Rozdział dwunasty

w którym Reynewan wraca na Śląsk. Z perspektywą życia równie dalekosiężną, co jętka z rodzaju Ephemera, ale za to wyposażony w jeszcze jeden powód do zemsty.


Gdy gwałtownym szarpnięciem ściągnięto mu z głowy worek, Reynevan zgarbił się i skurczył, z grymasem zacisnął powieki, skrząca biel śniegu oślepiła go boleśnie i zupełnie. Węszył dym i koński pot, słyszał tup, chrap i rżenie koni, brzęk ekwipunku, pogwar, pojął, iż otacza go spora gromada ludzi. – Pogratulować – usłyszał, nim zaczął widzieć. – Pogratulować udanych łowów, panie Dachs. Trudno było? – Nic wielkiego – odpowiedział zza ramienia znany mu głos, ten zły i chrapliwy, teraz jakby nieco uniżony. Bywało trudniej, cny panie Ulryku. – Z ludzi Schaffa ktoś szwanku doznał? Krzywda się komuś stała? – Nic, czego maść nie goi. Reynevan ostrożnie otworzył oczy.

Był we wsi, dużej; nad strzechami chałup, stodół i lamusów wznosiła się wieża kościelna. Ulicę wypełniali jeźdźcy, co najmniej czterdzieści koni. Byli wśród konnych rycerze w pełnych białych zbrojach. Były proporce. W tym jeden złoty z czerwonym jelenim rogiem. Zanim zresztą zobaczył herb, Reynevan już domyślił się, czyim tym razem jest jeńcem. – Podnieś głowę!

Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie i Żarach, wuj Nikoletty, na swym bojowym rumaku wznosił się nad nim jak góra. Miast zląc się, czuł ulgę. Że to nie Birkart Grellenort.

– Wiesz, kim jestem?

Kiwnął sztywno głową, przez moment nie mógł dobyć głosu, co wzięte zostało za nieuprzejmość. Ten o złym głosie łupnął go kułakiem w okolicę nerki. Jego Reynevan też widział na Troskach. Mikulasz Dachs, przypomniał sobie. Klient Bibersteinów. Burgraf na jakimś zamku. Zapomniałem, na jakim. – Wiem… Wiem, kim jesteście, panie Biberstein. Ulryk Biberstein wyprostował się w siodle, wznosząc przez to jeszcze wyżej. Pięść w stalowej rękawicy oparł o folgowy fartuch norymberskiej zbroi.

– Za to, coś uczynił, ukarany będziesz.

Nie odpowiedział, ryzykując, że znowu dostanie kuksańca. Ale tym razem Mikulasz Dachs zachował obojętność. – Wyszykować go do drogi – rozkazał Biberstein. Dać cieplejsze odzienie, by nie uświerkł. Ma dotrzeć na Stolz cały, zdrów i w pełni sił. Z grupy trzymających się chałup rycerzy trzech wyjechało stępa i przybliżyło się. Dwóch było w pełnej płycie, w białych zbrojach nowoczesnego typu, z pogrubionym i rozbudowanym lewym naramiennikiem i naręczakiem, co pozwalało na całkowitą rezygnację z tarczy. Trzeci, najmłodszy, nie nosił blach, pod wilczura miał tylko watowany, trochę przybrudzony wams. Reynevan poznał go od razu.

Kołem toczy się fortuna! – parsknął pogardliwie Nikel von Keuschburg, niedawny jeniec na zamku michalowickim. – Dziś ty mnie, jutro ja ciebie! I jak ci się to podoba, mości kacerzu? Jam dziś wolny, z niewoli wykupiony! A ty w pętach! Z powrozem na szyi! I wnet ci kat zaświeci! Zmusiwszy wierzchowca do drobienia nogami, młodzik podjechał bliżej. Miał ewidentny zamiar wepchnąć się koniem między pana na Frydlandzie a Reynevana, przeszkodził temu, zagradzając mu drogę, Mikulasz Dachs. – Jakim prawem – krzyknął Keuschburg – bierzecie sobie tego jeńca, panie Biberstein? Ulryk von Biberstein wydął wargi, ani myśląc odpowiadać. Panosza poczerwieniał ze złości. – Zły przykład dajecie! – rozdarł się. – Przykład prywaty! Dla jakiejś ciemnej rodowej wróżdy, dla jakiejś osobistej pomsty i samolubnych porachunków narażacie kraj! Haniebny to postępek! Haniebny! – Panie Foltsch – przerwał spokojnym głosem Biberstein. – Wyście człek poważny, z rozwagi znany i radą słynący. Poradźcie tedy temu gówniarzowi, by zamknął gębę. Keuschburg sięgnął do boku, ale jeden z jeźdźców złapał go za rękę żelazną rękawicą i ścisnął tak, że młodzik skulił się w siodle. Reynevan domyślił się, kto to jest, pamiętał zasłyszane na Michalovicach opowieści. Hans Foltsch z zamku Roimund. Najemnik zgorzelecki. – Jakże mnie jemu doradzać – przemówił wolno Foltsch – kiedy on praw? Jeniec twój, panie Ulryku, to ważny rangą husyta, znaczniejszych tutejszych hejtmanów komiliton, za pan brat pono z owymi. Siła on o zamiarach kacerzy i planach ich sekretnych wiedzieć musi. Wojna nad nami, a na wojnie ten górą, kto wroga zamiary przejrzy. Tego jeńca trza do Zgorzelca albo Żytawy zabrać, na spytki wziąć, po trochu, bez pośpiechu wydusić z niego wszystko, co wie. Po temu i mówię: oddajcie go nam. Dla dobra kraju wyrzeknijcie się wróżdy i oddajcie go. Ulryk von Biberstein spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, posłuszni jego spojrzeniu rycerze, junkrzy i knechci ruszyli się z miejsc, zaczęli podprowadzać konie coraz to bliżej i bliżej. Do stojącego obok Reynevana Mikulasza Dachsa podszedł giermek z potężnym bidenhanderem, trzymając broń tak, by dwunastocalową rękojeść Dachs miał w wygodnym zasięgu ręki. Hans Foltsch widział to wszystko. – A gdybym się wyrzec nie zechciał – wycedził Ulryk von Biberstein z pięścią wciąż opartą o bok – to co wtedy? Uderzycie na mnie? Dla dobra kraju? Foltsch nie drgnął nawet. Ale burgmani z Roimundu i zbrojni zgorzeleccy ruszyli konie, podjechali, czołowo kontrując szyk ludzi Bibersteina. Było ich, zauważył Reynevan, nieco więcej. Tu i ówdzie zazgrzytały już w pochwach miecze, ale spokój Hansa Foltscha zmitygował wszystkich. – Nie, panie von Biberstein – powiedział chłodno zgorzelecki najemnik. – Nie uderzymy na was. Bo zbytnio by to naszych wrogów ucieszyło. Bo ilekroć my się wzajem za łby bierzem, husyci ręce zacierają. Rzekłem wam, com miał rzec. – A jam wysłuchał – zadarł głowę pan na Frydlandzie. – I na tym koniec. Żegnam. Panie Foltsch. Panie Warnsdorf. Lekceważąco pominięty w pożegnaniu Keuschburg zbladł ze wściekłości. – Nie koniec! – wrzasnął. – Nie koniec, o nie! Nie będzie to tak ostawione! Zdacie sprawę, panie Biberstein! Jak nie przed sądami, to na udeptanej ziemi! – Tych, co mnie sądami straszą – podniósł głos Ulryk Biberstein – zwykłem jak pachołków kijami traktować. Hamuj się więc, szczeniaku, jeśli miła ci skóra na grzbiecie. Nie na udeptanej ziemi, ale tu, na błocie, obić cię każę. Ty chłystku! Co z tego, że się Dohnom do rodu wżenić zamiarujesz? Choćby i była żonka Dohnówna z domu, ty nie urośniesz! Gdzie tedy i z czym do starej szlachty, ty synku merseburskich biskupich ministeriałów? Na śmiech się podajesz! Keuschburg z bladego zrobił się czerwony jak przekrojony burak, zdawało się, zaszarżuje na Bibersteina z gołymi rękoma. Foltsch ucapił go za ramię, nazwany Warnsdorfem drugi rycerz chwycił konia za uzdę przy munsztuku. Ale reszta zgorzeleckich zbrojnych rwała się do walki. Ktoś krzyknął, ktoś krzyk podchwycił, błysnęły miecze i barty. Zarżały spinane konie, zaświeciły klingi i w dłoniach ludzi Bibersteina. Mikulasz Dachs chwycił i podniósł bidenhander. – Stać! – ryknął Hans Foltsch. – Stać, psiakrew! Broń do pochew! Roimundzcy i zgorzeleccy usłuchali go. Niezbyt chętnie. Konie chrapały, rozdeptując śnieg w błoto. – Ruszajcie stąd – powiedział złowrogo Ulryk Biberstein. – Ruszajcie w swoją drogę, panie Foltsch. Zaraz. Zanim do niedobrych jakich rzeczy dojdzie. Śnieg stopniał błyskawicznie, wystarczyło te troszkę słońca, które przedarło się przez chmury. Wiatr ścichł. Zrobiło się cieplej. Wróciła jesień.

Szklarska Poręba – Reynevan poznał już, przysłuchując się rozmowom, nazwę wsi z kościółkiem – opustoszała nieco, gdy oddział Foltscha i Warnsdorfa zniknął w wąwozie wiodącym ku Jakubowej Przełęczy, dzielącej, jak pamiętał z czyichś opowieści, Karkonosze od Gór Jizerskich. Mikulasz Dachs czas jakiś ponuro spoglądał w ślad, coś powiedział do Bibersteina, wskazując już to na odjeżdżających, już na Reynevana. Biberstein wydął wargi, zmierzył jeńca złym spojrzeniem, kiwnął głową. Potem wydał polecenia. Dachs skłonił się. – Panie Liebenthal! – zawołał, podchodząc. – Panie Stroczil, panie Priedlanz, panie Kuhn! Proszę do mnie. Czterej rycerze wyszli z gromady, zbliżyli się, popatrując ciekawie, ale demonstracyjnie niechętnie. Czym Dachs nie przejął się wcale. – Tego oto delikwenta – wskazał na Reynevana – wielmożny pan Ulryk von Biberstein rozkazuje dostawić na Śląsk, na zamek Stolz, tam wydać do rąk brata wielmożnego pana Ulryka, pana Jana Bibersteina. Jeniec ma być dostawiony nie później niż za pięć dni, znaczy, w poniedziałek, bo dziś czwartek mamy. Ma być dostawiony żywy, zdrowy i nieuszkodzony. Dowódcą eskorty raczył pan Biberstein mianować pana Liebenthala. Ale za jeńca i za wykonanie rozkazu głową odpowiadają wszyscy. Zrozumieli panowie? Panie Liebenthal? – Dlaczego akurat my? – spytał opryskliwie ów Liebenthal, trąc mocno zarysowany, czarny od zarostu podbródek. – I dlaczego jeno we czwórkę? – Dlatego, że tak pan Ulryk kazać raczył. I dlatego, żem ja mu to doradził. – Z serca dziękujemy – rzekł z przekąsem drugi z eskorty, we wdzianej na bakier bobrzej czapie. – Znaczy, na Stolz całego i zdrowego dowieźć. A nie dowieziemy, głowy damy. Fajnie. – A gdyby uciekać próbował? – trzeci, dryblas z jasnym wąsem, zmierzył Reynevana ponurym wzrokiem. Wolnoć nam będzie choć kulas mu przetrącić? – Istnieje ryzyko – odrzekł zimno Dachs – że wówczas pan na Stolzu każe poprzetrącać kulasy wam. – Tedy co? – nie rezygnował wąsacz. – Spętać go i we worze wieźć? A może w żelazną beczkę wsadzić, taką, w jakiej Konrad Głogowski trzymał Henryka Grubego? A może… – Dość! – uciął Dachs. – Jeniec za pięć dni ma znaleźć się na Stolzu, cały i zdrowy. Wasza w tym głowa i gadaniu koniec. Od siebie dodam, że musiałby on pomylony być, by uciekać. Sporo łowców nań poluje, a komu by w łapy nie wpadł, śmierć go czeka. I to ani szybka, ani lekka. – A na Stolzu co? Kwieciem go niby obsypią?

– Nie moja to rzecz – wzruszył ramionami Dachs czym go tam obsypią. Ale co go czeka w Zgorzelcu, Żytawie lub Budziszynie, wiem: katownia i stos. Złapie go znów de Bergow albo Schaff, też się złej śmierci nie wywinie. Nie myślę tedy, by on uciekał… – Nie będę uciekał – oświadczył Reynevan, mając dość milczenia. – Mogę dać słowo. Przysiąc na krzyż i wszystkie świętości! Rycerze ryknęli dzikim i serdecznym śmiechem. Dachs aż się popłakał.

– Oj, panie Bielau – otarł łzy z policzków. – Setnieżeś mnie rozbawił. Przysiężesz, powiadasz? A przysięgaj se do woli! My zaś tymczasem spętamy cię kawałem tęgiego powroza. I na chłopską szpotawą kobyłę wsadzimy, by ci się wypadkiem cwałować nie zamarzyło. Wszystko to ot tak, gwoli pewności. Nic osobistego.


Długo nie potrwało, a wyruszyli. Reynevanowi zgodnie z obietnicą Dachsa spętano ręce, bez zbędnego okrucieństwa, ale pewnie i mocno. Zgodnie z obietnicą wsadzono go na konia, a raczej na będącą nim tylko z nazwy paskudną, ociężałą, koślawo stawiającą zadnie nogi szkapę, w oczywisty sposób niezdolną nie tylko do cwału, ale nawet kłusa. Na takim wierzchowcu w samej rzeczy nie było co marzyć o ucieczce – nie dałoby się na nim prześcignąć nawet pary wołów w jarzmie. Jechali na wschód. W stronę Jeleniej Góry. W stronę traktu, łączącego Zgorzelec ze Świdnicą, Nysą i Raciborzem. Jadę na Śląsk, pomyślał Reynevan, ocierając swędzący nos o futrzany kołnierz płaszcza. Wracam na Śląsk, jak obiecałem. Jak przyrzekłem. Sobie i innym. Flutek, gdyby wiedział, cieszyłby się pewnie. Jest początek listopada, ledwo cztery dni po Zaduszkach. Do Bożego Narodzenia kupa czasu, a ja już jestem na Śląsku. Jechali na wschód. W stronę Jeleniej Góry. W stronę traktu zwanego Drogą Podsudecką, łączącą Zgorzelec ze Świdnicą, Nysą i Raciborzem. Po drodze przechodzącą przez Frankenstein. I okolice zamku Stolz. Zamku, myślał Reynevan, ocierając nos o kołnierz, na którym przebywa moja Nikoletta. I mój syn. Około południa dotarli do wsi Hermsdorf. Tu przyspieszyli, pognali konie, niespokojnie zerkając w stronę górującej nad osadą granitowej skały i wieży zamku Chojnik. Mikulasz Dachs, ostrzegając przed możliwymi podstępami ewentualnych ścigających, nakazał zachować szczególną czujność w okolicach Chojnika. Rozsądek podpowiadał, że Janka Schaffa na zamku być nie mogło, droga przez karkonoskie uroczyska i kotły musiała zająć mu zdecydowanie więcej czasu niż im, jadącym gościńcem. Ale niepokój nie opuszczał ich dopóty, dopóki zamczysko nie znikło im z oczu. Minęli w kotlinie Cieplice, wieś słynną ze swych ciepłych źródeł i leczniczych wód. Wnet też zobaczyli Jelenią Górę, wieżę kościoła farnego i wznoszącą się nad miastem basztę grodu. Który podobno wzniósł przed trzystu z górą laty Bolesław Krzywousty, książę Polan, a rozbudował przed dwustu jego praprapra i coś tam wnuk, Bolko I Świdnicki. Prowadzący eskortę Liebenthal obrócił konia, podjechał, oparł się strzemieniem o strzemię Reynevana. Potem dobył noża i przeciął mu więzy na rękach. – Jedziemy przez miasto – powiedział sucho. – Nie chcę, by się ludzie gapili. I plotkowali. Rozumiesz? – Rozumiem i dziękuję.

– Rano dziękować. Bo wiedz: popróbujesz sztuczek, tym oto kozikiem uszy ci utnę. Klnę się na Świętą Trójcę, że to zrobię. Choćbym i miał to u Bibersteinów odpokutować, utnę ci uszy. Miej na uwadze. – Miej i to także – dorzucił von Priedlanz, ten z jasnym wąsem – że choć z nami ci niewola, od innych może cię gorsza przykrość spotkać. Ci, co cię ścigają, zły ci los gotują, męczarnię i śmierć, pomnisz, co Dachs mówił. A wiada to, czy kto za nami nie jedzie? Może Foltsch i ten drugi, Warnsdorf z Rohozca? Może de Bergow? Kliix? Janko SchafF? A tutejsze okolice, wiedz to, Schaffów dobra właśnie, i ich krewniaków i kmotrów: Nimpczów, Zedlitzów, Redernów. Choćbyś nam i uciekł, daleko nie zajdziesz. Złapią cię chłopi, panom swym wydadzą. – Ani chybi – kiwnął głową trzeci z eskorty. – Prawie, lepiej dać ci się nam na Stolz dostawić. Na pana Jana Bibersteina zmiłowanie liczyć. – Nie będę próbował ucieczki – zapewnił Reynevan, rozcierając przeguby. – Nie lękam się Jana Bibersteina, bo nie poczuwam się do żadnej winy. Dowiodę swej niewinności.

– Amen – podsumował Liebenthal. – W drogę tedy.


Na popas i nocleg stanęli niedaleko za Jelenią Górą, we wsi Maywaldau. Zjedli byle co, a nocowali w szopie, w której wiejąca znów od gór wichura gwizdała przez liczne dziury w ścianach i dachu. Reynevan, zmęczony przejściami, zasnął szybko. Tak szybko, że jawa przeszła w sen gładko i niepostrzeżenie, nierealność płynnie zajęła miejsce realności. Uch, uch, panowie, ależ mi się ckni do baby jakiejś. Niech cię kat, Priedlanz, żeć się też akurat wspominać zachciało, teraz nie usnę. Nic to, za niedługo w Świdnicy będziemy, wiem tam jeden zamtuzik… A w Rychbachu na podgrodziu znam dwie wesołe panny, szwaczki… Konia pode mną zabił, mojego Sturma, pieni się Nikel Keuschburg, gestykulując ogryzaną kością, z kuszy ustrzelił, suczy syn, czterdzieści grzywien zań dałem, alem nigdy nie żałował, bo rączy był… Nie, nie husyta! Koń był rączy! Mój Sturmi… A ten husyta, Reinmar Bielau, oby go zła śmierć nie minęła… Biegnij, syczy, mrużąc błękitnozielone oczy, Douce von Pack. W dłoni kołysze oszczep. Uciekaj, dopowiada stojący obok Birkart von Grellenort. I tak cię dopadnę. Mam uszy i oczy wszędzie. W każdym klasztorze. Wykaraska się z tego, mówi Grzegorz Hejncze, inquisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską. I wtedy jest szansa, że doprowadzi nas do… Interesuje mnie ptasi śpiew, mówi Konrad z Oleśnicy, biskup wrocławski. Reinmar Bielau naprowadzi mnie na trop ptasiego śpiewu. Konny pędzi w noc, przez lasy i skaliste wąwozy, łomocze do okutej furty umocnionego niczym twierdza klasztoru. Otwiera mu zakonnik w białym habicie z czarnym szkaplerzem, ozdobionym krzyżem z literą "S" owiniętą wokół podstawy.


Hans Foltsch, najemnik zgorzelecki na Roimundzie, wywiązał się z obowiązku w pełni i do końca – osobiście odstawił wykupionego z husyckiej niewoli Nikela Keuschburga na stojący na szczycie Sokolej Góry zamek Falkenberg, jedną z siedzib rodu von Dohna. Oswobodzonego młodzieńca witano na zamku z wylewną radością, a licząca sobie lat czternaście panna Barbara Dohnówna aż popłakała się ze szczęścia. Popłakała się też jej siostra, trzynastoletnia Eneda – w końcu identyczna przygoda mogła nie dziś, to jutro spotkać jej własnego zalotnika, Kaspra Gersdorfa. Dla towarzystwa popłakała się matka Barbary i Enedy, jejmość Margareta z Jenkwiczów. Popłakał się dziadek, stary pan Bernhard von Dohna, ale on był w wieku sędziwym i choć śmiał się i płakał często, to rzadko wiedział, z czego i dlaczego. Frydrych von Dohna, pan na Falkenbergu, syn Bernharda, małżonek Margarety i rodzic dziewcząt, wielkiej radości nie objawiał. Uśmiechał się raczej krzywo, a szczęście pozorował jeno. Był nie tylko uboższy o wydane na okup osiemdziesiąt kóp groszy. Płacąc husytom za Keuschburga, oficjalnie się zdeklarował, mianował go oficjalnym kandydatem na zięcia. A pewien był, że córka mogła trafić lepiej. Przygryzał więc wąs, uśmiechał się wymuszenie i nie mógł doczekać uczty, na której miał zamiar schlać się w trupa celem zapomnienia. Pośród pozostałych jednym z nielicznych radujących się naprawdę szczerze był Hans Foltsch. Od Frydrycha von Dohna wziął na okup za Keuschburga kwotę stu kóp groszy. Z husyckim hejtmanem Janem Czapkiem stargował do sześćdziesięciu. Panu Frydrychowi powiedział, że do osiemdziesięciu. Gdy opowieść o przygodach Nikela Keuschburga obiegła już zarówno zamek górny, jak i dolny, Falkenberg cichaczem opuścił jeździec. Jeździec nie żałował konia. Po niecałej godzinie jazdy, niedługo po północy, łomotał już do furty umocnionego niczym twierdza klasztoru celestynów w Oybinie. W klasztorze już nikt nie spał – surowa celestyńska reguła nakazywała z wybiciem północy wstawać z wyrek i brać się do modlitwy i pracy.

– Skąd przyszła wiadomość?

– Z Oybina, wasza wielebność. Od celestynów. Od przeora Burcharda. – Jak bardzo jest spóźniona?

– Wiadomość dotarła do Oybina wczorajszej nocy, czyli post sexta die mensis Novery.bris, we trzecią wigilię nocną. A ninie jest noc po listopada dniu siódmym i właśnie upływa pierwsza wigilia. Goniec, pozwolę sobie zauważyć, jechał dniem i nocą, nie żałując koni. Wieści, które przywiózł, uznać należy za aktualne jak najbardziej.


Grzegorz Hejncze, inquisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, rozsiadł się wygodniej, wyciągając podeszwy butów w kierunku bijącego z komina żaru. – Należało się tego spodziewać – mruknął. – Należało oczekiwać, że Reinmar von Bielau nie usiedzi spokojnie, zwłaszcza gdy dowie się o… O pewnych sprawach. Było też do przewidzenia, że Bibersteinowie go capną. Wiozą go oczywiście na Stolz? – Oczywiście – potwierdził Łukasz Bożyczko, Polak, pilnie i z wielkim zaangażowaniem pracujący dla Świętego Oficjum diakon od Świętego Łazarza. – Jadą, rzecz jasna, Drogą Podsudecką, w tej chwili muszą być w okolicach Bolkowa. Nocami z pewnością nie peregrynują, a dzień ninie krótki. Wasza wielebność? W Świdnicy możemy ich przejąć. Mamy tam ludzi… – Wiem, że mamy.

– Jeśli on… – diakon odchrząknął w pięść. – Jeśli Reinmar z Bielawy trafi na Stolz, żywy stamtąd nie wyjdzie. Gdy dostanie się w ręce pana Jana Bibersteina, zginie umęczony. Zhańbił córkę pana Jana, pan Jan srogo zemści się na nim… – Jeśli zawinił – przerwał Hejncze – to na karę zasłużył. Litujesz się nad nim? Wszak to kacerz, husyta, jego śmierć to dla nas, dobrych katolików, radość, szczęście i uciecha. Im śmierć okrutniejsza, tym uciecha większa. Przysięgałeś wszak, cały Śląsk przysięgał. Muszę przypominać rotę? Die Ketzer und in dem christlichen Glauben irresame Leute zu tilgen und zu verderben… Tak to szło, prawda?

– Ja jeno… – wybąkał diakon, zupełnie zbity z pantałyku sarkazmem inkwizytora. – Jeno pod konsyderację dać chciałem, że ów Reinmar siła wiedzieć może… Jeśli Biberstein jego zamęczy, to my… – Stracimy sposobność zamęczyć go sami – dokończył Hejncze. – Cóż, takie ryzyko istnieje. – To raczej pewne.

– Pewne są tylko podatki. I to, że Kościół rzymski jest wieczny. Diakon nie miał argumentów.

– Pchniesz gońca do Świdnicy – powiedział po chwili inkwizytor. – Do dominikanów. Niech wyślą najlepszych agentów. Niech śledzą i dyskretnie obserwują. Bo myślę… Hejncze zorientował się, że mówi do siebie. Oderwał wzrok od zacieku na suficie, spojrzał na pobladłego nieco diakona. – Myślę – dokończył – że Reinmar z Bielawy się z tej opresji wykaraska. Myślę, że jest szansa, iż doprowadzi nas do…


– …doprowadzi mnie do Vogelsangu – dokończył Konrad z Oleśnicy, biskup wrocławski. – Sprawa zrabowanego podatku furda, załatwimy ją tak czy inaczej, co się odwlecze, to nie uciecze. Ale Vogelsang… Gdybym dorwał się do Vogelsangu, ha, to byłoby coś. A ten cały Reynevan de Bielau, subiekt, przyznaję, coraz bardziej interesujący… On może mnie do Vogelsangu doprowadzić. Biskup dopił kielich reńskiego wina. Od porannego nabożeństwa wypił już dziś, lekko licząc, trzy garnce różnych win. Wino dawało zdrowie, przepędzało melanholię, wzmagało potencję i chroniło od zarazy. – Z tego – podjął, nalewając sobie – co donosi z Oybina przeor Burchard, wynika, że teraz musi być ów Bielau w okolicach Bolkowa, liczyć więc trzeba, że za dwa dni, w niedzielę, nona die Novembris, dotrze do Świdnicy. Ha. Mam agentów u świdnickich dominikanów, ale obawiam się, że wielu pracuje na dwie strony, znaczy, dla Hejnczego też… Będę musiał posłać kogoś z moich własnych przybocznych… Ha. Niechętnie wyzbywam się przybocznych, doniesiono mi o planowanym zamachu na mnie. Husyci, ma się rozumieć. Ech, pokazałbym im, gdybym dopadł tych z Vogelsangu… Gdybym ich przekabacił, przewerbował, gdyby zaczęli pracować dla mnie… Ha! Pojmujesz mój plan, Birkarcie, synu mój? Pomurnik nie odpowiedział. Szczelniej otulił się futrem, w komnacie panował chłód, wiejący od Rychlebów wicher wszystkimi szparami wciskał się do wnętrza nyskiego zamku. – Pojmujesz – odpowiedział sam sobie Konrad. – Pojmiesz zatem i rozkaz, który ci niniejszym wydaję: zostaw Reynevana w spokoju. A tak nawiasem, to jakim cudem on zdołał uciec ci w Karkonoszach? – Cuda – albo twarz Pomurnika drgnęła, albo było to migotanie świecy. – Cuda się zdarzają. Wątpi w to wasza dostojność? – Owszem, wątpi. Bo widziała, jak się je prokuruje. Ale nie czas na dysputy. Widać opatrzność chciała, by Reynevan ci umknął. Nie stawaj, synu, okoniem opatrzności. Odwołaj z tropu twoje psy, twoją osławioną Rotę, twoich Czarnych Jeźdźców. Niech siedzą cicho na Sensenbergu, czekają na rozkazy. Będą potrzebni, gdy idąc śladem Reinmara de Bielau, wytropimy Vogelsang. Ty zaś, Birkarcie von Grellenort, będziesz stale przy mnie, u mojego boku. Tu, w Nysie. Na zamku otmuchowskim. We Wrocławiu. Słowem, gdziekolwiek przebywać mi wypadnie. Chcę mieć cię blisko siebie. Zawsze i wszędzie. Mówiłem, husyci dybią na mnie, planują zamach na me życie… Pomurnik kiwnął głową. Doskonale wiedział, że "planowany zamach" był humbugiem, wymyślił go sam biskup, by mieć pretekst do nasilenia terroru i prześladowań. Wielce wątpliwą była też sprawa łączenia osoby Reynevana de Bielau z tajną husycką organizacją o kryptonimie Vogelsang. Biskup Konrad miał, i owszem, liczne własne źródła informacji, nie zawsze jednak były one wiarygodne. Zbyt często usłużni donosiciele donosili biskupowi o tym, o czym biskup chciał, by donoszono. – Na wypadek tego zamachu – powiedział – może lepiej będzie, jeśli moi Jeźdźcy…

– Twoi Jeźdźcy – biskup walnął pięścią w stół – mają cicho siedzieć na Sensenbergu! Powiedziałem! Za dużo już się o tych Jeźdźcach mówi! Hejncze patrzy mi na ręce, ucieszyłby się, mogąc mnie powiązać z Jeźdźcami, z tobą, z czarną magią i gusłami! Za dużo już się o was gada, za dużo plotek krąży! – Staraliśmy się, by krążyły – przypomniał spokojnie Pomurnik. – By budziły postrach. To w końcu nasza wspólna inicjatywa, kochany księże biskupie. Robiłem to, cośmy ustalili. I to, co mi osobiście zrobić rozkazywałeś. Dla sprawy. Ad motorem Dei glonom. – Dla sprawy? – biskup łyknął z kielicha, wykrzywił się, jakby to była żółć, nie reńskie. – Husyckich szpiegów i sympatyzantów, z których można by wydusić informacje, mordowałeś z zimną krwią. Dla przyjemności. Dla radości mordowania. Nie mów więc, że było to na Bożą chwałę. Bo się Bóg gotów zdenerwować. – Rzecz tę – twarz Pomurnika nie drgnęła – zostawmy więc Bożemu osądowi. Rozkazu posłucham, biskupie. Moi ludzie zostaną na Sensenbergu. – To rozumiem. To rozumiem, synu. Zostaną na Sensenbergu. Ty zaś, jeśli potrzebujesz ludzi, dobierz sobie kogoś z moich najemników. Chcesz, to bierz. – Wdzięcznym.

– Ja myślę. A teraz idź już. Chyba że masz coś do mnie.

– Tak się składa, że mam.

– Cóż takiego?

– Dwie rzeczy. Pierwsza to ostrzeżenie. Druga to prośba. Uniżona suplika. – Zamieniam się w słuch.

– Nie lekceważ Reinmara z Bielawy, biskupie. Nie wierzysz w cuda, drwisz z Arkanów, magię raczysz kwitować pogardliwym uśmiechem. Niezbyt to mądre, biskupie, niezbyt mądre. Magia Magia istnieje, a cuda się zdarzają. Jeden cud ostatnio widziałem. W pobliżu Reynevana właśnie. – Doprawdy? Cóż takiego widziałeś?

– Istotę, której nie powinno być. Która nie powinna istnieć.

– Ha. Możeś tedy przypadkiem, mój synu, spojrzał we zwierciadło? Pomurnik odwrócił głowę. Biskup, choć rad z udanej złośliwości, nie uśmiechnął się. Obrócił klepsydrę – minęła media nox, do officium matutinum zostawało około ośmiu godzin. Najwyższy czas iść wreszcie spać, pomyślał. Za dużo pracuję. I co z tego mam? Kto to docenia? Papież Marcin, ten skurwiel, zum Teufel mit ihm, nadal nie chce słyszeć o arcybiskupstwie dla mnie. Diecezja nadal formalnie podlega Gnieznu! Odwrócił się do Pomurnika. Twarz miał poważną.

– Ostrzeżenie zrozumiałem. Wezmę je pod rozwagę. A prośba? Wspominałeś o prośbie. – Nie wiem, jakie masz plany, księże. Chciałbym jednak, gdy czas nadejdzie, móc zająć się tym Reynevanem… własnoręcznie. Nim i jego towarzyszami. Chciałbym, by wasza dostojność mi to przyobiecała. – Obiecuję – kiwnął głową biskup. – Dostaniesz ich. Jeśli będzie to w interesie moim i Kościoła, dodał w myśli. Pomurnik spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się.


Jechali drogą biegnącą wzdłuż brzegu rwącego po bystrzynach Bobru, w szpalerze olch i wiązów. Pogoda poprawiła się, czasem nawet błyskało słońce. Niestety, rzadko i na krótko, ale cóż, był wszak listopad. Dokładniej, siódmy listopada. Septima Novembris. Piątek. Wilrych von Liebenthal, wyróżniony przez Bibersteina komendą nad eskortą, wiódł swój ród z Miśni. Był jakoby – odlegle spokrewniony z możnymi Liebenthalami z Liebenthalu pod Lwówkiem. Lubił to podkreślać. Ale w sumie była to jedna z nielicznych jego wad. Niewiele pod względem wad można było zarzucić i pozostałym członkom eskorty. Reynevan w duszy dziękował opatrzności, świadom, że mógł trafić na dużo gorszych. Bartosz Stroczil powiadał się Ślązakiem. Reynevan niejasno pamiętał, że jakiś Stroczil faktycznie miał aptekę we Wrocławiu, ale wolał nie dochodzić koneksji.

– Wiem – po raz nie wiadomo który powtarzał Stroczil, kołysząc się w siodle. – Wiem we Świdnicy foremny zamtuzik… A w Rychbachu na podgrodziu znałem dwie wesołe panny, szwaczki. Prawda, było to ze dwa roki temu nazad, mogły, kurwy jedne, za mąż powychodzić… – Można by to sprawdzić – wzdychał Stosz von Priedlanz. – Stanąwszy tamój… – Trzeba będzie.

– Jo, jo – mówił Otto Kuhn. – Trza będzie.

Stosz von Priedlanz, Łużyczanin, ale o czeskich korzeniach, był klientem Bibersteinów – podobnie jak jego ojciec, dziad i zapewne pradziad. Otto Kuhn pochodził z Bawarii. Nie chwalił się tym, będąc raczej milczkiem, ale gdy się już odezwał, gardłowy bełkot wątpliwości nie pozostawiał: tak potrafili krzywdzić piękną niemiecką mowę wyłącznie Bawarzy. – Ha! – popędzał konia Liebenthal. – Staniemy tedy, widzi mi się, w tym świdnickim bordelu. Mnie też ostatnim czasem często coś dupa na myśli. A we mnie, gdy o dupie pomyślę, budzi się poeta. Wypisz wymaluj: Tannhauser. – Ze mną jest tak samo. Ino bez Tannhausera.

– Hej! – Priedlanz poderwał się nagle, obrócił w siodle. – Widzieliście? Tam? – Co?

– Konny! Z tamtego garbu nas obserwował! Z wysoka, zza tamtych jedli. Teraz znikł. Skrył się… – Do czarta. Tego nam brakowało. Barwę rozpoznałeś?

– Czarny był. I koń kary.

– Czarny Jeździec! – zarechotał Stroczil. – Znowu! Ostatnio nic, cięgiem ino Czarni Jeźdźcy, czarne widma, Rota Śmierci. Rota Śmierci tu, Rota Śmierci tam, Rota przejeżdżała, Rota się pokazała, Rota na ludzi de Bergowa za Jizerą napadła… Ale żeby i tobie się udzieliło? Priedlanz? – Widziałem, niech mnie grom spali! Był tam!

– Popędźcie konie – rozkazał sucho Wilrych Liebenthal, nie spuszczając oczu ze skraju lasu. – I miejcie baczenie.

Usłuchali, pojechali szybciej, z dłońmi na rękojeściach mieczy. Konie chrapały. Reynevan czuł, jak falami ogarnia go strach.


Niepokój udzielił się wszystkim. Jechali czujnie, rozglądając się bacznie. Nikt już nie dowcipkował, wręcz przeciwnie – incydent potraktowano niezwykle poważnie. Do tego stopnia, że zorganizowano zasadzkę. Sprytnie i sprawnie. W jednym z mijanych rozdołów Stroczil i Kuhn zeskoczyli z siodeł i skryli się w chaszczach z kuszami gotowymi do strzału. Reszta pojechała dalej, przesadnie hałasując i głośno rozmawiając. Ślązak i Bawarczyk czekali w ukryciu prawie godzinę. Nadaremnie. Nie doczekali się nikogo jadącego śladem. Ale nawet wtedy napięcie nie spadło. Nadal jechali ostrożnie i często oglądali się wstecz. – Chybaśmy… – westchnął Stroczil – go zgubili…

– Albo się – wydusił z siebie Kuhn – jednak Priedlanzowi przywidział. – Ani jedno, ani drugie – warknął Liebenthal. – Łajdak jedzie za nami, widziałem go dopiero co. Na wzgórzu po lewej. Nie oglądać się, do czarta. – A to chytra jakaś cholera.

– Jedzie za nami… Czego chce?

– Diabli go wiedzą…

– Co robimy?

– Nic. Broń mieć w pogotowiu.

Jechali, spięci i ponurzy, drogą biegnącą wąwozami, wzdłuż brzegu szumiącego na bystrzynach Bobru, wśród jesiennych olch, wiązów, jaworów i licznych skupisk starych, gigantycznych niekiedy dębów. Widok był piękny i winien uspokajać. Nie uspokajał. Reynevan kątem oka patrzył na rycerzy, obserwował, jak rosła w nich złość. Kuhn, oglądając kuszę, mełł w zębach jakieś gardłowe bawarskie przekleństwa. Priedlanz spluwał. Gadatliwy zwykle Stroczil milczał jak grób. Liebenthal długo zachowywał pozory spokoju, wreszcie jednak i on nie wytrzymał. – A ten – wycharczał, obrzucając Reynevana paskudnym spojrzeniem. – A ten, piekło nam go nadało, na tej półzdechłej chabecie jedzie, że ani przyspieszyć! Wleczemy się przez niego jak te zasrane ślimaki! Reynevan odwrócił głowę, zdecydowany nie dać się sprowokować. – Heretyku jeden! – zaczepił go ponownie Liebenthal. – Co ci do łba strzeliło, od prawdziwej wiary odstąpić? Matki Boskiej się zapierać? Husudiabłu się kłaniać? Sakramentom bluźnić? – Dajże pokój, Wilrych – poradził spokojnie Stosz von Priedlanz. – Dajże pokój. Liebenthal sapnął, ale usłuchał. Jechali wśród ciężkiej ciszy. Reynevan zaś, do tej pory nie do końca zdecydowany, powziął postanowienie. Musiał uciec. Wychodziło, że Birkart Grellenort nie kłamał, faktycznie wszędzie miał oczy i uszy. Powieszony u podnóża Karkonoszy kapelan Zwicker nie był jedynym jego szpiegiem, był, okazywało się, jakiś donosiciel również w orszaku Ulryka Bibersteina. Wioząca go na Śląsk eskorta okazała się łatwa do wytropienia, a w grożącej konfrontacji z Czarnymi Jeźdźcami była raczej bez szans. Sam, myślał, łatwiej zdołam się skryć, łatwiej zmylę pogoń. Wprawa rycerzy nie uszła jednak jego uwadze. Tym ludziom nie można było tak po prostu uciec. Konieczny był sposób. Metoda. Po przejechaniu mniej więcej mili, równo w ogłaszane przez dzwon kościółka południe, wjechali do Janowie, dużej wsi nad Bobrem. Jakąś godzinę później dotarli do rozstaja – ich droga krzyżowała się tu z gościńcem wiodącym ze Świerzawy do Landeshutu. Pusty dotąd szlak zaroił się od podróżnych, a nastrój eskorty wyraźnie się poprawił. Rycerze przestali się oglądać, świadomi, że teraz, wśród gromady ludzi, są znacznie bezpieczniejsi niż w leśnej dziczy karkonoskiego podgórza. Priedlanz znów żalił się, że mu się ckni do baby, Stroczil wznowił zachwalanie odwiedzonych onegdaj zamtuzów. Otto Kuhn nucił pod nosem bawarskie piosnki. Tylko Liebenthal nadal był nerwowy, drażliwy i zły. Niemal każdy mijany podróżny zarabiał sobie u niego na mruczane pod nosem inwektywy. Żyd domokrążca został "mordercą Chrystusa", "krwiopijcą" i – jakżeby inaczej – "parchem". Wszyscy kupcy naturalnie byli "złodziejami", a hawerze z pobliskiej Miedzianki "walońskimi przybłędami". Wędrujący grupką Bracia Mniejsi doczekali się miana "pieprzonych nierobów", a jadący pod bronią joannici pojechali dalej jako "banda sodomitów". – Wiecie co? – odezwał się nagle Stroczil, bezbłędnie wyczuwając przyczynę nastroju. – Tak sobie dumam, że to nie był człowiek, ten czarny, co nas śledził. – Niby więc kto?

– Duch. Demon. Dyć to Karkonosze, zapomnieliście?

– Ribezahl… – odgadł Kuhn. – Jo, jo…

– Ribezahl – rzekł z przekonaniem Priedlanz – nosi rogi jelenie i brodzisko wielgachne. Tamten nie nosił. – Ribezahl może każdą postać przybrać.

– Kurwa… Przydałby się krucyfiks. Albo inny jaki krzyż. Ma który? A ty, Bielawa? Nie masz czasem krzyża? – Nie.

– Zostaje, kurwa, do świętych się modlić… Ino do których? – Do Czternastu Wspomożycieli – podpowiedział Stroczil. – Do wszystkich naraz w kupie. Jest pośród nich paru chwatów. Choćby Jerzy, wiadomo. Z innych Cyriak diabła wziął na łańcuch, Małgorzata smoka poskromiła, zaś Eustachy lwy. Wit… Wit co zrobił, nie pomnę. Ale niechybnie coś. – Wit – wtrącił Kuhn – ucieszne podskoki wyczyniał.

– No. Nie mówiłem?

– Zamknijcie się wreszcie, do psiej mąci! – wrzasnął Wilrych von Liebenthal. – Szlag chce trafić, gdy się tego słucha! – Pojrzyjcie, jaki orszak bogaty.

Faktycznie, trzeba było przyznać, mijający ich, nadciągający od strony Bolkowa orszak prezentował się okazale. Przodem jechał laufer w błękitno-srebrnej barwie, z podobnie szachowanym proporcem. Za nim podążali zbrojni jeźdźcy i strojni dworzanie, otaczający zaprzężony w czwórkę siwków wóz, obity wzorzystą tkaniną i udekorowany błękitnymi wstęgami. Na wozie, w otoczeniu dworek, zasiadała korpulentna i roztaczająca aurę dostojeństwa matrona w czepcu i podwice. – Rozamunda von Borschnitz – rozpoznał, kłaniając się, Priedlanz. – Z domu Bolz – potwierdził półgłosem Stroczil. – Ha, cudnie piękna była to podobnież niegdyś białogłowa. Opowiadał mój nieboszczyk tatko, jako za jego młodych lat pół Śląska się w niej kochało, latali za nią kawalerowie jak psi za suką, bo prócz tego, że gładka, jeszcze i posażna była. Wreszcie się za Kunona Borschnitza wydała, tego, który… – Czasów, kiedy twój tatko młody był – przerwał zjadliwie Liebenthal – najstarsi ludzie nie pamiętają. Biskupi wrocławscy pono byli wonczas jeszcze posłuszni metropolii gnieźnieńskiej, księstwem świdnickim pono władali Piastowie, a król czeski Wacław IV maluśkim pono był pędraczkiem. Tak dawno to było. Borschnitzowa, babsko stare, musi mieć tedy grubo ponad sześćdziesiąt roków, dziw, że się jeszcze próchno nie rozsypało. Popędźcie konie, cholera bierze, gdy się tak wlec! Heretyk, pogoń kobyłę! Hej! Sięgnij no który jego chabetę nahajką przez zad! – Dałbyś pokój, Wilrych.

Nocować wypadło im w Bolkowie, miasteczku leżącym u stóp góry, na szczycie której wznosiło się słynne i groźne zamczysko. Tym razem spali w zajeździe – Liebenthal zdecydował się wreszcie głębiej sięgnąć do kiesy, którą dostał od Dachsa jako ryczałt na koszta podróży. Zafundowali sobie także wieczerzę pod postacią suto okraszonych pierogów z kapustą i grzybami.

Objedzony Reynevan spał bez snów.


Nazajutrz niebo znowu zaciągnęły niskie chmury, zaczęło mżyć. Jechali, rzadko przerywając milczenie. Oglądali się, ale po tropiącym ich jeźdźcu nie było śladu. Zniknął. Jak duch. Może rzeczywiście był duchem? Może naprawdę był to Ribezahl, demon Karkonoszy? Może powodem jego zniknięcia był fakt, że się od Karkonoszy oddalili? Mżyło.

Wypogodziło się dopiero późnym popołudniem. Gdy dotarli do Świebodzic. Stanęli w gospodzie "Pod Brodatym Kozłem". Jest późno, orzekł Wilrych Liebenthal, istnieje ryzyko, że do Świdnicy nie zdąży się przed zmrokiem i zamknięciem bram. A że Świdnica egzekwuje prawo milowe, w promieniu mili od miasta karczmy nie uświadczysz. A od tego "Kozła" przyjemnie czymsiś zalatuje. Zalatywało, okazało się, kapustą, cebulą, kaszą i żurem na wędzonce, a nade wszystko pieczoną gęsią. Święty Marcin był za pasem i przypominał o sobie. Przed usytuowaną w bezpośrednim pobliżu Bramy Bolkowskiej karczmą stało sporo wozów, a w stajni sporo koni. Gości mogła przywabić kuchnia "Kozła" – albo zmusił ich do przejazdu tędy posiadany przez Świebodzice przymus drogowy. – Tłoczno dziś u was – zagadnął Reynevan chłopca stajennego. – Roboty po uszy, co? A czyje to te konie? Chłopiec wyjaśnił, czyje. Wyjaśniając, wzdychał. Bardzo był przejęty. I bardzo gadatliwy. Gawędziliby dłużej, gdyby nie Liebenthal. – Hola! Ty! Bielawa! Co to za pogaduszki? Gębę na kłódkę i sam tu! Żywo! Wypełniona dymem, swądem i przytulnym ciepełkiem karczma pełna była ludzi. Przeważali wieśniacy, którym odwieczna rolnicza tradycja surowo nakazywała w sobotni wieczór upić się w sztok. Byli i kupcy, byli pielgrzymi w opończach obszytych muszlami z Compostelli. Byli cysterscy kwestarze, w dużym tempie opróżniający tak miski, jak i dzbanki. Na ławie u komina siedziała szóstka knechtów w skórzanych kabatach, obok zaś u stołu czterech czarno odzianych i smutnych osobników. Głośno i opryskliwie, jak na rycerzy przystało, zamówili jadło i napitek. Liebenthal znów zdecydował się uszczuplić otrzymany na podróż ryczałt, wnet więc ich stół zapełniły miski z mięchem, dzieże z kaszą, konwie z winem i gąsiorki z jabłecznikiem. – Uuach… – stęknął po jakimś czasie Priedlanz. – Niczego żarcie… A i picie ujdzie. – Jo, jo – beknął Kuhn. – Dobre, gut. Wia sih's g'hórt.

– Tedy łyknijmy!

– Zdrowia! Polewaj, Bartoszu!

– Zdrowie wasze!

– Żal – westchnął Bartosz Stroczil – że podjadłszy i wypiwszy nie pochędożym. Ale jutro, psiakrew, inaczej będzie, obaczycie. Gdy we Świdnicy staniem. Na laskę świętego Grzegorza Cudotwórcy! Wiem ja we Świdnicy zamtuzik, gamratki tamój niczym łanie… – Ufam – otarł wąsy Liebenthal – że z nowożytnych więcej czasów pochodzą te wieści. Co, Stroczil? Jak dawno żeś te łanie znawał? Żeby nie okazało się, że ninie to starej Borschnitzowej równolatki. Takie same próchna! – Przesadzacie, panie – odezwał się Reynevan. – Nadto, widzi mi się, obrażacie tu cześć niewiasty. – Pyta ktoś ciebie? – wrzasnął Liebenthal. – Czego gębę rozwierasz? – Ciszej, waszmościowie – syknął Priedlanz, zerkając niespokojnie. – Ciszej nieco. Już się na nas gapić poczynają. A tobie, Bielawa, o co idzie? – Szlachetna pani Borschnitzowa stara nie jest bynajmniej. Mój ojciec tyleż roków liczy i starcem nie jest. – Czego? Że jak?

– Sześćdziesiąt lat – Reynevan podniósł głos – to nie starość. Mój ojciec… – Do dupy z twoim ojcem! – ryknął Liebenthal. – Diabeł niech ojca twego porwie! Sześćdziesiąt nie starość?

Baranie ty! Komu szósty krzyżyk stuknie, ten próchno, truchło i pierdzielina! Rzekłem! A ty milcz i nie przeciw się, bo w pysk strzelę! – Głośniej gadajcie, głośniej – warknął Priedlanz. Nie wszyscy jeszcze was słyszeli. O, choćby tamten brudas u drzwi. On chyba nie słyszał. – Nadto – rzekł cicho Reynevan, patrząc Liebenthalowi prosto w oczy. – Nadto nie podoba mi się sposób, w jaki waszmościowie o niewiastach rozprawiają. Jak niegodnie je traktują. Mógłby kto pomyśleć, że wszystkie białogłowy identyczną mierzycie miarą. Że dla was wszystkie one jednakie. – Szlag mnie trafi! – Liebenthal wyrżnął pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. – Na miły Bóg! Nie zdzierżę! – Przymkniecie się czy nie? Do diabła…

– Panie Bielawa – Stroczil przechylił się przez stół. Co waści napadło? Spiłeś się czy jak? A możeś chory? Wpierw ojciec, teraz białogłowy jakieś… Co tobie? – Że niewiasty wszystkie jednakie są, temu przeczę.

– Wszystkie jednakie są! – zaryczał Liebenthal. – Jednakie, mać ich w tę i nazad! I jednakiej rzeczy służą! – No nie! – Reynevan zerwał się zza stołu, zamachał rękami. – Nie, panowie! Mnie tego słuchać się nie godzi! – Ledwom ścierpiał – podniósł i piskliwie zawyżył głos – gdyście Ojca Świętego znieważali, papieża Marcina V, do dupy go przyrównując, zwąc starym truchłem i pierdzieliną! Ale odmawiać czci Matce Boskiej? Mówić, że cześć jej nie należy? Że taka sama, jak wszystkie niewiasty, że sicut ceterae mulieres poczęła i urodziła? Nie, tego spokojnie słuchać nie myślę! Kompanię waszą opuścić jestem zmuszon! Szczęki Liebenthala i Priedlanza opadły. Ale do końca opaść nie zdążyły. Nim zakończyły opadanie, czterech smutnych zza stołu w kącie zerwało się. Zerwali się też, jak na komendę, knechci w skórzanych kabatach. – Imieniem Świętego Oficjum! Jesteście aresztowani! Liebenthal odepchnął stół, porwał za miecz, Stroczil kopniakiem wywrócił ławę, Priedlanz i Kuhn błysnęli wpół dobytymi klingami. Ale czterej smutni znaleźli niespodziewanych sprzymierzeńców. Na czole Kuhna z trzaskiem rozpękł się gliniany garnek, rzucony z niewiarygodną celnością i siłą przez jednego z obszytych muszlami pielgrzymów. Bawarczyk runął plecami na ścianę, nim się opamiętał, już trzymali go w mocnym uścisku dwaj cystersi. Trzeci cysters, chłop niewysoki, ale krępy i nabity w sobie, uderzył Liebenthala barkiem, kropnął krótkim a precyzyjnym lewym sierpowym, poprawił prawym. Liebenthal oddał, mnich wykonał unik, maleńki, ale wystarczający, by pięść ledwie musnęła mu tonsurę, sam wyprowadził z dołu ładny hak, a po nim jeszcze ładniejszy prosty. Prosto w nos. Liebenthal zalał się krwią, zniknął pod gromadą rzucających się na niego knechtów. Inni zdążyli już obezwładnić Stroczila i Priedlanza. – Jesteście aresztowani – powtarzał jeden ze smutnych, z których żaden udziału w walce nie wziął. – Imieniem Świętego Oficjum jesteście aresztowani. Za bluźnierstwo, świętokradztwo i obrazę uczuć. – Pies was jebał! – ryczał przyduszany do podłogi Priedlanz. – To będzie zaprotokołowane.

– Skurwysyny pierdolone!

– To też.

Nie trzeba chyba dodawać, że Reynevana dawno już w izbie nie było. Gdy tylko zaczęło się zamieszanie, prysnął. Chłopak stajenny spełnił prośbę, nie rozkulbaczył jednego z koni. Do zachodu słońca było jeszcze na tyle daleko, że bramy nie zamknięto, a na tyle blisko, by na drodze nie było już żywej duszy, nikogo, kto mógłby udzielić wskazówek pościgowi. A Reynevan nie wątpił, że pościg ruszy, ruszy natychmiast, gdy sprawa się wyjaśni. Ścigać go będzie, wiedział to, nie tylko jego niedawna eskorta, ale i ci smutni, w których bezbłędnie rozpoznał ludzi Inkwizycji. Musiał jak najprędzej zwiększyć dystans, oddalić się na tyle, by nadciągający zmrok pokrzyżował ścigającym szyki. Gdy zapadnie mrok, musiał być daleko. Za wszelką cenę. Choćby miał na śmierć zajeździć konia.

Szczęście nadal zdawało się mu sprzyjać, koń póki co nie zdradzał w galopie objawów zmęczenia. Zaczął mydlić się pianą i robić bokami dopiero wówczas, gdy dopadł boru. Tu Reynevan i tak musiał zwolnić. W borze było już niemal zupełnie ciemno. Fart skończył się, gdy ściemniało całkiem. Gdy przejeżdżał mostek na strumieniu, łomot kopyt na dylach poniósł się echem. Tłumiąc tętent innych kopyt. Czarny i niewidoczny w mroku jeździec wyłonił się z ćmy jak upiór. Nim Reynevan zdołał zareagować, został ściągnięty z kulbaki. Bronił się, ale czarny jeździec miał siłę wręcz nadludzką. Uniósł go i z wysokości rzucił na kamienisty grunt. Był błysk, ból, paraliżujący bezwład. Potem twarda ziemia jakby rozpłynęła się pod nim, wessała w puszystą ciszę. W bezdenną otchłań miękkiego niebytu. Odzyskał przytomność w pozycji półleżącej. I w więzach. Nadgarstki miał skrępowane na podołku, nogi spętane w kostkach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni, pomyślał, po raz piąty ktoś mnie łapie, po raz piąty jestem czyimś jeńcem. Chyba ustanowiłem rekord. To była pierwsza jego myśl. Poprzedzająca nawet tę bardziej w jego sytuacji sensowną: kto mianowicie złapał go tym razem? Plecami opierał się o coś, co prawdopodobnie było murem, było bowiem twarde i wydzielało woń starej wapiennej zaprawy. Resztki muru widział też obok, osłaniały przed wiatrem płonące ognisko. Wiatr duł silnie, wręcz wył w porywach. Szumiały i skrzypiały jodły. Reynevan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest gdzieś wysoko, na szczycie góry lub wzgórza. – Ocknąłeś się?

Człowiek – siłacz – który go pojmał i związał, nosił czarny płaszcz z grubej wełny. Miał też na sobie zbroję. I rycerski pas. W niczym nie przypominał Birkarta Grellenorta ani żadnego z jego czarnych jeźdźców. Reynevan stwierdził to ze zdziwieniem większym nawet niż ulga sądził, że dopadł go Grellenort właśnie. Dlaczego więc porwał go i kim był siłacz w zbroi? Bo przecież nie Ribezahlem, duchem Karkonoszy? Reynevan przełknął ślinę. Nie wierzył w istnienie Ribezahla. Z drugiej strony w ciągu ostatnich dwóch lat zdarzyło mu się spotkać i widzieć mnóstwo rzeczy, w istnienie których nie wierzył. – Jesteś Reinmar z Bielawy? Potwierdź. Nie chciałbym popełnić omyłki. – Jestem Reinmar z Bielawy. A kim ty jesteś?

– Kim jestem? – głos rycerza w czarnym płaszczu zmienił się nieco, i to nie na lepsze. – Powiedzmy, że konsekwencją. – Konsekwencją czego?

– Twoich dawnych postępków. I występków.

– Ach. Anioł zemsty? Wysłannik losu? Nieubłagane ramię sprawiedliwości? Reynevan sam się dziwił, jak łatwo przychodzi mu swobodny ton. Rutyna, pomyślał. Zwyczajnie nabrałem wprawy. – Żądałeś potwierdzenia, że ja to ja – mówił dalej, nadal beztrosko. – Nie znasz mnie więc. Ja ciebie też w życiu na oczy nie widziałem. Działasz tedy, to oczywiste, w czyimś imieniu i na czyjeś zlecenie. Czyje? Któż to ma powody, by rozliczać mnie z moich dawnych postępków? Spróbuję zgadnąć. Znam tych, co na mnie dybią. – Strasznie dużo gadasz.

– Jan von Biberstein i Inkwizycja odpadają. Bergow i Łużyczanie są mało prawdopodobni. Kto zostaje? Biskup wrocławski Konrad? Sterczowie? Książę Jan Ziębicki? Buko von Krossig? Może Adela Sterczowa? Czarny rycerz usiadł naprzeciw. Ogień oświetlał jego twarz, odblaskami migotał na zbroi. – Interesujące nazwiska. Interesujące osoby. Zwłaszcza ta ostatnia. Adela von Stercza. Zdziwiłoby cię, gdybym działał w jej imieniu właśnie? Na jej zlecenie? – A działasz?

– Spróbuj zgadnąć.

Milczeli obaj. Wiatr duł, świszczał, to przytłumiał, to rozniecał ogień.

– Na Śląsku – odezwał się rycerz – do czorta i trochę ładnych dziewuszek. Nie brak tam też urodziwych i pozbawionych przesądów mężatek, a ostatnimi czasy nader szybko rośnie w siłę poczet pięknych, chętnych i stosunkowo mało używanych wdówek. A co ty, Bielawa, wybierasz z tego rogu obfitości?

– Najgorszą zołzę, Adelę von Stercza. Co cię tak właśnie do niej sparło? Coś w niej zobaczył, czego inne nie miały? – Strasznie dużo gadasz.

– Podnieciło cię, że zamężna? Że mąż daleko, w obcej stronie? Że pewnikiem nie wygadzał żonce jak należy? Że dopiero z tobą prawdziwych rozkoszy zaznaje? To ci mówiła? Do uszka szeptała? Takeście sobie oboje w łożnicy z męża rogala wśród igraszek dworowali? Ja myślę… – Nie ciekawi mnie – uciął ostro Reynevan – co myślisz. Mówisz o rzeczach, o których pojęcia nie masz, nie miałeś i mieć nie będziesz. Daruj więc sobie. – Aha! Boli bolączka, gdy tknąć, co? Z rogacza kpić wesoło było, skończyło się wesele, gdy się samemu rogaczem zostało. Niezłą, oj, niezłą sztukę ci ta gamratka uczyniła… Pół Śląska boki zrywało, słuchając, jakeś to do Ziębic na turniej był zjechał i przed księciem Janem miłość zdzirze wyznawał. Oj, uszczerbiła piękna Adela twój rycerski honor, uszczerbiła… Na pośmiewisko wystawiła! Musisz jej, myślę, strasznie nienawidzić. Ale pocieszę cię… Duszę twą uraduję… – Wiedz – przerwał ponownie Reynevan – że bynajmniej nie czuję się uszczerbionym. I nie nazywaj jej więcej w mojej obecności gamratka. Czujesz się bezkarny, bo mam ręce związane. O mój się tedy honor nie troskaj, a raczej swego patrz, bo tanieje. Zaś bez pocieszeń obejdę się. A tak z ciekawości: czym i jak zamierzałeś mnie pocieszyć? Czarny rycerz milczał długo, patrzył dziwnym wzrokiem. Wreszcie przemówił. – Adela Sterczowa nie żyje.

Znowu długo panowało milczenie. I to znów rycerz zdecydował się je przerwać. – Książę Jan, pan na Ziębicach – wyrzekł, ważąc słowa – umyślił umocnić sojusz swego księstwa z Kłodzkiem, z panem Putą z Czastolovic. Obaj uznali, że najlepszym ku temu sposobem będzie mariaż Jana z Anką, najmłodszą córką pana Puty. Ale był problem, a problem nazywał się Adela. Adela de Stercza, która panoszyła się już po Ziębicach jak udzielna pani i księżna. Która, gdy jej doniesiono o małżeńskich planach księcia Jana, zrobiła takie piekło, że się mury trzęsły. Jasne się stało, że to nie kolejna zwykła metresa, nie jedna z wielu lewoboczna miłośnica, którą można napędzić, przekupić albo scedować na wasala. Jasne było, że porzucona Adela zrobi wielki szum i tęgo naskandali. Zaś pan Puta z Czastolovic nos krzywił, skandalu sobie nie życzył, swojej Anki na żadne przykrości, zarzekał się, nie narazi. Zrękowiny nie wcześniej, klął się na wszystkich świętych, aż narzeczony będzie bez skazy ni zmazy, a na ziębickim dworze ład zapanuje i pobożność. Nie wcześniej da córę do Ziębic, aż będzie pewien, że nie zagrożą jej tam ni plotki, ni prześmiewki, ni żadna inna zelżywość. – Dość prędko, podobno za podszeptem spowiednika, Jan Ziębicki znalazł sposób na pozbycie się problemu. Zaciekawi cię, ale po części tym sposobem byłeś ty, mój panie. Burgundka, przypomniał sobie hercog, była wszak ongi w bliskich konszachtach z Reinmarem z Bielawy, osławionym czarownikiem. Dziwny, dziwny masz wyraz twarzy. Myślałem, iż ucieszy cię zemsta, iż lubość ci sprawi wieść, że po części to właśnie tobie ta Jezabel zawdzięcza upadek… Mniemałem… – Źle mniemałeś. Mów dalej.

– Jak dodatkowo docieczono, Adela faktycznie próbowała zadawać księciu lubczyki, imała się miłosnych guseł. Oskarżono ją o czary i pakt z diabłem. Sprawę zbadał największy w okolicy specjalista od czarostwa, Mikołaj Kappitz, opat klasztoru w Kamieńcu. Znalazł Adelę winną, wykrył w niej i wokół niej diabelskie klimaty i zapachy. Mówią, że wykrył to wszystko za sto węgierskich dukatów, które dostał od księcia. Złapano babę zielarkę, przypieczono pięty… Wyznała, że Adela kupowała u niej nie tylko napoje miłosne. Że z lęku, iż hercog Jan ją porzuci, zawczasu knuła zemstę. Że zamówiła szatański dekokt, mający przyprawić księcia o trwałą niemoc członka męskiego. Że, na wszelki wypadek, zamówiła też bieluń. Dla Anki z Czastolovic. – Zeznanie zielarki pokazano Adeli. I zaproponowano układ. Ale Burgundka nie zlęgła się. Proces o czary? Proszę bardzo. Będzie o czym na procesie zeznawać, będą mieli czego posłuchać sędziowie, kanonicy i opaci. Ona, Adela, wie dużo i chętnie opowie. Zobaczymy, czy książę Jan ucieszy się z rozgłosu. – Jan, który sprawę już miał za załatwioną, wściekł się. Wydał rozkazy. Piękna Burgundka nie wiedząc kiedy znalazła się w ratuszowej ciemnicy. Z puchów i atłasów na zgniłą słomę… – Torturowano… – Reynevan chrząknięciem ulżył ściśniętemu gardłu. – Torturowano ją, tak? – Skądże. Szlachcianka, było nie było. Na podobne łotrostwo w stosunku do szlachcianki Jan Ziębicki nie poważył się. Uwięzieniem chciał ją tylko nastraszyć. Zmusić do uległości, sprawić, by wypuszczona poszła sobie z Ziębic grzecznie i bez szumu. Nie wiedział… – Czego… – Reynevan poczuł, jak gorąco bije mu na policzki. – Czego nie wiedział? – W ratuszowym karcerze – głos rycerza zmienił się, a Reynevanowi się zdało, że słyszy cichy zgrzyt zębów działała, jak się okazało, szajka. Dozorcy, pachołcy katowscy, drabi ze straży grodowej, kilku łyków, kilku czeladników… Krótko rzekłszy, urządzili sobie w więzieniu darmowy bordel. Gdy więziono kobietę, zwłaszcza podejrzaną o czary, łotrzykowie przychodzili nocą… Urwał.

– Któregoś razu – podjął jeszcze bardziej zmienionym głosem – jeden z hultajów w pośpiechu i zamieszaniu zapomniał w celi paska od portek. Rano znaleziono Adelę. Powieszoną na tym pasku. – Śledztwa, oczywista, nie było. Nikogo nie ukarano. Jan Ziębicki bał się rozgłosu. Burgundkę, rozpowiedziano, zamordował w celi sam diabeł, bo zdradziła go, zamierzała wyrzec się, prosiła o sakramenty. Wszystko to potwierdził i z ambony ogłosił tenże sam Mikołaj Kappitz, opat kamienieckich cystersów. Ponownie zresztą wspomniał wtedy o tobie. Ku przestrodze, do czego przywodzą kontakty z czarownikami. – I nikt… – Reynevan przemógł skurcz gardła. Nikt…

– Nikt – dokończył rycerz. – Kogo to obchodziło? A do tej pory wszyscy już zapomnieli. Może oprócz pana Puty z Czastolovic. Pan Puta nadal jest z księciem Janem w dobrej komitywie i sojuszu, ale małżeństwo Jana z Anką wciąż jest odkładane. – I nie dojdzie do niego – charknął Reynevan. – Zabiję Jana. Pojadę do Ziębic i zabiję go. Choćby w kościele, ale zabiję. Pomszczę Adelę. – Pomścisz?

– Pomszczę. Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż.

– Nie bluźnij – upomniał sucho i chrapliwie rycerz. W zemście nie szuka się pomocy Boga. Zemsta, by być prawdziwie zemstą, musi być okrutna. Ten, kto się mści, Boga musi odrzucić. Jest wyklęty. Na wieki. Błyskawicznym ruchem dobył mizerykordii, pochylił się, capnął Reynevana za koszulę przy szyi, poderwał, dusząc, przyłożył ostrze do gardła, zbliżył twarz do twarzy, a oczy do oczu. – Jestem Gelfrad von Stercza.

Reynevan zamknął oczy, drgnął, czując, jak klinga mizerykordii nacina mu skórę na szyi, a gorąca krew wpływa za koszulę. Ale trwało to tylko chwilę, ułamek chwili, potem ostrze cofnęło się. Poczuł, jak puszczają przecięte więzy. Gelfrad von Stercza, małżonek Adeli, wyprostował się.

– Byłem zdecydowany zabić cię, Bielawa – powiedział chrapliwie. – Dowiedziawszy się w Szklarskiej Porębie, kim jesteś, śledziłem cię, czekając na okazję. Wiem, nie jesteś winny śmierci Niklasa. Przed dwoma laty darowałeś życiem Wolfhera; gdyby nie twoja szlachetność, straciłbym dwóch braci miast jednego. Mimo tego byłem zdecydowany pozbawić cię życia. Tak, tak, słusznie podejrzewasz… chciałem cię zabić z urażonej męskiej dumy. Chciałem twoją krwią spłukać przylgnięty do mego herbu brud osławy. W twojej krwi utopić hańbę żałosnego cocu, rogacza nad rogaczami. – Ale cóż… – dokończył, wsuwając mizerykordię do pochwy. – Sporo się zmieniło. – O tym, że żyję, że jestem na Śląsku, nie wie nikt, nawet Apeczko, ninie senior rodu. Nie wiedzą nawet Wolfher i Morold, moi rodzeni bracia. A długo tu nie zabawię. Załatwię, co należy, nie wrócę już nigdy. Ja już jestem z Łużyc, na służbie u Sześciu Miast… Żenił też się będę z Łużyczanką. Wkrótce. Chodzę już w zaloty, wiesz? Żebyś ty ją widział… Oczy bławe i nie za mądre, nos perkaty, w piegach cały, nogi krótkie, dupa wielka, nic, ale to nic z Francji, nic z Burgundii… Może więc mi się co w życiu na lepsze odmieni. Jak dobrze pójdzie. – To, co powiedziałeś – odwrócił się – traktuję jako słowo szlachcica. Wiedz, że jadę do Ziębic. Odgadujesz, w jakim celu. Jadę do Ziębic spełnić obowiązek. Spełnię go, tak mi dopomóż czart. Ale gdybym trafunkiem nie zdołał… Gdyby mi się nie powiodło… Wtedy trzymam cię za słowo, Bielawa. Za verbum nobile. – Przysięgam – Reynevan roztarł zdrętwiałe przeguby. – Tu, w obliczu tych odwiecznych gór, przysięgam, że dręczyciele i mordercy Adeli nie będą spać spokojnie i cieszyć się bezkarnością. Przysięgam, że Jan Ziębicki, nim skona, będzie wiedział, za co umiera. Składam przysięgę i dopełnię jej, choćbym duszę miał diabłu zaprzedać. – Amen. Bywaj, Reinmarze von Bielau.

– Bywaj, Gelfradzie von Stercza.

Загрузка...