PIĄTEK

Nie wierz w bieg słońca przez firmament;

Nie wierz w żar gwiazd, co w niebie stoją;

Nie wierz w prawdziwość prawdy samej;

Lecz wierz bez reszty w miłość moją.

William Szekspir, „Hamlet”


CAMPBELL

Już pierwsze chwile spędzone w szpitalu dowodzą, że nie będzie łatwo. Od samego progu mamy kłopoty. Kobieta – ochroniarz, zauważywszy Sędziego, zagradza nam drogę do windy. Staje przed nami z rękami skrzyżowanymi na piersi. Wygląda jak Hitler w kobiecym przebraniu, z bardzo kiepską trwałą.

– Z psem nie wolno – słyszę.

– To jest pies – przewodnik.

– Pan nie jest niewidomy.

– Mam arytmię serca, a on jest przeszkolony w resuscytacji krążeniowo – oddechowej.

Udaję się wprost do gabinetu doktora Petera Bergena, psychiatry. Tak się składa, że to właśnie psychiatra jest przewodniczącym szpitalnej komisji do spraw etyki lekarskiej. Idę do niego na wszelki wypadek, ponieważ nie mogę skontaktować się z moją klientką i dowiedzieć od niej, czy proces trwa, czy może wniosek został wycofany. Szczerze mówiąc, po wczorajszym spotkaniu w sądzie byłem mocno wkurzony. Chciałem, żeby Anna zgłosiła się do mnie, ale nie przyszła do kancelarii. Posunąłem się nawet do tego, że wieczorem czekałem na nią całą godzinę przed jej domem, wczoraj jednak najwidoczniej nikt tam nie nocował. Dziś rano pojechałem do szpitala, założywszy, że Anna czuwa przy łóżku siostry. Nie wpuszczono mnie do pokoju Kate. Nie mogę też skontaktować się z Julią; kiedy wczoraj wyszliśmy z łazienki po tym nagłym zajściu w sądzie, spodziewałem się, że tak jak obiecała, będzie czekać na korytarzu. Prosiłem jej siostrę przez telefon, żeby przynajmniej podała mi jej numer komórkowy, ale coś mi mówi, że pod 401 – SPA – DAJ trudno będzie się dodzwonić.

Tak więc nie pozostało mi nic innego, jak pracować dalej nad tą sprawą, mając nadzieję – niewielką, przyznaję – że jest jeszcze nad czym pracować.

Sekretarka doktora Bergena jest młoda i najwyraźniej należy do tego rodzaju kobiet, które mają większy numer stanika niż iloraz inteligencji.

– O, psiaczek! – piszczy na widok Sędziego i wyciąga rękę, żeby poklepać go po łbie.

– Proszę tego nie robić. – Już chcę ją poczęstować jednym z tekstów, które mam zawsze pod ręką, ale dochodzę do wniosku, że nie warto marnować go dla niej. Kieruję się prosto do drzwi gabinetu jej szefa.

Zastaję tam niskiego, przysadzistego mężczyznę zajętego ćwiczeniami tai chi. Ma na sobie strój do jogi, a na siwiejącej czuprynie bandanę w barwach narodowych.

– Nie mam czasu – burczy doktor Bergen.

– To tak samo jak ja, panie doktorze. Nazywam się Campbell Alexander. Jestem adwokatem. To ja prosiłem o historię choroby córki państwa Fitzgeraldów.

– Przesłałem wszystkie dokumenty. – Psychiatra robi wydech, trzymając ramiona wyciągnięte prosto przed siebie.

– Przesłał mi pan historię choroby Kate, a ja potrzebuję dokumentów dotyczących Anny Fitzgerald.

– Wie pan co – słyszę – w tej chwili trudno mi będzie…

– Proszę sobie nie przeszkadzać w ćwiczeniach. – Siadam na krześle, a Sędzia kładzie się u moich stóp. – Tak jak mówiłem, interesuje mnie przypadek Anny Fitzgerald. Czy rada etyki lekarskiej zajęła stanowisko w tej sprawie?

– Komisja nigdy nie poddała pod dyskusję przypadku Anny Fitzgerald. To jej siostra jest naszą pacjentką, nie ona.

Doktor Bergen wygina się w tył, potem robi skłon.

Przyglądam się temu przez chwilę.

– Czy wie pan, ile razy Anna Fitzgerald była hospitalizowana i leczona ambulatoryjnie w tym szpitalu?

– Nie – odpowiada Bergen.

– Według mojej rachuby osiem razy.

– Zabiegi, które przeszła, nie muszą od razu kwalifikować się do rozpatrzenia przez komisję etyki lekarskiej. Jeśli lekarze wiedzą, czego pacjent sobie życzy, a czego nie, a pacjent wie, co lekarze chcą mu zrobić, i zgadza się na to, wtedy nie ma sprzeczności interesów, a my w ogóle nie musimy o niczym słyszeć. – Doktor Bergen stawia na ziemi stopę, którą przez jakiś czas trzymał w powietrzu, i sięgnąwszy po ręcznik, wyciera się pod pachami. – Każdy z nas pracuje na pełny etat, panie Alexander. W komisji zasiadają psychiatrzy, pielęgniarki, lekarze, naukowcy i kapelani. Staramy się raczej unikać wszelkich problemów.

Staliśmy na szkolnym korytarzu, opierając się plecami o moją szafkę i dyskutując zawzięcie na temat Matki Boskiej. Obracałem w palcach cudowny medalik, który Julia nosiła na szyi. No dobrze, przyznaję się, chodziło mi o samą szyję, a medalik akurat tam wisiał. I przeszkadzał.

– A jeśli – powiedziałem – Dziewica Maryja była po prostu nastolatką, która wpadła w zwyczajne w tym wieku kłopoty, ale zamiast panikować, wymyśliła genialne rozwiązanie problemu?

Julia o mało się nie zakrztusiła.

– Za coś takiego, Campbell, możesz wylecieć z Kościoła episkopalnego.

– Ale pomyśl tylko: masz trzynaście lat, czy ile tam wtedy miały dziewczyny na wydaniu, poszłaś raz na siano z Józefem, było fajnie, a tu nagle szast – prast i dwie kreski na teście ciążowym. Masz dwa wyjścia: albo ciężko podpadniesz staremu, albo wymyślisz jakąś niezłą historyjkę. A kto ośmieli się zarzucić ci kłamstwo, jeśli powiesz, że to Bóg zrobił ci dziecko? Nie wydaje ci się, że ojciec Maryi myślał sobie tak: Mógłbym ją ukarać szlabanem, ale co będzie, jeśli spadnie na nas jakaś plaga?

Mówiąc to, mocno szarpnąłem drzwi mojej szafki. Ze środka wysypało się chyba ze sto prezerwatyw. Dookoła nagle zmaterializowali się moi kumple z załogi żeglarskiej, skowycząc ze śmiechu jak hieny.

– Tak sobie pomyśleliśmy, że pewnie kończą ci się już stare zapasy gumek – parsknął jeden z nich.

Co miałem zrobić? Uśmiechnąłem się.

Zanim się obejrzałem, Julii już nie było. Jak na dziewczynę, biegła jak wicher. Kiedy ją dogoniłem, szkoła ledwie majaczyła na horyzoncie.

– Perełko… – zacząłem, ale nie miałem żadnego pomysłu, co po wiedzieć dalej. Nie po raz pierwszy widziałem, jak dziewczyna płacze przeze mnie, ale nigdy wcześniej ten widok nie sprawił mi bólu. – Co miałem zrobić? Tłuc się ze wszystkimi? Tego byś chciała?

Spiorunowała mnie wzrokiem.

– Co im mówisz o nas, kiedy gadacie w szatni dla chłopaków?

– Nic. Nie opowiadam im o nas.

– A co powiedziałeś o mnie swoim rodzicom?

– Nic – przyznałem się.

– To spierdalaj – warknęła Julia i znów puściła się biegiem przed siebie.

Winda zatrzymuje się na trzecim piętrze. Drzwi otwierają się, ukazując Julię Romano stojącą na korytarzu. Patrzymy się na siebie przez chwilę; nagle Sędzia wstaje, machając ogonem.

– Jedziemy? – pytam.

Julia wchodzi do środka i naciska przycisk parteru, nie zauważywszy, że już się świeci. Żeby go dosięgnąć, musi stanąć przede mną tak blisko, że czuję zapach jej włosów. Wanilia i cynamon.

– Co tutaj robisz? – pyta mnie.

– Pozbywam się wszelkich złudzeń na temat państwowej służby zdrowia. A ty?

– Przyszłam porozmawiać z doktorem Chance’em, onkologiem prowadzącym Kate.

– Czy to ma znaczyć, że nasz proces toczy się dalej?

Julia potrząsa głową.

– Nie wiem. Dzwoniłam do nich, do każdego z osobna, ale nikt nie odpowiada na telefony. No, może oprócz Jessego, ale to kwestia hormonów, nie grzeczności.

– Byłaś u…

– Kate? Tak. Nie wpuścili mnie. Mówili coś o dializie.

– Mnie powiedzieli to samo.

– Jeśli będziesz z nią rozmawiał…

– Posłuchaj mnie – przerywam. – W obecnej sytuacji, dopóki nie usłyszę od samej Anny, że jest inaczej, muszę założyć, że proces się toczy i że za trzy dni czeka nas rozpatrzenie sprawy. A jeśli naprawdę ma do niego dojść, musimy usiąść we dwójkę i ustalić, co się dzieje z tym dzieciakiem. Chodźmy na kawę.

– Nie. – Julia zbiera się do odejścia.

– Zaczekaj. – Kiedy łapię ją za rękę, zastyga w bezruchu. – Wiem, że jesteś w niezręcznej sytuacji. Ja też jestem w niezręcznej sytuacji. Ale to, że nam nie udało się dorosnąć, nie znaczy, że możemy teraz pozwolić, żeby z Anną stało się to samo. – Przywołuję na twarz minę skruszonego winowajcy.

Julia splata ramiona na piersi.

– Dobry tekst. Zapisz go sobie, bo zapomnisz. Wybucham śmiechem.

– Widzę, że nie ustąpisz ani na krok.

– Wypchaj się. Masz w zanadrzu pełno gładkich tekścików. Wygłaszanie ich przychodzi ci tak łatwo, jakbyś co rano smarował sobie język wazeliną.

Te słowa mocno pobudzają moją wyobraźnię; przed oczami przewija mi się całe mnóstwo scenek, ale to jej usta i cała reszta grają w nich główną rolę.

– Masz rację – mówi w końcu Julia.

– I to bym sobie dla odmiany chętnie zapisał… – Tym razem kiedy Julia rusza przed siebie, ja i Sędzia idziemy za nią. Po wyjściu ze szpitala prowadzi nas boczną uliczką, właściwie alejką. Mijamy kamienicę czynszową i wychodzimy na zalaną słońcem Mineral Spring Avenue w północnej części miasta. Zanim jednak to nastąpiło, zdążyłem docenić poczucie bezpieczeństwa, jakie daje idący przy nodze pies z pyskiem pełnym zębów.

– Chance powiedział, że dla Kate nic już nie można zrobić – odzywa się Julia.

– Więc jedynym wyjściem jest przeszczep nerki?

– Nie. To jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze. – Julia zatrzymuje się przede mną jak wrośnięta w ziemię. – Doktor Chance uważa, że Kate jest za słaba na taką operację.

– A mimo to Sara Fitzgerald upiera się przy swoim.

– Jej rozumowaniu w sumie trudno cokolwiek zarzucić. Zastanów się, Campbell. Skoro Kate i tak umrze bez przeszczepu, dlaczego nie zaryzykować?

Obchodzimy ostrożnie siedzącego na ziemi bezdomnego i rozstawioną dookoła niego kolekcję butelek.

– Dlatego że przeszczep nerki to bardzo poważna operacja także dla jej drugiej córki – wyjaśniam – a skoro nie jest absolutnie konieczna, wygląda na to, że dla kogoś tutaj zdrowie Anny nie ma zbyt wielkiego znaczenia.

Nagle Julia zatrzymuje się przed drzwiami niewielkiego domku opatrzonego ręcznie malowanym szyldem głoszącym: „Ravioli u Luigiego”. Obejście wygląda tak, jakby specjalnie nie montowano tu oświetlenia, żeby nie było widać szczurów.

– Nie ma tu gdzieś w okolicy jakiegoś Starbucksa? – pytam, ale w tej chwili drzwi otwierają się i na progu staje olbrzymi łysy mężczyzna w białym kucharskim fartuchu. Porywa Julię w ramiona, o mało jej nie wywracając.

– Isobella! – wykrzykuje, cmokając ją w oba policzki.

– Nie, wujku, to ja, Julia.

– Julia? – Mężczyzna zwany wujkiem, jak należy przypuszczać Luigi, właściciel lokalu, cofa się o krok, marszcząc brwi. – Na pewno? Powinnaś ściąć te włosy, żeby cię można było rozpoznać.

– Kiedy miałam krótkie włosy, wszyscy się mnie czepialiście.

– Nie chodziło nam o ich długość, tylko o kolor. – Wujek obrzuca mnie spojrzeniem. – Przyszliście coś zjeść?

– Chcieliśmy napić się kawy i usiąść gdzieś, gdzie nikt by nam nie przeszkadzał.

– Aha. – Wujaszek uśmiecha się znacząco. – Nikt ma wam nie przeszkadzać.

Julia wzdycha.

– Nie o to chodzi.

– Już dobrze, rozumiem. Sekret to sekret. Wejdźcie. Możecie usiąść na zapleczu. – Spogląda na Sędziego. – Pies zostaje.

– Pies idzie ze mną – odpowiadam.

– W mojej knajpie psów nie ma – mówi twardo wujek Luigi.

– To jest pies – przewodnik. Nie może zostać na ulicy.

Wujek pochyla się ku mnie i przygląda mi się z bliska.

– Jesteś ślepy?

– Jestem daltonistą – odpowiadam. – Pies mówi mi, czy na skrzyżowaniu pali się czerwone czy zielone światło.

Wujek Julii wykrzywia usta w grymasie niezadowolenia.

– Co za czasy! Co jedno to mądrzejsze – mruczy, a potem odwraca się i prowadzi nas do środka.

Przez wiele tygodni mama starała się zgadnąć, kim jest moja dziewczyna.

– To ta… Bitsy, prawda? Poznaliśmy ją w Vineyard? Nie, nie, zaraz, to chyba córka Sheili, ta ruda. Mam rację?

Powtarzałem jej do znudzenia, że nie może jej znać, chociaż tak naprawdę miałem na myśli to, że Julia jest taką osobą, której moja matka wcale nie chciałaby poznać.

– Wiem, co Anna powinna zrobić – mówi Julia – ale nie mam pewności, czy jest na tyle dojrzała, żeby samodzielnie podejmować decyzje.

Nabijam na patyczek oliwkę. Podano je w charakterze przystawki.

– W czym problem, skoro uważasz, że miała słuszność, kierując sprawę do sądu?

– Chodzi o jej uczucia względem rodziny – odpowiada sucho Julia. – Mam ci zdefiniować pojęcie uczucia?

– Wiesz co, niegrzecznie jest dogryzać komuś, siedząc z nim przy jednym stole.

– W tej chwili sytuacja wygląda tak: przy każdej konfrontacji z mamą Anna kładzie uszy po sobie. Potulnieje za każdym razem, kiedy coś się dzieje z Kate. Być może uważa, że jest zdolna podjąć tę decyzję, ale naprawdę jeszcze nigdy w życiu nie stała przed tak brzemiennym w skutki wyborem – mam na myśli to, co stanie się z jej siostrą.

– A jeśli ci powiem, że do czasu poniedziałkowego rozpatrzenia sprawy Anna poczuje się na siłach, aby podjąć taką decyzję?

Julia unosi głowę.

– Skąd masz taką pewność?

– Zawsze jestem pewny siebie.

Julia sięga do talerzyka stojącego pomiędzy nami i nabija na patyczek oliwkę.

– Faktycznie – mówi cicho. – Pamiętam.

Nie opowiedziałem Julii o moich rodzicach ani o naszym domu, chociaż na pewno snuła jakieś własne przypuszczenia i podejrzenia. Pojechaliśmy moim jeepem do Newport. Zajechałem przed ogromną rezydencję wzniesioną z cegły.

– Campbell – szepnęła Julia – wygłupiasz się. Zawróciłem na podjeździe i ruszyłem z powrotem w stronę bramy.

– Wygłupiam się – przyznałem.

W ten sposób mój dom rodzinny dwie bramy dalej, rozległa posiadłość ocieniona rzędami buków, wybudowana na wzgórzu opadającym łagodnie aż do samej zatoki, nie wywarł na Julii aż tak przytłaczającego wrażenia. No, w każdym razie nasz dom był mniejszy niż tamta rezydencja.

Julia potrząsnęła głową.

– Wystarczy, że twoi rodzice rzucą na mnie okiem i od razu postawią między nami zasieki.

– Będą tobą zachwyceni – odparłem.

To był pierwszy raz, kiedy okłamałem Julię. Pierwszy, ale nie ostatni.

Julia znika pod blatem stołu. Stawia na podłodze talerz makaronu.

– Wcinaj – mówi do Sędziego. – Powiesz mi w końcu, po co ci ten pies? – pyta.

– Mam kilku hiszpańskojęzycznych klientów. Potrzebny mi tłumacz.

– Naprawdę?

– Naprawdę. – Szczerzę zęby.

Julia pochyla się ku mnie, mrużąc oczy.

– A ja mam sześciu braci. Wiem, o co chodzi facetom.

– Podziel się tą wiedzą, zaklinam cię.

– Mam zdradzić moje sekrety zawodowe? Nic z tego. – Julia potrząsa głową. – Domyślam się, dlaczego Anna zwróciła się do ciebie. Jesteś tak samo asekurancki jak ona.

– Zwróciła się do mnie, bo przeczytała o mnie w gazecie – wzruszam ramionami – i tyle.

– Ale jakim cudem się zgodziłeś? Zazwyczaj bierzesz inne sprawy.

– Skąd wiesz, jakie sprawy zazwyczaj biorę?

Zadaję to pytanie lekkim tonem, ale Julia znienacka milknie. No i mam odpowiedź: przez te wszystkie lata śledziła moją karierę. Co w tym dziwnego? W końcu ja robiłem to samo. Czuję się niezręcznie. Przełykam ślinę.

– Masz sos… O, tutaj. – Pokazuję palcem.

Julia ociera usta serwetką, ale nie w tym miejscu, w którym trzeba.

– Już? – pyta.

Biorę swoją serwetkę i ścieram plamkę, ale ręki nie cofam. Dotykam dłonią jej policzka. Nasze oczy spotykają się i w jednej chwili znów jesteśmy młodzi, uczymy się siebie dotykiem.

– Campbell – mówi Julia. – Nie rób mi tego.

– Czego?

– Nie wpychaj mnie drugi raz w ten sam kanał.

W tym momencie dzwoni moja komórka. Oboje podskakujemy spłoszeni, Julia niechcący przewraca swój kieliszek z winem. Odbieram telefon.

– Nie, spokojnie. Bez nerwów. Gdzie jesteś? Dobrze, już tam jadę. – Rozłączam się.

Julia zamiera, trzymając w ręku serwetkę, którą wycierała stół.

– Muszę iść.

– Wszystko w porządku?

– Dzwoniła Anna – mówię. – Jest na posterunku policji.

Kiedy wracaliśmy do Providence, z każdym kilometrem drogi wymyślałem coraz to okrutniejsze sposoby uśmiercenia rodziców. Zatłuc na śmierć. Oskalpować. Obedrzeć żywcem ze skóry i posypać solą. Zapeklować w dżinie. Szczerze mówiąc, co do tego ostatniego nie byłem pewien, czy byłaby to powolna, bestialska tortura czy też prosta droga do nirwany.

Możliwe, że rodzice widzieli, jak zakradam się do pokoju gościnnego, jak sprowadzam Julię po schodach dla służby, jak wymykamy się z domu tylnym wyjściem. Mogli obserwować z daleka, jak zdejmujemy ubrania i brodzimy nago w falach zatoki. Mogli patrzeć, jak jej nogi oplatają moje biodra, jak układam ją na łożu z wełnianych swetrów i flanelowych piżam.

Wymówkę znaleźli bardzo prostą. Rano, przy śniadaniu złożonym z szynki i jajek w sosie hollandaise, oznajmili mi, że tego samego wieczoru jesteśmy zaproszeni na przyjęcie w klubie. Na przyjęciu miał obowiązywać smoking, a zaproszenia nie przewidywały nikogo oprócz najbliższej rodziny. Oczywiście było wykluczone, żeby Julia mogła pójść ze mną.

Kiedy zajechaliśmy przed jej dom, słońce prażyło już tak niemiłosiernie, że jakiś chłopak z sąsiedztwa wykazał się inicjatywą i odkręcił hydrant przeciwpożarowy. Woda tryskała strumieniami, a dzieciaki podskakiwały dookoła jak popcorn na patelni.

– Żałuję – powiedziałem do Julii – że zaciągnąłem cię do siebie. Że chciałem na siłę przedstawić cię rodzicom.

– Jest czego żałować – zgodziła się. – Począwszy od znajomości ze mną.

– Odezwę się do ciebie przed rozdaniem świadectw – powiedziałem, a Julia pocałowała mnie i wyszła z samochodu.

Nie odezwałem się jednak, a na uroczystości rozdania świadectw nie rozglądałem się za nią. Julia sądzi, że wie, dlaczego tak się wtedy zachowałem. Myli się.

Stan Rhode Island jest ciekawy dlatego, że nikt nie wykazał absolutnie żadnej dbałości o zasady feng shui. Chodzi mi o to, że mamy Little Compton, czyli Małe Compton, ale nigdzie nie ma Dużego Compton. Na tej samej zasadzie mamy Upper Darby, Górne Darby, ale próżno szukać Dolnego. Takich miejsc jest u nas więcej, miejsc o nazwach odnoszących się do obiektów, których nie zaznaczono na żadnej mapie.

Julia jedzie za mną swoim samochodem. Najwidoczniej udało mi się wraz z Sędzią pobić lądowy rekord szybkości, bo od odebrania telefonu do momentu, kiedy wpadamy razem na posterunek policji, upłynęło chyba nie więcej niż pięć minut. Anna stoi przy biurku oficera dyżurnego, odchodząc od zmysłów z niepokoju. Przypada do mnie roztrzęsiona.

– Musi pan pomóc – szlocha. – Jesse siedzi w areszcie.

– Co takiego? – Patrzę na nią, myśląc o doskonałym obiedzie, od którego mnie oderwała, nie wspominając już o rozmowie, którą naprawdę chciałem doprowadzić do końca. – Dlaczego zadzwoniłaś z tym do mnie?

– Bo musi pan go wyciągnąć – mówi Anna, powoli mierząc słowa, jakby tłumaczyła coś kompletnemu idiocie. – Jest pan adwokatem.

– Ale nie pracuję dla twojego brata.

– A nie mógłby pan zacząć?

– Zadzwoń do mamy – proponuję. – Podobno szuka nowych klientów.

– Zamknij się – syczy Julia, waląc mnie pięścią w ramię. – Co się stało? – pyta Anny.

– Złapali Jessego w kradzionym samochodzie.

– Znasz może więcej szczegółów? – pytam, chociaż już teraz żałuję, że dałem się w to wciągnąć.

– To był humvee – mówi Anna. – Chyba. Duży i żółty.

W całym stanie Rhode Island jest jeden żółty egzemplarz wojskowego terenowego humvee. Jeździ nim sędzia Newbell. Głęboko pomiędzy oczami czuję pierwsze ukłucia bólu głowy.

– Twój brat ukradł samochód sędziego, a ty chcesz, żebym go wyciągał z aresztu?

Anna mruga oczami ze zdziwieniem.

– No… tak.

Boże.

– Porozmawiam z dyżurnym.

Zostawiam Annę pod opieką Julii, a sam podchodzę do biurka oficera dyżurnego, który, mógłbym przysiąc, już się ze mnie śmieje.

– Reprezentuję Jessego Fitzgeralda – mówię z ciężkim westchnieniem.

– Współczuję – pada odpowiedź.

– To był wóz sędziego Newbella, tak?

Dyżurny się uśmiecha.

– Nie inaczej.

Biorę głęboki oddech.

– Chłopak nie był notowany.

– Bo dopiero co skończył osiemnaście lat. W sądzie dla nieletnich ma akta grube jak Biblia.

– Proszę posłuchać – mówię. – Jego rodzina przechodzi w tej chwili poważny kryzys. Jedna córka umiera, a druga skarży rodziców w sądzie. Niech mi pan pójdzie na rękę.

Dyżurny spogląda na Annę.

– Dobrze. Porozmawiam z prokuratorem generalnym, ale najlepiej by było, żeby pan wytłumaczył jakoś tego chłopaka, bo coś mi mówi, że sędzia Newbell wcale nie marzy o tym, żeby zeznawać w sądzie.

Negocjacje trwają jeszcze chwilę. W końcu wracam do Anny, która siedzi jak na szpilkach.

– Załatwił pan wszystko? – dopytuje się.

– Załatwiłem, ale ostatni raz robię coś takiego. A z tobą jeszcze nie skończyłem.

Ruszam na tyły budynku komisariatu, gdzie znajduje się areszt. Jesse Fitzgerald leży wyciągnięty na metalowej pryczy, jedną ręką przysłaniając oczy. Przez chwilę stoję bez słowa u drzwi jego celi.

– Wiesz co? – odzywam się wreszcie. – Patrząc na ciebie, zaczynam rozumieć logikę zjawiska selekcji naturalnej.

Chłopak zrywa się.

– Kim pan jest, do diabła?

– Dobrą wróżką. Ty głupi gnojku! Rozumiesz, co zrobiłeś? Ukradłeś samochód sędziego stanowego!

– Skąd miałem wiedzieć, czyja to bryka?

– Nic ci nie powiedziała szpanerska tablica rejestracyjna, na której jak byk stoi: SĄD JEDZIE? – warczę. – Chcesz wiedzieć, kim jestem? Jestem adwokatem. Twoja siostra poprosiła mnie, żebym zajął się twoją sprawą. Zgodziłem się wbrew zdrowemu rozsądkowi.

– Serio? Wyciągnie mnie pan stąd?

– Załatwiłem ci warunkowe wypuszczenie. Będziesz musiał oddać policji prawo jazdy i zobowiązać się do zamieszkania pod opieką rodziców, z czym, jak wiem, nie będzie problemu, bo i tak mieszkasz jeszcze w domu.

Jesse namyśla się przez chwilę.

– A samochód też będę musiał oddać?

– Nie.

Jego myśli widać jak na dłoni. Taki dzieciak jak Jesse Fitzgerald ma w głębokim poważaniu urzędowy świstek – do jeżdżenia samochodem potrzebne mu są dobre opony, benzyna w baku i nic więcej.

– Może być – decyduje się.

Skinieniem ręki przywołuję policjanta czekającego w pobliżu, który otwiera celę i wypuszcza Jessego. Wychodzimy razem do poczekalni. Chłopak nie ustępuje mi wzrostem, ale jest nieco kanciastej budowy. Kiedy mijamy zakręt korytarza, jego twarz rozjaśnia uśmiech; widząc to, przez chwilę wydaje mi się, że nie wszystko jeszcze dla niego stracone, że może się jeszcze poprawić, że współczuje Annie na tyle, żeby wesprzeć ją moralnie w tej trudnej chwili.

Ale Jesse nawet nie zauważa siostry. Podchodzi prosto do Julii.

– Cześć – mówi. – Martwiłaś się o mnie?

W tej chwili myślę tylko o jednym. Wsadzić go z powrotem za kratki. A przedtem zastrzelić.

– Spływaj. – Julia wzdycha. – Chodź – mówi do Anny. – Zjemy coś.

– Świetny pomysł – przyznaje Jesse. – Padam z głodu.

– Nie nastawiaj się na to – rozwiewam jego mrzonki. – Jedziemy do sądu.

W dniu, w którym ukończyłem szkołę Wheelera, nad miasto nadciągnęła szarańcza. Przygnał ją wiatr, jak nabrzmiałą chmurę burzową. Owady trzepotały w gałęziach drzew i spadały z głuchym łomotem na ziemię. Meteorolodzy mieli używanie w radiu i w gazetach, na wszelkie sposoby usiłując wyjaśnić to zjawisko, poczynając od plag egipskich, na zjawisku El Nino i długotrwałej suszy w naszym rejonie kończąc. Doradzali zaopatrzenie się w parasole, noszenie kapeluszy z szerokim rondem, odradzali zaś wychodzenie z domu.

Ceremonia rozdania świadectw absolwentom odbyła się jednak na świeżym powietrzu, pod olbrzymim białym namiotem. Staccato samobójczych uderzeń owadów o płótno rozlegało się podczas tradycyjnego przemówienia prymusa, akcentując treści jego wypowiedzi. Szarańcze staczały się po stromiźnie płóciennego dachu prosto na kolana zgromadzonych.

Nie chciałem tam iść, ale rodzice się uparli i nie miałem wyjścia. Julia znalazła mnie, kiedy wkładałem biret. Objęła mnie w pasie. Chciała pocałować.

– Hej – zagadnęła żartobliwie. – Urwałeś się z choinki?

Pomyślałem sobie, pamiętam, że w tych naszych białych togach wyglądamy jak para duchów. Odsunąłem Julię od siebie.

– Przestań, dobrze? Nie rób tego.

Na każdym pamiątkowym zdjęciu, które tego dnia zrobili moi rodzice, uśmiecham się tak szeroko, jakby ten nowy, otwierający się przede mną świat naprawdę był szczytem moich marzeń; dookoła mnie z nieba sypią się owady wielkości ludzkiej pięści.

Pojęcie etyki w rozumieniu prawnika różni się zasadniczo od tego, co to słowo oznacza dla reszty ludzkości. My, prawnicy, mamy nawet własny pisany kodeks, noszący nazwę Regulaminu Odpowiedzialności Zawodowej; musimy znać go na wyrywki i stosować w codziennej praktyce pod groźbą pozbawienia praw do wykonywania zawodu. Ten sam kodeks wymaga od nas jednak robienia rzeczy, które większość ludzi uznałaby za niemoralne. Przykładowo: ktoś przychodzi do mojej kancelarii i oznajmia, że jest mordercą poszukiwanym w słynnej sprawie zaginionego dziecka Lindberghów. Gdybym zapytał takiego delikwenta, gdzie są zwłoki, a on by odpowiedział, że w jego sypialni, zakopane pod podłogą, metr poniżej poziomu fundamentów, to jeśli chcę wykonać moją pracę jak należy, nie mam prawa nikomu pisnąć ani słowa o tym, gdzie jest ukryte ciało, w przeciwnym razie grozi mi utrata uprawnień adwokackich.

Co oznacza, że moje wykształcenie zawodowe wpoiło mi przekonanie, że moralność i etyka nie zawsze idą w parze.

– Posłuchaj, Bruce – zwracam się do oskarżyciela. – Mój klient zachowa sprawę w tajemnicy, a jeśli ty puścisz w niepamięć kilka jego przewinień drogowych, masz moje słowo, że nikt go nigdy nie zobaczy w odległości mniejszej niż piętnaście metrów od sędziego i od samochodu sędziego.

Zastanawia mnie, czy i jak wielu ludzi domyśla się, że system prawny w tym kraju ma mniej wspólnego ze sprawiedliwością, a więcej z pokerem, gdzie najważniejsze jest mieć dobre karty.

Bruce to porządny facet; słyszałem też, że właśnie dostał z przydziału prowadzenie sprawy o podwójne morderstwo, więc szkoda mu czasu na skazywanie Jessego Fitzgeralda.

– Wiesz, że ten skradziony samochód to był humvee sędziego Newbella, Campbell? – pyta.

– Mam tę świadomość – odpowiadam poważnie, chociaż tak naprawdę chcę powiedzieć, że człowiek szpanujący dużym żółtym humvee praktycznie prosi się o to, żeby ktoś mu go podprowadził.

– Porozmawiam z sędzią. – Bruce wzdycha. – Oberwę za to potem po uszach, ale wspomnę mu, że gliniarze nie mają nic przeciwko, żebyśmy popatrzyli na wybryk chłopaka przez palce.

Dwadzieścia minut później wszystkie dokumenty są już podpisane, a Jesse stoi u mojego boku przed gmachem sądu. Dwadzieścia pięć minut później schodzimy już po tych samych schodach na ulicę, a Jesse jest pod oficjalnym nadzorem sądowym.

Jest pogodny letni dzień, jeden z tych, które budzą chwytające za gardło wspomnienia. W dni takie jak ten pływałem z ojcem żaglówką.

Jesse odchyla głowę do tyłu.

– Kiedyś łowiliśmy kijanki – mówi nagle ni w pięć, ni w dziewięć. – Łapaliśmy je do wiadra i obserwowaliśmy, jak z ogonów robią im się łapy. Ani jedna, dosłownie ani jedna nie dorosła. Nigdy nie doczekaliśmy się nawet jednej żaby. – Odwraca się do mnie, wyjmując z kieszeni koszuli paczkę papierosów. – Zapali pan?

Nie paliłem od czasów szkoły średniej, ale biorę papierosa, którym częstuje mnie Jesse, i zapalam. Sędzia obserwuje ten element ludzkiego życia, siedząc obok z wywieszonym językiem. Jesse wyjmuje pudełko zapałek i pociera drewienkiem o draskę.

– Dziękuję – mówi do mnie – że zajął się pan sprawą Anny.

Ulicą przejeżdża samochód. Ma włączone radio; przez otwarte okno dobiega nas melodia piosenki, której w zimie nigdy nie puszczają. Z ust Jessego ulatuje smuga błękitnego dymu. Ciekawe, czy ten chłopak był kiedykolwiek na żaglach. Czy ma takie wspomnienie, do którego wracał przez całe życie, na przykład gdy siedział na trawniku przed domem i czuł, jak po zachodzie słońca trawa robi się coraz chłodniejsza, albo kiedy Czwartego Lipca usiłował utrzymać sztuczne ognie jak najdłużej, aż poparzył sobie palce. Każdy z nas ma coś takiego.

Zostawiła wiadomość pod wycieraczką na przedniej szybie mojego jeepa siedemnaście dni po rozdaniu świadectw. Zanim jeszcze otworzyłem kopertę, zachodziłem w głowę, w jaki sposób przyjechała aż do Newport i jak wróciła do domu. Zabrałem list nad zatokę, na skały i tam go przeczytałem. Skończywszy, przyłożyłem kartkę do nosa w nadziei, że poczuję jeszcze jej zapach.

Nie wolno mi wtedy było brać samochodu, ale nawet nie pomyślałem o zakazie. Pojechałem na cmentarz, tak jak napisano w liście.

Julia czekała u stóp nagrobka, gdzie zwykle się spotykaliśmy. Siedziała na ziemi, obejmując kolana ramionami. Kiedy podszedłem, spojrzała w górę.

– Chciałam, żebyś był inny.

– Nie chodzi o to, kim jesteś i jaka jesteś naprawdę.

– Nie? – Julia zerwała się na nogi. – Ja nie mam funduszu powierniczego, Campbell. Mój ojciec nie ma własnego jachtu. Jeśli liczyłeś na to, że jestem kopciuszkiem, który pewnego dnia zmieni się w posażną królewnę, to srodze się rozczarowałeś.

– Nie dbam o to.

– Uważaj, bo ci uwierzę. – Zmrużyła oczy, co nie wróżyło nic dobrego. – Czego szukałeś na nizinach społecznych? Rozrywki? Czy może chciałeś wkurzyć rodziców? A teraz jestem dla ciebie jak błoto, że nie powiem gorzej, w które przypadkiem wdepnąłeś i chcesz zdrapać z podeszwy, tak? – Rzuciła się na mnie z pięściami, trafiając w pierś. – Nie potrzebuję cię i nigdy nie potrzebowałam!

– Ale ja ciebie, do cholery, potrzebowałem! – krzyknąłem tak jak ona.

Odwróciła się do mnie, a ja chwyciłem ją za ramiona i pocałowałem. W tym pocałunku wsączyłem w jej usta wszystko to, czego nie potrafiłem z siebie wydusić.

Pewne rzeczy robi się dlatego, że człowiek jest przekonany, iż tak będzie lepiej dla wszystkich. Wmawiamy sobie, że tak trzeba, że tak jest szlachetniej. To o wiele prostsze niż szczere przyznanie się do prawdy przed samym sobą.

Odepchnąłem Julię od siebie. Zszedłem z cmentarnego wzgórza. Nie obejrzałem się ani razu.

Anna zajmuje siedzenie dla pasażera. Sędzia w widoczny sposób jest z tego niezadowolony; wtyka pysk pomiędzy nas i dyszy jak odkurzacz.

– To, co dziś się stało – mówię Annie – nie najlepiej rokuje na przyszłość.

– O co panu chodzi?

– Jeśli zamierzasz walczyć o prawo do podejmowania ważnych decyzji samodzielnie, musisz nauczyć się je podejmować już teraz. Nie zawsze znajdzie się ktoś, kto posprząta bałagan za ciebie.

Anna krzywi się z niezadowoleniem.

– To wszystko dlatego, że poprosiłam pana o pomoc dla mojego brata? Myślałam, że jest pan moim przyjacielem.

– Nie jestem twoim przyjacielem, już raz ci to mówiłem. Jestem twoim adwokatem. To zasadnicza różnica.

– Dobrze. Proszę bardzo. – Anna łapie za klamkę. – Wracam na policję i powiem, że mają aresztować Jessego z powrotem. – O mały włos udaje jej się otworzyć drzwi, a jedziemy autostradą. Przechylam się mocno, chwytam klamkę i zatrzaskuję je z powrotem.

– Zwariowałaś?

– Nie wiem. – Anna wzrusza ramionami. – Zapytałabym, jak się panu wydaje, ale moje zdrowie psychiczne to chyba nie pańska działka.

Szarpię ostro kierownicą i zjeżdżam na pobocze.

– Chcesz wiedzieć, co mi się wydaje? Powiem ci: nikt nie pyta cię o zdanie w ważnych kwestiach, bo twoje zdanie zmienia się tak często, że w żaden sposób nie można na tobie polegać. Spójrz na to na przykład z mojej strony. Ja nawet nie wiem, czy podtrzymujemy wniosek o usamowolnienie, czy może już go wycofaliśmy.

– Dlaczego mielibyśmy go wycofać?

– Zapytaj swojej mamy. Zapytaj Julii. Do kogo tylko się zwrócę, słyszę, że postanowiłaś skończyć z tą sprawą. – Mój wzrok przykuwa jej dłoń spoczywająca na podłokietniku drzwi. Paznokcie, pociągnięte błyszczącym fioletowym lakierem, są obgryzione do żywego mięsa. – Jeśli życzysz sobie, żeby sąd traktował cię jak dorosłą, musisz zachowywać się jak dorosła. Ja mogę bronić cię tylko wtedy, kiedy sama udowodnisz, że potrafisz się obronić beze mnie.

Wracam na szosę. Co jakiś czas rzucam Annie spojrzenie z ukosa. Nic. Siedzi z zaciętą miną, tyle że teraz ściska dłonie pomiędzy kolanami.

– Zaraz dojedziemy do twojego domu – mówię oschle. – Będziesz mogła wysiąść i zatrzasnąć mi drzwi przed samym nosem.

– Nie jadę do domu. Przeprowadziłam się na kilka dni do taty. Mieszkam u niego w jednostce.

– Czy ja dobrze słyszę? To o co ja wczoraj wykłócałem się przez kilka godzin w sądzie? A dlaczego od Julii usłyszałem, że nie chcesz być rozdzielona z mamą? Rozumiesz teraz, o co mi chodzi? – pytam, waląc dłonią w kierownicę. – Czy ty wiesz chociaż, czego chcesz?

W tym momencie Anna wybucha. Wrażenie jest piorunujące.

– Pyta pan, czego chcę? Chcę, żeby przestano mnie traktować jak królika doświadczalnego, bo mam już tego po dziurki w nosie. Do szału mnie doprowadza, że wszyscy mają gdzieś, jak ja się z tym czuję. Rzygam już tym wszystkim, ale nawet gdybym naprawdę się cała zarzygała, na nikim nie zrobi to wrażenia, bo ta rodzina nie takie rzeczy już widziała. – Anna szarpie za klamkę, wyskakuje z samochodu, zanim zdążę go całkowicie zatrzymać, i puszcza się biegiem do remizy, którą widać już kilkaset metrów dalej.

No, no. Moja mała klientka ma prawdziwy talent. Potrafi zwrócić na siebie uwagę i sprawić, żeby wysłuchano tego, co ma do powiedzenia. Niepotrzebnie się obawiałem: da sobie radę na przesłuchaniu, i to lepiej, niż się spodziewałem.

Druga strona medalu wygląda tak: Anna poradzi sobie ze złożeniem zeznań, ale to, co ma do powiedzenia, nie zrobi dobrego wrażenia na sędzi. Wyjdzie na nieczułą egoistkę, w dodatku nie całkiem dojrzałą. Innymi słowy, taką postawą bardzo trudno jej będzie przekonać sędziego do wydania korzystnego dla niej wyroku.


BRIAN

Ogień wiąże się z nadzieją, gdybyście chcieli wiedzieć. Grecki mit opowiada o tym w taki sposób: Zeus polecił tytanom Prometeuszowi i Epimeteuszowi, aby stworzyli życie na ziemi. Spod ręki Epimeteusza wyszły zwierzęta, obdarzone cennymi bonusami w rodzaju szybkich nóg, silnych mięśni, ciepłego futra lub skrzydeł. Zanim Prometeusz uwinął się ze swoim projektem, człowiekiem, wszystkie najlepsze cechy już rozdano. Mógł co najwyżej sprawić, żeby człowiek chodził prosto na dwóch nogach. Dał mu też ogień.

Zeus, zobaczywszy to, wkurzył się nie na żarty i odebrał człowiekowi ogień. Ale Prometeusz nie mógł ścierpieć, że jego umiłowane dzieło trzęsie się z zimna i nie może sobie nic upiec ani ugotować. Zapalił pochodnię od słońca i zaniósł ogień z powrotem na ziemię. Zeus ukarał Prometeusza za nieposłuszeństwo, przykuwając go do skały i codziennie przysyłając orła, który wyżerał tytanowi wątrobę. Karą dla człowieka była pierwsza kobieta, Pandora. Otrzymała ona w prezencie od Zeusa puszkę, której nie wolno jej było otwierać.

Jednak kobieca ciekawość wzięła górę. Pewnego dnia Pandora uchyliła wieka i wtedy na świat wyleciały wszelkie plagi, nieszczęścia i podłości. Na dnie zaś była nadzieja; tę udało się Pandorze zatrzasnąć w środku, zanim uleciała tak jak wszystko inne. To właśnie nadzieja jest naszym jedynym sprzymierzeńcem w walce z plagami tego świata.

Zapytajcie pierwszego lepszego strażaka, czy to prawda. Odpowie, że tak. Do diabła, po co komu strażak; zapytajcie pierwszego lepszego ojca.

– Chodźmy na górę – zapraszam Campbella Alexandra, który przywiózł Annę. – Mam tam świeżą kawę. – Wchodzimy po schodach, a za nami maszeruje owczarek, nie odstępując swojego pana na krok. – Po co panu pies? – pytam.

– Bajer na laski – słyszę w odpowiedzi. – Ma pan może trochę mleka?

Wyjmuję z lodówki karton i podaję mu, a potem biorę swój kubek i siadam przy stole. Jest bardzo cicho; chłopcy są na dole, czyszczą maszyny i konserwują sprzęt.

– Słyszałem od Anny – Alexander pociąga łyk kawy – że chwilowo mieszka tutaj razem z panem.

– Zgadza się. Domyślałem się, że będzie pan chciał mnie o to spytać.

– Zdaje pan sobie sprawę, że pańska żona w tym procesie broni strony pozwanej? – pyta ostrożnie prawnik.

Spoglądam mu w oczy.

– Chce pan przez to powiedzieć, że nie powinniśmy rozmawiać.

– Tylko gdy pańska żona nadal reprezentuje interesy obojga państwa.

– Nie prosiłem Sary, żeby podjęła się tego zadania.

Alexander marszczy brwi.

– Nie jestem pewien, czy ona to rozumie.

– Z całym szacunkiem, proszę pana, ta sprawa jest faktycznie bardzo poważna, ale borykamy się w tej chwili z innym nieszczęściem, również bardzo poważnym. Nasza starsza córka jest w szpitalu… A Sara walczy na dwóch frontach.

– Wiem. Współczuję panu z powodu Kate, panie Fitzgerald.

– Proszę mi mówić Brian. – Zaciskam dłonie na kubku do kawy. – Chciałbym porozmawiać… w cztery oczy, bez Sary.

Prawnik poprawia się na składanym foteliku.

– Możemy odbyć tę rozmowę teraz?

To nie jest dobry moment, ale w końcu na taką rozmowę żaden moment nie jest odpowiedni.

– Niech będzie. – Biorę głęboki wdech. – Moim zdaniem Anna ma słuszność.

W pierwszej chwili wydaje mi się, że Campbell Alexander w ogóle mnie nie usłyszał. Potem dobiega mnie jego pytanie:

– Powtórzy to pan przed sędzią na rozpatrzeniu sprawy?

Opuszczam głowę, wbijając wzrok w kubek z kawą.

– Wychodzi na to, że będę musiał.

Dziś rano otrzymaliśmy wezwanie do wypadku. Zanim dotarliśmy z Pauliem karetką na miejsce, chłopak zdążył już wsadzić dziewczynę pod prysznic. Znaleźliśmy ją leżącą w brodziku, bezwładną, kompletnie ubraną, zapiętą pod szyję. Jej twarz zasłaniał wielki kołtun włosów, ale nawet bez tego było widać, że jest nieprzytomna.

Paulie od razu wszedł pod prysznic i zaczął ją stamtąd wyciągać.

– Ma na imię Magda – powiedział jej chłopak. – Nic jej nie będzie, prawda?

– Choruje na cukrzycę?

– A co to ma do rzeczy? Trzymajcie mnie.

– Mów, co braliście – powiedziałem ostro.

– Trochę popiliśmy, nic więcej – odparł chłopaczek. – Tequili.

Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Akurat tyle, żeby usłyszeć od kolegów popularną bajeczkę, że zimny prysznic pomaga odzyskać przytomność po przedawkowaniu heroiny.

– Coś ci wyjaśnię, młody człowieku. Ja i mój kumpel chcemy pomóc Magdzie. Chcemy uratować jej życie. Jeśli ona brała narkotyki, a ty teraz powiesz nam, że piła alkohol i nic więcej, wtedy to, co jej podamy, może źle zadziałać i tylko pogorszy sprawę. Dociera to do ciebie?

Paulie uporał się już z wyciągnięciem Magdy spod prysznica i ściągnął jej koszulkę. Na ramionach widać było ślady igieł.

– Może i pili tequilę, ale podkręcali się czymś jeszcze. Podajemy naloksan?

Wyjąłem z torby narcan i podałem Pauliemu pompę infuzyjną.

– Ale, no wiecie… – odezwał się nagle chłopak. – Nie zadzwonicie chyba po gliny, co?

Jednym błyskawicznym ruchem złapałem go za kołnierz i ustawiłem pod ścianą.

– Naprawdę jesteś taki głupi czy tylko udajesz, gówniarzu?

– No, bo rodzice… Zabiją mnie, jak się dowiedzą.

– O mały włos sam się nie zabiłeś. I tej dziewczyny przy okazji.

– Złapałem go za twarz i odwróciłem ją tak, żeby przyjrzał się swojej Magdzie wymiotującej na podłogę. – Wydaje ci się, że w życiu jest tak jak w grze komputerowej? Że po przedawkowaniu będziesz mógł zacząć od nowa, jeszcze raz?

Krzyczałem mu prosto w twarz. Nagle poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Paulie.

– Nie tak ostro, stary – mruknął cicho.

Powoli dotarło do mnie, że dzieciak stojący przede mną dygocze ze strachu i że to wcale nie z jego powodu tak krzyczę. Wyszedłem z łazienki na korytarz, żeby ochłonąć. Kiedy Paulie skończył, dołączył do mnie.

– Jeśli nie dajesz rady, weź wolne – zaproponował. – Poradzimy sobie jakoś bez ciebie. Szef nie będzie robił problemów, dostaniesz tyle urlopu, ile będziesz chciał.

– Muszę pracować – odparłem, zerkając ponad ramieniem Pauliego na pechową parkę małolatów. Na twarzy dziewczyny zaczynały już pojawiać się rumieńce; chłopak siedział obok i łkał z twarzą skrytą w dłoniach. Spojrzałem Pauliemu prosto w oczy. – Kiedy nie jestem w pracy – dodałem tonem wyjaśnienia – muszę być tam.

Kończymy kawę.

– Może dolewkę? – proponuję prawnikowi.

– Nie, wystarczy. Muszę wracać do kancelarii.

Obaj kiwamy głowami, bo wszystko zostało już powiedziane.

– O Annę proszę się nie martwić – mówię. – Niczego jej tutaj nie zabraknie.

– Radzę też zajrzeć do domu – odpowiada Alexander. – Wyciągnąłem dziś Jessego z aresztu. Ukradł samochód sędziego stanowego.

Odstawia kubek do zlewu i wychodzi, nie patrząc, jak wielki ciężar zrzucił mi na ramiona tą ostatnią wiadomością, a przecież wiedział, że prędzej czy później ten ciężar mnie przygniecie.


SARA

1997

Wizyta na ostrym dyżurze nigdy nie będzie czymś zwyczajnym, choćby się tam jeździło tysiąc razy. Brian niesie naszą córkę na rękach. Jej twarz zalana jest krwią. Dyżurna pielęgniarka od wejścia macha do nas ręką, żebyśmy od razu szli dalej, zbiera pozostałą dwójkę naszych dzieci i sadza je na plastikowych krzesełkach w poczekalni. Do salki zabiegowej wchodzi lekarz dyżurny, wcielenie profesjonalizmu.

– Co się stało?

– Spadła z roweru, głową do przodu – wyjaśniam. – Prosto na beton. Nie ma objawów wstrząsu mózgu, ale tuż pod linią włosów jest krwawiąca rana tłuczona długości około czterech centymetrów.

Doktor ostrożnie układa pacjentkę na stole i rzuca okiem na jej czoło, naciągając rękawiczki.

– Jest pani lekarzem albo pielęgniarką?

Zmuszam się do drętwego uśmiechu.

– Nie. Mam wprawę.

Żeby zamknąć ranę, trzeba założyć osiemdziesiąt dwa szwy. Potem jeszcze tylko opatrunek ze śnieżnobiałej gazy przyklejony taśmą do głowy, zdrowa dawka tylenolu dla dzieci i już jest po wszystkim. Razem wychodzimy z salki zabiegowej.

Jesse chce wiedzieć, ile było szwów. Brian chwali małą za odwagę, jak mówi, „godną strażaka”. Kate przygląda się czystemu bandażowi na czole Anny.

– Fajnie jest siedzieć w poczekalni – mówi.

Zaczyna się od krzyku Kate dobiegającego z łazienki. Pędzę na górę. Drzwi są zamknięte, wyłamuję więc zamek. Moja dziewięcioletnia córeczka stoi na środku posadzki zachlapanej krwią. Krew ścieka jej po udach, sącząc się przez majteczki. To właśnie jest wizytówka białaczki promielocytowej – krwotok pod każdą możliwą postacią. Kate miała już kiedyś krwawienie odbytnicze, ale była wtedy bardzo malutka i na pewno nic z tego nie pamięta.

– Już dobrze. Wszystko w porządku – mówię spokojnie.

Wycieram małą do czysta myjką nagrzaną na kaloryferze. Wyjmuję z szafki podpaskę. Kate nie wie, jak prawidłowo ją ułożyć między nogami. Powinnam jej to pokazać przy pierwszej miesiączce, ale teraz już sama nie wiem, czy jej dożyje.

– Mamo – mówi Kate – zaczyna się od nowa.

– Kliniczny nawrót choroby. – Doktor Chance zdejmuje okulary i przeciera kąciki oczu kciukami. – Chyba konieczny będzie przeszczep szpiku kostnego.

W mojej głowie błyska wspomnienie nadmuchiwanego dziecięcego worka treningowego, którym się bawiłam, kiedy miałam tyle lat co teraz Anna. To był worek stojący, na sprężynie; dolną część napełniało się piaskiem. Biłam go pięścią z całej siły, a on momentalnie wracał do pionu.

– Kilka miesięcy temu rozmawialiśmy o przeszczepie szpiku – mówi Brian. – Powiedział nam pan wtedy, że to niebezpieczne.

– Bo to prawda. Skuteczność takiej operacji wynosi pięćdziesiąt procent. Druga połowa pacjentów nie przeżywa chemioterapii i naświetlań, które są konieczne przed samym zabiegiem. Zdarzają się też śmiertelne powikłania pooperacyjne.

Brian podnosi na mnie wzrok, a potem wypowiada na głos pytanie, które zawisło niewypowiedziane pomiędzy nami:

– Czy jest zatem sens w ogóle narażać Kate? Po co?

– Bo jeżeli tego nie zrobicie – wyjaśnia doktor Chance – na pewno umrze.

Usiłuję się dodzwonić do towarzystwa ubezpieczeniowego. Za pierwszym razem rozłączają rozmowę przez przypadek. Za drugim razem przez dwadzieścia dwie minuty słucham muzyki. W końcu zgłasza się dział obsługi klienta. Kobiecy głos prosi mnie o numer polisy ubezpieczeniowej. Podaję numer, który dostają wszyscy pracownicy miejscy, i numer Briana w zakładzie ubezpieczeń społecznych.

– W czym mogę pani pomóc?

– Dzwoniłam do państwa tydzień temu – tłumaczę. – Moja córka ma białaczkę. Konieczny jest przeszczep szpiku kostnego. W szpitalu wytłumaczono nam, że towarzystwo musi wyrazić zgodę na pokrycie ubezpieczeniowe.

Operacja przeszczepu szpiku kostnego kosztuje od stu tysięcy dolarów wzwyż. Rzecz jasna dla nas jest to suma wprost niebotyczna, a opinia lekarza specjalisty o konieczności przeszczepu wcale jeszcze nie oznacza, że firma ubezpieczeniowa da się przekonać.

– W takiej sytuacji musimy przeprowadzić specjalną analizę…

– Wiem. O tym właśnie rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu. Od tego czasu towarzystwo milczy, więc pozwoliłam sobie zadzwonić.

Pracowniczka działu obsługi klienta każe mi poczekać, bo musi dotrzeć do moich danych. W słuchawce rozlega się delikatne kliknięcie, a po nim blaszany głos z taśmy: „Aby dodzwonić się do”…

– Cholera jasna! – Rzucam słuchawkę na widełki.

Anna, zawsze czujna, zagląda przez drzwi.

– Powiedziałaś brzydkie słowo.

– Wiem. – Podnoszę słuchawkę z powrotem i wciskam klawisz ponownego wybrania ostatniego numeru. Uważnie przechodzę przez menu wybierania tonowego i w końcu słyszę w słuchawce głos żywej osoby. – Poprzednim razem mnie rozłączyło – informuję kobietę, która odebrała telefon. – I to po raz drugi.

Znów przez pięć minut muszę robić to, co robiłam już dwa razy: podaję numery, nazwiska i opisuję całą sytuację.

– Przeanalizowaliśmy przypadek państwa córki – informuje mnie kobieta. – Niestety, wedle naszej opinii tym razem operacja nie leży w jej najlepiej pojętym interesie.

Czuję, jak rumieńce biją mi na twarz.

– Sądzą państwo, że lepiej będzie dla niej, gdy umrze?

Przygotowanie dawcy do pobrania szpiku kostnego polega na tym, że muszę stale podawać Annie dożylnie preparat zawierający czynnik wzrostu, taki sam jak ten, który podawałam Kate po zabiegu przetoczenia krwi pępowinowej. Chodzi o to, że im więcej komórek szpikowych ma Anna, tym więcej dostanie ich Kate.

Anna wie o tym wszystkim, ale dla niej oznacza to tylko tyle, że dwa razy dziennie mama musi zrobić jej zastrzyk.

Za każdym razem smaruję jej rękę kremem znieczulającym, żeby nie czuła ukłucia igły, ale i tak nie obywa się bez krzyków. Zastanawiam się, czy ból, który czuje Anna przy zastrzyku, jest porównywalny z tym, który ja czuję w momencie, kiedy moja sześcioletnia córka patrzy mi prosto w oczy i mówi, że mnie nienawidzi.

– Pani Fitzgerald – mówi kierownik działu obsługi klienta – my naprawdę doskonale rozumiemy, że pani sytuacja jest poważna. Zapewniam panią.

– Trudno mi w to uwierzyć – odpowiadam. – Z jakiegoś powodu nie wydaje mi się, że też ma pan córkę, której życie wisi na włosku. Nie mogę też sobie wyobrazić, żeby dla rady konsultacyjnej pańskiego towarzystwa nie liczył się tylko i wyłącznie koszt takiej operacji jak przeszczep szpiku kostnego. – Obiecywałam sobie, że będę nad sobą panować; przegrałam to starcie walkowerem już w trzydziestej sekundzie rozmowy z przedstawicielem firmy ubezpieczeniowej.

– Towarzystwo AmeriLife zapłaci dziewięćdziesiąt procent uzasadnionych standardowych kosztów operacji infuzji limfocytów dawcy. Jeśli jednak nalega pani na przeprowadzenie przeszczepu szpiku kostnego, jesteśmy skłonni pokryć dziesięć procent kosztów.

Biorę głęboki wdech.

– W jakiej dziedzinie specjalizują się lekarze konsultanci, którzy wydali taką opinię?

– Przykro mi, ale nie…

– Domyślam się, że nie w leczeniu ostrej białaczki promielocytowej. Wie pan, dlaczego tak uważam? Bo nawet ostatni leser, który z wielkim trudem skończył medycynę na jakimś prowincjonalnym uniwerku, wie, że wlew limfocytów dawcy nie leczy tej choroby. Że za trzy miesiące musielibyśmy dyskutować od nowa na ten sam temat. Gdyby jednak zwrócił się pan do lekarza, który miał jakąkolwiek styczność z moją córką, dowiedziałby się pan, że u chorej na ostrą białaczkę promielocytową każde leczenie można zastosować tylko raz, ponieważ jej organizm natychmiast się na nie uodparnia. Oznacza to tyle, że towarzystwo AmeriLife woli wyrzucić pieniądze w błoto, zamiast spożytkować je w sposób, który daje mojej córce choćby cień szansy na uratowanie życia. Po drugiej stronie linii zapada cisza.

– Pani Fitzgerald – mówi kierownik działu obsługi klienta – o ile dobrze rozumiem, to jeśli najpierw przeprowadzą państwo zabieg infuzji limfocytów dawcy, to w następnej kolejności towarzystwo bez problemów sfinansuje przeszczep szpiku kostnego.

– Z tą drobną różnicą, że moja córka może tego nie dożyć. Jeżeli jeszcze pan tego nie zauważył, nie rozmawiamy o naprawie serwisowej samochodu, gdzie można najpierw zamontować używaną część zamienną, a potem, jeśli się nie sprawdzi, zamówić nową. Rozmawiamy o człowieku. O żywej istocie. Czy wy tam za tymi swoimi biurkami w ogóle wiecie, co to takiego, czy potraficie tylko liczyć pieniądze?

Tym razem wiem, dlaczego połączenie nagle się urywa.

Zanne przyjeżdża do nas wieczorem ostatniego dnia przed rozpoczęciem zabiegów przygotowujących do przeszczepu szpiku kostnego. Pozwala Jessemu pomagać przy rozstawianiu swojego przenośnego biura, odbiera telefon z Australii, a potem przychodzi do kuchni po instrukcje na temat codziennych czynności domowych.

– We wtorki Anna ma trening gimnastyczny – mówię. – O trzeciej po południu. W tym tygodniu mają też wywieźć szambo.

– Śmieci wywożą w środy – dodaje Brian.

– W żadnym razie nie odprowadzaj Jessego do szkoły. Wszystko wskazuje na to, że w szóstej klasie to straszny obciach.

Suzanne słucha, kiwa głową, robi nawet notatki. Kiedy wreszcie milkniemy, mówi, że teraz ona z kolei ma do nas kilka pytań. – Rybka…

– Dostaje pokarm dwa razy dziennie. Jesse się tym zajmie, jeśli będziesz go pilnować.

– Jest jakaś ustalona godzina, o której dzieci kładą się do łóżek?

– Jest – odpowiadam. – Podać ci wersję oficjalną czy z godziną doliczoną w nagrodę za dobre sprawowanie?

– Anna jest w łóżku o ósmej – ucina Brian. – Jesse o dziesiątej. Coś jeszcze?

– Tak. – Zanne sięga do kieszeni. W jej ręce pojawia się czek wystawiony na nasze nazwisko. Na kwotę stu tysięcy dolarów.

– Suzanne – szepczę oszołomiona – nie możemy tego przyjąć.

– Wiem, ile kosztuje taka operacja. Was na to nie stać. A mnie tak. Zgódźcie się.

Brian bierze czek i wręcza go z powrotem mojej siostrze.

– Jesteśmy ci bardzo wdzięczni – mówi – ale mamy pieniądze na przeszczep.

Pierwszy raz o tym słyszę.

– Mamy? – pytam. – Skąd?

– Koledzy z pracy rozesłali wici po całym kraju. Wielu strażaków przysłało datki. – Brian patrzy mi w oczy. – Dopiero dziś się o tym dowiedziałem.

– Naprawdę? – Czuję, jak ciężar spada mi z serca.

Brian wzrusza ramionami.

– To moi bracia – mówi krótko.

Ściskam serdecznie moją siostrę.

– Dziękuję. Za sam fakt.

– W razie potrzeby zawsze możecie skorzystać – odpowiada Suzanne.

Ale nie ma takiej potrzeby. Przynajmniej tyle jeszcze możemy zrobić.

– Kate! – wołam następnego ranka. – Jedziemy!

Anna, która leży zwinięta w kłębek na kolanach cioci Suzanne, wyjmuje kciuk z ust, ale nie mówi nic, nawet „do widzenia”.

– Kate! – krzyczę jeszcze raz. – Wychodzimy!

Jesse odrywa się od gry na nintendo i prycha kpiąco.

– Już widzę, jak jedziecie bez niej.

– Ona o tym nie wie. Kate! – Wzdychając, idę po schodach na górę, do pokoju dziewczynek.

Drzwi są zamknięte. Popycham je delikatnie. W środku Kate kończy właśnie słać łóżko. Kołdra jest tak wygładzona, że można by grać na niej w kapsle; poduszki strzepnięte i wyrównane. Przytulankowe zwierzaki – w tym wieku najświętsze relikwie dziecka – siedzą na parapecie w kolejności od największego do najmniejszego. Nawet buty w szafie stoją w równym rządku, a z biurka zniknęły wszelkie szpargały.

– Przepraszam. – A przecież nawet słowem nie wspomniałam, żeby u siebie posprzątała. – Chyba pomyliłam pokoje.

Kate odwraca się.

– To na wszelki wypadek, gdybym tu już nie wróciła.

Po urodzeniu pierwszego dziecka często w nocy nachodziły mnie czarne myśli. Wyobrażałam sobie najgorsze nieszczęścia, które mogły spaść na jego głowę: parzący dotyk meduzy na plaży, kuszący smak trujących leśnych jagód, złowrogi uśmiech nieznajomego człowieka, skok na głowę do płytkiej wody. Dziecko może zrobić sobie krzywdę na tyle rozmaitych sposobów, że wydaje się wprost niemożliwe, by jedna osoba mogła je ustrzec przed wszystkim. W miarę jak moje dzieci dorastały, zagrożeń wcale nie ubywało. Na miejsce starych pojawiały się nowe: wąchanie kleju, zabawa zapałkami, małe różowe pigułki sprzedawane pod blatem szkolnej ławki. Można wyliczać całą noc i do samego rana nie dotrzeć do końca tej listy, której tytuł brzmi: „Jak można stracić najbliższych”.

Teraz, kiedy wiem, jak to jest, gdy któraś pozycja z tej listy staje się rzeczywistością, wydaje mi się, że rodzice dzieci reagują na wiadomość o śmiertelnej chorobie na dwa możliwe sposoby. Albo doszczętnie się załamują, albo bez słowa skargi przyjmują ten policzek od losu i z uniesionym czołem czekają na kolejne. Jest to taka cecha, która łączy nas ze śmiertelnie chorymi pacjentami.

Kate leży w łóżku półprzytomna. Z jej piersi wyrastają liczne rurki, jak strumienie wody tryskające z fontanny. Po chemioterapii wymiotowała trzydzieści dwa razy, ma spękane usta i tak ostre popromienne zapalenie błony śluzowej, że kiedy próbuje mówić, jej głos brzmi jak u chorej na mukowiscydozę.

Odwraca do mnie głowę i chce coś powiedzieć, ale krztusi się tylko.

– Dławi mnie. – Wypluwa kłąb flegmy.

Wyjmuję z jej rączek końcówkę odsysacza, którą kurczowo ściska, i oczyszczam jej usta, język i gardło.

– Odpoczywaj, mama to zrobi – obiecuję i tym sposobem pomagam mojej córce już we wszystkim, nawet w oddychaniu.

Dział onkologiczny przypomina pole bitwy i jak w każdym wojsku tak i tutaj istnieje podział na szarże. Pacjenci to żołnierze odbywający służbę zasadniczą. Lekarze przypominają bohaterskich zdobywców; pojawiają się nagle i równie nagle znikają, a żeby przypomnieć sobie poprzednią wizytę u czyjegoś dziecka, muszą zerknąć w jego kartę chorobową. Pielęgniarki natomiast pełnią funkcję sierżantów, zaprawionych w boju weteranów pierwszej linii; to one są zawsze na miejscu, kiedy twoje chore dziecko ma tak wysoką gorączkę, że trzeba okładać je całe lodem, one pokażą, jak przeczyścić centralne wkłucie żylne, czyli cewnik, i poinformują, na którym piętrze można jeszcze podebrać z kuchni lody, to od nich można się dowiedzieć, gdzie znaleźć pralnię chemiczną, w której usuwają z ubrania plamy krwi i po preparatach do chemioterapii. Pielęgniarki wiedzą, jak nazywa się ulubiony pluszowy mors twojej córeczki i nauczą ją robić kwiatki z bibułki, które można zawiesić na stojaku do kroplówki. Lekarze snują strategie tych gier wojennych, ale to pielęgniarki pomagają zwykłym ludziom znosić codzienny trud batalii.

Z upływem czasu między nimi a rodzicami chorych dzieci zawiązuje się nić sympatii. Po fatalnej diagnozie nagle wszyscy przyjaciele zostają gdzieś z tyłu, jakby w poprzednim życiu; ich miejsce zajmują właśnie pielęgniarki z pediatrii. Wiemy o sobie dużo: na przykład córka Donny studiuje weterynarię. Ludmilla, ta z nocnej zmiany, zawsze przypina do swojego stetoskopu, jak amulety, zafoliowane widokówki z wyspy Sanibel u brzegów Florydy; zaklina w ten sposób los, bo chce tam osiąść na emeryturze. Willie, pielęgniarz, przepada za czekoladą, a jego żona spodziewa się trojaczków.

Jednej nocy, podczas chemioterapii indukcyjnej, po tylu godzinach ciągłego czuwania, że zapomniałam już, jak się zasypia, włączyłam telewizor. Mała śpi, więc oglądam bez dźwięku, żeby jej nie obudzić. Na ekranie Robin Leach oprowadza widzów po pełnej przepychu rezydencji kogoś sławnego i bogatego. Kamera prześlizguje się po bidetach platerowanych złotem, ręcznie rzeźbionych łożach z drewna tekowego, pokazuje basen w kształcie motyla. W tym domu jest garaż na dziesięć samochodów i ceglasty kort do tenisa, a po ogrodzie przechadza się jedenaście pawi. Nie mieści mi się w głowie, jak można tak mieszkać; nigdy bym nie pomyślała, że moje życie mogłoby wyglądać w ten sposób.

Takiego życia, jakie mam, też nigdy sobie nie wyobrażałam.

Nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak czułam się kiedyś, dawno temu, kiedy słyszałam opowieści o matkach, u których wykryto raka sutka, albo o dzieciach z wrodzoną wadą serca lub inną patologią. Nie pamiętam tego osobliwego uczucia rozdarcia pomiędzy szczerym współczuciem a głęboką ulgą, że moją rodzinę los uchronił od podobnych nieszczęść. Tymczasem to my staliśmy się bohaterami takich opowieści, ludźmi, o których inni mówią z trwogą i ulgą zarazem.

Donna pochyla się nade mną i wyjmuje mi z ręki pilota. Dopóki jej nie było, nie zauważałam łez płynących mi z oczu.

– Saro – pyta pielęgniarka – pomóc ci w czymś?

Potrząsam głową, wstydząc się tej chwili słabości, wstydząc się tym bardziej, że mnie na niej przyłapano.

– Nic mi nie jest – zapieram się.

– A ja jestem Hillary Clinton – mruczy Donna. Chwyta mnie za rękę, wyciąga z fotela i wyprowadza z pokoju.

– Kate…

– … nawet nie zauważy, że nie było cię przy niej – kończy pielęgniarka.

Idziemy do malutkiej kuchni, gdzie ekspres z kawą pracuje okrągłą dobę. Donna napełnia dwa kubki.

– Przepraszam – mówię do niej.

– Za co? Że nie jesteś z kamienia?

– To nigdy nie ma końca – szepczę, a Donna kiwa głową, bo doskonale mnie rozumie. A ponieważ ja wiem, że ona rozumie, zaczynam mówić. Zwierzam się jej z wszystkich moich sekretów, a kiedy kończę, biorę głęboki wdech i uświadamiam sobie, że mówiłam bez przerwy przez godzinę. – O Boże – zrywam się – zajęłam ci tyle czasu.

– To nie był zmarnowany czas – odpowiada Donna. – A poza tym skończyłam zmianę już pół godziny temu.

Na moje policzki bije rumieniec.

– Musisz już iść. Na pewno chcesz się stąd wyrwać.

Zamiast wyjść, Donna przygarnia mnie do swojej szerokiej piersi.

– Jak my wszyscy, kochana – mówi.

Sala operacyjna w szpitalnej przychodni to małe pomieszczenie pełne lśniących srebrem przyrządów. Drzwi do niego otwierają się jak usta osoby noszącej aparat korekcyjny. Lekarze i pielęgniarki, których mała dobrze zna, tutaj kryją się za szczelnie zawiązanymi maskami i fartuchami; można ich poznać co najwyżej po oczach. Anna ciągnie mnie za połę ubrania, raz za razem, dopóki nie odwrócę się i nie klęknę przed nią.

– A gdybym teraz zmieniła zdanie? – pyta.

Kładę dłonie na jej ramionach.

– Nikt cię do niczego nie zmusi – odpowiadam – ale Kate na pewno bardzo liczy na ciebie. Tatuś i ja też.

Anna kiwa głową, wsuwając rączkę do mojej dłoni.

– Tylko nie puszczaj – prosi.

Pielęgniarka popycha ją lekko w stronę stołu operacyjnego.

– Zaraz zobaczysz, co my tu dla ciebie mamy – mówi, okrywając ją kocykiem nagrzanym na kaloryferze.

Anestezjolog przeciera maskę do narkozy wacikiem nasączonym jakimś czerwonym płynem.

– Wiesz, jak fajnie jest usnąć na truskawkowym polu? – pyta.

Zespół krząta się przy małej pacjentce, przylepiając do jej ciała czujniki, które będą śledzić oddech i pracę serca. Czynności te wykonują, dopóki mała leży na plecach, chociaż wiem, że do zabiegu przewrócą ją na bok. Szpik kostny pobiera się z kości krzyżowej.

Anestezjolog pokazuje Annie gumową harmonijkę pompki w jednym ze swoich przyrządów.

– Nadmuchasz mi ten balonik? – zagaduje, zakrywając jej maską nos i usta.

Anna do tej pory mocno trzymała moją rękę, ale w końcu jej uścisk zaczyna słabnąć. Jeszcze przez chwilę walczy z sennością. Choć całe jej ciało jest już w letargu, próbuje się na koniec jakby podnieść; widząc to, jedna pielęgniarka przytrzymuje ją za ramiona, a druga gestem mnie powstrzymuje.

– To zwyczajna reakcja na środek usypiający – wyjaśnia. – Możesz ją teraz pocałować.

Całuję więc córkę przez maskę. Dodaję też „dziękuję”, po czym wychodzę. Na korytarzu zdejmuję papierowy czepek i obuwie ochronne. Zerkam przez malutkie kwadratowe okienko. Pielęgniarki przewracają Annę na bok, a lekarz podnosi z wyjałowionej tacki niewiarygodnie długą igłę.

Wracam na górę. Poczekam razem z Kate.

Brian zagląda do pokoju Kate.

– Saro – mówi wyczerpanym głosem – Anna prosi, żebyś do niej przyszła.

Ale ja nie mogę być w dwóch miejscach naraz. Podsuwam Kate różową miskę w kształcie nerki, bo mała znów ma wymioty. Donna, stojąca obok mnie, układa ją z powrotem na poduszce.

– Teraz jestem zajęta – odpowiadam Brianowi.

– Anna prosi, żebyś do niej przyszła – powtarza Brian krótko.

Donna spogląda na niego, potem na mnie.

– Poradzimy sobie, dopóki nie wrócisz – zapewnia mnie.

Po chwili namysłu kiwam głową.

Anna leży na pediatrii, a tam nie ma izolatek z hermetycznymi drzwiami. Jej płacz słychać aż na korytarzu.

– Mamusiu – woła do mnie przez łzy – boli!

Siadam na łóżku i biorę ją w ramiona.

– Wiem, kochanie.

– Zostaniesz tutaj ze mną?

Potrząsam głową.

– Kate źle się czuje. Muszę do niej wrócić.

Anna mi się wyrywa.

– Ale ja też jestem w szpitalu – mówi. – Ja też!

Zerkam na Briana, stojącego nad nami.

– Czy ona dostaje środki przeciwbólowe?

– Tak, ale bardzo małe dawki. Pielęgniarka powiedziała, że tutaj nie przesadza się z lekami dla dzieci.

– Co za bzdura. – Wstaję z łóżka.

Anna kwili płaczliwie i łapie mnie za ubranie. – Zaraz wracam, kotku.

Zatrzymuję pierwszą napotkaną pielęgniarkę. Na onkologii znam je wszystkie; tutaj nikogo.

– Anna godzinę temu dostała tylenol – słyszę. – Wiem, że odczuwa dolegliwości…

– Roxicet. Tylenol z kodeiną. Naproxen. Jeśli lekarz jeszcze tego nie przepisał, proszę natychmiast zapytać, czy można to podać.

– Proszę wybaczyć, pani Fitzgerald – mówi obruszona pielęgniarka – ale znam się na tym, robię to codziennie i…

– Ja też robię to codziennie.

Wracam do pokoju Anny, niosąc kieliszek z dziecięcą dawką roxicetu, która albo uśmierzy jej ból, albo odurzy ją na tyle, że nie będzie już zbyt wiele czuła. Kiedy wchodzę, zastaję w pokoju Briana, zmagającego się swoimi szerokimi dłońmi z lilipucią zapinką łańcuszka, na którym wisi złote serduszko.

– Twoja siostra dostała od ciebie wielki prezent. Ty też na coś zasłużyłaś – mówi Annie ojciec.

Zgadzam się z tym. Oczywiście, że Anna zasługuje na wdzięczność po tym, jak oddała siostrze szpik kostny. Oczywiście, że należy jej się wdzięczność i uznanie. A jednak nigdy nie przyszło mi na myśl, że można wynagrodzić czyjeś cierpienie. My wszyscy od tak dawna jesteśmy z nim oswojeni.

Kiedy wchodzę, dwie pary oczu kierują się na mnie.

– Zobacz, co dostałam od taty! – woła Anna.

Wyciągam w jej stronę kieliszek ze środkiem przeciwbólowym, nędzną namiastką prezentu od mamy.

Kilka minut po dziesiątej Brian przyprowadza Annę do pokoju, w którym leży Kate. Anna idzie powoli jak staruszka, wspierając się ciężko na ręce taty. Pielęgniarki pomagają jej nałożyć maskę, fartuch, rękawiczki i obuwie ochronne. Tylko w takim stroju można wejść do izolatki onkologicznej, a i tak lekarze wykazali sporo dobrej woli, bo dzieciom w ogóle nie wolno tutaj przebywać.

Doktor Chance wskazuje na torebkę ze szpikiem kostnym, wiszącą na stojaku do kroplówki. Obracam Annę tak, żeby mogła ją zobaczyć.

– To właśnie – mówię – dostaliśmy od ciebie.

Anna wydyma wargi.

– Ohyda. Weźcie to sobie.

– Dobry pomysł – przytakuje doktor Chance. Jeden jego ruch i gęsty rubinowy szpik zaczyna sączyć się do cewnika centralnego w piersi Kate.

Układam Annę na łóżku razem z siostrą. Swobodnie mieszczą się na nim obie, ramię w ramię.

– Bolało? – pyta Kate.

– Tak jakby. – Anna wskazuje na krew płynącą plastikowymi rurkami do nacięcia w klatce piersiowej Kate.

– A to boli?

– Nie bardzo. – Kate unosi się lekko. – Wiesz co?

– No?

– Cieszę się, że to od ciebie. – Kate bierze Annę za rękę i kładzie jej dłoń na swojej piersi, tuż pod wkłuciem centralnym, niebezpiecznie blisko serca.

Dwadzieścia dwa dni po przeszczepie szpiku kostnego liczba krwinek białych w organizmie Kate zaczyna rosnąć. To dobry znak: przeszczep się przyjął. Brian upiera się, że musimy to uczcić i zaprasza mnie na obiad do restauracji. Zamawia pielęgniarkę do Kate, rezerwuje stolik w XO Cafe i nawet przywozi z domu moją czarną wyjściową sukienkę. Zapomina tylko o jednym: o czółenkach. Muszę iść w topornych szpitalnych chodakach.

W restauracji tłok, prawie wszystkie stoliki zajęte. Niemalże natychmiast zjawia się kelner podający wino. Brian zamawia cabernet sauvignon.

– Wiesz chociaż, czy to czerwone, czy białe wino? – Żyjemy razem już tyle lat, a ja chyba ani razu nie widziałam, żeby Brian pił coś innego niż piwo.

– Wiem, że jest w tym alkohol, i wiem, że mamy dziś co oblewać. – Mąż podnosi napełniony kieliszek, wznosząc toast. – Za naszą rodzinę.

Stukamy się szkłem i pijemy pomału.

– Co zamawiasz? – pytam.

– A co mam zamówić?

– Polędwicę, żebym mogła podjeść od ciebie, gdyby ktoś się pomylił i przyniósł mi solę. – Składam kartę. – Znasz wyniki ostatniej morfologii?

Brian wbija wzrok w blat stołu.

– Miałem nadzieję, że będziemy mogli uciec na chwilę od tego wszystkiego. Porozmawiać. Tak zwyczajnie.

– Lubię z tobą rozmawiać – mówię, ale kiedy spoglądam na Briana, na usta cisną mi się informacje dotyczące Kate; nic poza tym, nic na żaden nasz osobisty temat. Nie czuję potrzeby zapytania go, jak spędził dzień, bo wiem, że wziął trzy tygodnie urlopu. Tym, co nas łączy, jest choroba naszej córki.

Przy naszym stoliku zapada cisza. Rozglądając się po restauracji, zauważam, że rozmowy toczą się przeważnie tam, gdzie siedzą ludzie młodzi i modnie ubrani. Pary starsze, oznaczone obrączkami, które błyszczą w zgodnym rytmie wraz ze sztućcami podnoszonymi do ust, spożywają posiłek w milczeniu, nie przyprawiając go konwersacją. Ciekawe, czy to dlatego, że są tak dobrze zgrani, że wiedzą już, co myśli druga osoba? Czy może przychodzi w końcu taki moment, kiedy nie ma się już sobie nic do powiedzenia?

Kiedy zjawia się kelner, żeby odebrać zamówienie, oboje zwracamy się do niego z nagłym ożywieniem, wdzięczni, że oto zjawił się ktoś, kto pomoże nam zapomnieć, iż siedzimy przy tym stoliku jak para obcych sobie ludzi.

Dziecko, które zabieramy ze szpitala do domu, to zupełnie ktoś inny niż tamta dziewczynka, którą tutaj przywieźliśmy. Kate porusza się ostrożnie, powoli. Wyciąga po kolei wszystkie szuflady w szafce nocnej, sprawdzając, czy niczego nie zostawiła. Dżinsy, które przywiozłam dla niej z domu, spadają jej z bioder, tak schudła podczas pobytu w szpitalu. Robimy jej prowizoryczny pasek ze związanych bandanek.

Brian zszedł już na dół, żeby podprowadzić samochód pod wejście. Upycham w torbie ostatnią przytulankę i płytę kompaktową. Kate naciąga wełnianą czapkę na gładką, łysą głowę, a szyję obwiązuje ciasno szalikiem. Sięga po maskę i rękawiczki; po wyjściu ze szpitala to ona, nie Anna, musi nosić strój ochronny.

Wychodzimy z pokoju. Na korytarzu stoją rządkiem wszystkie pielęgniarki, cały personel, nasi dobrzy znajomi. Rozlegają się oklaski.

– Tylko więcej nas już nie odwiedzaj, dobrze? – żartuje Willie.

Wszyscy po kolei podchodzą pożegnać się z Kate. W końcu korytarz pustoszeje.

– Gotowa? – Uśmiecham się do Kate.

Mała kiwa głową, ale nawet nie drgnie, stoi jak słup soli. Wie doskonale, że kiedy postawi stopę za tym progiem, nic już nie będzie takie jak kiedyś.

– Mamo? – słyszę jej głos.

Zamykam jej dłoń w swojej.

– Pomogę ci – przyrzekam i razem, ręka w rękę, robimy pierwszy krok.

Skrzynka pocztowa pęka w szwach od rachunków przysłanych ze szpitala. Dowiedzieliśmy się, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie będzie prowadzić rozmów ze szpitalnym działem księgowym, ale mimo to obie strony podważają ścisłość wyliczeń kosztów operacji, skutkiem czego to nas chcą obciążyć kosztami niektórych zabiegów. Mają pewnie nadzieję, że jesteśmy na tyle głupi, że położymy uszy po sobie i zapłacimy. Finansowanie leczenia Kate to pełnoetatowe zajęcie, ale niestety ani ja, ani Brian nie mamy na to czasu, nie mówiąc już o kwalifikacjach.

Przeglądam ulotkę reklamową pobliskiego sklepu spożywczego, broszurkę Amerykańskiego Związku Motorowego i ogłoszenie o długoterminowych zmianach w opłatach czynszowych. W końcu otwieram korespondencję, która przyszła z banku, gdzie trzymamy oszczędności. Zazwyczaj nie zwracam na nią uwagi; Brian sam sobie radzi z budżetem domowym, kiedy trzeba zrobić coś bardziej skomplikowanego niż podliczenie miesięcznych wydatków. Poza tym trzy konta oszczędnościowe, które mamy w tamtym banku, zostały założone z myślą o edukacji naszych dzieci. Nie jesteśmy z tych, którzy mogą sobie pozwolić na szastanie pieniędzmi na giełdzie.

Ten list jest adresowany do mojego męża.

Szanowny Panie,

Potwierdzamy podjęcie przez Pana kwoty 8369,56 dolarów z konta nr 323456 założonego przez Briana D. Fitzgeralda na rzecz córki Katherine S. Fitzgerald. Podjęcie powyższej kwoty ostatecznie zamyka rachunek.

Nawet bankom zdarzają się pomyłki, ale to już jest poważna sprawa.

Prawda, że na rachunku bieżącym w tym miesiącu pozostały nam grosze, ale ja nigdy dotąd nie zgubiłam ośmiu tysięcy dolarów. Wychodzę na podwórko do Briana, który właśnie zwija dodatkowy wąż ogrodniczy.

– Albo coś pochrzanili z naszym kontem oszczędnościowym – wręczam mu list z banku – albo w końcu się wydało, że masz drugą żonę na utrzymaniu.

Brian bierze kartkę z mojej ręki i czyta. O jedną chwilę za długo. Już wiem, że to nie jest żadna pomyłka. Mój mąż ociera czoło wierzchem zaciśniętej pięści.

– Wycofałem pieniądze z konta – mówi.

– I nic mi nie powiedziałeś? – Nie mieści mi się w głowie, że Brian mógł zrobić coś takiego. W przeszłości zdarzało się, że podbieraliśmy jakieś sumy z kont naszych dzieci, ale robiliśmy to tylko dlatego, że trafił nam się trudny miesiąc i nie starczyło i na jedzenie, i na hipotekę albo trzeba było wpłacić zaliczkę na nowy samochód, bo stary w końcu odmówił posłuszeństwa. W nocy nie mogliśmy spać, dręczeni wyrzutami sumienia ciężkimi jak dodatkowa kołdra, obiecując sobie zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby jak najszybciej te pieniądze wróciły na konto.

– Mówiłem ci, że koledzy z pracy próbowali mi pomóc – tłumaczy się Brian. – Zebrali dziesięć tysięcy dolarów. Po dołożeniu tej sumy z konta Kate szpital zgodził się opracować dla nas jakiś plan ratalnej spłaty należności.

– Ale mówiłeś…

– Wiem, co mówiłem.

Potrząsam głową, nie mogąc dojść do siebie.

– Okłamałeś mnie?

– Nie myśl tak…

– Przecież Zanne…

– Nie chcę, żeby twoja siostra płaciła za Kate – ucina Brian. – To jest mój obowiązek. – Wąż opada na ziemię, krztusząc się i siejąc dookoła kropelkami wody. – Saro, Kate nie dożyje studiów, za które mieliśmy zapłacić z tych oszczędności.

Słońce świeci bardzo mocno. Nieopodal szumi zraszacz trawy, rozpylając wodną mgiełkę, w której tworzą się tęcze. Ten dzień jest zbyt piękny, żeby słyszeć takie słowa. Odwracam się na pięcie i wracam biegiem do domu. Zamykam się w łazience.

Po chwili słyszę stukanie do drzwi.

– Saro – mówi Brian. – Saro, przepraszam.

Udaję, że go nie słyszę. Udaję, że nie słyszałam tego, co przed chwilą powiedział. Ani jednego słowa.

W domu wszyscy nosimy maski, żeby Kate mogła chodzić bez niej. Kiedy szczotkuje zęby albo sypie płatki do miski, pilnie obserwuję jej paznokcie. Gdy znikną ciemne paski, znak przebytej chemioterapii, okaże się, że przeszczepiony szpik kostny działa jak należy. Dwa razy dziennie robię Kate zastrzyki w udo. Podaję jej czynnik wzrostu, konieczny, dopóki liczba krwinek białych w milimetrze sześciennym nie przewyższy tysiąca; kiedy to nastąpi, komórki szpikowe zaczną się już same namnażać.

Kate na razie nie może wrócić do szkoły, toteż sami przerabiamy z nią materiał. Raz lub dwa razy wybrała się ze mną po Annę do przedszkola, ale za nic w świecie nie chciała wyjść z samochodu. Nie robi problemów, kiedy trzeba pojechać do szpitala na rutynowe badania krwi, ale kiedy w drodze do domu proponuję jej mały wypad do wypożyczalni wideo albo na ciastka, wykręca się, jak może.

Pewnego sobotniego ranka zastaję drzwi do pokoju dziewczynek uchylone. Pukam delikatnie.

– A może wybierzemy się na zakupy? – proponuję.

Kate wzrusza ramionami.

– Nie teraz.

Opieram się ramieniem o framugę.

– Dobrze ci zrobi, jeśli wyjdziesz z domu.

– Nie chcę wychodzić. – Kate wkłada rękę do tylnej kieszeni spodni, przedtem jednak przesuwa dłonią po głowie. Jestem pewna, że robi to bezwiednie.

– Kate… – zaczynam.

– Nie mów mi tego. Nie chcę słyszeć, że nikt nie będzie się na mnie gapił, bo właśnie że będą się gapić. Nie chcę słyszeć, że to wszystko jedno, czy się gapią, czy nie, bo to wcale nie jest wszystko jedno. I nie chcę słyszeć, że wyglądam dobrze, bo to kłamstwo. – Jej pozbawione rzęs oczy napełniają się łzami. – Jestem dziwolągiem, mamo. Spójrz tylko na mnie.

Patrzę. Patrzę na kropeczki pozostałe w miejscu brwi, na przedłużone w nieskończoność czoło, na maleńkie dołeczki i guzki zwykle niewidoczne spod włosów.

– No cóż – mówię spokojnie. – Poradzimy sobie i z tym.

Bez słowa wychodzę z pokoju. Wiem, że Kate pójdzie za mną. Mijam Annę, która odkłada książeczkę do kolorowania i rusza w ślad za siostrą. Schodzę do piwnicy i ze starego pudła wyjmuję wiekową elektryczną maszynkę do włosów, którą znaleźliśmy tutaj po przeprowadzce. Włączam wtyczkę do kontaktu i jednym ruchem wycinam szeroki pas przez sam środek głowy.

– Mamo! – słyszę zdumiony głos Kate.

– Co? – Falujący brązowy lok opada na ramię Anny, która zbiera go delikatnie palcami. – To przecież tylko włosy.

Kolejne cięcie. Na ustach Kate wykwita uśmiech. Sama wskazuje miejsca, które ominęłam, gdzie mała kępka włosów wyrasta jak zagajnik na środku łąki. Przysiadłszy na odwróconej skrzynce na mleko, oddaję Kate maszynkę i pozwalam jej dokończyć strzyżenia. Anna wspina się na moje kolana.

– Potem ja – prosi.

Godzinę później wkraczamy do centrum handlowego, trzy łyse dziewczyny trzymające się za ręce. Spędzamy tam kilka godzin. Gdzie tylko się pokażemy, ludzie oglądają się za nami, szepczą. Jesteśmy piękne. Potrójnie piękne.

Загрузка...