WTOREK

Moja świeca spala się z dwóch końców

I zgaśnie jeszcze tej nocy;

Lecz, wszyscy mi drodzy i wszyscy mi wrodzy,

Daje światło o większej mocy!

Edna St. Vincent Millay,

„Pierwsza figa”

z tomu „Kilka fig spośród ostów”


ANNA

Kiedy byłam młodsza, wyobrażałam sobie, że żyję w rodzinie zastępczej, a moi prawdziwi rodzice mieszkają gdzie indziej. To wcale nie było trudne: Kate jest podobna do taty, Jesse do mamy – dosłownie jak zdarta skóra, a ja? Zbieranina genów recesywnych, co to nie wiadomo skąd się wzięła. Siedzę w szpitalnej stołówce, przed sobą mam talerz gumowatych frytek i salaterkę z galaretką. Rozglądam się po stolikach dookoła i tak sobie myślę: może od moich prawdziwych rodziców dzieli mnie tylko ta jedna taca i kawałek blatu? Zaraz mnie rozpoznają, rozpłaczą się z radości, a potem raz dwa zabiorą stąd. Pojedziemy do naszego zamku w Monako albo w Rumunii, gdzie czeka na mnie pokojówka pachnąca czystą, świeżą pościelą, owczarek szwajcarski i osobisty, prywatny telefon. Problem w tym, że pierwszą osobą, do której bym z niego zadzwoniła, żeby pochwalić się tą nagłą odmianą losu, byłaby Kate.

Kate trzy razy w tygodniu jeździ na dializy. Każdy zabieg trwa dwie godziny. Podłączają jej kateter do żyły podobojczykowej, w to samo miejsce, gdzie kiedyś nosiła cewnik centralny; nawet wygląda podobnie. Ta rurka biegnie do maszyny, która wyręcza jej chore nerki. Krew Kate (a ściśle rzecz biorąc, moja) wypływa jedną rurką, a wraca drugą, już oczyszczona. Podobno to wcale we boli. Najgorsza w całym zabiegu jest nuda. Kate zwykle bierze ze sobą discmana ze słuchawkami, a czasami wymyślamy sowę jakieś zabawy. Każe mi na przykład wyjść na korytarz i kiedy tylko zobaczę jakiegoś przystojniaka, wrócić i opisać go. Inny pomysł: mam śledzić oddziałowego i dowiedzieć się, jakie strony odwiedza w Internecie i czyje gołe zdjęcia sobie ściąga. Kiedy moja siostra nie może ruszyć się z łóżka, ja jestem jej oczami i uszami.

Dziś Kate zabrała ze sobą żurnal. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę z tego, że za każdym razem, kiedy odwraca kartkę i widzi kolejną wydekoltowaną modelkę, dotyka tego miejsca na mostku, gdzie ona ma podpięty kateter, a one nie.

– Patrzcie – mówi mama. – Znalazłam coś ciekawego. – Pokazuje nam broszurkę zabraną z tablicy ogłoszeń wiszącej u drzwi pokoju, w którym Kate ma zabiegi. Broszurka nosi tytuł „Ty i twoja nowa nerka”. – Wiecie, że stara nerka zostaje na miejscu? Przeszczepiają nową zaraz obok niej.

– Koszmar. – Kate się krzywi. – Wyobraźcie sobie, że koroner bada wasze zwłoki, otwiera, a tam… trzy nerki. Nie dwie, tylko trzy.

– Po to właśnie robi się przeszczepy, żeby koroner nie miał za dużo pracy przy badaniu naszych zwłok – odpowiada jej mama.

Nerka, której dotyczy rozmowa, w tej chwili jest częścią mojego ciała.

Ja też czytałam tę broszurkę.

Operacja usunięcia nerki do przeszczepu jest podobno względnie bezpieczna, ale moim zdaniem lekarz specjalista, autor tego tekstu, pisząc go, musiał chyba ciągle myśleć o takich zabiegach jak wszczepienie płuco – serca albo usunięcie guza mózgu. W moim pojęciu bezpieczna operacja odbywa się w przychodni, w gabinecie lekarza, nie wymaga znieczulenia i trwa pięć minut – coś jak usunięcie kurzajki albo plombowanie zębów. Bo kiedy wyjmują nerkę do przeszczepu, od wieczora przed operacją nie można nic jeść, a do tego trzeba brać środki przeczyszczające. W szpitalu dostaje się znieczulenie, które teoretycznie może spowodować wylew, zawał i uszkodzić płuca. Operacja trwa cztery godziny i nie jest znowu taka prosta: jeden na trzy tysiące pacjentów umiera na stole. Ci, którzy przeżyją, muszą zostać w szpitalu przez cztery dni, a czasem nawet przez cały tydzień, choć i tak pełna rekonwalescencja trwa od czterech do sześciu tygodni. No i są jeszcze długoterminowe efekty uboczne takiej operacji: zwiększone ryzyko podwyższonego ciśnienia, niebezpieczeństwo komplikacji podczas ciąży i inne. Zalecane jest też wstrzymanie się od czynności, które mogą narazić na uszkodzenia pozostałą nerkę, pracującą teraz za dwie.

I jeszcze jedno: kiedy usuwają kurzajkę albo plombują ząb, korzysta na tym pacjent, nikt inny.

Słychać pukanie i po chwili w drzwiach pojawia się znajoma twarz szeryfa Verna Stackhouse’a. Szeryf, tak jak strażak, jest pracownikiem służby publicznej; mój ojciec i Vern znają się dobrze z pracy i różnych imprez organizowanych w ich środowisku. Vern kiedyś często u nas bywał, dostawaliśmy od niego prezenty na Gwiazdkę. Niedawno uratował tyłek Jessemu, który znów się w coś wpakował; zamiast przekazać go wymiarowi sprawiedliwości, przywiózł naszego brata prosto do domu. Kiedy ma się w rodzinie umierające dziecko, ludzie patrzą przez palce na to, co się robi.

Twarz Verna przypomina suflet; jest cała pozapadana. Szeryf stoi z niepewną miną, jakby czekał na pozwolenie, żeby wejść.

– Dzień dobry – mówi. – Cześć, Saro.

– Vern! – Mama zrywa się na równe nogi. – Ty w szpitalu? Co się stało?

– Nic, nic… Jestem na służbie.

– Pewnie doręczasz komuś wezwanie – domyśla się mama.

– No właśnie. – Vern przestępuje w zakłopotaniu z nogi na nogę. Napoleońskim gestem wsuwa rękę za guziki munduru. – Strasznie mi przykro, ale muszę to zrobić, Saro. – Podaje mamie dokument.

W jednej chwili cała krew odpływa mi z ciała, jakbym to ja była Kate. Nie mogę nawet drgnąć.

– Co to ma… Ktoś pozwał mnie do sądu? – Głos mamy jest cichy, o wiele za cichy.

– Nie czytam urzędowych pism. Ja je tylko doręczam. Miałem cię na liście, więc musiałem… Gdybym mógł coś… jakoś… – Vern urywa w pół zdania i wycofuje się tyłem do drzwi, mnąc w dłoniach czapkę.

– Mamo – odzywa się Kate. – Mamo, co się dzieje?

– Nie mam pojęcia. – Mama rozkłada papiery. Stoję na tyle blisko, że bez trudu mogę czytać jej przez ramię. U góry strony biegnie oficjalny nagłówek: STAN RHODE ISLAND I PROVIDENCE PLANTATIONS. SĄD RODZINNY OKRĘGU PROVIDENCE. W IMIENIU ANNY FITZGERALD.

WNIOSEK O USAMOWOLNIENIE W KWESTĘ ZABIEGÓW MEDYCZNYCH.

O, jasna cholera. Moje policzki płoną żywym ogniem; serce zaczyna walić jak młot. Czuję się dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy dyrektor szkoły wysłał upomnienie moim rodzicom, bo narysowałam na marginesie podręcznika od matmy karykaturę pani Toohey z ogromnym zadem, prosto z natury. Nie, wróć; tamto to był pryszcz. Teraz jest milion razy gorzej.

„Wnosi się o to, aby nasza klientka mogła w przyszłości osobiście podejmować wszelkie decyzje w kwestiach zdrowotnych”.

„Wnosi się o to, aby nie zmuszać jej do poddawania się operacjom, które nie są korzystne dla jej zdrowia ani nie przynoszą jej żadnego pożytku”.

„Wnosi się o to, aby zaprzestać poddawania jej zabiegom medycznym na rzecz jej siostry Kate”.

Wzrok mamy spoczywa na mnie.

– Anno – słyszę jej szept. – Co to ma znaczyć, do diabła?

A więc zaczęło się. Uczucie jest takie, jakbym dostała pięścią prosto w żołądek. Potrząsam głową. Nie znajduję słów, które mogłabym w tej chwili powiedzieć.

– Anno! – Mama rusza w moją stronę.

Nagle Kate zaczyna krzyczeć.

– Mamo, boli! Wezwij pielęgniarkę!

Mama błyskawicznie odwraca się w pół kroku. Kate wije się na łóżku; twarz ma zasypaną włosami. Wydaje mi się, że patrzy na mnie, ale przez te włosy nie widzę dokładnie.

– Mamusiu… – jęczy. – Proszę cię…

Przez krótką chwilę mama jest rozdarta pomiędzy mną a nią. Patrzy to na mnie, to na Kate. Wisi pomiędzy nami jak bańka mydlana.

Moja siostra skręca się z bólu, a ja czuję ulgę. Chyba nie najlepiej to o mnie świadczy.

Wybiegam z pokoju. Dostrzegam jeszcze tylko kątem oka, że mama naciska raz po raz przycisk wzywający pielęgniarkę, jakby to był spust zapalnika bomby.

Nie mogę pójść ani do stołówki, ani do holu, bo tam będą mnie szukać. Idę schodami na szóste piętro, na porodówkę. Na korytarzu jest tylko jeden telefon; w tej chwili używa go jakiś facet.

– Dokładnie trzy kilo! – chwali się do słuchawki, a na twarzy ma uśmiech tak szeroki, że aż się boję, że rozsadzi mu twarz. – Prześliczna.

Czy moi rodzice zachowywali się tak samo? Czy tato rozsyłał wici do wszystkich znajomych? Czy liczył moje palce, żeby się upewnić, że wszystkie są na swoim miejscu, że jest ich dokładnie tyle, ile ma być? Czy mama pocałowała mnie w głowę i nie chciała oddać pielęgniarce do umycia? Czy może obojętnie pozwoliła, żeby mnie zabrali, bo główna nagroda była już bezpieczna, spięta zaciskami w pępowinie, pomiędzy moim brzuchem a łożyskiem?

Świeżo upieczony tatuś w końcu odkłada słuchawkę, śmiejąc się bez widocznego powodu.

– Moje gratulacje – mówię, choć tak naprawdę chcę powiedzieć co innego: wolałabym mu poradzić, żeby wziął to swoje maleństwo, mocno je przytulił, żeby zawiesił srebrny księżyc nad jej łóżeczkiem i wypisał jej imię gwiazdami na nocnym niebie. Niech uczyni wszystko, żeby nigdy w życiu nie przyszło jej nawet do głowy zrobić mu to, co ja zrobiłam rodzicom.

Dzwonię do Jessego i proszę, żeby po mnie przyjechał. Po dwudziestu minutach jego wóz staje przed głównym wejściem do szpitala. Szeryf Stackhouse już wie, że się zgubiłam; czeka na mnie u drzwi.

– Mama zamartwia się o ciebie. Wezwała ojca z pracy i wywróciła cały szpital do góry nogami.

Biorę głęboki wdech.

– W takim razie najlepiej będzie, jeśli powiadomi ją pan, że nic mi nie jest. – Z tymi słowami wskakuję do szoferki i zatrzaskuję drzwi, które otworzył mi Jesse.

Ruszamy. Brat zapala papierosa, choć podobno zapewniał mamę, że rzucił palenie. Puszcza swoją muzykę i wybija rytm otwarta dłonią na kierownicy. Wyłącza radio dopiero po zjeździe z autostrady, na szosie prowadzącej do Upper Darby. Zwalnia też dopiero tam.

– No i co? – pyta. – Dostała spazmów?

– Wezwała tatę z pracy.

W naszej rodzinie odwołanie ojca ze służby to ciężki grzech. Jaki kryzys rodzinny można porównać z katastrofami, które on ma w pracy na co dzień?

– Ostatni raz coś takiego zdarzyło się wtedy – informuje mnie Jesse – kiedy u Kate wykryli chorobę.

– Super. – Krzyżuję ręce na piersi. – To mi poprawiłeś nastrój.

Jesse tylko się uśmiecha.

– Siostrzyczko – puszcza kółko z dymu – witaj po ciemnej stronie.

Wpadają do domu jak burza. Kate ledwie udaje się rzucić mi jedno spojrzenie; tata natychmiast każe jej iść na górę, do naszego pokoju. Mama z trzaskiem rzuca na stolik torebkę i klucze do samochodu. W dwóch krokach jest przy mnie.

– No dobrze. – Z trudem wypycha słowa przez zaciśnięte do granic możliwości gardło. – Co się tutaj wyprawia?

Przełykam ślinę.

– Wynajęłam adwokata.

– To już wiem. – Mama chwyta słuchawkę i wyciąga ją w moją stronę. – Zadzwoń do niego i podziękuj za współpracę.

Kosztuje mnie to naprawdę bardzo wiele, ale udaje mi się potrząsnąć przecząco głową i upuścić słuchawkę na kanapę.

– Anno, przysięgam ci, że…

– Saro. – Głos ojca wbija się klinem pomiędzy nas dwie. Odskakujemy od siebie jak rozcięte połówki jabłka. – Dajmy jej się wytłumaczyć. Przecież uzgodniliśmy, że najpierw jej wysłuchamy, tak czy nie?

Garbię się.

– Ja już nie mogę.

Wystarczy. Mama momentalnie wybucha.

– Myślisz, że ja mogę? Kate też pewnie by wolała, żeby było inaczej, ale nie mamy żadnego wyboru.

Cały kłopot w tym, że jedno z nas ma wybór, a tym kimś jestem ja. Dlatego właśnie nikt nie może mnie wyręczyć. Mama staje nade mną.

– Poszłaś do adwokata i poskarżyłaś się, że jesteś biedna i pokrzywdzona. To nieprawda. Wszyscy przez to cierpimy. Każde z nas…

Ręce taty zaciskają się mocno na jej ramionach. Mama milknie, a on kuca przede mną. Czuję od niego zapach dymu. Zostawił czyjś płonący dom, żeby gasić płomienie we własnym – tej jednej rzeczy się wstydzę.

– Kochanie, wiemy, że zrobiłaś to, co uważasz za słuszne…

– Mów za siebie – przerywa mu mama.

Ojciec zaciska powieki.

– Saro, zamknij się, do jasnej cholery. – Znów spogląda na mnie. – Możemy się porozumieć we trójkę czy musi zrobić to za nas adwokat?

Na te słowa łzy napływają mi do oczu, ale cóż, spodziewałam się tego, więc podnoszę głowę i pozwalam im płynąć.

– Ja już nie mogę, tatusiu.

– Czy ty w ogóle nie rozumiesz – pyta mama – jakie będą tego konsekwencje?

Moje gardło zaciska się jak migawka w aparacie fotograficznym. Jeśli znajdę jakieś argumenty na swoją obronę, będę musiała je przeciskać przez szparę wielkości łebka od szpilki. Wy mnie w ogóle nie widzicie, myślę, i nagle dociera do mnie, że powiedziałam to na głos. Za późno.

Cios spada tak szybko, że aż umyka oczom. Policzek płonie żywym ogniem, a głowa odskakuje w tył. Dostałam w twarz od własnej matki. Ślad po tym uderzeniu pali mnie jeszcze długo po tym, jak zniknął ze skóry. Tak za pamięci: wstyd ma pięć palców.

Kiedy Kate miała osiem lat, a ja pięć, pokłóciłyśmy się i w końcu stanęło na tym, że nie chcemy dłużej dzielić wspólnego pokoju. Problem w tym, że u nas nigdy nie było za dużo miejsca, a Jesse nie mieszkał wtedy jeszcze na strychu nad garażem, tylko w domu, ze wszystkimi, więc nie było wolnych pokojów. Sytuacja wydawała się bez wyjścia, ale Kate, starsza i mądrzejsza, wymyśliła, że podzielimy nasz pokój na pół.

– Którą stronę wybierasz? – zapytała dyplomatycznie. – Możesz wziąć, którą chcesz.

Zdecydowałam się na tę stronę pokoju, gdzie stało moje łóżko. Poza tym tutaj było też pudło, w którym trzymałyśmy nasze Barbie i półki z przyborami do pisania i rysowania. Kate chciała wziąć stamtąd flamaster, ale wtedy zwróciłam jej uwagę, że to już jest po mojej stronie.

– W takim razie podaj mi go – rozkazała.

Podałam jej czerwony pisak, a Kate wspięła się na biurko, sięgając w górę najwyżej, jak tylko mogła. – Pamiętaj – ostrzegła – że jak już to zrobię, to musisz zostać po swojej stronie, a ja nie mogę wchodzić na twoją. Tak?

Skinęłam skwapliwie głową, bo byłam zapalona do tego pomysłu tak samo jak ona. Miałam przecież dostać wszystkie najlepsze zabawki. Kate będzie mnie prosić, żeby mogła przyjść na moją stronę – i to bardzo szybko.

– Przysięgasz?

Wypowiedziałyśmy formułkę przysięgi. Kate narysowała nierówną linię biegnącą od sufitu po ścianie, blacie biurka i jasno – brązowym dywanie, aż do nocnego stolika pod przeciwległą ścianą. Kiedy skończyła, oddała mi flamaster.

– I pamiętaj – powiedziała – że kto łamie przysięgę, ten jest oszukańcem.

Usiadłam na podłodze po mojej stronie. Wyjęłam wszystkie nasze Barbie, co do jednej. Zaczęłam je stroić, robiąc z tego wielkie przedstawienie, tak żeby tylko jej pokazać, że teraz wszystkie są moje. Kate przysiadła na krawędzi swojego łóżka z kolanami pod brodą. Patrzyła na mnie, nawet nie drgnąwszy – aż do momentu kiedy mama z dołu zawołała nas na obiad.

Wtedy Kate uśmiechnęła się do mnie i wyszła z pokoju. Drzwi były po jej stronie.

Podeszłam do linii, którą narysowała na dywanie i nadepnęłam na nią bosą stopą. Nie chciałam wyjść na oszukańca, ale nie uśmiechało mi się też, że do końca życia nie będę mogła wyjść z pokoju.

Nie wiem, jak długo mama czekała, aż raczę zejść na obiad. Kiedy ma się pięć lat, każda sekunda dłuży się w nieskończoność. Wreszcie stanęła w progu i zobaczyła linię na ścianach i na dywanie. Zacisnęła powieki, jakby modląc się o cierpliwość, po czym podeszła do mojego łóżka i wzięła mnie na ręce. Zaczęłam się jej wyrywać.

– Zostaw mnie! – krzyczałam. – Nie będę mogła tu wrócić!

Po chwili mama dała za wygraną. Wyszła, ale zaraz wróciła z naręczem ściereczek, ręczników i poduszek. Porozrzucała je na podłodze po stronie Kate.

– Chodź – wyciągnęła rękę, ale ja ani drgnęłam. Mama przeszła więc przez linię i usiadła obok mnie na łóżku. – Ten staw należy do Kate, zgoda – powiedziała – ale rosną na nim moje lilie. Po ich liściach można przejść na drugą stronę.

Wstała. Wskoczyła na rozłożoną na podłodze kuchenną ścierkę, a z niej na poduszkę z kanapy. Obejrzała się na mnie przez ramię; patrzyła tak, dopóki nie stanęłam na tej samej ścierce co ona poprzednio. Poprowadziła mnie z niej na poduszkę, z poduszki na rękawicę kuchenną, którą Jesse uszył w pierwszej klasie, i tak dalej, aż do samych drzwi. Proste i pewne rozwiązanie: wystarczyło iść po śladach matki.

Stoję pod prysznicem. Drzwi są zamknięte na zamek, ale Kate wie, jak go otworzyć z zewnątrz. Wchodzi do łazienki.

– Chcę z tobą porozmawiać – oświadcza.

Wystawiam głowę zza plastikowej zasłony.

– Potem, jak skończę. – Chcę zyskać na czasie, żeby przygotować się do tej rozmowy, chociaż i tak w ogóle nie mam na nią specjalnej ochoty.

– Nie, teraz. – Kate siada na zamkniętym sedesie. Wzdycha ciężko. – Anno… To, co chcesz zrobić…

– Już to zrobiłam – poprawiam ją.

– Możesz to wszystko cofnąć, jeśli tylko zechcesz.

Jak to dobrze, że jest tutaj tyle pary, bo za nic w świecie nie chciałabym, żeby Kate mogła teraz zobaczyć moją twarz.

– Wiem – odpowiadam szeptem.

Kate milczy przez długą chwilę. Jej myśli, tak samo jak moje, gonią jedna drugą, jak szczur doświadczalny na kole w laboratorium goni własny ogon. Chwytamy się wszelkich możliwych rozwiązań, ale żadne nie jest dobre.

Po chwili znów wychylam się zza zasłony. Kate ociera oczy i spogląda na mnie.

– Nie rozumiesz – pyta – że jesteś moją jedyną przyjaciółką?

– Wcale nie – zaprzeczam natychmiast, ale przecież wiem tak samo dobrze jak ona, że to nieprawda. Kate zbyt rzadko pojawiała się w szkole, żeby dobrać sobie jakąś grupę koleżanek, w której mogłaby się odnaleźć. Znajomości, które zawarła podczas tamtego długiego okresu, kiedy czuła się całkiem dobrze, nie przetrwały próby czasu, zresztą z wzajemnością. Okazało się, że przeciętne dziecko nie bardzo wie, jak się zachować w obecności kogoś, komu w każdej chwili grozi śmierć, a z drugiej strony Kate też trudno było ze szczerym zapałem rozmawiać o testach predyspozycyjnych na koniec szkoły albo o zjazdach absolwentów, kiedy nie mogła mieć żadnej pewności, że ich dożyje. Miała oczywiście kilka znajomych, ale kiedy zapraszała je do nas, to z reguły było tak, że przychodziły jak na ścięcie, siedziały na skraju jej łóżka i liczyły minuty, kiedy będą już mogły sobie pójść, dziękując Bogu, że nie przytrafiło się im to samo.

Prawdziwy przyjaciel nie potrafi użalać się nad tobą.

– Nie jestem twoją przyjaciółką – mówię ostro, zaciągając zasłonę z powrotem. – Jestem twoją siostrą.

Udana ze mnie siostrzyczka, nie ma co. Podstawiam twarz pod prysznic, żeby Kate nie zauważyła, że też płaczę.

Nagle zasłona odjeżdża na bok ze świstem. Stoję przed Kate całkowicie obnażona.

– O tym właśnie chciałam porozmawiać – mówi ona. – Jeśli nie chcesz już być moją siostrą, nie ma sprawy, ale nie mogę stracić twojej przyjaźni.

Zaciąga zasłonę. Spowijają mnie kłęby pary wodnej. Po chwili słyszę szczęk klamki i cichy trzask zamykanych drzwi. Na nogach czuję powiew zimnego powietrza.

Ja także nie mogę znieść myśli, że mogłabym utracić ją na zawsze.

Tej nocy, kiedy Kate już śpi, wstaję i podchodzę do jej łóżka. Sprawdzam, czy oddycha, trzymając dłoń nad jej twarzą. Ciepłe tchnienie rozgrzewa moją skórę. Mogłabym opuścić dłoń, teraz, w tej chwili, zasłonić nos i usta, przytrzymać, kiedy będzie się wyrywała. Czym to będzie się różniło od tego, co już zrobiłam?

Słyszę kroki w korytarzu. Momentalnie chowam się pod kołdrę, do mojej bezpiecznej kryjówki. Odwracam się plecami do drzwi, żeby nie zdradzić się drżeniem powiek, kiedy wejdą rodzice.

– Nie mogę w to uwierzyć – szepcze mama. – Nie mogę uwierzyć, że mogła to zrobić.

Tata milczy, jakby go w ogóle nie było. Przez chwilę nie jestem pewna, czy przyszedł z mamą, czy nie.

– To samo co z Jessem – znów odzywa się mama. – Ona to robi dlatego, żeby ściągnąć na siebie uwagę. – Czuję na sobie jej wzrok, wzrok obcy, jakby patrzyła na stworzenie, które widzi pierwszy raz w życiu. – Może trzeba ją dokądś zabrać, żeby nie czuła, że o nią nie dbamy. Wybierzmy się we trojkę do kina albo na zakupy. Niech zobaczy, że nie musi robić nam głupich numerów, żebyśmy zwrócili na nią uwagę. Jak myślisz?

Tata nie odpowiada od razu.

– A jeśli – odzywa się cicho – to wcale nie jest głupi numer?

Znacie to uczucie, kiedy jest ciemno i nagle zapada taka cisza, że człowiek ma wrażenie, jakby zupełnie stracił słuch? Tak właśnie ja się czuję w tej chwili. Kiedy mama wreszcie się odzywa, jej słowa ledwo do mnie docierają:

– Brian, na miłość boską… Po czyjej ty jesteś stronie?

I odpowiedź taty:

– Kto tu mówi o stronach?

Ale to nawet ja już wiem. Zawsze są dwie strony. Zwycięska i przegrana. Ktoś daje, żeby ktoś inny mógł mieć.

Po chwili drzwi się zamykają i znika światło tańczące na suficie. Odwracam się na plecy, mrugając oczami – przy moim łóżku stoi mama.

– Myślałam, że sobie poszłaś – szepczę.

Mama siada w nogach łóżka. Chcę się odsunąć, ale ona kładzie mi rękę na łydce. Zamieram.

– I o czym jeszcze sobie myślałaś, Anno?

Czuję, jak ściska mi się żołądek.

– Myślę… Wydaje mi się, że mnie teraz nienawidzisz.

Nawet w ciemnościach widzę, jak błyszczą jej oczy.

– Och, Anno – wzdycha moja mama – jak możesz nie wiedzieć, że cię kocham, i to bardzo?

Wyciąga do mnie ręce, a ja przytulam się do niej, jakbym znów była małym dzieckiem, które mieści się na kolanach u mamusi. Wciskam twarz w jej obojczyk. Pragnę w tej chwili jednej rzeczy: żeby czas cofnął się trochę, żebym znów była małą dziewczynką, która wierzy święcie w każde słowo swojej mamy, nie analizuje, nie domyśla się i nie próbuje czytać między wierszami.

Mama przytula mnie mocniej.

– Pójdziemy do sędziego i wszystko wyjaśnimy – mówi. – Wszystko da się naprawić.

Kiwam głową, bo to są właśnie te słowa, które chciałam usłyszeć.


SARA

1990

Zupełnie nieoczekiwanie wizyta na oddziale onkologii dziecięcej przynosi mi pewną pociechę. Patrzą na mnie tutaj jak na swojego; jesteśmy w jednym klubie. Wszyscy ci ludzie – od przemiłego parkingowego po tabuny dzieciaków ganiających po korytarzach z różowymi miskami w kształcie nerki pod pachą, jakby to były pluszowe misie – byli tu przed nami. A w grupie zawsze raźniej.

Jedziemy windą na trzecie piętro, gdzie mieści się gabinet doktora Harrisona Chance’a. „Chance”, czyli przypadek. Co za nazwisko! Dlaczego nie doktor Victor?

– Spóźnia się – mówię do Briana, zerkając na zegarek chyba już po raz dwudziesty. Na parapecie stoi zbrązowiała, usychająca zielistka. Mam nadzieję, że ten doktor Chance z ludźmi obchodzi się lepiej.

Kate powoli zaczyna wariować. Żeby ją zabawić, biorę z zasobnika gumową rękawiczkę i dmucham z niej balonik z kogucim grzebykiem. Na pokrywie zasobnika widnieje całkiem spora nalepka zakazująca robić z rękawiczkami właśnie to, co ja przed chwilą. Odbijamy sobie balonik, udając, że gramy w siatkówkę. Nagle do pokoju wchodzi doktor Chance, bez słowa przeprosin za spóźnienie.

– Witam państwa – mówi. Jest wysoki i chudy jak szczapa, ma błyszczące niebieskie oczy, powiększone przez grube szkła i zaciśnięte usta. Łapie balonik, którym bawiła się Kate. Marszczy brew. – No cóż, widzę, że mamy tutaj niejaki problem.

Wymieniamy z Brianem spojrzenia. Czy ten nieczuły, zimny człowiek ma być tym, który poprowadzi nas do walki, naszym generałem, naszym wybawcą? Zanim jednak zdołamy wykrztusić z siebie cokolwiek na nasze usprawiedliwienie, doktor Chance bierze do ręki flamaster i wymalowuje na gumie własną karykaturę, pamiętając nawet o okularach w drucianej oprawie.

– Proszę – podaje go Kate z uśmiechem, który całkowicie odmienia go w naszych oczach.

Moją siostrę Suzanne widuję najwyżej dwa razy do roku. Dzieli nas niecała godzina jazdy samochodem – i wielka przepaść dotycząca przekonań natury filozoficznej.

Z tego, co wiem, Suzanne dostaje olbrzymią pensję za pomiatanie ludźmi. Teoretycznie rzecz biorąc, odebrałyśmy identyczne wykształcenie. Nasz ojciec zmarł nagle, kosząc trawnik, w dniu swoich czterdziestych dziewiątych urodzin. Mama nigdy do końca nie doszła do siebie po tym ciosie. Dziesięć lat starsza ode mnie Suzanne wzięła na siebie jej obowiązki. Pilnowała, żebym odrabiała prace domowe, przekonała mnie do złożenia papierów na studia prawnicze, wpajała mi, że w życiu najważniejsze jest mierzyć wysoko. Była mądra, piękna i w każdej sytuacji wiedziała, jak się zachować. Potrafiła znaleźć logiczne wyjście z każdej katastrofy, co legło u podstaw jej kariery, która stanowiła nieprzerwane pasmo sukcesów. Wszędzie czuła się jak u siebie, czy to w sali posiedzeń zarządu, czy na przebieżce w parku. Nie było dla niej rzeczy trudnych. Kto by nie chciał mieć takiego wzoru do naśladowania?

Zbuntowałam się przeciwko niej. Po raz pierwszy – poślubiając mężczyznę bez wyższego wykształcenia. Po raz drugi i trzeci – zachodząc w ciążę. Mam wrażenie, że kiedy świadomie porzuciłam ścieżkę mającą uczynić ze mnie drugą Glorię Allred, Suzanne miała wszelkie powody czuć się rozczarowana. Z drugiej strony, ja miałam pełne prawo sądzić, że źle mnie oceniała – aż do tej pory.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Suzanne nie kocha swojego siostrzeńca i siostrzenicy. Przysyła im rzeźby z Afryki, muszle z Bali, czekoladę ze Szwajcarii. Jesse marzy o tym, żeby mieć taki sam gabinet z wielkimi oknami, kiedy będzie duży. Kiedy to słyszę, powtarzam mu, że nie wszyscy mogą być tacy jak ciocia Zanne, chociaż tak naprawdę chcę powiedzieć, że to ja nie mogę być taka jak ona.

Nie pamiętam już, która z nas pierwsza przestała oddzwaniać. Tak było po prostu łatwiej. Jednak kiedy rozmowa, tak jak teraz, ma dotyczyć tematu zbyt trudnego, żeby w ogóle o nim rozmawiać, nie ma nic gorszego niż taka długotrwała cisza, obciążająca nić wzajemnego porozumienia jak ciężkie koraliki. Ostatecznie więc zbieram się przez cały tydzień, aby zadzwonić do siostry. Wybieram bezpośredni numer.

– Gabinet Suzanne Crofton, słucham? – W słuchawce odzywa się męski głos.

– Czy… – waham się przez chwilę. – Czy zastałam panią Crofton?

– Jest na spotkaniu.

– Proszę… – biorę głęboki oddech – proszę jej powiedzieć, że dzwoni siostra.

W następnej chwili w moich uszach rozbrzmiewa jej miękki, opanowany głos:

– Sara. Dawno cię nie słyszałam.

To do niej pobiegłam, kiedy po raz pierwszy dostałam okres. To ona pomagała mi sklejać szczątki pierwszego złamanego serca. To ją budziłam w środku nocy, kiedy nie mogłam sobie przypomnieć, na którą stronę tata czesał przedziałek albo jak śmiała się nasza mama. Nieważne, co jest teraz; kiedyś Suzanne była moją najlepszą przyjaciółką. Byłyśmy nierozłączne.

– To ty, Zanne? – pytam. – Co słychać?

Trzydzieści sześć godzin po postawieniu oficjalnej diagnozy stwierdzającej u Kate ostrą białaczkę promielocytową Brian i ja możemy zadać pierwsze pytania. Kate zostaje ze szpitalną opiekunką, a my idziemy na spotkanie z zespołem złożonym z lekarzy, pielęgniarek i psychiatrów. Zdążyłam już zauważyć, że to właśnie pielęgniarki będą odtąd zawsze służyć nam odpowiedzią w rozpaczliwych chwilach niepewności. Lekarze tylko siedzą i wiercą się, jakby mieli coś pilnego do załatwienia; one natomiast traktują nas tak, jakbyśmy byli pierwszą parą rodziców, która znalazła się w podobnej sytuacji, jakby to wcale nie było ich tysięczne spotkanie tego typu.

– Białaczka to taka choroba – tłumaczy nam jedna z pielęgniarek – przy której, zanim się wbije pierwszą igłę, trzeba już mieć zaplanowane krok po kroku trzy kolejne terapie. Ta konkretna odmiana jest wyjątkowo słabo przewidywalna, więc należy myśleć z wyprzedzeniem. Ostra białaczka promielocytowa stwarza też większe trudności, gdyż jest oporna na chemioterapię.

– To znaczy? – pyta Brian.

– W typowych przypadkach białaczki pochodzenia szpikowego za każdym nawrotem udaje się doprowadzić do remisji choroby, jeśli tylko stan narządów wewnętrznych na to pozwala. Terapia wyniszcza organizm, ale można bezpiecznie zakładać, że przyniesie oczekiwane rezultaty. Białaczka promielocytowa nie daje takich możliwości. Każdą terapię można zwykle zastosować tylko raz. Nie możemy zrobić nic więcej.

– Chce pani powiedzieć – Brian przełyka ślinę – że nasza córeczka umrze?

– Chcę tylko powiedzieć, że niczego nie można być pewnym.

– Jak więc to będzie wyglądało?

Odpowiada mu inna pielęgniarka.

– Kate rozpocznie chemioterapię. Potrwa to tydzień. Mamy nadzieję, że uda się doprowadzić do zniszczenia komórek nowotworowych i do remisji choroby. Dziewczynka prawdopodobnie będzie reagować wymiotami na podawane jej środki. Będziemy starać się ograniczyć je do minimum, podając jej antyemetyki. Straci też włosy.

W tym momencie z mojej piersi wyrywa się cichy szloch. To tak nieistotny szczegół, ale jednak jest czytelny jak transparent. Każdy będzie wiedział, co się stało naszej Kate. A dopiero pół roku temu pierwszy raz zaprowadziłam ją do fryzjera; pamiętam dobrze złociste krążki jej loczków, leżące na podłodze jak monety z cennego kruszcu.

– Nie jest wykluczone, że dostanie rozwolnienia. Bardzo możliwe, że wda się jakieś zakażenie, ponieważ jej układ odpornościowy będzie wyłączony. Wtedy konieczna będzie hospitalizacja. Chemioterapia może też wywołać zaburzenia rozwojowe. Mniej więcej dwa tygodnie po jej zakończeniu poddamy Kate chemioterapii konsolidacyjnej, a następnie przeprowadzimy kilka kursów leczenia podtrzymującego. Ich liczba będzie zależała od wyników okresowych badań szpiku kostnego.

– A potem? – dopytuje się Brian.

– Potem będziemy obserwować – włącza się doktor Chance. – W przypadku ostrej białaczki promielocytowej trzeba uważać na wszelkie możliwe objawy nawrotu choroby. Musicie ją państwo przywieźć na pogotowie, kiedy tylko zauważycie u niej krwotok, gorączkę, napady kaszlu lub jakieś zakażenie. Dalsze leczenie może się różnie potoczyć. Będziemy dążyć do tego, żeby organizm Kate zaczął produkować zdrowy szpik kostny. Gdyby za pomocą chemioterapii udało się – co jest raczej mało prawdopodobne – doprowadzić do całkowitej remisji na poziomie komórkowym, będziemy mogli przeszczepić Kate jej własne komórki szpikowe. Taki zabieg nazywa się przeszczepem autologicznym. Jeśli zaś dojdzie do wznowy, możemy próbować przeszczepić jej zdrowy szpik od innego dawcy. Czy ona ma rodzeństwo?

– Brata – odpowiadam. Nagle straszliwa myśl świta mi w głowie. – Czy on też może być chory?

– To bardzo mało prawdopodobne. Może się jednak okazać, że jej brat nadaje się na dawcę do przeszczepu allogenicznego. W przeciwnym razie umieścimy Kate w ogólnokrajowym rejestrze dawców niespokrewnionych. Muszą państwo jednak wiedzieć, że najlepiej sprawdzają się przeszczepy od członków rodziny. W przypadku przeszczepu od obcego dawcy ryzyko śmierci gwałtownie rośnie.

Specjaliści zasypują nas informacjami, z których każda jest jak igła wbita prosto w ciało, jedna po drugiej, tak szybko, że przestaję już nawet czuć, jak wielki ból sprawiają. Mówią nam: „Nie próbujcie myśleć sami. Oddajcie dziecko w nasze ręce, bo bez nas ono umrze”. Na każdą odpowiedź, której nam udzielają, mamy nowe pytanie.

Czy odrosną jej włosy?

Czy doczeka do pierwszej klasy?

Czy może się bawić ze znajomymi?

Czy doszło do tego, bo mieszkamy w niezdrowej okolicy?

Czy to nasza wina, że dziecko zachorowało?

– Jak to się stanie… – słyszę nagle własny głos. – Jak ona umrze?

Doktor Chance przygląda mi się.

– To zależy od tego, jaka choroba ją pokona – wyjaśnia. – Przy infekcji wystąpią zaburzenia oddechowe i trzeba będzie podłączyć ją do respiratora. Jeśli nastąpi krwotok, straci przytomność i wykrwawi się. Jeśli któryś z narządów przestanie działać, objawy będą zależne od zagrożonego układu. Często te czynniki występują jednocześnie.

– Czy ona będzie świadoma tego, co się dzieje? – pytam, choć tak naprawdę chcę powiedzieć co innego: „Jak ja to przeżyję?”.

– Proszę pani – mówi doktor Chance, jakby usłyszał moje niewypowiedziane pytanie. – Mamy tu w tej chwili dwadzieścioro dzieci. Dziesięcioro umrze w ciągu kilku lat. Nie wiem, w której grupie znajdzie się Kate.

Aby Kate przeżyła, coś w niej musi umrzeć. Tak działa chemioterapia; jej celem jest eliminacja wszystkich komórek dotkniętych białaczką. Leki i kroplówki wprowadza się do systemu przez cewnik centralny wczepiony trzema ostrymi zębami w ciało pod obojczykiem. Przez niego także pobiera się krew. Patrzę na wszystkie te rurki wyrastające ze szczuplutkiej klatki piersiowej Kate; przypominają mi się filmy science fiction.

Zrobiono jej spoczynkowe EKG, żeby upewnić się, że serce zniesie chemioterapię. Zakropiono oczka deksametazonem, bo jeden z leków, które dostaje, powoduje zapalenie spojówek. Przez cewnik pobrano już pierwszą próbkę krwi, aby sprawdzić działanie nerek i wątroby.

Pielęgniarka zawiesza torebkę z kroplówką na stojaku i gładzi Kate po głowie.

– Czy ona będzie to czuła? – pytam.

– Ani trochę. Hej, Kate, spójrz tutaj. – Pielęgniarka wskazuje na torebkę z daunorubicyną, nakrytą ciemnym pokrowcem chroniącym przed światłem. Czarny plastik jest upstrzony kolorowymi nalepkami, które robiła razem z Kate, kiedy czekaliśmy na zabieg. Przy łóżku jednej ze starszych, nastoletnich dziewczynek widziałam nalepkę z napisem „Zbawienie i chemia dla każdego”.

Do żył mojej córeczki wpływają kroplami: daunorubicyną, 50 mg w 25 cm3 pięcioprocentowego roztworu glukozy; cytarabina, 46 mg w pięcioprocentowej glukozie, kroplówka ciągła, dwadzieścia cztery godziny na dobę; allopurynol, 92 mg. Innymi słowy – trucizna. Wyobrażam sobie wielką bitwę, która rozpoczyna się w ciele Kate. Przed oczyma mam armie w lśniących zbrojach i poległych, którzy opuszczają pole bitwy wraz z potem.

Powiedziano nam, że zanim Kate dostanie torsji, powinno upłynąć kilka dni. Zaczyna wymiotować po dwóch godzinach. Brian wzywa pomoc. Zjawia się pielęgniarka.

– Przyniosę jej reglan – mówi i już jej nie ma.

Kiedy Kate nie wymiotuje, to płacze. Siedzę na skraju łóżka i przytrzymuję ją na kolanach. Pielęgniarki nie mają czasu, żeby jej doglądać, bo w szpitalu i tak brakuje personelu. Podłączają torebkę z antyemetykiem do kroplówki i czekają kilka chwil, żeby zobaczyć pierwsze reakcje chorej, ale w końcu znów ktoś je wzywa i muszą wracać do swoich obowiązków. Reszta zostaje na naszej głowie. Brian, który zawsze musiał wychodzić z pokoju, kiedy któreś z naszych dzieci dostawało biegunki, teraz jest wzorem sprawności i zorganizowania: ociera Kate czoło i buzię chusteczkami, podtrzymuje jej szczupłe ramiona. „Wyjdziesz z tego”, mruczy pod nosem za każdym razem, kiedy mała zwraca. Nie wiem, czy mówi do niej, czy do siebie.

Ja również zadziwiam samą siebie. Zaciskam zęby i na przekór wszystkiemu tanecznym krokiem udaję się do umywalki, żeby spłukać miskę – nerkę. Wracam z nią w pląsach. Jeśli chce się przestać myśleć o nadchodzącym tsunami, trzeba skupić całą uwagę na układaniu worków z piaskiem.

Nie ma innego sposobu, żeby nie oszaleć.

Brian przywiózł Jessego do szpitala na pobranie krwi do analizy. Wymaga ono tylko niewielkiego nakłucia w palec. Jesse tak się wyrywa, że Brian sam nie może go utrzymać; muszą mu pomóc dwaj pielęgniarze. Krzyki małego słychać w całym szpitalu. Stoję obok z rękami na piersi i mimo woli wciąż myślę o Kate, która dopiero dwa dni temu przestała płakać podczas zabiegów.

Próbkę krwi Jessego zbada specjalista. Oceni pod mikroskopem sześć różnych białek. Jeśli będą one takie same jak u Kate, Jesse wykaże identyczność antygenów układu HLA. Oznacza to, że będzie się nadawał na dawcę szpiku kostnego dla swojej chorej siostry. W głowie krąży mi jedno pytanie: jakie są szanse sześciokrotnego trafienia w takiej loterii?

Tak samo nikłe, odpowiadam sobie, jak zachorowania na białaczkę.

Chirurg naczyniowy zabiera pobraną krew, a Brian i pielęgniarze puszczają Jessego. Malec zrywa się ze stołu i przypada do mnie.

– Mamusiu, zobacz, zrobili mi kuku w paluszek. – Wyciąga do mnie dłoń z maleńką ranką zalepioną kolorowym plasterkiem. Dotykam jego twarzy. Jest rozpalona i lśni od łez.

Przytulam synka. Szepczę mu do ucha słowa, które trzeba powiedzieć. Ale tak mi trudno, tak trudno wzbudzić w sobie współczucie dla niego.

– Niestety – mówi doktor Chance. – Syn nie wykazał zgodności.

Mój wzrok wędruje w stronę zwiędłej, zbrązowiałej rośliny, która wciąż stoi na parapecie. Ktoś powinien ją wreszcie wyrzucić i zamiast niej przynieść tu storczyki albo strelicje, które rzadko kwitną.

– Być może uda się znaleźć niespokrewnionego dawcę w ogólnonarodowym rejestrze dawców szpiku.

Brian sztywnieje, marszcząc brwi.

– Przecież powiedział pan, że przeszczep od dawcy niespokrewnionego nie jest bezpieczny.

– To prawda – przyznaje doktor Chance – ale czasem nie ma innego wyjścia.

Odrywam wzrok od podłogi.

– A jeśli w rejestrze nie ma zgodnego dawcy?

– Cóż… – Onkolog pociera czoło. – Wtedy będziemy się starać utrzymać Kate przy życiu, dopóki dawca się nie znajdzie albo nie opracuje się innej metody leczenia.

Rozmawiamy o mojej córeczce, a on mówi tak, jakby chodziło o jakąś maszynę, o samochód z zatkanym gaźnikiem, o samolot, w którym zacięło się podwozie. Nie mogę tego znieść. Odwracam twarz i pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest źle rozwinięty liść zwiędłej rośliny, opadający z parapetu na podłogę jak samobójca rzucający się z okna. Wstaję bez słowa wyjaśnienia, zabieram doniczkę i wychodzę z gabinetu doktora Chance’a. W przedpokoju mijam jego sekretarkę i innych truchlejących ze strachu rodziców, czekających ze swoimi chorymi dziećmi na wizytę. Przystaję przy pierwszym pojemniku na śmieci, jaki wpada mi w oczy, i wyrzucam do niego roślinę razem z wyschniętą na wiór, wyjałowioną ziemią. W ręce zostaje mi terakotowa doniczka. Patrzę na nią i mam wielką ochotę roztrzaskać ją o podłogę. W tej chwili słyszę za sobą głos:

– Saro – pyta doktor Chance – dobrze się czujesz?

Odwracam się powoli. Czuję, jak do oczu napływają mi łzy.

– Czuję się świetnie. Jestem zdrowa. Czeka mnie długie, długie życie.

Przepraszam go i oddaję mu doniczkę. Doktor kiwa głową i podaje mi chusteczkę, wyjętą z kieszeni.

– Miałam nadzieję, że Jesse będzie mógł ją uratować. Bardzo chciałam, żeby tak było.

– Wszyscy tego chcieliśmy – odpowiada doktor Chance. – Coś ci powiem. Dwadzieścia lat temu średnia przeżywalność dzieci chorych na białaczkę była jeszcze mniejsza. Poza tym znam wiele takich rodzin, gdzie jedno dziecko nie wykazuje zgodności, ale drugie tak.

Nie mamy więcej dzieci, chcę mu powiedzieć, ale milknę, nie wypowiedziawszy ani słowa. Dociera do mnie, że doktor mówi o dzieciach, których jeszcze nie mam, o dzieciach, których nigdy nawet nie miałam w planach. Odwracam się do niego, a w oczach mam nieme zapytanie.

– Brian będzie się martwił, dlaczego tak długo nas nie ma. – Doktor Chance rusza z powrotem do gabinetu. Unosi trzymaną doniczkę. – Czy mogłabyś mi polecić – pyta swobodnym tonem – jakieś rośliny, które miałyby u mnie szanse na przeżycie?

Bardzo łatwo jest zacząć myśleć, że skoro cały twój świat nagle zamarł w miejscu, to wszystkich dookoła powinno spotkać to samo. Nic z tych rzeczy: śmieciarze opróżnili nasze pojemniki i tak jak zwykle ustawili je na skraju chodnika. Czeka na nas rachunek za wywóz nieczystości, zatknięty w drzwiach. Na stole w kuchni leży równy stosik listów z całego tygodnia. To wprost zadziwiające. Życie toczy się dalej.

Kate wychodzi ze szpitala równo tydzień po skierowaniu na chemioterapię indukcyjną. Wciąż nosi cewnik centralny, wijący się pod jej bluzką jak wąż. Pielęgniarki na pożegnanie starają się dodać mi otuchy i recytują długą listę zaleceń, których mamy przestrzegać. Dowiaduję się, kiedy wzywać pogotowie, a kiedy nie, kiedy mamy wrócić na następną chemioterapię, jakie środki ostrożności zachować, ponieważ w czasie chemii Kate będzie w stanie immunosupresji.

Następnego dnia, o szóstej rano, Kate wchodzi na paluszkach do naszej sypialni. Stara się nie robić hałasu, ale i tak budzimy się w jednej chwili.

– Co się stało, kochanie? – pyta Brian.

Kate nie odpowiada, przesuwa tylko dłonią po głowie. Na podłogę opada wielki kłąb włosów, płynąc w powietrzu jak mikroskopijna chmura burzowa.

– Skończyłam – mówi Kate.

Od jej wyjścia ze szpitala upłynęło kilka dni. Siedzimy przy obiedzie. Kate nawet nie tknęła fasoli ani klopsików. Wstaje od stołu i wybiega w pląsach do swojego pokoju.

– Ja też. – Jesse podnosi się z krzesła. – Mogę już iść?

Brian wkłada do ust kolejny kęs. Przełyka go, zaciskając zęby.

– Najpierw zjesz jarzynki.

– Nie znoszę fasoli.

– Ona też za tobą nie przepada.

Jesse wskazuje wzrokiem talerz Kate.

– A ona może nie jeść? To niesprawiedliwe.

Brian odkłada widelec na brzeg talerza.

– Tak uważasz? – odpowiada cichym, złowrogim głosem. – Chcesz, żeby było sprawiedliwie? W porządku. Następnym razem zabierzemy cię razem z Kate do szpitala i każemy pobrać ci szpik kostny. Kiedy będziemy w domu wyjmować jej cewnik do przepłukania, tobie też zrobimy coś, co boli tak samo. A przy następnej chemioterapii…

– Brian! – przerywam mu.

Mój mąż milknie równie nagle, jak przed chwilą wybuchł. Przyciska drżącą dłoń do czoła i spogląda na Jessego, który uciekł od stołu, wystraszony, i schował się pod moim ramieniem.

– Przepraszam cię, Jess – mówi. – Ja…

Nie kończy. Wstaje i wychodzi z kuchni.

Przez długą chwilę siedzimy w milczeniu. W końcu Jesse odwraca się do mnie.

– Czy tatuś też jest chory?

Muszę się mocno zastanowić, zanim mu odpowiem.

– Wszystko będzie dobrze – uspokajam synka.

Obchodzimy mały jubileusz: upłynął już tydzień od powrotu Kate ze szpitala. W środku nocy budzi nas łomot. Zrywamy się i biegniemy na wyścigi do jej pokoju. Mała leży pod kołdrą i ma tak silne dreszcze, że strąciła lampkę z nocnego stolika. Kładę dłoń na jej czole.

– Rozpalone – mówię Brianowi.

Do tej pory często się zastanawiałam, jak to będzie wyglądać, kiedy Kate zacznie mieć jakieś dziwne objawy i po czym poznam, że trzeba zabrać ją do lekarza. Teraz, kiedy patrzę na nią, nie mogę pojąć, jak mogłam być tak głupia, żeby nie wiedzieć, że rozpoznam chorobę natychmiast, na pierwszy rzut oka.

– Jedziemy na pogotowie – decyduję, chociaż widzę, że Brian już zawija Kate w kołdrę i podnosi z łóżeczka. Wsiadamy z nią do samochodu i dopiero, kiedy silnik już chodzi, przypominamy sobie o Jessem. Nie możemy zostawić go samego w domu.

– Ty jedź. – Brian czyta w moich myślach. – Ja z nim zostanę – mówi, ale nie odrywa oczu od Kate.

Dosłownie kilka minut później Jesse kuli się już na tylnym siedzeniu, pytając, dlaczego wstajemy, kiedy słonko jeszcze śpi. Pędzimy do szpitala.

Po przyjeździe na pogotowie kładziemy go do snu na zestawionych krzesłach i przykrywamy naszymi płaszczami. Patrzymy, jak lekarze uwijają się wokół rozgorączkowanej Kate jak pszczoły na łące pełnej kwiatów, wysysając z niej najrozmaitsze płyny. Wykonują posiewy na wszystkie możliwe drobnoustroje i robią jej nakłucie lędźwiowe w celu wykluczenia możliwości infekcji i zapalenia opon mózgowych. Wchodzi technik – radiolog z przenośnym aparatem rentgenowskim. Musi zrobić prześwietlenie klatki piersiowej, żeby sprawdzić, czy to nie jest zakażenie płuc.

Po wywołaniu kliszy oglądamy ją na negatoskopie na korytarzu. Na zdjęciu żebra Kate są cieniutkie jak zapałki. Prawie w samym centrum widnieje wielka szara plama. Czuję, jak miękną mi kolana. Chwytam się kurczowo ręki Briana.

– To jest guz. Nastąpi! przerzut. Lekarz kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Pani Fitzgerald – słyszę jego głos. – To jest serce Kate.

Pancytopenia to takie wymyślne słówko, które oznacza, że organizm Kate nie dysponuje w tym momencie żadnymi mechanizmami obronnymi przed zakażeniem. Doktor Chance wyjaśnia nam, że to rezultat udanej chemioterapii – przeważająca większość białych krwinek została zniszczona. Ma to także drugi skutek: wdaje się sepsa, zakażenie po chemioterapii, w takiej sytuacji już nie prawdopodobna, lecz stuprocentowo pewna.

Kate dostaje tylenol na zbicie gorączki. Pobierają jej krew, mocz i robią posiew plwociny, aby przepisać odpowiednie antybiotyki. Drgawki ustają dopiero po sześciu godzinach, ale były tak silne, że aż baliśmy się, że mała wypadnie z łóżka.

Pielęgniarka – ta sama, która kilka tygodni temu zaplatała jedwabiste włoski Kate w cienkie warkoczyki, żeby ją rozbawić – mierzy jej temperaturę i odwraca się do mnie.

– Saro – słyszę – możesz już odetchnąć.

Twarz Kate jest bledziutka i skurczona. Wygląda jak te odległe księżyce, które Brian lubi oglądać przez teleskop, tak samo jak one zimna, nieruchoma i odległa. Moja córeczka wygląda tak, jakby umarła… Nachodzi mnie straszna myśl: czy nie lepiej byłoby oglądać ją w trumnie, niż patrzeć, jak się męczy?

– Hej. – Brian gładzi mnie po głowie wolną ręką. Na drugim ramieniu kołysze Jessego. Już prawie południe, a my wciąż jesteśmy w piżamach. Nie pomyśleliśmy, żeby zabrać ze sobą ubrania na zmianę. – Zabieram małego na dół do stołówki. Zjemy obiad. Przynieść ci coś?

Potrząsam przecząco głową. Przysuwam krzesło do łóżka Kate i poprawiam kołdrę okrywającą jej nogi. Biorę ją za rączkę i przykładam do swojej, porównując.

Kate rozchyla powieki, dwie wąskie szparki. W pierwszym momencie nie może poznać, gdzie jest.

– Kate – szepczę. – Jestem przy tobie. – Malutka odwraca głowę i patrzy na mnie. Unoszę jej rękę do ust i wyciskam pocałunek w samym środku dłoni. – Jesteś bardzo dzielna. – Uśmiecham się do niej. – Kiedy będę duża, chcę być taka jak ty.

Wtedy dzieje się dziwna rzecz. Kate potrząsa główką, bardzo mocno. Odzywa się; jej głosik jest jak piórko drżące na wietrze, ulotny jak nić babiego lata.

– Nie, mamusiu – mówi – bo byłabyś chora.

Pierwszy z moich snów jest taki: kroplówka podłączona do cewnika centralnego w piersi Kate jest odkręcona zbyt mocno. Jej ciało wzbiera roztworem soli fizjologicznej jak nadmuchiwany balon. Usiłuję odłączyć kroplówkę, ale trzyma mocno. Przyglądam się, jak rysy mojej córeczki wygładzają się, zamazują i zacierają, aż w końcu jej twarz staje się bladym owalem, który mógłby należeć do pierwszej lepszej osoby na świecie.

W drugim ze snów rodzę dziecko. Jestem na oddziale porodowym; moje ciało otwiera się, serce pulsuje nisko, w samym brzuchu. Czuję nagłe parcie i w następnej chwili maleństwo jest już na zewnątrz.

– Dziewczynka – oznajmia położna, podając mi noworodka. Odsuwam rąbek różowego kocyka i zamieram.

– To nie jest Kate – mówię.

– Oczywiście, że nie – zgadza się pielęgniarka. – Ale to pani córeczka.

W szpitalu zjawia się nasz anioł stróż. Wchodzi do pokoju, w którym leży Kate. Ma na sobie kostium od Armatniego i warczy do słuchawki telefonu komórkowego.

– Sprzedawaj – mówi moja siostra głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie obchodzi mnie jak, Peter. Możesz sobie ustawić stoisko na środku Fanueil Hall. Masz mi sprzedać te akcje. – Suzanne rozłącza się i wyciąga do mnie ręce. Wybucham płaczem. – Hej – mówi uspokajającym tonem – chyba nie myślałaś, że cię posłucham i będę siedzieć w domu?

– Ale…

– Są na tym świecie telefony, są faksy. Mogę pracować u was. Kto inny zajmie się Jessem?

Brian i ja spoglądamy po sobie; o tym faktycznie nie pomyśleliśmy. Brian, wzruszony, wstaje i obejmuje Zanne ramieniem. Wychodzi mu to dość niezręcznie. Jesse przyskakuje do cioci.

– Adoptowałaś trzecie dziecko, Saro? – Śmieje się moja siostra. – Jesse nie mógł aż tak urosnąć… – Odrywa małego od kolan i pochyla się nad łóżkiem śpiącej Kate. – Na pewno mnie nie pamiętasz – szepcze, a oczy jej błyszczą. – Ale ja pamiętam ciebie.

Pozwalam jej przejąć ster. To najprostsza rzecz pod słońcem. Zanne zabawia Jessego grą w kółko i krzyżyk. Przez telefon zmusza pobliską chińską restaurację do przysłania obiadu do szpitala, choć nie prowadzą oni usług dostawczych. Siedzę na łóżku obok Kate i rozkoszuję się autorytetem mojej siostry. Pozwalam sobie uwierzyć, że ona potrafi naprawić nawet to, wobec czego ja jestem bezsilna.

Jest wieczór. Zanne zabrała już Jessego do domu. Brian i ja siedzimy po obu stronach łóżka Kate, jakby ona była obrazkiem, a my jego ramami.

– Wiesz… – szepczę. – Tak się zastanawiałam…

Brian porusza się na krześle.

– Nad czym?

Pochylam się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.

– Nad kolejnym dzieckiem.

Brian marszczy brwi.

– O, Boże. – Wstaje i odwraca się ode mnie. – O, Boże.

Ja też wstaję.

– Chyba mnie nie zrozumiałeś.

Brian staje przede mną. Twarz ma ściągniętą bólem.

– Jeśli Kate umrze, i tak nic nam jej nie zastąpi.

Kate porusza się przez sen, szeleszcząc pościelą. Zmuszam się, żeby wyobrazić ją sobie jako czterolatkę, w kostiumie na Halloween; jako dwunastolatkę, pierwszy raz kładącą sobie błyszczyk na wargi; jako dwudziestolatkę, kręcącą się po pokoju w akademiku.

– Wiem – odpowiadam mężowi. – Musimy więc zrobić wszystko, żeby nie umarła.

Загрузка...