Rozdział siedemnasty

w którym na Śląsk wkracza Tabor, Reynevan rozpoczyna dywersyjną działalność, a książę Bolko Wołoszek załapuje się na rydwan historii.


Na spotkanie z Taborem wyruszyli Reynevan, Urban Horn i Rzehors. Bisclavret i Drosselbart pojechali pod Głuchołazy i Nysę, by szerzyć czarną propagandę i siać panikę. Szarlej i Samson zostali w Gdziemierzu, mieli dołączyć później. Początkowo jechali traktem na Racibórz, gościńcem krakowskim. Rychło jednak, bo za Prudnikiem, zaczęły się kłopoty – drogę kompletnie zatkali uchodźcy. Głównie spod Ozobłogi i Głubczyc, skąd, jak twierdzili z trwogą w oczach uciekinierzy, husytów już widać. Poplątane, rozdygotane relacje mówiły o spaleniu Ostrawy, o splądrowaniu i zniszczeniu Hukvaldów. O oblężeniu Opawy. Husyci, bełkotali trzęsącymi się głosami zbiegowie, idą straszną siłą, ćmą niewidzianą. Słysząc to Rzehors uśmiechnął się wilczo. Nadszedł jego czas. Czas solowych numerów czarnej propagandy.

– Idą husyci! – krzyczał do kolejnych mijanych uciekinierów, modulując głos tak, by brzmiał panicznie. – Straszna siła! Dwadzieścia tysięcy zbrojnego luda! Idą, palą, mordują! Uciekajcie, ludzie! Śmierć nadchodzi! – Są tuż, tuż! Już ich widać! Czterdzieści tysięcy husytów! Żadna siła ich nie powstrzyma! Za zbiegami i ich wyładowanymi ratowanym dobytkiem wozami na drogach pojawiło się wojsko. W sposób oczywisty również uciekające. Rycerze, kopijnicy i strzelcy z dość ponurymi minami słuchali wieści o nadciągających pięćdziesięciu tysiącach husytów, wieści wykrzykiwanych sztucznie spanikowanym głosem i gęsto faszerowanych poprzekręcanymi lub całkiem zmyślonymi cytatami z Apokalipsy i ksiąg prorockich. – Idą husyci! Sto tysięcy! Biada, biada!

– Dość – warknął Horn. – Wyhamuj trochę. Co za dużo, to niezdrowo. Rzehors wyhamował. Nie było zresztą już kogo agitować, gościniec opustoszał. A za czas jakiś dostrzegli dwa bliźniacze słupy czarnego dymu, bijące wysoko w niebo zza ściany lasu. – Nowa Cerekwia i Kietrz – wskazał głową jeden z ostatnich uciekinierów, powożący wraz z żoną i mnichem minorytą wozem pełnym dobytku i dzieci. – Już drugą dobę się palą… Ludzi pobitych stosy tamój pono leżą… – To dopust Boży – orzekł Rzehors. – Uciekajcie, ludzie, a chyżo! I daleko. Albowiem zaprawdę powiadam wam, będzie jako nazad lat temu dwieście: dojdą najeźdźcy aż pod Legnicę. Tak to nas Bóg karze. Za grzechy duchowieństwa. – Cóżże gadacie? – obruszył się mnich. – Jakie grzechy? Rozum się wam pomieszał? Nie słuchajcie jego, bracia! Fałszywy to prorok! Albo zdrajca! – Uciekajcie, dobrzy ludzie, uciekajcie! – Rzehors popędził konia, ale jeszcze odwrócił się w siodle. – A mnichom i popom nie wierzcie! I wody po podgrodziach nie pijcie! Biskup wrocławski studnie kazał pozatruwać!

Minęli przycichłe w zgrozie Głubczyce, jechali dalej, mając po prawej Góry Opawskie i masyw Hrubego Jesionika. Kierunek wskazywały dymy, których było coraz więcej. Paliły się już nie tylko Nowa Cerekwia i Kietrz, ale i co najmniej pięć innych miejscowości. Wyjechali na wzgórze. I zobaczyli idący Tabor. Długą kolumnę konnicy, piechoty, wozów. Usłyszeli śpiew. SlySte rytiefi bozi, pfipravte se jiź k boji, chualu bozi ku pokoji statećne zpievajte! Antikristus jiź chodl, zapdlenu pećl vodl, kneźstvo hrdó jiź plodi, pro Buoh znamenajte! Na czele jadą chorążowie, nad nimi powiewają znaki. Proporzec Taboru – biały ze złotym Kielichem i dewizą "Yeritas vincit". I druga chorągiew, wojsk polnych, również biała, na niej wyszyte czerwony Kielich i złota hostia, otoczone koroną cierniową. Za chorążymi jadą dowódcy. Okryci kurzem i sławą wojownicy, znamienici wodzowie. Prokop Goły, łatwy do rozpoznania po posturze i wielkich wąsiskach. Obok niego Markolt ze Zbraslavic, słynny taborycki kaznodzieja i ideolog. Podobnie jak Prokop w futrzanym kołpaku i szubie, podobnie jak Prokop śpiewa. Śpiewa też Jarosław z Bukoviny, naczelny wódz wojsk polnych Taboru. Śpiewa, fałszując okropnie, Jan Bleh z Tiesznicy, hejtman wojsk wspólnoty domowej. Obok Bleha, nie śpiewając, jedzie na bojowym ogierze Błażej z Kralup w tunice z wielkim czerwonym Kielichem na zbroi. Obok Fedko z Ostroga, walczący u boku husytów kniaź ruski, watażka i awanturnik. Dalej podążają wodzowie gotowości miejskich: Zygmunt z Vranova, hejtman Sianego, i Otik z Loży, hejtman Nymburka. Za nimi sojusznik taborytów, rycerz Jan Zmrzlik ze Svojszyna, w pełnej zbroi, na tarczy herb: trzy pasy czerwone w polu srebrnym. Dwaj jadący bok w bok ze Zmrzlikiem rycerze również noszą herby. Polska Wieniawa, czarna bawola głowa widnieje na złotej tarczy Dobiesława Puchały, weterana spod Grunwaldu, wiodącego chorągiew złożoną z Polaków. Srebrne i czerwone blanki nosi na tarczy Jan Tovaczovsky z Cimburka, dowodzący silnym hufcem Morawian. Trava, kvietie i pouietfie, piać hluposti ćloviećie, zlato, kamenie drahe, poźelejte s nami! AnjeU archanjele, vy Kristoui manźeló, trony, apośtolove, po amp;lejte s nami!

Wjał wiatr od Jesionika. Był jedenasty marca Anno Domini 1428. Czwartek przed niedzielą Letare, w Czechach zwaną Drużebną. Konny podjazd. Lekkozbrojni w kapalinach i saladach, z rohatynami. – Urban Horn i Reinmar z Bielawy. Vogelsang.

– Wiem, ktoście są – nie spuszcza oczu dowódca podjazdu. – Oczekiwano was. Brat Prokop pyta, czy droga wolna. Gdzie nieprzyjacielskie wojska? Pod Głubczycami? – Pod Głubczycami – uśmiecha się drwiąco Urban Horn – nie ma nikogo. Droga wolna, nikt jej wam nie zastąpi. Nie ma w okolicy nikogo, kto by się odważył.

Głubczyckie podgrodzie płonęło, ogień szybko trawił słomiane strzechy. Dym zupełnie przesłaniał miasto i zamek, obiekt drapieżnych spojrzeń taboryckich dowódców. Prokop Goły zauważył te spojrzenia. – Nie tykać – powtórzył, prostując się nad ustawionym pośrodku kuźni stołem. – Nie tykać mi więcej ani Głubczyc, ani okolicznych wiosek. Książę Wacław wypalne zapłacił, umowa stoi. Słowa dotrzymamy. – Oni – warknął kaznodzieja Markolt – nam nie dotrzymują! – A my dotrzymujemy – uciął Prokop. – Bośmy Boży bojownicy i prawdziwi chrześcijanie. Dodzierżymy słowa księciu głubczyckiemu, dziedzicowi Opawy. Przynajmniej tak długo, jak dziedzic Opawy dodzierży swego. Ale jeśli zdradzi, jeśli wystąpi przeciw nam orężnie, to klnę się na imię Pana, odziedziczy tylko dym i popiół.

Z obecnych w zamienionej na sztab kuźni dowódców niektórzy uśmiechnęli się na myśl o rzezi. Jarosław z Bukoviny otwarcie zarechotał, a Dobko Puchala z ochotą zatarł dłonie. Jan Bleh wyszczerzył zęby, oczyma duszy widząc już, zdaje się, pożogę i mord. Prokop zauważył wszystko. – Idziemy w ziemie biskupie – oświadczył, wpierając pięści w zalegające stół mapy. – Tam będzie co palić, będzie co plądrować… – Biskup Konrad – odezwał się Urban Horn – wraz z Putą z Czastolovic koncentrują wojska pod Nysą. W sukurs idzie im Jan Ziębicki. Nadciąga też Ruprecht, książę na Lubinie i Chojnowie. I jego brat, Ludwik Oławski. – Ile ich będzie w kupie?

Horn spojrzał na Rzehorsa. Rzehors kiwnął głową, wiedział, że wszyscy czekają, jakąż to wiedzą popisze się osławiony Vogelsang. – Biskup, Puta, książęta – Rzehors uniósł głowę po dość długo trwającej kalkulacji. – Joannici ze Strzegomia i Małej Oleśnicy. Najemnicy. Kontyngenty miejskie… Do tego piechota chłopska… Razem siedem do ośmiu tysięcy ludzi. W tym ze trzysta kopii jazdy. – Od Krapkowic i Głogówka – wtrącił Jan Zmrzlik ze Svojszyna, który właśnie wrócił był z podjazdu – nadciąga młody książę Bolko, dziedzic Opola. Jego wojsko doszło do Kazimierza, obsadziło most na Straduni, strategiczny punkt na trakcie Nysa-Racibórz. Wielkąż Bolko może mieć siłę? – Jakieś sześćdziesiąt kopii – ocenił spokojnie Rzehors. – Plus jakiś tysiąc pieszego luda. – Niech go sakramencka zaraza, tego Opolczyka! warknął Jarosław z Bukoviny. – Blokuje nas, zagraża flance. Nie możemy iść na Nysę, zostawiając go za plecami. – Uderzmy więc wprost na niego – zaproponował Jan Bleh z Tiesznicy. – Całą siłą. Zgniećmy go… – Ustawił się w miejscu, w którym trudno będzie nań uderzyć – pokręcił głową Rzehors. – Stradunia jest rozlana, brzegi grząskie…

– Nadto – podniósł głowę Prokop – czas nie pozwala. Jeśli uwikłamy się w bój z Bolkiem, biskup zgromadzi więcej sił, zajmie dogodniejsze pozycje. Gdy spostrzeże, że mamy trudności, gotowa obudzić się w Raciborzu regentka Helena, ta wilczyca, i jej wredny synalek Mikołaj. Gotów zdecydować się na coś radykalnie głupiego Przemko Opawski, a i dla Wacława może to być zbyt silna pokusa. Skończyłoby się okrążeniem, bojem na wielu frontach. Nie, bracia. Biskup to nasz wróg najgorszy, idziemy więc co tchu› pod Nysę. Wymarsz! Główne siły na trakt, kierunek Ozobłoga… A dla braci Puchały i Zmrzlika będę miał inne zadania. Ale o tym za chwilę. Pierwej… Reynevan! – Bracie Prokop?

– Młody Opolczyk… Ty go znasz, jak mi się zdaje?

– Bolka Wołoszka? Studiowałem z nim w Pradze…

– Świetnie się składa. Pojedziesz do niego. Wraz z Hornem. W poselstwie. W moim imieniu zaproponujecie mu ugodę… – Nie zechce – rzekł zimno Urban Horn – nas słuchać.

– Pokładajcie ufność w Bogu – Prokop spojrzał na czekających na rozkazy Dobka Puchałę i Jana Zmrzlika, usta skrzywił mu zły grymas. – W Bogu i we mnie. Już ja sprawię, by zechciał.


Wiosenna Stradunia faktycznie okazała się dość poważną przeszkodą terenową, bagniste łąki stały pod wodą, nurt omywał pnie nadbrzeżnych wierzb, srebrzących się już gęsto puchatymi baziami. Na rozlewiskach roiło się od żab. Koń Urbana Horna tańczył po gościńcu, miesił kopytami błoto. Horn ściągnął mu wodze. – Do księcia Bolka! – okrzyknął stojącą na moście straż. – Poselstwo! Horn okrzykiwał już po raz trzeci. A strażnicy nie odpowiadali. I nie przestawali mierzyć w nich z kusz i opartych o balustrady mostu hakownic. Reynevan zaczynał się niepokoić. Co i rusz oglądał się na las, zastanawiając, czy w razie pościgu zdołają doń docwałować.

Z lasu na drugim brzegu wyjechało czterech jeźdźców. Trzech zatrzymało się na przedmościu, czwarty, w pełnej zbroi, wjechał na most wśród łomotu podków. Herb na jego tarczy nie był, jak sądził początkowo Reynevan, czeskim Odrzywąsem – był to polski Ogończyk. – Książę – zawołał jeździec – posłów przyjmie! Bywaj obaj tu, na nasz brzeg! – Na słowo rycerskie?

Ogończyk poprawił opadającą zasłonę hełmu, stanął w strzemionach. – Ejże! – w jego głosie pobrzmiało zdumienie. – Dyć znam was! Wyście Bielawa! – Wyście – przypomniał sobie Reynevan – rycerz Krzych… Z Kościelca, tak? – Czy książę Bolko – sucho przerwał wymianę uprzejmości Horn – gwarantuje nam poselską nietykalność? – Słowo rycerskie – uniósł pancerną dłoń Krzych z Kościelca – jegomość książę daje. A panicza Bielawy przecie nie ukrzywdzi. Przejeżdżajcie.


– Proszę, proszę, proszę – rzekł, przeciągając słowa, Bolko Wołoszek, książę na Głogówku, dziedzic Opola. Prokop respekt musi czuć, skoro tak znaczne persony do mnie wysyła. Tak znaczne i tak sławne. By nie rzec osławione. Świta księcia, towarzysząca mu w sztabowej naradzie, zaszemrała i zamruczała. Sztab zebrał się w chacie na skraju wsi Kazimierz, a składał się z jednego herolda w błękitach ozdobionych złotym opolskim orłem, pięciu rycerzy w zbrojach i jednego księdza, też zresztą opancerzonego, noszącego napierśnik i myszki. Z rycerzy trzech było Polakami – oprócz Krzycha z Kościelca księciu towarzyszył znany Reynevanowi Śląski Nieczuja i nie znany mu Prawdzie. Czwarty rycerz miał na tarczy srebrny myśliwski róg Falkenhaynów. Piąty był joannitą. – Pan Urban Horn – kontynuował książę, mierząc posłów nieprzyjemnym spojrzeniem – znany jest jak Śląsk długi, głównie z rozsyłanych przez biskupa i Inkwizycję nakazów ujęcia. I popatrzcie tylko, moi panowie: Urban Horn, bezbożnik, begard, kacerz i szpieg, posłuje w służbach Prokopa Gołego, arcykacerza i herezjarchy. Joannita burknął złowrogo. Ksiądz splunął. – Ty zaś – Wołoszek przeniósł wzrok na Reynevana przystałeś, widzę, do heretjików na całego. Musiałeś całą duszą zaprzedać się szatanowi i ofiarnie mu służyć, skoro cię w poselstwa posyła. A może myślał kacermistrz Prokop, że jeśli ciebie pośle, to coś wskóra tytułem naszej dawnej amicycji? Ha, jeśli na to liczył, to się przeliczył. Bo rzeknę ci, Reynevan, że kiedy wszyscy na Śląsku psy na tobie wieszali, złodzieja i zbója z ciebie robili, przypisywali ci najgorsze zbrodnie z gwałtami na dziewicach włącznie, to ja cię broniłem, oczerniać nie pozwalałem. I wiesz, na co wyszło? Żem głupi był. – Ale zmądrzałem – dokończył książę po chwili ciężkiej ciszy. – Zmądrzałem! Poselstwo antychrysta mam gdzieś, gadać z wami ani myślę. Nuże, straż! Brać ich! A tego ptaszka w łyka! Reynevan szarpnął się i aż przykucnął, z taką mocą stojący za nim Krzych z Kościelca przydusił go, potężnymi garściami ucapiwszy za barki. Dwóch pachołków chwyciło Horna za ramiona, trzeci z wielką wprawą owinął mu powróz wokół łokci i szyi, ściągnął, ścisnął węzeł. – Bóg widzi – przesadnym gestem uniósł ręce ksiądz. – Bóg widzi, książę, że słusznie czynicie! Firmetur manus tua, niechaj będzie wzmocniona ręka twoja, gdy dławi hydrę herezji! – Jesteśmy posłami… – stęknął w uścisku Polaka Reynevan. – Dałeś słowo… – Posłami jesteście, ale diabła. A słowo dane heretykom jest nieważne. Horn to zdrajca i heretyk. I tyś heretyk. Byłeś mi ongi druhem, Reynevan, tedy wiązać cię nie każę. Ale stul gębę! Stulił.

– Jego – książę wskazał Horna ruchem głowy – wydam biskupowi. To mój obowiązek jako dobrego chrześcijanina i syna Kościoła. Co do ciebie… Już raz cię wybawiłem po starej przyjaźni. I teraz też cię wolno puszczę…

– Jakże to? – wrzasnął ksiądz, a Falkenhayn i joannita zawarczeli, – Kacerza puścicie? Husytę? – I ty stul gębę, pater – Wołoszek błysnął spod wąsa zębami. – I nie otwieraj jej nie pytany. Wypuszczę cię na wolę, Reinmarze z Bielawy, pomny na drużbę naszą onegdajszą. Ale to ostatni raz, na mękę Pańską! Ostatni raz! Nie waż się mi więcej na oczy pokazać! Stoję na czele krzyżowego wojska, wnet złączymy siły z armią biskupią, razem pójdziemy pod Opawę, by was, kacerzy, zetrzeć z powierzchni ziemi. Da Bóg, doceni biskup wrocławski, jaki ze mnie prawy katolik! Kto wie, może długi mi za to umorzy. Kto wie, może zwróci, co księstwu opolskiemu ongi zagrabił. W górę tedy krzyż, Bóg tak chce, marsz, marsz na Opawę! – Tam, gdzie były przedmieścia Opawy – odezwał się związany Horn – wicher dziś popioły rozwiewa. Wczoraj Prokop już był pod Głubczycami. Dziś jest jeszcze bliżej. Bolko Wołoszek doskoczył i krótko wyciął go pięścią

w ucho.

– Rzekłem – zasyczał – że nie będę z tobą gadał, sprzedawczyku. Słuchał twojego gadania nie będę tym bardziej.

– Reynevan! – odwrócił się gwałtownie. – Co on o Opawie mówił? Że zdobyta niby? Nie dam wiary! Puść go, panie Krzychu! – Opawa obroniła się – puszczony Reynevan rozmasował ramię. – Ale przedmieścia poszły z dymem. Poszły z dymem Kietrz i Nowa Cerekwia, a wcześniej Hukvaldy i Ostrawa. Hradec nad Morawicą i Głubczyce ocalały, a zawdzięczają to wyłącznie rozsądkowi księcia Wacława. Ułożył się z Prokopem, zapłacił wypalne, ocalił księstwo. A przynajmniej jego część. – Mam w to uwierzyć? Dać wiarę, że Przemko Opawski nie stanął do walki? Że zezwolił synowi układać się z husytami?

– Książę Przemko siedzi za murami opawskiego zamku jak mysz pod miotłą. Przygląda się pożarom, bo w którą stronę by nie spojrzał, to pożar. A młody książę Wacław ma, widać, swój rozum. Pozazdrościć i naśladować. – Bóg skarze – wybuchnął ksiądz – tych, co się z kacerzami znosili, co z nimi paktowali. Pakt z kacerzem to pakt z szatanem! Kto go zawrze, ten na wieki potępiony. A tu, na ziemi, za życia, kara… – Mości książę – krzyknął, wpadając do chaty, zbrojny w kapalinie. – Posłaniec! – Dawać go tu!


Goniec, widać to było – i czuć – nie oszczędzał ni siebie, ni konia. Warstwa zeskorupiałego błota pokrywała go do pasa, a smród końskiego potu raził na kilka kroków. – Gadaj!

– Idą Czesi… – wydyszał goniec, łapiąc powietrze. Idą wielką siłą… Wszystko palą… Ozobłoga spalona… Prudnik wzięty… – Cooo?

– Prudnik wzięty… W mieście rzeź straszliwa… Czyżowice się palą… Biała się pali… Zdobyta… Husyci… – Rozum ci się pomieszał?

– Husyci… pod Głogówkiem…

– A gdzie wojsko biskupie? Gdzie Jan Ziębicki, gdzie książęta Ruprecht i Ludwik? Gdzie pan Puta? – Pod Nysą. Każą… Każą, by jaśnie książę ku nim szedł co żywiej… – Ku nim!? – wybuchnął Wołoszek, zaciskając pięść na zatkniętym za pas buzdyganie. – Oni się cofają, zostawiają moje miasta i dobra na zatracenie, a ja mam iść ku nim? Mój Głogówek zagrożony, a ja mam iść pod Nysę? Biskup każe? Konrad z Oleśnicy, ten złodziej, opój i kurewnik, śmie mi rozkazywać? A wy czego gały wytrzeszczacie! Radzić, mać waszą! Radzić! Co czynić? – Do ataku! – wrzasnął joannita. – Gott mit uns!

– Może to fałszywe wieści? – zamrugał Śląski herbu Nieczuja. – Idźmy pod Nysę – rzekł twardo Falkenhayn – złączyć się z biskupem Konradem. Będzie nas siła, w walnej bitwie pobijemy heretyków. Pomścimy spalone grody… Książę spojrzał na niego i zgrzytnął zębami.

– Nie radź, jak mścić. Radź, jak ocalić!

– Paktować? – bąknął Ogończyk. – Zapłacić wypalne?

– Nie mam z czego – zgrzytnął zębami Wołoszek. Mój Prudnik… Słodki Jezu! Mój Głogówek!

– Pokładać trza – przemówił znowu ksiądz – wiarę w Bogu… Będzie, co Bóg da… Ot, Biblia… Otworzę na chybił trafił, co odczytam, temu się spełnić… – I na mocy klątwy – wyrecytował, uprzedzając duchownego, Urban Horn – przeznaczyli na zabicie ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców… Bolko Wołoszek uderzył go oczami, Horn ścichł. Ale natychmiast przemówił Reynevan. – A Jozue – podjął – spalił Aj i uczynił z niego rumowisko na wieki, pustkowie aż do dnia dzisiejszego. Zastanów się, Bolko. Podejmij decyzję. Zanim będzie za późno. – To jest rewolucja, Bolko – mówił, widząc, że Piastowicz nie spieszy się, by mu przerwać. – Świat przybiera nową postać, wielkich nabrawszy obrotów. Rydwan historii pędzi, żadna siła nie jest go już w stanie zatrzymać. Możesz nań wsiąść lub zostać przezeń zmieciony. Wybieraj. – Możesz, książę – odezwał się Horn – być ze zwycięzcami lub wśród zwyciężonych. Zwyciężonym, jak chcą klasycy, zawsze biada. Zwycięzcom zaś… Zwycięzcom władza i potęga. Bo nową postać świat przybierze również na mapach. – Hę?

– Sapienti sat dictum est. Słupy graniczne, mości książę, przesunie się na korzyść zwycięzców. I tych, co się z nimi sprzymierzą. – Byłabyż to – w oku młodego księcia pojawił się błysk – propozycja? Oferta? – Sapienti sat.

– Ha – błysk nie znikał. – I będzie mi na korzyść, powiadasz. A konkretnie? Horn uśmiechnął się z wyższością, wzrokiem wskazał swe więzy. Na gest Wołoszka natychmiast mu je rozcięto. Widząc to, Falkenhayn zawarczał znowu, a joannita uderzył dłonią w głowicę miecza. A ksiądz aż podskoczył. – Panie! – wrzasnął. – Nie słuchaj diabelskich podszeptów! Jad te husyckie żmije sączą w twe uszy! Pomnij na przodków wiarę! Pomnij… – Stul pysk, klecho.

Ksiądz podskoczył jeszcze wyżej.

– To takiś ty? Takiś ty? – wrzasnął jeszcze głośniej, machając rękami tuż przed nosem księcia. – Znają cię! Apostato! Zaprzańcze! Z kacerzami się znosisz! Rycerze! Bij go, kto w Boga wierzy! Wyklinam cię! Przeklęty bądź w domu i na dworze, przeklęty bądź śpiący, wstający, chodzący…, Bolko Wołoszek na odlew palnął go buzdyganem w skroń. Żelazna sześciopióra głowica ze słyszalnym trzaskiem zdruzgotała kość. Ksiądz padł jak kłoda, prężąc się i dygocąc. Książę odwrócił się, na wściekle wykrzywionych ustach miał rozkaz. Ale nie musiał go wydawać, Polacy z wyprzedzeniem czytali intencje swego pana. Krzych z Kościelca potężnym ciosem barty rozwalił głowę wyciągającemu miecz joannicie, Prawdzie mizerykordią pchnął Falkenhayna w gardło, Śląski Nieczuja poprawił sztychem w plecy. Trupy padły na polepę, krew rozlała się kałużą. Pachołcy i paziowie przyglądali się z otwartymi ustami.

– Ot – uśmiechnął się szeroko Ogończyk. – Ot, dzionek szczęśliwy. Krzyżaka ubić dawno nie trafiło się. – Do wojska! – krzyknął książę. – Do ludzi! Uspokoić! Niemców zwłaszcza! Gdyby się który ciskał, toporem w łeb! I sposobić się do wymarszu! – Ku Nysie?

– Nie. Ku Krapkowicom i Opolu. Wykonać!

– Tak jest!

Bolko Wołoszek odwrócił się, wpił płonące oczy w Reynevana i Horna. Oddychał szybko, głośno i nieregularnie. Dłonie mu dygotały. – Sapienti sat – wyrzekł chrapliwie. – Słyszeliście, com nakazał. Wycofuję wojsko, i to takim sposobem, by uniknąć kontaktu z waszymi podjazdami. Nie pójdę pod Nysę, nie wesprę biskupa. Prokop winien traktować to jako akt przymierza. Wy w zamian oszczędzicie moje dobra. Głogówek… Ale to nie wszystko. Nie wszystko, na mękę Zbawiciela! – Powtórzycie Prokopowi… – młody książę dumnie uniósł głowę. – Powtórzycie, że alians ze mną będzie wymagać istotnych zmian na mapach. Konkretnie…


– Konkretnie – powtórzył Horn – Wołoszek zażądał wieczystego lenna Hukvaldów, Przyboru, Ostrawy i Frensztatu. Jak uzgodniliśmy, przyrzekłem mu je. Ale mało mu było, domagał się Namysłowa, Kluczborka, Gryżowa, Rybnika, Pszczyny i Bytomia. Przyrzekłem mu je, bracie Prokopie, również, ręcząc twoim imieniem. Pospieszyłem się? Prokop Goły nie od razu odpowiedział. Oparty plecami

o wóz bojowy, jadł na stojąco, lipową łyżką czerpał z garnka zacierki, niósł do ust. Mleko schło mu na wąsach. Za wozem i plecami Prokopa ryczał i szalał pożar, wielkim ogniem płonęło miasto Głuchołazy. Płonął jak pochodnia drewniany kościół farny. Ogień pożerał dachy i strzechy, dym bił w niebo czarnymi kłębami. Wrzask mordowanych nie cichł ani na chwilę. – Nie, bracie, nie pospieszyłeś się – Prokop Goły oblizał łyżkę. – Postąpiłeś słusznie, przyrzekając w moim imieniu. Damy mu wszystko, co przyrzeczone. Bolkowi należy się rekompensata. Za krzywdy. Bo jakoś tak wyszło, że Zmrzlik i Puchała, puściwszy z dymem Białą i Prudnik, z rozpędu spalili też jego ukochany Głogówek. Wyrównamy mu tę krzywdę. Większość miast, których żąda, i tak, po prawdzie, trzeba będzie dopiero zdobyć. Zobaczymy przy zdobywaniu, jaki z księcia Bolka sojusznik. I nagrodzimy podług zasług dla sprawy. – I zasług przed Bogiem – wtrącił z pełnymi ustami kaznodzieja Markolt. – Dziedzic Opola musi przyjąć sakrament z Kielicha i zaprzysiąc cztery artykuły. – Przyjdzie i na to czas – Prokop odstawił miskę. Kończcie jedzenie. Na wąsach Prokopa zasychało mleko i zacierkowa mączność. Za plecami Prokopa miasto Głuchołazy zamieniało się w zgliszcza. Mordowani mieszkańcy wyli na różne głosy. – Przygotować się do wymarszu! Na Nysę, Boży bojownicy! Na Nysę!

Загрузка...