta kobieta w nią uwierzyła.

– Nie jestem astronautką – mówię. – Nie wiem, dlaczego córka naopowiadała pani takich rzeczy.

Chwytam Annę za ramię i podrywam z ławki, chociaż nie skończyła jeszcze wiązać drugiego buta. Wychodzimy na zewnątrz. Odzywam się dopiero przy samochodzie.

– Dlaczego nakłamałaś tej pani?

Anna patrzy na mnie. Minę ma nadąsaną.

– A dlaczego nie mogłam zostać dłużej?

Bo twoja siostra jest ważniejsza od tortu i lodów. Bo ja nie mogę zrobić dla niej tego co ty. Bo tak powiedziałam i koniec.

Jestem taka zła, że dopiero za drugim razem udaje mi się otworzyć samochód.

– Przestań się zachowywać, jakbyś miała pięć lat – wypominam Annie, zanim zdążę sobie przypomnieć, że przecież tyle właśnie ma.

– Temperatura była taka – opowiada Brian – że stopił się srebrny serwis do herbaty. Ołówki na biurku były zgięte wpół.

Odrywam wzrok od gazety.

– Kto zaprószył ogień?

– Właściciele wyjechali na wakacje. Zostawili w domu psa i kota. Zwierzaki ganiały się po mieszkaniu i włączyły kuchenkę elektryczną. – Zsuwa spodnie, krzywiąc się z bólu. – Od samego klęczenia na dachu dostałem poparzeń drugiego stopnia.

Jego kolana są całe w pęcherzach i płatach schodzącej skóry. Brian spryskuje poparzenia neosporinem i zakłada opatrunek z gazy, opowiadając mi przy tym o nowym koledze z zespołu, świeżo upieczonym absolwencie szkoły pożarniczej. Mówią na niego Cezar. Przestaję słuchać, kiedy wpada mi w oko jeden list od czytelniczki, zamieszczony w dziale porad:

Proszę o radę. Moja teściowa przy każdej wizycie w naszym domu zwraca mi uwagę, że powinnam wyczyścić lodówkę. Mąż mówi, że to z życzliwości, ale ja czuję się przez nią oceniana. Ta kobieta niszczy mi życie. Jak mogę się jej przeciwstawić, nie niszcząc przy tym mojego małżeństwa?

Pozdrawiam Czytelniczka z Seattle

Co to za kobieta, która nie ma większych problemów? Wyobrażam ją sobie, pochyloną nad kartką czerpanego papieru listowego, skrobiącą na niej swoją prośbę o poradę w tej ważnej sprawie. Ciekawe, czy ta kobieta nosiła kiedyś pod sercem dziecko, czy czuła dotyk maleńkich rączek i nóżek starannie obmacujących każdy centymetr brzucha mamy, jakby to była kraina, którą należy dokładnie wymierzyć, aby wykreślić jej mapę.

– W co się tak wczytujesz? – pyta Brian, zerkając mi przez ramię.

Potrząsam głową z niedowierzaniem.

– Kobieta pisze, że jej życie wali się w gruzy z powodu głupich weków.

– A może skwaśniałej śmietany? – Brian chichocze.

– Albo oślizgłej sałaty. Jak ta biedaczka z tym wytrzymuje?

Oboje wybuchamy śmiechem, który jest tak zaraźliwy, że wystarczy nam jedno spojrzenie na siebie, żeby zacząć śmiać się jeszcze głośniej.

A po chwili wesołość gaśnie tak samo nagle, jak się zaczęła. Nie wszyscy ludzie żyją w świecie, w którym zawartość lodówki jest barometrem szczęśliwego pożycia. Niektórzy mają pracę pole gającą na wchodzeniu do płonących budynków. A inni mają umierającą córeczkę.

– Zasrana oślizgła sałata – mówię łamiącym się głosem. – To niesprawiedliwe.

Brian w mgnieniu oka przemyka przez pokój. Jedna chwila i już jestem w jego ramionach.

– Na tym świecie nie ma sprawiedliwości, kochanie – odpowiada.

Mija kolejny miesiąc. Musimy jeszcze raz jechać do szpitala, na trzecie pobranie limfocytów. Anna i ja siadamy w gabinecie lekarskim i czekamy, aż nas poproszą na zabieg. Po kilku minutach czuję pociągnięcie za rękaw.

– Mamusiu – mówi Anna.

Spoglądam na nią. Siedzi na krześle, wymachując nogami. Paznokcie ma pomalowane; Kate pożyczyła jej lakier na poprawę humoru.

– Co? – pytam.

Anna uśmiecha się do mnie.

– Chcę powiedzieć ci już teraz, gdybym potem zapomniała: wcale nie było tak strasznie, jak się spodziewałam.

Pewnego dnia, zupełnie niezapowiedzianie, zjawia się u nas moja siostra i porywa mnie ze sobą. Okazuje się, że umówiła się z Brianem: on zostaje z dziećmi, a ona zabiera mnie na wycieczkę do Bostonu. Zatrzymujemy się w hotelu Ritz – Carlton, w apartamencie na ostatnim piętrze.

– Będziemy robić, co tylko zechcesz – mówi Zanne. – Możemy iść do muzeum, zwiedzić zabytki na Szlaku Wolności, zjeść obiad gdzieś w porcie…

Ale ja marzę tylko o jednym: zapomnieć. Mijają trzy godziny, a my siedzimy na podłodze i kończymy drugą butelkę wina za sto dolarów sztuka.

Unoszę butelkę, trzymając ją w palcach za szyjkę.

– Mogłabym za to kupić sobie sukienkę.

– Chyba w tanich ciuchach – parska moja siostra, rozwalona na białym dywanie, z nogami na obitym brokatem krześle. Z ekranu telewizora Oprah Winfrey doradza, że należy żyć z umiarem. – Poza tym pomyśl o tym, że od wina, dajmy na to, marki Pinot Noir, nie sposób utyć.

Spoglądam na nią, myślę o sobie i nagle robi mi się straszliwie smutno.

– Tylko nie to – woła Zanne. – Nie będziesz mi tutaj płakać. Za płakanie w hotelu płaci się ekstra.

Nagle jedna myśl wypiera mi z głowy wszystkie inne: jakże głupi są ci goście w programie Oprah, te kobiety sukcesu z wypełnionymi terminarzami i szafami zapchanymi po brzegi. Wracam myślą do domu. Ciekawe, co Brian zrobił dziś na obiad. A Kate? Czy dobrze się czuje?

– Zadzwonię do nich.

Suzanne unosi się na łokciu.

– Masz święte prawo wyrwać się stamtąd na trochę. Żaden męczennik nie ma obowiązku umartwiać się od świtu do nocy.

Jestem odmiennego zdania.

– Macierzyństwo to taki zawód, w którym nie można pracować na zmiany.

– A matka – śmieje się Zanne – to nie męczennica.

Uśmiecham się blado.

– Tak uważasz?

Siostra wyjmuje mi słuchawkę z ręki.

– To może najpierw wyciągnij z walizki tę swoją koronę cierniową i wystrój się w nią, co? Posłuchaj siebie samej przez chwilę i przestań tak dramatyzować. Tak, to prawda, miałaś w życiu cholernego pecha. Tak, to prawda, trudno ci zazdrościć.

Czuję, jak rumieńce biją mi na policzki.

– Nie masz pojęcia, jak wygląda moje życie.

– Ty też nie – wypala Zanne – bo to wcale nie jest życie. To oczekiwanie na śmierć Kate.

– Nieprawda… – zaczynam, ale milknę. Bo to jest prawda.

Zanne głaszcze mnie po włosach i pozwala się wypłakać.

– Czasami tak mi ciężko… – wyznaję jej to, do czego nie przyznałam się nigdy i nikomu, nawet Brianowi.

– Byłoby ci lżej, gdybyś od czasu do czasu zrobiła sobie małą przerwę – mówi Zanne. – Zrozum, kochana, że Kate nie umrze wcześniej tylko dlatego, że mama wypije sobie jeszcze kieliszek wina, spędzi jedną noc w hotelu albo uśmieje się z kiepskiego kawału. Siadaj na tyłku, weź pilota, zrób głośniej i zachowuj się jak normalny człowiek.

Rozglądam się po tym pokoju, kapiącym bogactwem, patrzę na nasze dekadenckie przekąski: wino i truskawki w czekoladzie.

– Zanne – ocieram oczy – normalni ludzie tak nie robią.

Siostra podąża za moim wzrokiem.

– Masz całkowitą rację. – Bierze do ręki pilota i skacze po kanałach, dopóki nie trafi na program Jerry’ego Springera. – Może być?

Parskam śmiechem. Po chwili Suzanne dołącza do mnie i nie trzeba wiele czasu, a już leżymy na dywanie, wpatrując się w ząbkowane gzymsy dookoła sufitu, a cały pokój wiruje dookoła nas. Ni stąd, ni zowąd przypominam sobie, że kiedy byłyśmy dziećmi, to w drodze na przystanek autobusowy moja siostra zawsze szła przodem. Mogłam podbiec i dogonić ją, ale nigdy tego nie zrobiłam. Wystarczyło mi, że idę za nią. Nie chciałam niczego więcej.

Śmiech wlewa się przez otwarte okna, faluje dookoła niczym mgła. Po trzech dniach ulewnych deszczów dzieci mogły nareszcie wyjść na dwór. Są w siódmym niebie. Uganiają się z Brianem za piłką. Nasze życie w chwilach normalności potrafi być zwyczajne aż do znudzenia.

Z naręczem upranych ubrań zakradam się do pokoju Jessego, lawirując pomiędzy porozrzucanymi po całej podłodze komiksami i klockami lego. Kładę czyste rzeczy na łóżku i idę do pokoju Kate i Anny, żeby porozdzielać ich bieliznę, wymieszaną w praniu.

Kiedy układam koszulki Kate na jej komodzie, mój wzrok pada na słój; Herkules pływa do góry brzuchem. Wkładam rękę do wody i odwracam go, trzymając za ogon. Kilka machnięć płetwami i znów to samo: Herkules wypływa na powierzchnię, poruszając pyszczkiem i błyskając białym brzuchem.

Przypominam sobie słowa Jessego: przy odpowiedniej opiece złota rybka żyje siedem lat. Nasza przeżyła siedem miesięcy.

Przenoszę słój do swojego pokoju i dzwonię do informacji. Proszę o numer sklepu zoologicznego. Kiedy odbiera sprzedawczyni, pytam ją o Herkulesa.

– To znaczy, że chce pani kupić nową rybkę?

– Nie. Chcę odratować tę, którą kupiłam.

– Proszę pani – mówi dziewczyna – przecież to tylko złota rybka.

Dzwonię więc kolejno do trzech weterynarzy, lecz żaden z nich nie zna się na rybach. Przez chwilę jeszcze przyglądam się Herkulesowi, którym wstrząsają śmiertelne drgawki, a potem dzwonię na wydział oceanografii uniwersytetu stanowego i proszę o połączenie z jakimkolwiek profesorem, który może w tej chwili odebrać telefon.

Doktor Orestes przedstawia się jako badacz fauny brzegowej. Jego dziedzina to mięczaki, skorupiaki i jeżowce, nie złote rybki, ale mimo to zaczynam mu opowiadać o mojej córce, która cierpi na bardzo ostrą odmianę białaczki, i o Herkulesie, który już kiedyś przeżył beznadziejny, zdawałoby się, kryzys.

Badacz fauny morskiej milczy przez chwilę.

– Czy woda była zmieniana?

– Tak, dziś rano.

– Przez ostatnich kilka dni padały u państwa bardzo silne deszcze, prawda?

– Tak.

– Mają państwo studnię głębinową?

A co to ma do rzeczy?

– Mamy…

– Wydaje mi się, że przy takich opadach woda w państwa studni ma zbyt wiele minerałów. Proszę napełnić akwarium wodą butelkowaną, może rybka odżyje.

Opróżniam więc akwarium Herkulesa, szoruję jego ścianki i wlewam dwa litry wody mineralnej. Herkules ożywia się, choć dopiero po dwudziestu minutach. Zaczyna pływać, krąży pomiędzy liśćmi sztucznej roślinki, podszczypuje karmę.

Pół godziny później Kate zastaje mnie nad słojem, pochłoniętą obserwacją Herkulesa.

– Nie musiałaś zmieniać mu wody. Zrobiłam to dziś rano.

– Nie wiedziałam – kłamię.

Kate przyciska twarz do szklanej ścianki. Jej uśmiechnięta buzia powiększa się jak pod lupą.

– Jesse mówi, że złote rybki potrafią skupić uwagę tylko przez dziewięć sekund – opowiada mi – ale mnie się wydaje, że Herkules mnie rozpoznaje.

Dotykam jej włosów, myśląc o tym, czy wykorzystałam już swój limit cudów.


ANNA

Reklamówki potrafią wbić człowiekowi do głowy różne bzdury: że miód brazylijskich pszczół można stosować jako wosk do depilacji, że istnieją noże zdolne przeciąć metal, że pozytywne myślenie naprawdę dodaje skrzydeł, na których można polecieć, dokądkolwiek dusza zapragnie. Dzięki przejściowemu okresowi dokuczliwej bezsenności i stanowczo zbyt natężonemu katowaniu się programem Tony’ego Robbinsa z cyklu „Obudź w sobie olbrzyma” postanowiłam pewnego dnia, że zmuszę się, aby wyobrazić sobie mój świat po śmierci Kate. Tony zaklinał się, że dzięki temu, kiedy to naprawdę nastąpi, będę przygotowana.

Pracowałam nad tym całymi tygodniami. Trzymanie się myślami przyszłości jest trudniejsze, niż się wydaje, zwłaszcza kiedy przed samym nosem paraduje ci siostra, upierdliwa jak zawsze. Wymyśliłam sposób, żeby sobie z tym poradzić: udawałam, że to jej duch, który mnie nawiedza. Kiedy przestałam się do niej odzywać, Kate zaczęła myśleć, że zrobiła coś nie tak; pewnie faktycznie miała coś na sumieniu. Jeśli chodzi o mnie, to bywały dni, kiedy płakałam od rana do wieczora. Zdarzały się dni, że czułam się, jakbym połknęła kilo ołowiu, i takie, kiedy z zapałem wstawałam, ubierałam się, słałam łóżko i wkuwałam słówka do szkoły – tylko dlatego, że do tego najłatwiej było mi się zabrać.

Ale od czasu do czasu pozwalałam sobie uchylić rąbka żałobnej woalki. Wtedy przychodziły mi do głowy zupełnie nowe pomysły. Wyobrażałam sobie na przykład, że studiuję oceanografię na uniwersytecie stanowym na Hawajach. Że trenuję akrobacje spadochronowe. Że przeprowadzam się do Pragi. Starałam się wpasować w różne role, lecz czułam się tak, jakbym zmuszała się do chodzenia w tenisówkach, które są o dwa numery za małe: można w nich zrobić kilka kroków, ale potem szybko trzeba usiąść i ściągnąć but, bo każdy następny krok sprawia wielki ból. Jestem przekonana, że w moim mózgu siedzi cenzor z czerwoną pieczątką i za każdym razem przypomina mi, że o pewnych rzeczach, choćby były nie wiadomo jak kuszące, nie wolno mi nawet pomyśleć.

W sumie to chyba nawet dobrze, bo coś mi się wydaje, że gdyby naprawdę udało mi się zobaczyć siebie samą, bez Kate wpisanej w mój portret, to ten widok by mi się nie spodobał. Ani trochę.

Siedzę razem z rodzicami przy stoliku w szpitalnej stołówce. Mówię „razem” w dość ogólnym znaczeniu tego słowa. Jesteśmy raczej jak troje astronautów w próżni; każde z nas ma własny hełm i niezależny zbiornik powietrza do oddychania. Na stole stoi małe prostokątne pudełko pełne torebek z cukrem. Mama układa je z bezlitosną konsekwencją: najpierw zwykłe, potem słodzik, a na końcu nierafinowane gruzełki brązowego cukru. W końcu podnosi na mnie wzrok i odzywa się:

– Kotku…

Dlaczego te pieszczotliwe nazwy zawsze wywodzą się od zwierząt? Kotku, rybko, misiaczku, żabciu – czy to ma znaczyć, że człowiekowi wystarczy tyle troski co zwierzęciu domowemu?

– Wiem, co chcesz osiągnąć – ciągnie mama. – Zgadzam się, że należy ci się z naszej strony trochę więcej uwagi. Naprawdę nie musimy słyszeć o tym od sędziego.

Serce podchodzi mi do gardła, czuję je jak miękką gąbkę na dnie przełyku.

– Czyli że to wszystko może się skończyć?

Uśmiech mamy jest jak pierwszy słoneczny dzień w marcu, kiedy po wydającej się nie mieć końca zimie nagle powraca zapomniane ciepło na odsłoniętych łydkach i odkrytej głowie.

– O tym właśnie mówię – potakuje mama.

Koniec z krwiodawstwem. Koniec z granulocytami, limfocytami, komórkami macierzystymi, koniec planów dotyczących nerki.

– Mogę sama powiedzieć o tym Kate – ofiaruję się – żebyście wy nie musieli.

– Nie będzie trzeba. Wystarczy, że sędzia DeSalvo się dowie i będzie tak, jakby nic się nie stało.

W mojej głowie zaczyna cichutko dzwonić alarm.

– Ale… czy Kate nie będzie pytać, dlaczego przestałam być jej dawcą?

Mama nieruchomieje.

– Mówiąc „skończyć”, miałam na myśli ten twój proces.

Z całych sił potrząsam głową. To ma być odpowiedź, a jednocześnie chcę w ten sposób wyrzucić z siebie słowa, które stoją mi ością w gardle.

– Anno, na miłość boską – mama jest wprost zszokowana – co my ci zrobiliśmy, że tak nas traktujesz?

– Nic.

– Więc czego w takim razie nie zrobiliśmy?

– Ty mnie w ogóle nie słuchasz! – podnoszę głos i akurat w tym samym momencie obok naszego stolika staje zastępca szeryfa Vern Stackhouse. Wodzi wzrokiem po mnie i rodzicach. W końcu udaje mu się przywołać na twarz uśmiech.

– Widzę, że pojawiam się nie w porę. Przepraszam. – Podaje mamie kopertę, po czym skinąwszy nam głową, odchodzi.

Mama otwiera kopertę. Przebiega oczami pismo i zwraca się wprost do mnie rozkazującym tonem:

– Co ty mu nagadałaś?

– Komu?

Tata bierze do ręki zawiadomienie, które równie dobrze mogłoby być napisane po chińsku, gdyż jest pełne żargonu prawniczego.

– Co to jest? – pyta.

– Wniosek o wydanie tymczasowego zakazu kontaktów z Anną. – Mama wyrywa mu papier z ręki. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, że żądasz, aby wyrzucono mnie z domu? Tego właśnie chcesz?

Wyrzucono z domu? Nagle brak mi tchu.

– Nigdy o to nie prosiłam.

– Żaden adwokat nie złożyłby takiego wniosku we własnym imieniu, Anno.

Czasem, kiedy wywrócisz się na rowerze albo staczasz się z wysokiej wydmy, albo kiedy omsknie ci się noga i spadasz ze schodów, sekundy wloką się niemiłosiernie, jakby celowo, żeby człowiek miał czas uświadomić sobie, że sytuacja jest poważna. Znacie to uczucie?

– Nie wiem, co się stało – mówię.

– Więc jak możesz twierdzić, że potrafisz podejmować decyzje za siebie? – Mama wstaje tak gwałtownie, że przewraca krzesło. – Ale dobrze. Skoro tego sobie życzysz, zaczniemy od zaraz.

Odchodzi i zostawia mnie, a jej słowa wiszą jeszcze przez chwilę w powietrzu, twarde i szorstkie jak napięta lina.

Zdarzyło się raz, mniej więcej trzy miesiące temu, że pożyczyłam sobie od Kate kosmetyki do makijażu. No dobrze, nie pożyczyłam: ukradłam. Nie mam własnych; rodzice pozwalają nam się malować dopiero po piętnastych urodzinach. Ale sytuacja była wyjątkowa: zdarzył się cud, a Kate nie było w domu, dlatego nie mogłam zapytać jej o zgodę. A wyjątkowe sytuacje wymagają stosowania wyjątkowych metod.

Cud miał ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, włosy srebrzyste jak wąsy kukurydzy i uśmiech, od którego kręciło się w głowie. Nazywał się Kyle i niedawno przeprowadził się tutaj z Idaho, kiedy więc zaprosił mnie do kina, byłam przekonana, że nie robi tego ze współczucia. Poszliśmy na nowego „Spidermana”, ale film widział tylko on; ja przez cały seans bezskutecznie próbowałam zmusić jakąś iskrę do przeskoczenia pomiędzy jego dłonią a moją.

Wróciłam do domu, wciąż unosząc się dobre piętnaście centymetrów nad chodnikiem. Gdyby nie to, nie dałabym się zaskoczyć Kate. Przewróciła mnie na łóżko i usiadła na mnie okrakiem.

– Ty złodziejko – zasyczała. – Grzebałaś bez pytania w mojej szufladzie w łazience.

– Ty też cały czas bierzesz moje rzeczy. Dwa dni temu pożyczyłaś sobie moją niebieską bluzę.

– To zupełnie co innego. Bluzę można uprać.

– Tak? Jakoś ci nie przeszkadza, że przetaczają ci moje zarazki razem z krwią, ale na szmince już są be? – Szarpnęłam się mocniej i udało mi się przewrócić Kate na plecy. Teraz ja byłam górą.

Jej oczy zabłysły.

– Kto to był?

– O czym ty gadasz?

– Nie mów mi, że malowałaś się tak sobie. – Spadaj – mruknęłam.

– Spierdalaj. – Kate uśmiechnęła się uroczo, łaskocząc mnie wolną ręką. Tak mnie zaskoczyła, że ją puściłam. W następnej chwili stoczyłyśmy się na podłogę, walcząc zajadle, każda z nas starała się zmusić drugą do kapitulacji.

– Dość już – sapnęła wreszcie Kate. – Zabijesz mnie!

Wystarczyło. Moje ręce momentalnie opadły, jakbym oparzyła się gorącym żelazem. Leżałyśmy na podłodze pomiędzy naszymi łóżkami, dysząc ciężko i udając, że wypowiedziane przed chwilą słowa nie były wcale aż tak okrutne.

Jedziemy samochodem. Rodzice się kłócą.

– Może warto wynająć prawdziwego adwokata, proponuje tato.

– Jestem prawdziwym adwokatem, odparowuje mama.

– Saro – tłumaczy tata – jeśli nie uda ci się jej przekonać, to lepiej…

– Co lepiej, Brian? – pyta mama wyzywającym tonem. – Twierdzisz, że jakiś obcy facet w garniturze, którego widzisz po raz pierwszy w życiu, wyjaśni Annie te sprawy lepiej niż własna matka?

Po tych słowach reszta drogi upływa w milczeniu.

Na schodach wiodących do budynku sądu roi się od dziennikarzy i operatorów kamer. Jestem w głębokim szoku. Przekonana, że przyszli tutaj, żeby zrobić materiał z jakiejś naprawdę dużej sprawy, przeżywam nieziemskie zaskoczenie, kiedy ktoś podsuwa mi pod nos mikrofon. Reporterka z włosami obciętymi na miskę dopytuje się, dlaczego skarżę własnych rodziców. Mama odsuwa ją na bok. „Córka nie udziela komentarzy”, powtarza aż do znudzenia. Jeden facet wyrywa się do mnie z pytaniem, czy wiem, że jestem pierwszym dzieckiem na zamówienie urodzonym w stanie Rhode Island; przez chwilę wydaje mi się, że mama zaraz mu przyłoży.

Dowiedziałam się, w jaki sposób zostałam poczęta, kiedy miałam siedem lat. Przyjęłam to na zupełnym luzie z dwóch powodów: po pierwsze, w tym wieku myśl o moich rodzicach uprawiających seks wydałaby mi się o wiele bardziej obrzydliwa niż opowiadanie o połączeniu komórek na szalce Petriego. Po drugie, z czasem leki na bezpłodność weszły do powszechnego użycia, na świat zaczęły przychodzić pięcioraczki, a mój przypadek nagle zupełnie spowszedniał. Ale żeby nazywać mnie dzieckiem na zamówienie? Bez przesady. Gdyby moi rodzice naprawdę chcieli zadawać sobie tyle trudu, toby się postarali, żeby nie zabrakło u mnie genów posłuszeństwa, pokory i wdzięczności.

Siedzę na ławce w korytarzu sądowym. Obok mnie tata sztywno trzyma splecione dłonie na kolanach. Mama i Campbell Alexander weszli do gabinetu sędziego. Tam toczy się ich słowna potyczka. My, którzy zostaliśmy tutaj, na korytarzu, siedzimy w dziwnej, nienaturalnej ciszy, jakby tamtych dwoje zabrało ze sobą wszystkie słowa stosowne na taką chwilę.

Dobiega mnie przekleństwo wypowiedziane kobiecym głosem. Zza rogu wychodzi Julia Romano.

– Przepraszam, że się spóźniłam. Nie mogłam się przedrzeć przez tłum dziennikarzy. Wszystko w porządku?

Przytakuję, a potem potrząsam głową w milczącym zaprzeczeniu.

Julia klęka przede mną.

– Nie chcesz, żeby mama wyprowadziła się z domu?

– Nie! – Moje oczy napełniają się łzami. Co za wstyd! – Zmieniłam zdanie. Już nie chcę tego ciągnąć. Chcę to wszystko skończyć.

Julia przygląda mi się przez długą chwilę, a potem kiwa głową.

– Porozmawiam z sędzią.

Po jej odejściu koncentruję się na tym, żeby prawidłowo wciągać powietrze do płuc. Dużo rzeczy, które dotąd robiłam odruchowo, teraz sprawia mi wiele trudu. Na przykład oddychanie. Albo siedzenie cicho. Robienie tego, co trzeba.

Czuję na sobie ciężki wzrok. Odwracam się. Tata na mnie patrzy.

– Mówiłaś poważnie? – pyta. – Naprawdę nie chcesz tego dalej ciągnąć?

Nie odpowiadam. Nie drgnę nawet o milimetr.

– Bo jeśli wciąż nie jesteś pewna, to znam miejsce, gdzie mogłabyś pomyśleć w spokoju. W moim pokoju w jednostce są dwa łóżka. – Tata pociera kark. – To nie będzie wyprowadzka. Nic z tych rzeczy. Po prostu… – Spogląda na mnie.

– Będę tam mogła odetchnąć – kończę za niego, oddychając głęboko.

Tata wstaje i wyciąga do mnie dłoń. Ręka w rękę wychodzimy z budynku sądu. Dziennikarze opadają nas jak wilki, ale tym razem wykrzykiwane pytania spływają po mnie. Głowę mam lekką, a oddech czysty, jakbym znów była małą dziewczynką noszoną w letni wieczór przez tatę na barana, małą dziewczynką, która wie, że wystarczy wyciągnąć ręce, a wschodzące gwiazdy zapłaczą się między palcami jak w sieci.


CAMPBELL

Być może to prawda, że na adwokatów bezwstydnie wykorzystujących każdą sposobność do autoreklamy czeka w piekle osobny kącik, nie znaczy to jednak, że z tego powodu mamy być nieprzygotowani na nadarzające się okazje. Przed gmachem sądu rodzinnego opada mnie sfora dziennikarzy; wgryzam się w tłum, jakby był z czekolady, i dokładam wszelkich starań, żeby skupić na sobie obiektywy kamer. Wygłaszam odpowiednie komentarze na temat mojej obecnej sprawy, mówię, że jest niecodzienna, niemniej bardzo bolesna dla obu stron. Napomykam, że decyzja sędziego może mieć wpływ na prawa nieletnich w naszym kraju, jak również na badania nad komórkami macierzystymi. Na tym kończę, wygładzam na sobie garnitur od Armaniego i ciągnąc lekko za smycz Sędziego, odchodzę, wyjaśniając, że muszę pilnie porozmawiać z moją klientką.

Wewnątrz napotykam Verna Stackhouse’a. Zastępca szeryfa chwyta moje spojrzenie i unosi kciuk. Spotkałem go dziś rano i najniewinniej w świecie zapytałem, czy jego siostra – dziennikarka z „ProJo” – wybiera się dziś do sądu.

– Nie mogę zdradzić szczegółów, właściwie w ogóle nie powinienem o tym mówić – rzuciłem zagadkowo – ale szykuje się naprawdę duża sprawa.

W tym osobnym, wydzielonym kącie piekła zapewne czeka tron przygotowany specjalnie dla tych, którzy czerpią korzyści z działalności charytatywnej.

Kilka minut później już jesteśmy w gabinecie.

– Panie Alexander – sędzia DeSalvo unosi mój wniosek o zakaz kontaktów – zechce mi pan wyjaśnić, dlaczego złożył pan ten wniosek, skoro wczoraj jasno wyraziłem swoje zdanie w tej sprawie?

– Podczas pierwszego, wstępnego spotkania z kuratorem procesowym – odpowiadam – dowiedziałem się, panie sędzio, że pani Sara Fitzgerald, w obecności pani Romano, oznajmiła mojej klientce, że jej pozew jest nieporozumieniem, które wkrótce samo się wyjaśni. – Rzucam matce Anny spojrzenie z ukosa. Jej emocje zdradzają tylko naprężone mięśnie szczęk. – Jest to jawne pogwałcenie poleceń wysokiego sądu. W dotychczasowym toku tej sprawy usiłowano stworzyć warunki nieingerujące w jedność rodzinną, jednak moim zdaniem takie działanie jest bezcelowe, skoro pani Fitzgerald nie potrafi oddzielić obowiązków rodzicielskich od obowiązków adwokata strony pozwanej. Dopóki to się nie zmieni, konieczna będzie fizyczna separacja obu stron.

Sędzia DeSalvo bębni palcami po biurku.

– Pani Fitzgerald, czy to prawda, że wyraziła się pani w ten sposób w rozmowie z Anną?

– A cóż w tym dziwnego?! – Sara wybucha. – Chcę dotrzeć do sedna tej sprawy!

Jej przyznanie się jest jak zawalenie się namiotu cyrkowego. W gabinecie zapada głęboka cisza. Julia wybiera właśnie ten moment, żeby stanąć w otwartych gwałtownie drzwiach.

– Przepraszam za spóźnienie – mówi zdyszana.

– Pani Romano – zapytuje ją sędzia – czy miała pani okazję rozmawiać dziś z Anną?

– Tak, widziałyśmy się przed chwilą. – Julia spogląda na mnie, potem na Sarę. – Wydała mi się bardzo zdezorientowana.

– Czy mogę poznać pani zdanie na temat wniosku złożonego przez pana Alexandra?

Julia zakłada za ucho nieposłuszny kosmyk włosów.

– Zebrałam jak dotąd zbyt mało informacji, żeby podjąć oficjalną decyzję, ale przeczucie mówi mi, że usunięcie matki Anny z domu rodzinnego byłoby pomyłką.

Słysząc te słowa, momentalnie sztywnieję. Mój pies, wyczuwając napięcie, wstaje z podłogi.

– Panie sędzio, pani Fitzgerald przed chwilą sama przyznała, że złamała polecenie sądu. Powinna przynajmniej odpowiedzieć za naruszenie praw etyki zawodowej i…

– Panie Alexander, w tej sprawie nie sposób kierować się wyłącznie literą prawa – mówi sędzia DeSalvo, po czym zwraca się do Sary: – Pani Fitzgerald, stanowczo doradzam pani wynajęcie niezawisłego adwokata, który będzie w tej sprawie reprezentował panią oraz pani męża. Dziś jeszcze nie wydam zakazu kontaktów, ale ostrzegam panią po raz kolejny: proszę nie rozmawiać z córką o procesie aż do rozpatrzenia sprawy, które odbędzie się w poniedziałek. Jeżeli usłyszę, że ponownie zlekceważyła pani niniejsze polecenie, sam postawię panią przed sądem i osobiście dopilnuję pani usunięcia z domu. – Sędzia zatrzaskuje segregator z aktami sprawy i wstaje. – Do poniedziałku bardzo proszę nie zawracać mi głowy, panie Alexander.

– Muszę porozmawiać z moją klientką – oświadczam i szybko wycofuję się na korytarz. Wiem, że Anna czeka tam z ojcem.

Tak jak się spodziewałem, Sara Fitzgerald depcze mi po piętach. Za nią podąża Julia, domyślam się, że z zamiarem łagodzenia ewentualnych spięć. Nagle stajemy jak wryci, cała trójka. Na ławce, na której została Anna, siedzi tylko Vern Stackhouse i drzemie.

– Vern? – odzywam się.

Zastępca szeryfa zrywa się na równe nogi, odchrząkując z zażenowaniem.

– Mam chory kręgosłup. Co jakiś czas muszę usiąść i go odciążyć.

– Gdzie jest Anna Fitzgerald?

Vern ruchem głowy pokazuje główne drzwi.

– Wyszła z ojcem kilka minut temu.

Sara, jak można wyczytać z jej twarzy, jest tym tak samo zaskoczona jak ja.

– Podwieźć panią do szpitala? – pyta Julia.

Matka Anny potrząsa głową i wygląda przez przeszklone drzwi, za którymi tłoczą się dziennikarze.

– Czy jest tutaj jakieś inne wyjście?

Sędzia, mój pies, wtyka mi pysk w dłoń. Cholera, myślę. Julia odprowadza Sarę korytarzem na tyły budynku.

– Muszę z tobą porozmawiać! – woła do mnie przez ramię.

Czekam, aż odwróci się plecami, potem prędko łapię Sędziego za jego uprząż i ciągnę w przeciwnym kierunku.

– Czekaj! – Nie mija pięć sekund, a już słyszę za sobą stukot szpilek na posadzce. – Powiedziałam, że chcę z tobą porozmawiać!

Przez chwilę całkiem poważnie zastanawiam się nad skokiem przez okno. Zatrzymuję się gwałtownie, odwracam i przywołuję na twarz najbardziej ujmujący uśmiech.

– Ściśle rzecz biorąc, powiedziałaś, że musisz ze mną porozmawiać. Gdybyś powiedziała, że chcesz, to być może poczekałbym na ciebie. – Sędzia wbija zęby w połę marynarki, mojej bardzo drogiej marynarki od Armaniego, i zaczyna mnie ciągnąć. – Ale teraz wybacz, jestem umówiony.

– Co ci odbiło? – pyta Julia. – Przecież rozmawiałeś z Anną o zachowaniu jej matki. Powiedziałeś, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

– To prawda. Jedziemy. Sara wywierała nacisk na Annę. Anna miała dość nacisków. Wytłumaczyłem jej, na czym polegają możliwe rozwiązania tej sytuacji.

– Rozwiązania sytuacji? Przecież to jest trzynastoletnia dziewczynka. Czy ty wiesz, ile razy widziałam już na procesach dzieci, które zachowują się dokładnie odwrotnie, niż przewidują ich rodzice? Przychodzi do mnie mama z zapewnieniem, że synek zezna przeciwko facetowi, który go molestował; mówi tak dlatego, że chce posadzić zboczeńca za kratki na dożywocie. Tymczasem jej synka nie obchodzi wyrok dla zboczeńca. On tylko nie chce drugi raz mieć go przed sobą na wyciągnięcie ręki albo uważa, że powinno mu się przebaczyć i dać szansę poprawy, bo tak robią jego rodzice, kiedy on jest niegrzeczny. Nie możesz traktować Anny jak zwykłego dorosłego klienta. Ona nie jest emocjonalnie przygotowana na odcięcie się od rodziny i podejmowanie własnych, niezależnych decyzji.

– Cały ten proces to właśnie ma na celu – zauważam.

– Więc może cię zainteresuje wiadomość, że niecałe pół godziny temu Anna oświadczyła mi, że zmieniła zdanie w kwestii całego tego procesu. – Julia unosi brew. – Nie wiedziałeś o tym, prawda?

– O tym mi nie powiedziała.

– A wiesz dlaczego? Bo obydwoje mówicie o kompletnie różnych rzeczach. Ty jej zreferowałeś prawne metody przeciwdziałania naciskom strony przeciwnej, mającym na celu doprowadzenie do wycofania pozwu. Zgodziła się bez problemu, to jasne. Ale czy naprawdę sądzisz, że ona zrozumiała, co to będzie oznaczać w praktyce? Że w domu będzie o jednego rodzica mniej, że nie będzie komu ugotować obiadu, odwieźć jej do szkoły, pomóc przy lekcjach, że nie będzie mogła pocałować mamy na dobranoc, a cała reszta rodziny będzie na nią bardzo zła? Z całej twojej przemowy Anna wyłowiła dwa słowa: koniec nacisków. Słowa „separacja” nawet nie usłyszała.

Sędzia skowyczy już nie na żarty.

– Muszę iść – mówię.

– Dokąd? – Julia rusza za mną.

– Mówiłem ci. Jestem umówiony. – Wszystkie drzwi w korytarzu są zamknięte, ale w końcu jedna gałka obraca się w mojej dłoni. Zamykam za sobą drzwi na zasuwkę. – Męska – mówię serdecznym tonem.

Julia szarpie za gałkę, bije pięścią w okienko z przydymionego szkła.

– Tym razem mi się nie wymkniesz! – krzyczy do mnie przez zamknięte drzwi. – Czekam tu na ciebie.

– A ja jestem zajęty – odkrzykuję. Sędzia opiera pysk na moim udzie. Zanurzam palce w jego gęstym, długim futrze. – Już dobrze – mówię mu, obracając się twarzą w stronę pustego pomieszczenia.


JESSE

Co jakiś czas zachodzą takie okoliczności, kiedy muszę zaprzeczyć moim poglądom i uwierzyć w Boga. To jest właśnie taka chwila: wracam do domu, a na progu siedzi nieziemska laska. Na mój widok wstaje i startuje do mnie z pytaniem, czy znam może Jessego Fitzgeralda.

– A kto chce wiedzieć? – odpowiadam pytaniem.

– Ja.

Posyłam jej mój najbardziej czarujący uśmiech.

– W takim razie oto jestem.

Przerwę na chwilę opowieść i opiszę wam to zjawisko. Dziewczyna jest starsza ode mnie, ale z każdym kolejnym spojrzeniem różnica wieku coraz bardziej się zaciera. W burzy jej loków mógłbym się zagubić, a jej usta są tak miękkie i pełne, że trudno mi oderwać od nich wzrok nawet po to, żeby ocenić resztę jej walorów. Oddałbym wszystko, żeby móc dotknąć jej skóry, nawet w tych całkiem zwyczajnych miejscach – żeby tylko się przekonać, czy naprawdę jest taka gładka, na jaką wygląda.

– Nazywam się Julia Romano – mówi anioł. – Jestem kuratorem sądowym.

Orkiestra niebiańskich smyczków grająca w mojej duszy w jednej chwili kończy swój występ fałszywym zgrzytem.

– Z policji?

– Nie. Jestem adwokatem. Pomagam sędziemu w sprawie twojej siostry.

– Kate?

Przez jej twarz przebiega jakiś cień.

– Nie. W sprawie Anny. Anna złożyła wniosek o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych.

– Aha. No tak, wiem o tym.

– Naprawdę? – Widzę, że jest zaskoczona. Pewnie uważała, że nieposłuszeństwo wobec rodziców jest wyłączną domeną Anny. – A wiesz może, gdzie ona teraz jest?

Rzucam okiem na ciemne okna opustoszałego domu.

– Azali jestem stróżem siostry mojej? – Szczerzę do niej zęby. – Jeśli masz życzenie poczekać tutaj na nią, zapraszam do siebie, na górę. Pokażę ci, że tak powiem, moją kolekcję znaczków.

Anioł nie odmawia. Jestem w szoku.

– Niezły pomysł. Chcę cię spytać o parę rzeczy.

Opieram się o framugę i splatam ręce na piersi, wypychając pięściami bicepsy. Posyłam jej uśmiech, który zawrócił w głowie połowie studentek na uniwerku Rogera Williamsa w Bristolu.

– A co robisz dziś wieczorem?

W jej oczach widzę zdziwienie, jakbym mówił po chińsku. Nie, cholera, ona pewnie rozumie po chińsku. Po chińsku, japońsku, czy nawet, kurna, po marsjańsku.

– Czy ty aby nie próbujesz wyrwać mnie na randkę? – pyta, dowodząc, że się nie myliłem.

– Staram się, nie widać? – odpowiadam.

– To możesz przestać – pada chłodna odpowiedź. – Mogłabym być twoją matką.

– Masz cudowne oczy. – Tak naprawdę chodzi mi o jej cycuszki, ale co tam.

Akurat w tym właśnie momencie Julia Romano szczelnie zapina marynarkę od kostiumu. Parskam śmiechem.

– A może porozmawiamy tutaj? – proponuje.

– Wszystko jedno – odpowiadam i prowadzę ją do siebie.

W środku nie jest nawet najgorzej, zważywszy na to, jak zwykle wygląda moje mieszkanie. Stos naczyń w zlewie ma dopiero dwa dni, a rozsypane płatki, leżące cały dzień na podłodze, przynajmniej nie śmierdzą tak jak rozlane mleko. Na samym środku stoi wiadro, kanister z benzyną, a obok leżą szmaty; majstruję pochodnie. Wszędzie walają się ubrania; część z nich wykorzystałem w przemyślny sposób, żeby zatkać przecieki w moim destylatorze.

– I co ty na to? – Uśmiecham się. – Martha Stewart byłaby zachwycona, nie?

– Martha Stewart poświęciłaby życie badaniu twojego przypadku – mruczy Julia w odpowiedzi. Siada na kanapie, ale natychmiast podskakuje, odrywając od siedzenia garść frytek. O mój Boże! Na jej słodkim tyłeczku został tłusty ślad w kształcie serca!

– Napijesz się czegoś? – proponuję.

Niech nikt nie mówi, że matka nie wpoiła mi manier.

Julia rozgląda się i potrząsa głową.

– Opuszczę kolejkę.

Wzruszam ramionami, wyjmując z lodówki browarek.

– Rozumiem, że front domowy się podzielił?

– Nie wiesz, co się dzieje w domu?

– Staram się tym nie interesować.

– Dlaczego?

– Bo w tym jestem najlepszy. – Pociągam solidny łyk piwa, uśmiechając się szeroko. – Chociaż takiego wydarzenia w sumie nie chciałbym przegapić.

– Opowiedz mi o twoich siostrach.

– Co chciałabyś wiedzieć? – Przysiadam się do niej na kanapę, za blisko, o wiele za blisko. Celowo.

– Jak ci się z nimi układa?

Pochylam się w jej stronę.

– Czy to ma być pytanie z serii: „Czy jesteś dobrym bratem”? – Nie doczekuję się nawet mrugnięcia okiem, daję więc spokój wygłupom. – Znoszą mnie jakoś – odpowiadam. – Jak wszyscy.

Ta odpowiedź widocznie ją zaciekawiła, bo zapisuje coś w małym notesiku.

– Jak to jest dorastać w takiej rodzinie? – pyta po chwili.

Mam na końcu języka co najmniej dziesięć luzackich tekstów, ale nie wiadomo czemu odpowiadam jej w sposób, który mnie samego zaskakuje.

– Kiedy miałem dwanaście lat, Kate znów zachorowała, nic poważnego, zwykła infekcja, ale i tak przecież nie mogła poradzić sobie z tym sama. Zabrali więc Annę do szpitala, żeby pobrać od niej granulocyty, no, krwinki białe. Wypadło to akurat w Wigilię, chociaż przecież nikt, a zwłaszcza sama Kate, tego złośliwie nie zaplanował. Rano mieliśmy iść całą rodzinką kupić choinkę. – Wyciągam z kieszeni paczkę fajek. – Pozwoli pani? – Nie czekając na odpowiedź, zapalam jednego. – W ostatniej chwili podrzucili mnie sąsiadom. Głupio wyszło, bo do tamtych zjechali krewni na wielką rodzinną Wigilię. Wszyscy szeptali po kątach, zerkając co chwila na mnie, jakbym był jakimś przybłędą z domu dziecka, a na dodatek głuchym jak pień. Szybko zaczęło mnie to wkurzać. Powiedziałem, że idę do łazienki, i dałem stamtąd nogę. Wróciłem do domu, wziąłem siekierę ojca – ma ich kilka – do tego piłę i ściąłem taki mały świerczek, który rósł na środku podwórka. Zanim sąsiedzi się kapnęli, że mnie nie ma, zdążyłem osadzić drzewko w stojaku i ustawić je w dużym pokoju, przybrane, z łańcuchami, bombkami i czym tam jeszcze.

Do tej pory pamiętam te światełka, czerwone, niebieskie, żółte, mrugające z gałęzi choinki, na których nawieszałem tyle tego badziewia, że aż się uginały.

Rano w pierwszy dzień świąt rodzice przyjechali po mnie do sąsiadów. Byli zmęczeni jak diabli, ale w domu pod choinką czekały prezenty. Ucieszyłem się jak nie wiem co. Wyszukałem paczkę z moim imieniem. W środku był mały nakręcany samochodzik. Świetny prezent, ale dla trzylatka, a nie dla mnie. No i poza tym akurat wiedziałem, że sprzedają takie w szpitalnym kiosku. Wszystkie prezenty, które wtedy dostałem, były tam kupione. Wyobraź to sobie. – Gaszę peta o spodnie. – A o drzewku nie wspomnieli nawet słowem. Tak to jest dorastać w tej rodzinie.

– A Anna? Czy rodzice traktują ją tak samo jak ciebie?

– Nie. Anna jest potrzebna Kate, która jest na pierwszym planie. Dlatego ją hołubią.

– W jaki sposób rodzice decydują, kiedy Anna udzieli pomocy siostrze? – pyta Julia.

– Uważasz, że decyzja w ogóle wchodzi w grę? Że ktoś tu ma jakiś wybór?

Julia unosi głowę.

– A nie jest tak?

Zbywam ją milczeniem, bo nie jestem na tyle głupi, żeby nie domyślić się, że to jest pytanie retoryczne. Wyglądam przez okno. Na podwórku cały czas sterczy pieniek po tamtym świerku. W tej rodzinie nikt nie trudzi się zacieraniem śladów po swoich błędach.

Kiedy miałem siedem lat, wbiłem sobie do głowy, że przekopię się do Chin. Próbowałem sobie wyobrazić, ile czasu i pracy będzie wymagało wykonanie tunelu w linii prostej na wylot przez całą Ziemię. Wziąłem z garażu łopatę i zacząłem kopać dziurę, niezbyt szeroką, na tyle tylko, żebym mógł się do niej wślizgnąć. Wieczorem zakrywałem wykop starym plastikowym workiem, na wypadek gdyby w nocy miało padać. Pracowałem w pocie czoła przez cztery tygodnie; kamienie drapały moje ramiona, znacząc je bliznami bojowymi, a korzenie chwytały mnie za nogi.

Nie wziąłem jednak pod uwagę ścian mojego tunelu, wyrastających coraz wyżej dookoła mnie, ani też gorącego łona planety, parzącego mnie przez podeszwy trampek. Kiedy wkopałem się już dość głęboko, kompletnie straciłem orientację. Zgubiłem się. W ciemnym tunelu trzeba oświetlać sobie drogę, a w tym akurat nigdy nie byłem dobry.

Tata przybiegł, słysząc moje krzyki. Znalazł mnie w pół sekundy, chociaż w moim odczuciu czekałem na niego przez kilka ludzkich pokoleń. Wsunął się do mojej jamy, nie wiedząc, czy ma podziwiać moją ciężką pracę, czy ganić bezdenną głupotę.

– Przecież to się mogło na ciebie zawalić! – powiedział, wyciągając mnie stamtąd i stawiając na twardej ziemi.

Dopiero gdy stąd spojrzałem, zdałem sobie sprawę, że moja jama nie ciągnie się jednak całe kilometry w głąb ziemi. Tata, stojąc na dnie, schował się w niej tylko po piersi.

Coś wam powiem. Ciemność to pojęcie względne.


BRIAN

Niecałe dziesięć minut. Tyle potrzeba Annie, żeby wprowadzić się do mojego pokoju w remizie. Układa ubrania w szufladzie i kładzie swoją szczotkę do włosów na półce, tuż obok mojej. Zostawiam ją i zaglądam do kuchni. Paulie robi obiad, a chłopcy siedzą dookoła stołu. Czekają na wyjaśnienia.

– Przez jakiś czas Anna pomieszka tutaj ze mną – informuję ich. – Musimy przemyśleć pewne sprawy.

Cezar odrywa wzrok od czasopisma.

– Będzie z nami jeździć?

O tym nie pomyślałem. Może jeśli poczuje się jak praktykantka ze szkoły pożarniczej, łatwiej jej będzie oderwać myśli od tamtej sprawy.

– A wiesz – odpowiadam Cezarowi – że to chyba dobry pomysł?

Paulie odwraca się od kuchni. Robi dziś meksykańskie fajitas z wołowiny.

– Dobrze się, czujesz, kapitanie?

– Jasne. Miło, że pytasz.

– Gdyby ktoś chciał ją tu niepokoić – mówi Red – najpierw będzie miał z nami do czynienia.

Reszta zgodnie kiwa głowami. Ciekawe, co by sobie pomyśleli, gdybym im powiedział, że tym kimś, kto niepokoi Annę, są jej rodzice – Sara i ja.

Zostawiam chłopaków przygotowujących kuchnię do obiadu i wracam do pokoju. Anna siedzi po turecku na drugim łóżku.

– Hej – próbuję ją zagadnąć, ale nie odpowiada. Dopiero po chwili dostrzegam słuchawki, przez które Bóg raczy wiedzieć, co sączy się wprost do jej uszu.

Zauważywszy, że wszedłem, Anna wyłącza muzykę i zsuwa słuchawki na szyję. Wyglądają jak naszyjnik – obroża.

– Hej – mówi.

Przysiadam na skraju łóżka.

– Chcesz coś porobić?

– A masz jakiś pomysł?

Wzruszam ramionami.

– Nie wiem. Możemy pograć w karty.

– W pokera?

– W pokera, w wojnę, wszystko jedno. Uważne spojrzenie.

– W wojnę?

– Mogę zapleść ci warkocze…

– Tato – pyta Anna – dobrze się czujesz?

Łatwiej mi wbiec prosto do walącego się budynku, niż pomóc córce oswoić się z nowym, nieznanym miejscem.

– Chciałem tylko… żebyś nie czuła się tutaj skrępowana i robiła, co chcesz.

– Mogę zostawić paczkę tamponów w łazience?

W jednej chwili na moją twarz bije rumieniec. Anna, jakby tym zarażona, też się czerwieni. Pracuje u nas tylko jedna kobieta – strażak, w dodatku w niepełnym wymiarze godzin, a toaleta dla kobiet jest na dole. Ale mimo wszystko…

Anna opuszcza głowę, włosy opadają jej na twarz.

– Nie chciałam… Będę je trzymać u siebie…

– Możesz je trzymać w łazience – oznajmiam, po czym dodaję z przekonaniem: – Gdyby ktoś miał jakieś obiekcje, powiemy, że to moje.

– Chyba ci nie uwierzą, tato.

Obejmuję córkę ramieniem.

– Nie wszystko musi od razu mi wychodzić. Nigdy nie dzieliłem pokoju z trzynastolatką.

– Ja też nieczęsto pomieszkuję z facetami po czterdziestce.

– To dobrze, bo musiałbym ich wszystkich pozabijać.

Czuję na szyi jej uśmiech, wilgotną pieczątkę. Być może to wcale nie uda mi się przekonać samego siebie, że to posunięcie scementuje jedność mojej rodziny, chociaż pierwszy krok w tym kierunku oznacza rozdarcie jej na dwa obozy.

– Tato?

– Hmm?

– Tak na przyszłość: w wojnę grają dzieci, które jeszcze nie wiedzą, do czego służy nocniczek.

Obejmuje mnie supermocno, tak jak kiedyś, kiedy była malutka. W nagłym przebłysku przypominam sobie ostatni raz, kiedy niosłem ją na rękach. Spacerowaliśmy przez łąkę całą piątką; pałki wodne górowały nad Anną. Porwałem ją na ręce i razem przedzieraliśmy się przez morze traw. Wtedy właśnie po raz pierwszy oboje zauważyliśmy, że nogi mojej córeczki prawie dotykają ziemi, że jest już za duża, żeby siedzieć u taty na rękach. Bardzo szybko zaczęła się wiercić, żebym postawił ją na ziemi. Chciała iść sama.

Złote rybki nigdy nie urosną większe niż akwarium, w którym się je trzyma. Fantastycznie wygięte gałęzie drzewek bonsai są miniaturowe. Oddałbym wszystko, żeby Anna nie musiała dorosnąć. Dzieci przerastają nas o wiele szybciej, niż my przerastamy je.

To niezwykłe, że to wszystko dzieje się w tym samym czasie: jedna z naszych córek ciąga nas po sądach, a druga, ciężko chora, po szpitalach. Ale przecież dobrze wiedzieliśmy, że Kate przechodzi ostatnie stadia choroby nerek; to sytuacja z Anną spadła na nas jak grom z jasnego nieba. A jednak jak zawsze okazało się, że potrafimy sobie jakoś z tym poradzić. Ludzka odporność na stres przypomina łodygę bambusa: na pierwszy rzut oka nikt nie dałby wiary, jak bardzo jest elastyczna.

Dziś po południu, po powrocie z sądu, zostawiłem Annę w domu, zajętą pakowaniem swoich rzeczy, i pojechałem do szpitala. Kiedy wszedłem do pokoju Kate, akurat trwała dializa. Kate spała ze słuchawkami na uszach. Z krzesła obok łóżka podniosła się Sara, kładąc ostrzegawczo palec na ustach.

Wyprowadziła mnie na korytarz.

– Co tam u Kate? – zapytałem.

– Bez większych zmian – odparła. – A co z Anną?

Wymieniliśmy informacje o naszych dzieciach tak, jakby to była gra kartami obrazkowymi; nie chcemy się jeszcze ich pozbywać, więc tylko migamy nimi przed oczami przeciwnika. Spojrzałem na Sarę, zachodząc w głowę, jak mam jej powiedzieć o tym, co zrobiłem.

– Gdzie was dwoje poniosło, kiedy ja użerałam się z sędzią? – zapytała.

No cóż. Ten, kto tylko siedzi i rozmyśla o tym, czy ogień jest bardzo gorący, nigdy nie ruszy do akcji.

– Zabrałem Annę do jednostki.

– Miałeś wezwanie do pracy?

Wziąłem głęboki wdech i skoczyłem w tę przepaść, którą stało się moje małżeństwo.

– Nie. Anna przez kilka dni pomieszka ze mną. Ona potrzebuje teraz mieć trochę czasu dla siebie.

Sara wbiła we mnie wzrok.

– Przecież nie będzie sama, tylko z tobą.

Ni stąd, ni zowąd w jednej chwili szpitalny korytarz zrobił się w moich oczach zbyt jasny i przepastnie szeroki.

– Czy to źle? – zapytałem.

– Tak – padła odpowiedź. – Chyba nie myślisz poważnie, że pomożesz Annie na dłuższą metę, wkupując się w jej łaski, kiedy ma napad złego humoru?

– Ja nie wkupuję się w jej łaski. Chcę stworzyć jej warunki, w których będzie mogła przemyśleć pewne rzeczy i sama dojść do właściwych wniosków. To ja siedziałem z Anną na korytarzu, kiedy ty byłaś w gabinecie sędziego. Martwię się o nią.

– I tutaj się różnimy – zwraca mi uwagę Sara. – Ja martwię się o obie nasze córki.

Przez jedną krótką chwilę ujrzałem Sarę taką, jaką ją kiedyś znałem: zawsze wiedziała, gdzie znaleźć uśmiech, i nie musiała wygrzebywać go z samego dna; umiała spalić każdy dowcip, a mimo to uśmiać się z niego do rozpuku; potrafiła namówić mnie do wszystkiego praktycznie bez żadnego wysiłku. Ująłem jej twarz w dłonie. Aha, znalazłem cię, pomyślałem, i pochyliwszy się, pocałowałem ją w czoło.

– Wiesz, gdzie nas szukać – powiedziałem, po czym odwróciłem się i odszedłem.

Kilka minut po północy przychodzi wezwanie do wypadku. Anna mruga, wystawiając nos spod koca, rozbudzona dzwonkiem alarmowym i oślepiona automatycznie włączonym światłem, które zalewa cały pokój.

– Możesz zostać – mówię jej, ale ona już jest na nogach i wkłada buty.

Dałem jej stary, używany kombinezon naszej jedynej strażaczki, robocze buty i kask. Anna zarzuca na ramiona kurtkę i wskakuje na tył karetki, na siedzenie zwrócone tyłem do kierunku jazdy, zaraz za siedzeniem kierowcy, którym dzisiaj jest Red. Zapina pas.

Pędzimy na sygnale ulicami Upper Darby. Wezwano nas do domu starców „Sunshine Gates”, do tej poczekalni lepszego świata. Red wyciąga z karetki nosze, a ja biorę torbę ze środkami pierwszej pomocy. Przy drzwiach wejściowych czeka na nas pielęgniarka.

– Upadła i na chwilę straciła przytomność – informuje nas. – Ocknęła się, ale umysłowo nie doszła do siebie.

Prowadzi nas do pokoju, w którym na podłodze leży pani w starszym wieku, niskiego wzrostu i drobnej, ptasiej budowy. Z rany na czubku jej głowy sączy się krew. W powietrzu czuć zapach wskazujący na to, że nie panuje nad wypróżnieniem.

– Witaj, złotko. – Bez chwili zwłoki pochylam się nad nią. Ujmuję jej dłoń, o skórze cienkiej jak krepa. – Dasz radę chwycić mnie za palce? – Odwracam głowę do pielęgniarki: – Jak ona się nazywa?

– Eldie Briggs. Ma osiemdziesiąt siedem lat.

– Zaraz ci pomożemy, Eldie – mówię do niej, nie przerywając badania. – Rana tłuczona w okolicy kości potylicznej. Będą potrzebne sztywne nosze. – Red wraca biegiem do karetki, a ja mierzę ciśnienie krwi i tętno. Nieregularne. – Czujesz ból w piersi? – pytam Eldie. Staruszka jęczy, lecz mimo to kręci przecząco głową, a za chwilę jej twarz wykrzywia grymas. – Będę musiał założyć ci kołnierz, złotko, dobrze? Wygląda na to, że mocno uderzyłaś o coś głową. – Wraca Red, niosąc sztywne nosze. Spoglądam ponownie na pielęgniarkę. – Czy zaburzenie percepcji to przyczyna czy skutek upadku?

Pielęgniarka potrząsa głową.

– Nikt nie widział, jak to się stało.

– No jasne – mamroczę pod nosem. – Potrzebny mi koc.

Podaje mi go ktoś o drobnych, roztrzęsionych rękach. Dopiero w tej chwili przypominam sobie, że Anna pojechała z nami.

– Dziękuję, kochanie – przerywam na chwilę te czynności, żeby uśmiechnąć się do córki. – Chcesz nam pomóc? Stań przy nogach pani Briggs.

Anna potakuje, przykucnąwszy tam, gdzie jej powiedziałem. Twarz ma bladą.

– Eldie, kiedy policzę do trzech, obrócimy cię… – Odliczam, kładziemy chorą na sztywnych noszach, zapinamy taśmy. Rana na głowie znów zaczyna krwawić.

Ładujemy nosze do karetki. Red zapuszcza silnik i rusza do szpitala. Ja, uwijając się w ciasnocie tylnej kabiny, zawieszam zbiornik z tlenem na ramieniu wieszaka, prosząc jednocześnie Annę, żeby mi podała zestaw do kroplówki. Rozcinam ubranie Eldie.

– Jest pani z nami, pani Briggs? Uwaga, teraz lekko panią ukłuję. – Biorę w dłonie jej rękę i próbuję znaleźć żyłę, ale wszystkie są tak cienkie jakby wyrysowane ołówkiem. Przypominają szkic jakiegoś projektu. Moje czoło pokrywa się kropelkami potu. – Kochanie – proszę Annę – możesz znaleźć igłę dwadzieścia dwa? Dwudziestką nie dam rady.

Płacz i jęki chorej wcale mi nie pomagają. Wstrząsy karetki, zarzucanie na zakrętach i przy hamowaniu też nie ułatwiają trafienia cieńszą igłą w żyłę.

– Cholera. – Rzucam drugi zestaw na podłogę.

Szybko mierzę tętno, po czym sięgam po radiotelefon i wybieram numer szpitala, żeby uprzedzić ostry dyżur, że już do nich jedziemy.

– Pacjentka, osiemdziesiąt siedem lat. Upadła. Jest przytomna i odpowiada na pytania. Ciśnienie sto trzydzieści sześć na osiemdziesiąt trzy, tętno około stu trzydziestu, nieregularne. Próbowałem podłączyć kroplówkę, ale nic mi z tego nie wyszło. Z tyłu głowy rana tłuczona, krwawienie opanowane. Podałem chorej tlen. Co jeszcze chcecie wiedzieć?

Światła nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki zalewają kabinę jasnością, w której dostrzegam twarz Anny. Ciężarówka skręca, robi się ciemniej. Zauważam, że moja córka trzyma w dłoniach rękę tej obcej kobiety.

Dojeżdżamy pod wejście na ostry dyżur. Wyciągamy z karetki nosze. Automatyczne drzwi otwierają się przed nami. W środku czekają już lekarze i pielęgniarki.

– Chora jest przytomna i rozmawia z nami – melduję im.

Jeden z pielęgniarzy bierze w dłoń wątły nadgarstek Eldie, uderza po nim palcami.

– Jezu… – szepcze.

– No właśnie. Dlatego nie mogłem podłączyć kroplówki. Ciśnienie musiałem mierzyć opaską dla dzieci.

Nagle przypominam sobie o Annie, która wciąż stoi w drzwiach. Jej oczy są szeroko otwarte.

– Tatusiu, czy ta pani umrze?

– Wydaje mi się, że miała udar, ale wyliże się z tego. Usiądziesz tu, na tym krześle, i poczekasz na mnie? Zaraz do ciebie przyjdę. Nie będzie mnie najwyżej pięć minut.

– Tato? – dobiega mnie jej głos. Zatrzymuję się w progu. – Fajnie by było, jakby każdy chory był taki jak ta pani, prawda?

Anna nie potrafi spojrzeć na to moimi oczami. Nie wie, że Eldie Briggs to był koszmar wszystkich ratowników: żyły cienkie jak niteczki, niestabilna… Moja córka nie zdaje sobie sprawy, że to wcale nie był dobry przypadek. Chodzi jej o to, że panią Eldie Briggs można będzie wyleczyć.

Wchodzę na salę i zgodnie z procedurą przekazuję ekipie z ostrego dyżuru wszelkie informacje dotyczące przywiezionej pacjentki. Około dziesięciu minut później, po wypełnieniu formularza, wychodzę do poczekalni. Anny już tam nie ma. W karetce Red wygładza na noszach świeże prześcieradło i wsuwa poduszkę pod pasek.

– Gdzie jest Anna? – pytam go.

– Przecież poszła z tobą.

Rzucam okiem w korytarz po prawej, potem po lewej stronie. Widzę tylko wyczerpanych lekarzy, innych ratowników paramedycznych, małe grupki półprzytomnych ludzi popijających kawę i podtrzymujących w sobie płomyk nadziei, że wszystko będzie dobrze.

– Zaraz wracam.

W porównaniu z szalonym młynem, jakim jest ostry dyżur, ósme piętro wydaje się cichutkie i spokojne jak dziecko otulone kołdrą. Pielęgniarki poznają mnie i witają po imieniu. Znajduję pokój, w którym leży Kate, i delikatnie popycham drzwi.

Anna jest już za duża, żeby zmieścić się na kolanach u Sary. Pomimo to wspięła się właśnie tam i usnęła. Kate też śpi. Sara patrzy na mnie ponad głową Anny.

Przyklękam przed moją żoną i przeczesuję palcami włosy na skroni naszej córki.

– Kotku – szepczę – jedziemy już do domu.

Anna powoli się prostuje, pozwala wziąć się za rękę i pociągnąć. Dłoń Sary przesuwa się w dół wzdłuż jej pleców.

– To nie jest żaden dom – mówi Anna, ale nie opiera się. Idzie za mną. Wychodzimy.

Jest już dobrze po północy. Pochylam się nad łóżkiem Anny i szepczę jej prosto do ucha:

– Chodź, musisz to zobaczyć.

Anna daje się skusić; wstaje, bierze bluzę, wsuwa stopy w tenisówki. Razem wychodzimy na dach remizy.

Niebo świetlistymi smugami spada nam na głowy. Meteory strzelają niczym sztuczne ognie, prując ciemną tkaninę nocy. Anna wydaje okrzyk zachwytu i kładzie się na plecach, żeby lepiej widzieć.

– To Perseidy – wyjaśniam. – Deszcz meteorów.

– Niesamowite.

Spadające gwiazdy to w gruncie rzeczy wcale nie są gwiazdy, tylko skalne okruchy, które wpadają do atmosfery i płoną pod wpływem tarcia. To, na co patrzymy, wypowiadając życzenie, to nic innego jak szlak wysypany gruzem.

W lewym górnym kwadrancie nieboskłonu bucha nowy strumień iskier.

– Czy to się powtarza każdej nocy, kiedy śpimy?

Niezwykłe pytanie: czy wszystkie piękne wydarzenia mają miejsce wtedy, kiedy nie możemy ich zaobserwować? Potrząsam przecząco głową. Ściśle rzecz biorąc, Ziemia przechodzi przez ten zapylony ogon komety co roku, ale tak żywiołowy spektakl zdarza się może raz na pokolenie.

– Fajnie by było, gdyby gwiazda spadła u nas na podwórku. Znaleźlibyśmy ją rano, po wschodzie słońca, i włożylibyśmy do szklanej kuli.

Byłaby z niej świetna lampka nocna albo latarenka kempingowa. – Bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić Annę, jak przeczesuje trawnik w poszukiwaniu spalonych źdźbeł. – Jak myślisz, czy Kate ze swojego okna też to widzi?

– Nie jestem pewien. – Unoszę się na łokciu i przyglądam jej uważnie.

Ale Anna ani na chwilę nie odrywa oczu od nieba, tego wielkiego durszlaka przewróconego do góry dnem.

– Wiem, że chcesz mnie zapytać, dlaczego robię to wszystko.

– Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz.

Anna kładzie głowę na moim ramieniu jak na poduszce. W każdej sekundzie na niebie wykwitają nowe pęki srebra: są tam nawiasy, wykrzykniki, przecinki – pełen zestaw odlanych ze światła znaków interpunkcyjnych do zdań zbyt trudnych, by mogły przejść przez gardło.

Загрузка...